Biały książę/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.


Piękny ranek sierpniowy oświecał obraz, który oczom księcia mógł się też wydać bardzo uroczym. Malowniczym był w istocie.
U wrót otwartych, których brona była podniesiona, stała kupa wesołych, śmiejących się, pokrzykujących ludzi...
Ktoby nie wiedział z czego się składało wojsko Białego, spojrzawszy na tych ciurów, łatwo by poznał, zbiegów, włóczęgów, warchołów i hołyszów po gościńcach i lasach pozaciąganych.
Wprawdzie ledwie najdostojniejsze dwory i pułki naówczas jednostajnem uzbrojeniem i strojem pochwalić się mogły, lecz najlichszy dwór biedniejszego nawet ziemianina — czyściej i porządniej wyglądał niż Władysławowskie ciury...
Ani wzrostem, ani twarzami, ani płcią, ni postawą dwu prawie nie było do siebie podobnych; tylko włóczęga, tułanie się po lasach, niewygody i ubóstwo czyniły ich z sobą pokrewnemi. Nie było na jednym opończy całej, kołpaka niepomiętego, zbroi nie potłuczonej, a uzbrojenie każdy miał różne, wszyscy najlichsze, toporki, mieczyki, ladajakie cepy łańcuszkami związane, oszczepy stare, łuki swojej roboty, tarczki z drzewa, nędznie skórami, co się same na powietrzu wyprawiały, powleczone...
Na nogach od skórzni podartych, do łapciów i chodaków, przez które palce patrzały — wszystko tam było, prócz porządnego obówia.
Dwóch czy trzech chlubili się żelaznemi garnuszkami na głowach, staremi, i bez nosów...
Inni chustami mieli powiązane głowy, z pod których rozczochrane włosy widać było...
Pomiędzy tą osobliwszą gromadą i jasne włosy, jak len kędziory i czarne jak smoła i strzyżone i długie się mieniały, tak jak wzrosty od najogromniejszego olbrzyma do przysadzistego karła.
Chociaż przy zdobyciu Złotoryi do żadnego krwi przelewu nie przyszło, niektórzy z nich krwią byli pomazani pozasychałą, inni mieli świeże blizny i pozalepiane liśćmi zielonemi rany. Stojąc dosyć długo w lesie, gawiedź ta karmiona i pojona staraniem Frydy, przy kościach i przy misach, tłukła się i zabijała — ledwie ich starszyzna od tego mogła powstrzymać.
Wszystko to w lesie dzikim, w pół cieniu, a mroku mogło się wydawać mniej strasznem, mniej wstrętnem, ale teraz o białym dniu, w blasku poranka — ohydnem było.
Książę spojrzawszy na to wojsko swoje, którego dowódzcy, z wyjątkiem Drzazgi, nie lepiej się stawili — zarumienił się ze wstydu, serce mu się ścisnęło, upokorzony był tem, że zszedł na taką szuję...
On co na dworach cesarskim, papiezkim, Ludwika i tylu innych napatrzył się pięknego rycerstwa i sam wytworność lubił — zmuszony będąc posługiwać się temi zbójami pozbieranemi po lasach... uczuł gniew w sercu do tych, co byli jego upadku przyczyną. Na myśl mu też przyszło, jak on z taką zbieraniną odpadków ludzkich, ze śmietniska zagarniętą — potrafi się oprzeć wojsku Sędziwoja i króla Ludwika, jak będzie mógł ład i karność wśród nich utrzymać?
Na okrzyk wrzaskliwy, którym go powitano, książę ledwie dumnem głowy skinieniem odpowiedział, koniowi dał ostrogę i przebywszy most, wpadł na podwórce...
Tu, jeszcze z konia nie zsiadłszy, groźno zawołał gdzie był Krystyn starosta?
Drzazga stojący tuż odparł że śpi upojony, a straż ma u drzwi...
— Okuć go natychmiast i do najgłębszego wrzucić lochu... na chleb i wodę, pana szwagra wojewody...
Z okna zamku usłyszała ten wyrok okrutny, stara żona i z krzykiem boleści, z załamanemi rękami wybiegła do księcia, rzucając się przed nim na kolana.
Cała we łzach, na pół omdlała — niewiasta, wzbudziłaby politowanie w każdym, i książę by też może miał nad nią miłosierdzie, gdyby świeżo nie poprzysiągł sobie, że okrutnym będzie...
Kazał ją odwracając się, pachołkom wziąć pod ręce i precz wieść, a zamknąć.
Rozległy się jęki i szlochanie, lecz książę był w takiem usposobieniu, iż boleść ta jeszcze go uczyniła zajadlejszym.
Przypomniał sobie iż ta kobieta była Sędziwoja rodzoną.
— Zamknąć mi i tę babę — zawołał — żebym wrzasku jej nie słyszał.
Gdy się to w dziedzińcu działo, pachołkowie, którym rozkaz dano okuć starostę, rzucili się z bydlęcą radością na niego, zrzucili uśpionego z łoża i ledwie rozbudzonego poczęli targać, miotać nim, najgrawać się, wiązać, wołając o łańcuchy...
Krystyn oprzytomnieć nie mógł. Jeden z pachołków wylał mu wiadro wody na głowę. Aż na dziedziniec dochodziły wściekłe jego krzyki. Wrzawa ta z którą się mięszały śmiechy oprawców, szczęk mieczów, brzęk niesionych kajdan — wcale nie raziła Białego.
Zdało mu się, że teraz dopiero szło jak iść było powinno...
Buśko, który z konia się stoczywszy, poszedł pod ścianę pot z czoła ocierać, patrzał na swojego księcia i poznać go nie mógł. Nadzwyczaj był czynnym, sam się we wszystko mięszał, rozporządzał, rozkazywał.
Natychmiast kazał bronę spuścić, wrota zamknąć, straże postawić, nikogo nie wpuszczać... Przy sobie z lochów powiązaną załogę, dał po jednemu wyprowadzać... razem z Drzazgą wybierając z niej ludzi, którychby użyć można...
Zajęty był właśnie tem przebieraniem ludzi, którzy ze strachu do nóg mu padając sami się w służbę prosili, gdy okutego już Krystyna, otrzeźwionego strachem i wodą wywiedziono w podwórze...
Stary opój, chciał gwałtem się wyrywając ku księciu się zbliżyć, o miłosierdzie go prosząc, lecz na znak dany, pachołkowie mu gębę zatknęli i pchając gwałtownie, a bijąc do poblizkiej ciemnicy wrzucili, z której tylko wprędce stłumiony krzyk się dał słyszeć...
Czas jakiś Biały jeszcze sam po podwórcach się kręcił, chcąc koniecznie czynnym okazać, poszedł na blanki, wlazł nad wrota, opatrywał bronę, okrążał mury, właził do pustych komór, kazał sobie otwierać izby i szopy, sam przez się wszystko sprawdzając, aż w ostatku znużony, Drzazdze dał ręką znak, aby resztę za niego dopełnił i na zamek do izb starościńskich prowadzić się kazał...
Tu Buśko, gorliwy zawsze o własną i pańską wygodę, już go był poprzedził. Znali trochę Złotoryę z pierwszego jej zdobycia, lecz teraz lubiący wczasy Krystyn i żona jego, lepiej ją na przyjęcie nowego pana przygotowali.
Buśko znalazł sługi Krystyna, spiżarnię, zapasy i już w nich gospodarował. Ze strachu spełniano rozkazy...
Sam on, prawem zdobywcy, splądrował zakątki wszystkie, powyciągał z nich co tylko wartość jaką miało, zagrabił jako łup — a babom jadło i napitek gotować kazał.
Znalazł więc książę, wszedłszy do wielkiej izby, co potrzeba było na przyjęcie i Buśka marszałkującego bardzo poważnie i stanowczo...
Wielki wysiłek na jaki się zdobył książę, znużył go mocno, byłby swym zwyczajem rzucił się na posłanie spoczywać, gdyby mu Fryda i jej rozkazy na myśl nie przyszły...
Siadł więc do stołu.
Buśko chciał go zabawić pociesznem opowiadaniem o wielkiej trwodze żony Krystyna, i o nim — lecz książę słuchać go niechciał...
Potrzebował być czynnym...
Podano jadło — kazał wołać Drzazgi, który natychmiast się stawił. Znał on księcia dość dobrodusznym i powolnym, zdumiał się słysząc go odzywającego się głosem zmienionym i nakazującym...
— Na czas powierzę wam Złotoryę — ale mi głową za nią odpowiecie.
Drzazga spojrzał nań tylko.
— Tak — mówił z zapałem książę. — Nauczyło mnie — doświadczenie, że surowym być potrzeba... Będę okrutnym — będę nielitościwym — i wy powinniście nim być także...
Na krótki czas zmuszony będę się oddalić... bo na jednej Złotoryi nie poprzestanę, Ulryk tam czeka na mnie. Jadę natychmiast... Wy zostajecie tu... Powierzam wam tego łotra Krystyna... Z ciemnicy mu nie dać wyjrzeć! Chléb i woda!! I za niego mi odpowiadacie...
Pilno słuchał Drzazga, lecz książę nagle sparł się na ręku, oczy utopił w podłogę, zamilkł... Zabrakło mu już dalszych rozkazów...
Począł wołać o konie, dziesiątek ludzi miał tylko zabrać z sobą...
Buśko na ten raz pozostawał na straży przy Drzazdze...
Pilno było księciu pochwalić się swem powodzeniem przed Frydą, a oprócz tego przyrzeczone miał, gdyby Złotorya wziętą została, posiłki od Ulryka, Arnolda i Dobrogosta, którzy się razem z nim ofiarowali inne gródki iść zdobywać.
Fryda ręczyła za braci, a przez ojca Bodczę, którym władała, pewną była iż ich zmusi do dania posiłków narzeczonemu...
Z równym prawie zapałem, z jakim biegł do otwartych bram Złotoryi, poleciał teraz książę do Drzdenka, wiedząc, że tam niecierpliwie nań lub na wieść od niego czekają.
W istocie Fryda, która go na tę wyprawę uzbroiła w oręż, w ludzi i w męztwo — nie mogła na chwilę spocząć wyglądając niespokojna końca sprawy, którą sama przygotowała...
Była pewną iż Krystyn się da upoić, że rybacy dotrzymają danego słowa — lecz lękała się czegoś niespodzianego a najwięcej lekkomyślności i zmienności Białego...
Najmniejsza przeszkoda mogła go tak łatwo zrazić, jak się dał na krok ten namówić...
Wyglądając ciągle posła, Fryda wyszła na wyżki nad bramą, zkąd daleką okolicę widać było.
Zabiło jej serce, gdy zobaczyła kupkę jezdzców pędzącą wprost ku zamkowi.
Nie ulegało wątpliwości, że wieźli jej upragnioną wiadomość — poznała zdala samego księcia i przeraziła się w początku. Zdało się jej, z pośpiechu wróżąc, że mógł uciekać... Zagryzła usta i oddech wstrzymała, jeźdźcy zbliżali się szybko...
Wtem książę spostrzegł ją, a raczej po białej zasłonie na głowie domyślił się, że to ona była, podniósł rękę do góry dając znak... którego jeszcze nie zrozumiała...
Pochyliła się ku bramie, gdy nadjeżdżający głosem wielkim zawołał.
— Złotorya nasza!
Fryda zbiegła na jego spotkanie, a tuż i Ulryk i Dobrogost, oczekujący także, nadciągnęli...
Powtarzał im coraz głośniej.
— Złotorya nasza!
Fryda rzuciła się ku niemu z okrzykiem radośnym.
Książę z wielką dumą i pewnością siebie — uśmiechnął się.
— Widzicie — zawołał — że nie jeden raz tylko umiem zamki zdobywać... Złotorya moja, Krystyn wzięty w niewolę, a pan szwagier będzie musiał za niego dobry okup zapłacić, jeżeli mu życie ocalić zechce...
Teraz Ulryk ze swemi sasami musi mi pomódz do dalszych zdobyczy.
Fryda zwróciła się żywo ku bratu.
— Gotów jest, idzie z wami.
Ulryk stał, choć może nie zbyt chętny, lecz zrezygnowany spełnić wolę siostry. Uśmiechało mu się też po spoczynku, spróbowanie czynne rycerskiego rzemiosła...
— Dokądże myślicie? — zapytał.
— Nim pójdziemy na Gniewków — począł Biały żywo bardzo i z zapałem wielkim, który Frydę wielce uradował — bo ja Gniewkowa jestem pewny, jakbym go już wziął, wszystkich tam po sobie mając... Wiesz bracie — myślę się tam rzucić, gdzie mnie się wcale nie spodziewają, na biskupi zamek Raciąż... Księży gród w żołnierza nie bardzo musi być opatrzony, a skrzynie w nim pełne... Pożywiemy się na dalszą wyprawę...
Ze śmiechem popatrzył na Frydę, wywołując od niej pochwałę, której mu nie poskąpiła.
Ulryk potrząsł nieco głową.
— Raciąż nie tak jest łatwy do wzięcia jak wy myślicie — rzekł — mury ma dobre, zamek okolicy panuje, podejść go trudno...
Książę, który w zapale nigdy się nie rachował z niczem, oburzył się i ręką zamachnął.
— Moi ludzie i wasze sasy, rady mu dadzą!!
Ulryk się uśmiechnął, ruszając ramionami.
— A no! chętnie! — rzekł — na Raciąż... jam gotów...
Natychmiast zbierać sasów posłano, a Fryda dumna swym narzeczonym i jego męztwem, zarazem się zajęła przyjmowaniem go, żywieniem, dopytywaniem o Złotoryę i wyprawę brata.
Biały powtarzał nalegając, że musi na Raciąż pospieszać.
Czuł, że na długie wytrwanie przy jednej myśli nigdy rachować nie może i spieszył z wykonaniem, aby jej nie porzucił... Znał tę swą słabość, iż lada co mogło go zbić z drogi; a na Raciążski skarbiec rachował wiele, ktoś mu o nim splótł przesadzoną baśnię.
Fryda, która przez czas pobytu jego w Drzdenku nadto go dobrze poznała, sprzeciwiać się mu i osłabiać jego męztwa nie myślała.
Ona też, zarówno z bratem Ulrykiem, wątpiła może, by zamek w Raciążu do zdobycia był łatwym — ale gdyby mu to odradziła, czuła że całą sztuczną energją jego zachwiać mogła.
Powodzenie go uzuchwalało, napaść niespodziana udać się mogła, a najmniejsze przeciwieństwo go zniechęcało.
Natychmiast rozesłano gońców po gromadkę sasów, których miał Ulryk dostarczyć. Nie wielu ich było, lecz wszyscy doskonale zbrojni, a każdy z nich stał za kilku takich włóczęgów, jakiemi Biały książę się posługiwał...
Sam zresztą Ulryk był wielkiego serca, lubił przygody rycerskie, porywy śmiałe, a im niebezpieczniejsze były i dziwaczniejsze, tem więcej go nęciły. Zamek w którymby mógł był walczyć z olbrzymami i wojować smoki, był mu najmilejszym...
Dla niego ta awanturnicza wycieczka pod Raciąż była zabawką doskonałą, z której sobie obiecywał uciechy wiele, choćby nawet skutku pożądanego nie odniosła.
Książę karmiony i pojony przez Frydę, która go jeszcze zagrzać się starała, i ducha w nim obudzić — śmiał się a puszczał cugle marzeniom, jak zwykle coraz zuchwalszym.
— Z Raciąża — wołał — dobrze się tam pożywiwszy, idziemy na Gniewków mój, na Włocławek... może potem na inne gródki i włości sąsiednie... Zobaczycie, bylem ich kilka opanował, a tego pewny już jestem — obudzi się szlachta wielkopolska — posypią mi się ochotnicy. Zmieni się położenie moje natychmiast, Sędziwoja powoli opuszczą wszyscy przechodząc do mnie.
O! teraz my się inaczej będziemy trzymali i lada obietnicami nie damy ułudzić! Król Ludwik musi się ułożyć ze mną, bo mu koroną na głowie jego zachwieję...
Fryda śmiejąc się, potakiwała.
— Gdy was tak mówiącego słyszę — szeptała pochylając się ku niemu — serce mi rośnie, wytrwajcie tylko — wytrwajcie!
Tym upomnieniem, które było zarazem wymówką, Biały się uczuł dotkniętym i żywo począł się bronić.
— Przecież powinnaś, jasno czytając w mej duszy, wiedzieć że nie ma na świecie upartszego nademnie człowieka. Po latach tylu powróciłem do mojego Gniewkowa, gdy każdy inny zapomniałby go i wyrzekł się. Odebrali mi go podstępem, wyłudzili obietnicami fałszywemi — idę powtórnie... nie jestemże wytrwały? żelazny?
Wśród tej rozmowy Ulryk wszedł do izby cały we zbroi świecącej, od stóp do głowy nią okuty, z szyszakiem wspaniałym w ręku, i nogą nogę uderzywszy, aż ostrogi długie zabrzęczały, zawołał raźno.
— No! Sasi moi nadciągają — ślijcie po waszych ludzi, aby się stawili na miejscu, w którem połączyć się mamy. Na Raciąż? Wiem że tamtejsze mnichy doskonały miód dla biskupa płockiego sycą. Napijemy się go...
Fryda nie myślała ich wstrzymywać. Aż do wsiądzenia na koń towarzyszyła księciu, opinając na nim zbroję, podając rękawice, wesołą twarzą otuchę wlewając w niego.
— Gdy Gniewków zdobędziecie — rzekła cicho — gotowam tam was odwiedzić?
Biały rozśmiał się wesoło, konie prychały wróżbą dobrą, Ulryk do swych sasów przemawiał, Fryda powiewała chustą białą — ruszyli więc bardzo żwawo i ochoczo...
Przez całą drogę księciu się prawie usta nie zamykały. Bawił Ulryka opowiadaniem o tem co ma czynić, a choć ten nie bardzo ufał w ziszczenie świetnych nadziei przyszłego szwagra, bawiły go one.
Razem z tem żadnej potrzebnej ostrożności przy najściu na Raciąż nie zachował książę.
Niecierpliwy, nie usłuchał rady Ulryka, aby w lesie spocząć do nocy, a później niepostrzeżonym podkradać się pod mury.
W biały więc dzień, gdy się orszak złożony z sasów i zbieranej drużyny księcia ukazał na równinie otaczającej gródek, postrzeżono ich zawczasu i na gwałt uderzono.
Ludzie biskupi lub przestrzeżeni byli, albo się mieli na baczności, bo nim podstąpiono pod mury, ludu się na nich zebrało siła — i wrota były zamknięte...
Tu się okazała wielka nieporadność bohatera, który nie wiedział co poczynać i odgrażając się a krzycząc tylko, wołał aby mu natychmiast zamek poddawano.
Ulryk tymczasem okrążył go dokoła. Tuż do zamku przypierał kościół z dzwonnicą, do której biskup Zbylut przybudował był ogromną izbę sklepioną, dla przyjmowania duchowieństwa, które się do niego zjeżdżało... Dzwonnica wprawdzie grubemi szkarpami podparta stała za mur okólny, lecz były w niej nieopatrznie zostawione okna bez krat i żelaznych okiennic, o których zdaje się zapomniano. Na skinienie Ulryka, któremu to dobywanie stało za najmilszą zabawkę, sasi się zgromadzili około niego, ludzi księcia i jego samego zostawując u wrót, nawoływających nadaremnie dowódzców i ucierających się próżno słowami.
Sasi na skinienie Ulryka rzucili się natychmiast z drabinami do okien dzwonnicy, których nikt nie bronił. W mgnieniu oka kilkunastu ich wdrapało się do jej wnętrza, drzwi wyłamali i znaleźli się w rodzaju pustego sklepionego kapitularza, z którego łatwo już na zamek dostać się było. Ulryk sam wytrzymać nie mógł, i z konia zsiadłszy poszedł z resztą swych ludzi. Sasi wtargnęli już wszyscy do pustej izby tej i zabierali się żelazne drzwi dzielące ją od zamku wyłamywać, gdy załoga się opatrzyła jakie jej zagrażało niebezpieczeństwo.
Bratanek biskupi niejaki Jarosz był naówczas starszym na zamku, chłop dzielny i nieulękniony a przytomny. Gdy z tej strony krzyki się słyszeć dały, a on właśnie u wrót stał, porzuciwszy tu Białego i jego gromadkę nieswornie biegającą około mostu, aby się dostać ku bramie — huknął na swoich i sam na ich czele popędził ku kapitularzowi i dzwonnicy...
Sasi, którzy przed chwilą byli napastującemi, znaleźli się oblężonemi. U okien i drzwi rozpoczęła się bitwa zacięta, chłopa z chłopem... Poleciały okna świeżo wprawione z błon w ołów oprawnych, rozrąbano drzwi, zmięszały się dwie kupki, okładając razami mieczów, cepów i toporów, tak że za chrzęstem broni i dźwięczeniem zbroi żelaznych, a krzykami walczących, nie było słychać rozkazów dowódzcy, ani kto wiedział co miał czynić. Załoga naciskała, sasi zajadle się bronili i na przemiany to jeden zastęp, to drugi brał górę. Sam Ulryk trafiwszy na dobrze uzbrojonego Jarosza serdecznie się począł z nim ucierać, znajdując w tem rycerską uciechę, że mu się bratanek biskupi dzielnie bronił. Ludzi z obu stron nie było wielu, lecz tak dobrze kopa wojujących, jak tysiąc rozstrzyga o losie bitwy. Sas[1] mieli wyższość uzbrojenia, Raciążcy walczyli na swych śmieciskach i to im większą pewność dawało.
Gdyby był Biały zamiast stać u wrót, łajać i krzyczeć podstąpił pod dzwonnicę i swoich ludzi w pomoc sasom podesłał, mógł się by był Ulryk utrzymać w kapitularzu, wtargnąć na zamek i zdobyć go...
Tymczasem sasi pozostawszy sami i widząc że im posiłek nie przychodzi, gdy jeszcze śmiały dzwonnik wpadł na wieżę i wielki dzwon poruszywszy całą ludność okoliczną zwoływać począł na obronę — Ulryk musiał myśleć o odwrocie. Odcinając się załodze mężnie, wraz ze swemi wpadł nazad do dzwonnicy, tu drzwi zatrzaśnięto i zaparto kłodami, aby sasi mieli czas nazad się po drabinach wydobyć z zamku... Ulryk, chociaż we zbroi skoczył wprost z okna śmiejąc się, tak zręcznie iż mu się nic nie stało, a gdy pod murem począł liczyć sasów, okazało się że mu tylko jednego z nich brakło, który dopiero później nagonił uchodzących.
Po tej przygodzie, która go w wesoły humor wprawiła, Ulryk pospieszył Białego szukać...
On i jego ludzie stali jeszcze zabawiając się u wrót, rzucając na nie kamieniami i klątwami, a dziwując się że im nikt na to nie odpowiadał.
Przypadł Ulryk do Białego.
— Do kata! — krzyknął — wyście winni żeśmy zamku nie opanowali! Byliśmy już niemal w dziedzińcu... czemuście na pomoc nam nie szli...
Książę o bożym nie wiedział świecie — ruszył się dopiero, Ulryka z sobą ciągnąc nazad pod dzwonnicę — ale zapóźno było. W oknach jej stała załoga z kuszami, z kamieniami, ze smołą, tak swoim zwycięztwem rozgrzana, tak pełna zapału, że się już nie można było pokusić o zdobywanie wieży po raz drugi...
Biały z konia zachęcał swych ciurów, lecz ci nie okazywali nadzwyczajnej ochoty na rażenia się ani na strzały, ani na inne pociski oblężonych...
Nałajano się tylko z obu stron słowy najplugawszemi, i Ulryk pierwszy, widząc że tu już niema nic do czynienia, odstąpił na poblizką łąkę, aby dać sasom swoim odpocząć.
On też tego potrzebował, bo choć go miecz Jarosza nie tknął, zbroję mu w kilku miejscach powbijał niemal w ciało. Potrzeba ją było zdjąć, i szukać człowieka, któryby młotkiem jako tako mógł odprostować. Szyszak też był potłuczony...
Ulryk mimo to, śmiał się ciągle i radował męztwu a zręczności swych ludzi, chwaląc się tem że on wyszedł tak jak cały, a Jaroszowi krwi upuścił. W istocie bratanek biskupi zręcznym razem Ulryka raniony był w ramie, gdzie się dwie schodziły blachy...
Na Białego prawie nie patrzał Ulryk, tak gniewnym był, iż mu zwycięztwo wyrwał z rąk.
Gdy nadciągnął książę — wesoły szwagier zaczął żartować z niego... Ten miał doń żal nawzajem, iż nie dał mu znać aby przybywał.
Byliby się posprzeczali może, jak sasi z ludźmi książęcemi — gdyby Ulryk nie miał dobrego serca i wyrozumiałości dla Białego...
Ten chciał szturm przypuszczać do Raciążka, o którym ani pomyśleć z małą liczbą ludzi nie było podobna.
— Wiesz co? — odparł. — Księżemu zamkowi dajmy pokój! Kościelnej własności siła może jaka nieznana i niewidoczna broni — powiadacie że Gniewkowa jesteście pewni, jedźmy tam się pobawić...
Rad nie rad, Biały, któremu markotno było opuszczać Raciążek, przynajmniej okupu z niego nie wziąwszy — zgodził się iść do Gniewkowa...
On i Ulryk nawzajem sobie niepowodzenie to przypisywali; chociaż wina była Białego, który inaczej jak zdradą lub groźbami nie umiał zdobywać nic...
Po omyłce popełnionej tu, potrzebował powodzeniem łatwem ją powetować — Gniewków najlepszym był teraz, bo tu mnogich mając przyjaciół, książę się go samym widokiem swym wziąć spodziewał...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sasi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.