Bez rodziny/XIX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Bez rodziny |
Rozdział | XIX. W domu ogrodnika |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Data wyd. | po 1902 |
Druk | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | Stefania Tuchołkowa |
Tytuł orygin. | Sans Famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz miano pochować mego mistrza i mój ojciec przybrany obiecał mi, że zaprowadzi mnie na pogrzeb.
Ale nazajutrz nie mogłem wstać, bo dostałem w nocy silnej gorączki. Zdawało mi się, że mam ogień w piersiach i że jestem tak chory, jak Żoliś po nocy spędzonej na drzewie, w śniegu.
Zapadłem na ciężkie zapalenie płuc wskutek zaziębienia się w nocy, w której mój biedny mistrz i ja upadliśmy wyczerpani przed drzwiami domu ogrodnika.
W czasie tego zapalenia płuc mogłem ocenić dobroć rodziny Akę, a nadewszystko poświęcenie Stefanji.
Choć zazwyczaj u biednych ludzi niema zwyczaju przywoływania natychmiast lekarza do chorego, ze mną uczyniono wyjątek. Doktór po krótkim badaniu rozpoznał chorobę, na którą zapadłem i orzekł, że powinno się mnie oddać do szpitala.
Było to w istocie najbardziej pojedyńczem i najłatwiejszem; lecz ojciec nie podzielał tego zdania.
— Ponieważ on upadł przed naszemi drzwiami, — rzekł, — to nam należy się pielęgnować go.
Lekarz sprzeciwiał się temu, ale napróżno.
Zatrzymano mnie w domu.
Stefania do wszystkich swych zajęć dołączyła jeszcze zajęcie pielęgniarki, doglądając mnie troskliwie, jakby jaka siostra miłosierdzia, bez żadnego zniecierpliwienia lub zapomnienia. W czasie, gdy musiała odchodzić odemnie do prac domowych, wtedy zastępowała ją Liza, którą często w napadach febry widywałem siedzącą w nogach mego łóżka, z oczyma utkwionemi we mnie z niepokojem. Wydawało mi się w gorączce, że ona jest mym aniołem stróżem i powierzałem jej moje najtajniejsze nadzieje i życzenia. Od tego czasu przyzwyczaiłem się do uważania jej za istotę idealną, otoczoną rodzajem aureoli i dziwiłem się, że taka istota żyła naszem życiem zamiast ulecieć w sferę nadziemską na swych białych skrzydłach.
Moja choroba była długą i bolesną i wracała się, ale cierpliwość i poświęcenie Stefanji nie wyczerpały się. Podczas kilku nocy trzeba było czuwać przy mnie, gdyż płuca były tak zajęte, że dusiłem się ustawicznie. Wtedy Aleksy i Benjamin zmieniali się kolejno u mego łóżka. Wreszcie zaczęło zdrowie wracać, lecz dopiero gdy wiosna pozieleniła łąki, mogłem wychodzić z domu.
Wtedy Liza, która nie pracowała, zajęła miejsce Stefanji i prowadziła mnie nad brzegi rzeki. Koło południa, gdy słońce jasno świeciło, wychodziliśmy, trzymając się za ręce, a za nami biegł Kapi. Wiosna była miła i piękna tego roku, a przynajmniej pozostało mi po niej miłe i piękne wspomnienie, co na jedno wychodzi.
Wreszcie powróciły mi siły i mogłem spełniać różne prace w ogrodzie. Nadszedł więc czas, którego oczekiwałem z niecierpliwością, — spieszno mi bowiem, było do czynienia dla innych tego, co oni dla mnie czynili, to jest do pracowania dla nich, by się im odwdzięczyć.
Praca, jaką mi wyznaczono z uwzględnieniem moich słabych jeszcze sił, polegała na podnoszeniu rano szkieł w inspektach[1], gdy przymrozek już minął i na spuszczaniu ich wieczorem przed nastaniem chłodu. W ciągu dnia okrywałem inspekta słomą z nawozem, aby ochronić rośliny przed żarem słońca.
Nie było to ciężką, lecz zmudną pracą, bo miałem kilkaset szkieł od inspektów do podnoszenia i spuszczania dwa razy dziennie i do zakrywania i odkrywania ich stosownie do ciepłoty słońca.
Niezawsze jednak używano mnie przy inspektach. — Siły powróciły mi i byłem zadowolony, że mogłem pomagać przy siewach, a jeszcze bardziej byłem zadowolony, gdy zobaczyłem wypuszczające kiełki roślin. Było to dziełem mej pracy, z której byłem dumny; bo przynajmniej przydałem się na coś, a to uczucie wynagradza wiele cierpień.
Mimo trudów, związanych z mojemi obowiązkami, przyzwyczaiłem się prędko do nowego trybu pracowitego życia, tak odmiennego od moich koczowniczych wędrówek. Naokół mnie każdy pracował ciężko, zwłaszcza ojciec, którego koszula często mokrą była od potu wskutek znoju. A przytem znalazłem tu to, co sądziłem, że na zawsze dla mnie stracone, — życie rodzinne. Nie byłem już sam, nie byłem opuszczonem dzieckiem. Miałem moje łóżeczko, moje miejsce przy wspólnym stole. Jeżeli w ciągu dnia Aleksy lub Benjamin dali mi z żartów szturchańca, nie wzniosłem na nich mej ręki i wieczorem gromadziliśmy się razem, jako dobrzy przyjaciele i bracia.
Ale zaznawaliśmy nietylko pracy i trudu; mieliśmy także godziny odpoczynku i przyjemności, krótkie wprawdzie, lecz tem rozkoszniejsze.
W niedzielne poobiedzia zbieraliśmy się w małej altance winnej, przylegającej do domu. Zdejmowałem moją harfę z miejsca, gdzie przez cały tydzień na gwoździu wisiała i grałem moim dwom braciom i moim dwom siostrom do tańca.
Gdy się tańcem zmęczyli, śpiewałem im moje piosenki, a moja piosnka neapolitańska zawsze wywierała nieopisane wrażenie na Lizę. Wtedy, aby ją rozerwać, musiał pokazywać swe sztuczki Kapi, dla którego te niedziele były też dniami świątecznemi, gdyż przypominały mu przeszłość i skończywszy swą rolę, byłby ją zawsze najchętniej raz jeszcze odgrywał.
Ojciec zanim jeszcze osiedlił się jako samodzielny ogrodnik, pracował wpierw przy rządowych szkółkach owocowych i tam miał okazję spotykania się z ludźmi, wiedzy, którzy zachęcili go do czytania i do uczenia się. W przeciągu wielu lat zakupywał za swoje oszczędności książki, które czytywał w wolnych chwilach. Ale gdy się ożenił i gdy przybywały dzieci, wolne chwile stawały się coraz rzadszemi. Trzeba było zarabiać na chleb powszedni. Książki poszły w zapomnienie, choć nie zagubiono ich, ani nie sprzedano, lecz znajdowały się zamknięte w szafie. — Pierwsza zima, którą spędziłem u rodziny Akę, była bardzo długa. Prace w ogrodzie musiały być przerwane przez kilka miesięcy. Wtedy, aby nas zająć wieczorami, jakie spędzaliśmy przy domowem ognisku, wyciągnięto z szafy stare książki i rozdzielono je między nas. Były to przeważnie dzieła o przyrodzie, historja roślin i opisy podróży. Aleksy i Benjamin nie odziedziczyli po ojcu chęci do nauki i zazwyczaj co wieczór otworzywszy książkę, zasypiali nad nią już po przeczytaniu trzech lub czterech stron. Co do mnie, to czytywałem ciekawie aż do chwili, w której musieliśmy udawać się na spoczynek. I tak nie poszły na marne pierwsze lekcje, jakich mi Witalis udzielał, więc też wspominałem go z rozrzewnieniem.
Liza nie umiała czytać, ale widząc mnie pochłaniającego książki, skoro tylko miałem wolną chwilę, zaciekawioną była, co mnie w tych książkach tak zajmuje. Początkowo chciała mi odbierać te książki, które odrywały mnie od zabawy z nią, potem widząc, że jednak powracam do tych książek, domagała się, bym jej takowe odczytywał. Było to nowym węzłem między nami. Liza zaś znalazła w tem rozrywkę i pokarm duchowy.
Wiele godzin tak przepędziliśmy; ona siedząc przedemną i nie spuszczając mnie z oczu, a ja czytając. Często zatrzymywałem się, napotykając słowa, lub ustępy, których nie rozumiałem i spoglądałem na nią pytająco. Nieraz długo szukaliśmy takowych, dawała mi znak, bym dalej czytał, ruchem, który wyrażał: „później dowiemy się“. Nauczyłem ją też rysować, choć byłem sam nieumiejętnym nauczycielem. Nauka trwała długo i była trudną, lecz jakąż była radość, gdy Liza wykonała swój pierwszy rysunek, na którym można rozpoznać było przedmiot, który chciała odtworzyć.
Ojciec Akę uściskał mnie.
— Nie zrobiłem głupstwa, biorąc cię do siebie, — rzekł. — Liza odwdzięczy ci się później.
Później, to jest wtedy, kiedy mówić będzie, bo nie stracono nadziei, że mowa przywróconą jej zostanie; — tak twierdzili doktorzy.
Liza chciała także, abym nauczył ją grać na harfie i bardzo prędko nabyła w tem wprawy. Nie mogła jednak uczyć się śpiewu i to ją martwiło. Wiele razy widziałem łzy w oczach i te łzy mówiły mi o jej smutku. Ale przy jej dobrem i łagodnem usposobieniu smutek nie mógł być długotrwałym. Ocierała sobie oczy, a jej zrezygnowany uśmiech mówił mi: „później“.
Przyjęty za syna przez ojca Akę i uważany za brata przez jego dzieci, nie byłem już sam na świecie. — Miałem cel w życiu — być użytecznym i sprawiać radość tym, których kochałem i którzy mnie kochali.
Nie byłem już „bez rodziny”.