<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział XIV. Pan Żoliś
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.
Pan Żoliś.

— Trzeba nam dojść do jakiej wsi, — rzekł Witalis, wstając, — bo tu zemrze nam Żoliś. Chodźmy.
Owinęliśmy szczelnie Żolisia w dobrze wygrzaną derkę i mój mistrz umieścił go pod swą kamizelką na swych piersiach.
Byliśmy gotowi.
— Drogo opłaciliśmy gościnność tego schroniska, — rzekł Witalis głosem drżącym.
W dziesięć minut potem byliśmy już na gościńcu, gdzie rozminęliśmy się z jakimś powozem, którego woźnica objaśnił nas, że mamy niespełna milę drogi do najbliższej wsi.
To przyspieszyło nasze kroki, choć doprawdy trudno i przykro było brodzić w tym śniegu, który mi sięgał do połowy ciała.
Wreszcie na stoku wzgórza dostrzegliśmy białe dachy wielkiej wsi. Jeszcze jeden wysiłek i stanęliśmy u celu.
Nie było naszym zwyczajem wstępować do najlepszych oberż, ale tym razem było inaczej. Zamiast zatrzymać się przy wejściu do wsi, Witalis szedł aż do oberży, przed którą wisiał szyld pozłacany. Przybrawszy minę wielkiego pana, wszedł mistrz mój do kuchni i zatrzymując kapelusz na głowie, zażądał lepszego, dobrze ogrzanego pokoju.
Nasamprzód oberżysta, który miał wspaniałą postawę, ledwie raczył na nas wejrzeć, lecz zaimponowały mu pańskie miny mego mistrza i dał służącej rozkaz, aby nas zaprowadziła do żądanego pokoju.
— Prędko, połóż się do łóżka, — rzekł do mnie Witalis w czasie, gdy służąca rozpalała ogień w piecu.
Stałem przez chwilę w zdumieniu, dlaczego mam się kłaść do łóżka? Chętniej byłbym zasiadł przy stole.
— Spiesz się, — naglił Witalis.
Usłuchałem.
Na łóżku leżała pierzyna, którą Witalis okrył mnie aż pod brodę.
— Staraj się zagrzać, rzekł mi, — im bardziej się zagrzejesz, tem lepiej.
Zdawało mi się, że Żoliś bardziej potrzebował ciepła, niż ja, gdyż nie było mi wcale zimno.
— Czy jest ci już gorąco? — zapytał mnie Witalis po pewnym czasie.
— Duszę się wprost z gorąca.
— Tego też właśnie potrzeba, — rzekł, — kładąc Żolisia w moje łóżko i polecając mi, abym go trzymał przyciśniętego do siebie.
Biedne, małe stworzonko, które było tak opornem, gdy chciano z nim zrobić coś, co mu się nie podobało, obecnie obojętnem było na wszystko.
Mój mistrz poszedł do kuchni, skąd wrócił wkrótce, niosąc szklankę grzanego wina z cukrem.
Chciał dać do wypicia kilka łyżeczek tego napoju Żolisiowi, ale ten nie mógł nawet rozewrzeć swych ząbków.
Swemi lśniącemi oczkami patrzał na nas smutno, jakby z niemą prośbą, aby go nie dręczyć.
Widocznem było, że biedny Żoliś był chorym i to bardzo chorym, skoro nie chciał nawet pić słodzonego wina, które tak bardzo lubił.
— Wypij ty wino, — rzekł do mnie Witalis — i pozostań w łóżku, ja pójdę po doktora.
Mistrz mój nigdy nie mówił mi o swojem położeniu materjalnem i tylko przypadkiem dowiedziałem się, że musiał sprzedać swój zegarek, aby mi kupić kożuszek; ale w obecnych ciężkich warunkach, jakie przechodziliśmy, uczynił wyjątek pod tym względem.
Pewnego ranka powracając ze śniadania w czasie, gdy ja byłem przy Żolisiu, którego nie można było samego zostawić, Witalis powiedział mi, że oberżysta zażądał zapłaty za to, cośmy mu byli winni. Po uiszczeniu zapłaty pozostawało mistrzowi tylko piętnaście groszy.
Metr mój nie widział przed sobą innego sposobu wyjścia jak dać przedstawienie jeszcze tego samego wieczoru.
Przedstawienie bez Zerbina, bez Psinki, bez Żolisia. Zdawało mi się to niemożliwem.
W czasie, gdy doglądałem naszego chorego, Witalis wyszukał salę odpowiednią na przedstawienie, którego nie można było dawać na wolnem powietrzu z powodu zimna, jakie dokuczało, — ułożył i przymocował afisze, urządził scenę z kilku desek i wydał swe piętnaście groszy na kupno świec, które poprzekrawał na połowy, aby mieć więcej świateł.
Nadchodziła godzina przedstawienia. Dołożyłem wielkie kawały drew na ogień, aby długo płonęły i owinąłem troskliwie w derkę biednego, małego Żolisia, który płakał rzewnemi łzami i ściskał mnie gorąco; poczem odeszliśmy.
Trzeba było zebrać choć czterdzieści franków.
Ja pierwszy wystąpiłem na scenę, śpiewając dwie piosenki przy akompaniamencie harfy, ale słabe tylko zebrałem oklaski.
Kapi był szczęśliwszym. — Oklaskiwano gorąco jego sztuczki.
Odbył się dalszy ciąg przedstawienia, które dzięki Kapiemu udało się doskonale. Nietylko bito brawa rękami, ale przytupywano z zadowolenia nogami.
Nadeszła chwila rozstrzygająca. W czasie, gdy podług muzyki Witalisa wykonywałem na scenie taniec hiszpański, Kapi ze skarbonką w pyszczku obiegał rzędy widzów. Wreszcie przybiegł do nas i chciałem już przystanąć, gdy Witalis dał mi znak, abym tańczył dalej.
Tańcząc, przybliżyłem się do Kapiego i spostrzegłem, że skarbonka nie była pełną, niewiele tylko mogło się w niej mieścić.
Witalis ocenił też już plon zebrany i odezwał się do publiczności w te słowa:
— Wprawdzie wykonaliśmy już nasz program i nie pochlebiając sobie, sądzę, że nawet dobrze, ale świeczki nie wypaliły się jeszcze, więc jeżeli szanowna publiczność pozwoli, to zaśpiewam kilka piosenek.
Chociaż Witalis był moim nauczycielem śpiewu, nie słyszałem go jednak nigdy dotychczas tak śpiewającego, jak tego wieczoru.
Wybrał dwie, ogólnie znane piosenki, których ja jeszcze wtenczas nie znałem.
Po odśpiewaniu pierwszej pieśni, Kapi rozpoczął znów swą kwestę i ze zdziwieniem spostrzegłem, że pewna piękna dama nic nie wrzuciła do skarbonki.
Gdy mistrz mój zakończył drugą arię, uczyniła mi znak ręką, abym się do niej przybliżył.
— Chciałabym pomówić z twoim mistrzem, — rzekła do mnie.
— Czego ta dama chce odemnie? — zapytał Witalis.
— Rozmówić się z panem.
— Nie mam jej nic do powiedzenia.
— Ona nie dała nic Kapiemu, może chce mu teraz co dać.
— A więc to Kapi powinien do niej iść, a nie ja, — rzekł metr.
Poszedł jednak, zabierając ze sobą Kapiego.
Szedłem za nimi.
Tymczasem służący, niosący latarkę i okrycie, stanął przy damie i dziecku, które miała ze sobą.
Witalis podszedł do niej i ukłonił się sztywno.
— Przebacz pan, żem go wzywała, — rzekła do niego dama, — ale chciałam panu powinszować.
Witalis skłonił się, nie odpowiadając ni słowa.
— Jestem sama muzykantką, — mówiła dalej dama, — więc tak wielki talent, jaki pan posiadasz, musiał na mnie wywrzeć wrażenie.
Wielki talent u mego mistrza, u Witalisa, śpiewaka ulicznego, wodziciela zwierząt? — Stałem zdumiony.
— Nie może być mowy o talencie u takiego starego poczciwca, jak ja, — rzekł Witalis.
— Niech pan nie sądzi, że mną powoduje pusta ciekawość, — mówiła dama.
— Byłbym gotów zaspokoić tę ciekawość. Nieprawda, zdziwioną jest pani, że wodziciel psów tak śpiewać może?
— Jestem zachwycona.
— Jest to rzecz bardzo pojedyńcza. Nie byłem zawsze tem, czem dziś jestem. Niegdyś byłem... tak, byłem służącym u wielkiego śpiewaka i przez naśladownictwo tak, jak papuga, nauczyłem się kilku arji, które mój pan ćwiczył. Otóż wszystko.
Dama nie odpowiedziała nic, tylko długo przyglądała się Witalisowi, który stał przed nią w postawie wyrażającej zmieszanie.
— Do widzenia, panu, — rzekła, kładąc nacisk na słowie „panu“, które wymówiła obcym akcentem; do widzenia i raz jeszcze przyjm pan podziękowania za podniosłe wzruszenia, jakich doznałam, słuchając pańskiego śpiewu.
Poczem pochyliwszy się nad Kapim, włożyła w skarbonkę złoty pieniądz.
Wróciliśmy do oberży.
Biegłem pierwszy po schodach i wpadłem do pokoju. — Ogień nie wygasł jeszcze, lecz już nie palił się jasnym płomieniem.
Zapaliłem prędko świecę i szukałem wzrokiem Żolisia, zdziwiony, że nie słyszę jego oddechu.
Leżał na derce, cały wyciągnięty w swoim mundurze generalskim, który musiał przywdziać i zdawał się być uśpionym.
Pochyliłem się nad nim, aby go ująć ostrożnie za łapkę, nie budząc go.
Ta łapka była zimna.
W tej chwili Witalis wszedł do pokoju.
Zwróciłem się do niego: Żoliś jest zimny.
Witalis pochylił się także nad nim.
— Niestety, — rzekł, — on już nie żyje. Tak się stać miało. Widzisz, Remi, zawiniłem, zabierając cię pani Milligan. Jestem ukarany. Przedtem Zerbino, Psinka; dzisiaj Żoliś; ale nie na tem koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.