<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział XIII. Zawieja śnieżna i wilki
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII.
Zawieja śnieżna i wilki.

Na nowo musiałem kroki moje stosować do kroków mego mistrza i przewiązaną na rzemieniu harfę dźwigać na mojem obolałem ramieniu, wędrując gościńcami czy to wśród słoty, czy podczas upału, w kurzawie, czy też po błocie.
Celem naszej podróży był Paryż, gdzie mogliśmy przez całą zimę dawać przedstawienia i dokąd mistrz mój chciał przybyć jak najprędzej.
Lecz czy to dla braku funduszu, czy też dla innej przyczyny, odbywaliśmy tę daleką podróż na piechotkę.
Aż do Szatiljon[1] szło nam jako tako, choć zimno i wilgoć dawały się nam we znaki ale gdyśmy opuścili to miasto, począł dąć wiatr północny. Niebo pokryło się ciemnemi chmurami, zwiastującemi, że śnieg niebawem padać zacznie. Doszliśmy jednak jeszcze do pobliskiej wsi, nim się rozpadało.
Nazajutrz wstaliśmy dodnia. Jeszcze nie świtało; niebo było tak pochmurne, że wydawało się, jakoby wielka, ciemna zasłona opuszczała się nad ziemią i chciała ją przytłoczyć. Gdyśmy uchylili drzwi, ostry prąd wiatru zahuczał w kominie i zatlił iskry, które wczoraj wieczorem przygasały pod popiołem.
— Na waszem miejscu, — rzekł oberżysta, zwracając się do mego mistrza, — nie ruszyłbym w drogę.
— Zanosi się na śnieżycę.
— Spieszno mi, — odpowiedział Witalis — i mam nadzieję, że przybędę do najbliższego miasta, nim śnieg się rozpada.
— Trzydziestu kilometrów nie przebędzie się w przeciągu godziny.
Jednakże wyruszyliśmy.
Uszliśmy zaledwie kawałek drogi, a już widocznem było, że nie dojdziemy do najbliższej miejscowości przed śnieżycą. To mnie zresztą wcale nie zaniepokoiło i sądziłem, że gdy śnieg padać zacznie, to wtedy złagodnieje wiatr północny i przenikliwe zimno. Lecz nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy zawieja śnieżna. Niebawem przekonałem się o tem, i to w sposób tak dotkliwy, że nigdy tego nie zapomnę.
— Nie dojdziemy już do miasta Troa[2], — rzekł Witalis, — trzeba nam schronić się do pierwszego lepszego domu, jaki napotkamy.
W chwilę potem śnieg pokrywał już drogę i wszystko naokół: stosy kamieni, rośliny, krzewy i rowy, a wicher, który dął coraz silniej, unosząc pyły śnieżne, tworzył zaspy.
Brnęliśmy jednak dalej w milczeniu pod wiatr i w śniegu.
Od czasu do czasu odwracaliśmy się na bok, by tchu załapać.
Naraz spostrzegłem, że Witalis wyciągnął rękę na lewo, jakby chciał zwrócić na coś moją uwagę. Spojrzałem i zdawało mi się, że dojrzałem choć niedokładnie szałas z gałęzi na polance leśnej.
Przeszliśmy przez rów i niebawem doszliśmy do tego szałasu, zbudowanego z chrustu, ponad którym gałęzie poukładane były w kształcie dachu dość gęstego, by śnieg wewnątrz nie przepadywał.
To schronienie mogło nam dom zastąpić.
Szałas nie miał ani okien, ani drzwi, tylko otwór, przez który się wsunęliśmy, otrząsając ze śniegu nasze ubrania i kapelusze, aby nie zmoczyć wnętrza naszego skromnego schroniska, którego całe urządzenie składało się z ławki usypanej z ziemi i kilku wielkich kamieni, na których można było usiąść. Największe jednak znaczenie w okolicznościach, w jakich się znajdowaliśmy, miało dla nas to, że w kącie znajdował się rodzaj kominka z cegieł, na którym można było ogień naniecić.
W takim domku, jak ten, nie było trudno o drzewo na podpał; ze ścian i z dachu wyciągło się cokolwiek chrustu i gałęzi tak jednak, aby nie uszkodzić chroniącego nas przed śnieżycą domku.
Wnet jasny płomień ognia zabłysnął, trzaskając radośnie na naszym kominku.
Nasz mistrz był przezornym i doświadczonym. Rano, zanim jeszcze wstałem, zaopatrzył się w żywność na drogę, to jest w bochen chleba i w kawałek sera. Chwila nie była odpowiednią po temu, by stawiać wybredne żądania; to też z uczuciem żywego zadowolenia spoglądaliśmy na bochen. Niestety wydzielone nam kawałki nie były zbyt wielkiemi. Uczułem się zawiedzionym w mojem oczekiwaniu. Zamiast całego bochenka metr rozdzielił tylko połowę pomiędzy nas.
— Nie znam drogi, — mówił, odpowiadając na me pytające spojrzenia — i nie wiem, czy napotkamy po drodze oberżę, w której moglibyśmy sobie kupić co do jedzenia. Nie znam także tego lasu.
Ten skromny i skąpy posiłek wzmocnił nas jednak. Mieliśmy schronienie, w którem płomień ognia nas mile ogrzewał i w którem mogliśmy przeczekać, aż śnieg przestanie padać.
Pieski wykorzystały ten przymuszony wypoczynek i położywszy się w bliskości ognia, zasnęły smacznie.
Przyszło mi na myśl, by tak uczynić, jak one. Wstałem dodnia, a przyjemniej było podróżować w krainie snów, może na „Łabędziu“ niż patrzeć na zawieję śnieżną.
Nie wiem, jak długo spałem; lecz gdy się obudziłem, śnieg przestał już padać. Wyjrzałem na dwór; — przed wejściem do naszego szałasu utworzyła się zaspa śnieżna, sięgająca mi poza kolana.
Gdym stał tak w wejściu, olśniony widokiem, jaki rozciągał się przed memi oczyma, posłyszałem, że mój mistrz na mnie woła.
— Czy masz ochotę iść dalej w drogę?
— Nie, nie mam, lecz uczynię, co pan zechce.
— A więc jestem tego zdania, by tu pozostać, gdzie przynajmniej mamy schronienie i ogień.
Pomyślałem, że mamy tylko bardzo mało chleba, ale myśl moją zachowałem dla siebie.
Trzeba było przyciągnąć pasek w naszym szałasie, otóż wszystko.
Śnieg począł znów padać, i padał ciągle, bezustannie, tworząc zwolna puszysty kobierzec, wznoszący się od ziemi aż do wysokości młodych krzewów, tylko czubki gałęzi sterczały jeszcze ze śnieżnej powodzi, która miała je też niebawem pochłonąć.
Nadeszła noc, a śnieg nie przestawał padać.
Z ciemnego nieba sypały się istne tumany śniegu na lśniącą białą ziemię.
— Śpij, — rzekł do mnie Witalis, — obudzę cię, gdy sam z kolei będę chciał zasnąć, gdyż choć w tem schronisku nie potrzebujemy obawiać się ani zwierząt, ani ludzi, to jednak jeden z nas czuwać musi, by podsycać ogień, gdyż zimno może stać się dokuczliwem, gdy śnieg przestanie padać.
Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać i zasnąłem.
Gdy mój mistrz mnie obudził, była już późna noc; przynajmniej tak mi się wydawało. Śnieg już nie padał, a nasz ogień wciąż płonął.
— Teraz kolej na ciebie, — rzekł Witalis, — od czasu do czasu dołóż na kominek drzewa, którego dosyć już dla ciebie przyszykowałem.
Widząc, że się na dobre rozbudziłem i zabieram się do stróżowania, wyciągnął się przed ogniem, położywszy przy sobie Żolisia, zawiniętego w derkę. Wkrótce jego przyspieszony, miarowy oddech przekonał mnie o tem, że zasnął głęboko.
Śnieg pokrył wszystko: rośliny, krzewy, drzewa. Tak daleko, jak okiem można było sięgnąć, rozciągał się jakby obrus nierówno ułożony, lecz jednostajnie biały. Wreszcie zbliżyłem się do ognia i dołożywszy trzy czy cztery kawałki drzewa na krzyż, jeden nad drugim, przysiadłem na kamieniu, który mi służył za poduszkę.
Dosyć długo zabawiałem się przyglądaniem się iskrom ogniowym, lecz zwolna znużenie ogarniać mnie poczęło, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Gdybym się był musiał zająć przyspasabianiem drzewa, to chodząc po szałasie, byłbym się roztrzeźwił, ale siedząc i nie mając nic do czynienia prócz dokładania od czasu do czasu gałęzi na ogień, dałem się opanować senności i nie wiedząc o tem, zasnąłem.
Nagle zbudziło mnie wściekłe ujadanie. — Była zupełna noc. Zapewne spałem długo i ogień tlił się zaledwie, nie rozświecając nawet szałasu. Kapi rzucił się ku drzwiom, ale nie wyszedł, tylko ujadał przed wejściem.
Na jego szczekanie odpowiedziało dwu czy trzykrotne żałosne skomlenie, w którem rozpoznałem głos Psinki. To skomlenie dochodziło z poza szałasu i z niezbyt wielkiej odległości.
Chciałem wyjść, lecz mistrz zatrzymał mnie, kładąc mi rękę na ramieniu.
— Dołóż najpierw drzewa na ogień, — rozkazał mi.
Gdym to spełnił, wyciągnął z ognia tlącą szczepę drzewną, na którą dmuchał, aby się całkiem rozżarzyła. Myślałem, że ją odrzuci napowrót w ogień, ale zatrzymał ją w ręku.
— Chodźmy teraz, — rzekł, — ty idź za mną, a Kapi na przodzie.
Ale w chwili, gdyśmy wychodzić mieli, okropne skomlenie rozległo się w ciszy nocnej, a Kapi przestraszony, rzucił się nam pod nogi.
— To wilki, gdzież jest Zerbino i Psinka?
Na to nie umiałem dać odpowiedzi. Bezwątpienia oba pieski wyszły z szałasu w czasie, gdym zasnął; Zerbino spełniając zachciankę, Psinka dążąc za swym towarzyszem.
— Weź także płonące drewno, — rzekł mistrz do mnie — i chodźmy im na pomoc.
Nasłuchałem się na wsi okropnych opowiadań o wilkach, lecz nie wahałem się, uzbroiłem się w szczapę i dążyłem za moim panem.
Lecz wyszedłszy na polankę, nie spostrzegliśmy nigdzie ni psów, ni wilków.
— Szukaj, szukaj, Kapi, — mówił mistrz, gwizdając równocześnie, aby przywołać Zerbina i Psinkę.
Ale na to gwizdanie nie odpowiedziały poszczekiwaniem. Żaden odgłos nie mącił ponurej ciszy lasu; a Kapi, który zawsze był taki posłuszny i odważny, zamiast szukać podług nakazu, krył się za naszemi nogami, dając oznaki niepokoju i przestrachu.
Nanowo zagwizdał Witalis, wołając głośno Zerbina i Psinkę.
Nadsłuchiwaliśmy, ale i nadal nic ciszy nie mąciło. Ścisnęło mi się serce. Biedny Zerbino, biedna Psinka.
Witalis dał wyraz mym obawom.
— Wilki musiały je porwać, — rzekł, — dlaczego pozwoliłeś wyjść pieskom?
Ach, tak, dlaczego? Nie znalazłem odpowiedzi.
Mistrz mój skierował się ku szałasowi. Szedłem za nim, przystając co krok, by rozejrzeć się i nadsłuchiwać. Ale wokół tylko biel śnieżną widać było i słychać tylko było skrzyp śniegu pod naszemi stopami.
W szałasie czekała nas nowa niespodzianka.
W czasie naszej nieobecności zapalił się stos gałęzi, nagromadzony przed kominkiem i, płonąc, oświecał najciemniejsze kąty szałasu.
Nie spostrzegłem nigdzie Żolisia.
Derka jego leżała przed ogniem, lecz małpka gdzieś się zapodziała.
Wołaliśmy na Żolisia, ale nie pokazał się.
Witalis powiedział mi, że obudziwszy się, poczuł go przy sobie, mógł zatem wtedy dopiero zginąć, gdy wyszliśmy.
Z płonącemi szczapami wyszliśmy znów, pochyleni naprzód, szukając śladów Żolisia na śniegu.
Nie znaleźliśmy ich.
Wróciliśmy do szałasu, aby zobaczyć, czy się nie wcisnął gdzie między chrust.
Nasze poszukiwanie trwało długo. Po dziesięć razy przeszukaliśmy każde miejsce, każdy kącik. Wszedłem na ramiona Witalisa, aby przepatrzeć gałęzie, tworzące nasz dach; — wszystko nadaremno.
Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się, aby wołać na niego. Nic, ciągle nic.
Witalis i ja byliśmy zrozpaczeni.
Zapytałem mistrza, czy nie przypuszcza czasem, że wilki porwały także Żolisia.
— Nie, — odrzekł, — wilki nie odważyły się wejść do szałasu. Sądzę, że rzuciły się na Zerbina i Psinkę, gdy te wyszły. Prawdopodobnie Żoliś przestraszony schował się gdzie w czasie, gdy byliśmy na dworze i to mnie niepokoi, gdyż przy tem okropnem powietrzu zaziębi się, a zaziębienie będzie dla niego śmiertelnem.
— A więc szukajmy jeszcze.
Nanowo rozpoczęliśmy nasze poszukiwania, które jednak nie wypadły szczęśliwiej niż za pierwszym razem.
— Musimy zaczekać do rana, — rzekł Witalis.
Zaledwie się cokolwiek rozwidniło, wyszliśmy z szałasu. Witalis uzbroił się w mocny kij, ja wziąłem podobny.
Szukaliśmy na ziemi śladów Żolisia; lecz Kapi wzniósł łebek w górę, poszczekując radośnie. Było to oznaką, że trzeba szukać w powietrzu, a nie na ziemi.
W istocie spostrzegliśmy, że śnieg, który okrywał nasz szałas, był porozrzucanym aż do wysokości wielkiej gałęzi dębowej, zwieszającej się ponad naszym dachem.
Patrząc w górę, dostrzegliśmy u wierzchołka dębu małą ciemną postać, skuloną wśród gałęzi.
Był to Żoliś, który przestraszony skomleniem piesków i wyciem wilków, wysunął się wtedy, kiedy wyszliśmy, na dach naszego szałasu, a stamtąd na dąb, gdzie czując się bezpiecznym, siedział skulony, nie odpowiadając na nasze wołania.
Biedne, małe stworzonko, tak wrażliwe na zimno, musiało być całkiem przemarznięte.
Mój mistrz wołał łagodnie na Żolisia, który się jednak wcale nie poruszył, jak gdyby już nie żył.
Przez przeciąg kilku minut Witalis powtarzał swe nawoływania, lecz Żoliś wciąż nie dawał znaku życia.
Należało mi naprawić moje niedbalstwo nocne.
— Jeżeli pan sobie życzy, wejdę na drzewo po niego.
— Skręcisz sobie jeszcze kark.
— Tu niema niebezpieczeństwa.
Już od dziecięcych lat umiałem skrabać się po drzewach i nabyłem w tem znacznej wprawy.
Wskrabując się, odzywałem się łagodnie do Żolisia, który nie poruszał się wcale, lecz przyglądał mi się swemi jarzącemi oczkami.
Już dochodziłem do niego i wyciągnąłem rękę, by go pochwycić, gdy naraz jednym susem skoczył na inną gałąź.
Skrabałem się za nim po tej gałęzi, ale ludzie, a nawet uliczniki nie dorównują małpkom w sztuce skrabania się po drzewach.
Prawdopodobnie nie byłbym go też wcale pochwycił, gdyby nie pokrywający gałęzie drzewa śnieg, który mu moczył łapki i go ziębił. Wkrótce Żoliś uczuł się znużonym. Zeskakując z jednej gałęzi na drugą coraz niżej, skoczył wreszcie jednym susem na ramiona Witalisa i ukrył się pod jego kamizelkę.
Odnaleźć Żolisia znaczyło to wiele, lecz teraz trzeba go było rozgrzać.
Wróciliśmy do szałasu i Witalis ogrzewał mu łapki przed ogniem tak, jak się to robi z małemi dziećmi, ja zaś ogrzałem jego derkę, w którą go potem zawinęliśmy
Lecz to jeszcze nie wystarczało. Przydałoby się jeszcze wygrzane łóżko, a nadewszystko taki ciepły napój na rozgrzewkę, lecz nie mieliśmy nic z tego, szczęśliwi, że mamy choć ogień.
Zasiedliśmy teraz obaj przed kominkiem, patrząc w milczeniu na płonący ogień.
— Biedny Zerbino, biedna Psinka, biedni przyjaciele!
To były jedyne słowa, jakie nam się mimowoli z ust wyrywały i myśli nasze zapełniały.
Stworzonka te były naszemi towarzyszami w doli i niedoli, a dla mnie w dniach smutku i samotności były prócz tego przyjaciółmi i jakby mojemi dziećmi.
Nie mogłem się uniewinnić. Gdybym był czuwał, jak to było moją powinnością, gdybym nie był zasnął, pieski nie byłyby wyszły z szałasu, do którego nie byłyby się przybliżyły wilki, odstraszone blaskiem płonącego ognia.
Byłbym chciał, aby Witalis krzyczał na mnie, aby mnie bił.
Ale on nic nie mówił, nie spojrzał nawet na mnie. Siedział z głową opuszczoną ponad ogniskiem. Niezawodnie rozmyślał, co teraz bez psów poczniemy.




  1. Pisze się właściwie: Chatillon.
  2. Pisze się po francusku: Troyes.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.