<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biesy
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Od czasu wizyty księcia Panina w „legowisku wielkich artystów-malarzy“ nic się prawie nie zmieniło zewnętrznie. Przynajmniej bardzo mało. Zniknęła na drzwiach tektura z cerkiewno-słowiańskim napisem, podłoga została zamieciona, a nawet, być może, umyta; pomiędzy piecem a ścianą nie widać już było rogu wrzuconego tam obrazu, przedstawiającego „Mit“.
Ladę też przesunięto bliżej do okien; widniały teraz na niej tabliczki akwarelowych farb Chenala, słoiki z gwaszem, tuszem i sangwiną, słoik z naftą i wymaczanymi w niej pędzlami. Częściej też syczał „primus“, po izbie zaś rozchodziła się woń gotowanego mięsa, cebuli i kapusty. Co trzy dni zjawiał się stróż, przygarbiony chłop łotewski, jednooki, milczący olbrzym, i palił w piecu.
Wtedy w izbie stawało się gorąco jak w łaźni. W parnym, rozgrzanym powietrzu miotały się zwisające strzępy pajęczyn i szeleściły coraz bardziej odstające od ścian resztki ocalałych tapet. Na ścianach perliła się rosa, zbiegająca strugami na podłogę, inne — z topniejącego na szybach lodu spływały na parapety okien; przy szparach w drzwiach narastały grzyby grubej sadzi, niby skamieniała puszyca. Poza tym izba malarzy zachowała i nadal cechy „legowiska“. Sprogis nie mógł czekać na bogatego nabywcę swego „Mitu“. Musiał więc czym prędzej sprzedać obraz, aby ratować kolegę i siebie.
Kupił go właściciel antykwariatu, dawny woźny Akademii.
Spryciarz ten znał się na obrazach, więc nabył skwapliwie malowidło młodego artysty i niedoszłego laureata. „Mit“, który mógł otrzymać premię lub być sprzedany za wysoką cenę na najbliższej wystawie, pozostał w sklepiku antykwariusza, a Sprogis, niosąc w zaciśniętej kurczowo pięści banknot 100-rublowy, powrócił do zimnej izby, gdzie zdawał się już dogorywać chory i wyczerpany głodem Lejtan.
Drobna ta suma postawiła jednak chłopaka na nogi. Po trzech dniach sutego odżywiania, powlókł się już na miasto. Zdążył bowiem wyrobić sobie w stolicy pewną klientelę, płacącą mu nie dużo, lecz bez zwłoki. Niedaleko od Akademii, w piętrowej kamienicy, mieściła się drukarnia sekciarska, gdzie fabrykowano obrazki biblijne i wydawano „czetji-minei“ — czyli żywoty świętych. Lejtan malował sceny ze Starego i Nowego Testamentu, iluminował Żywoty świętych, robił ryciny do kalendarzy, a nawet otrzymywał zamówienia na akwarele, przedstawiające ponure i burzliwe dzieje „starej wiary“.
Student, chociaż od dwóch lat dopiero studiował malarstwo, po ojcu-pastorze odziedziczył fantazję, nastrój mistyczny i patos religijny. Prace jego cieszyły się powodzeniem i dostarczały mu skromnych, lecz pewnych zarobków.
Przyjaciele, pochodzący z jednego miasteczka, nie cierpieli już teraz głodu, bo Lejtan zaczął wkrótce malować obrazki, przedstawiające krwawe, wyrafinowane w swej okrutnej pomysłowości udręki, którym poddawano świętych Pańskich, i z tej niezwykłej twórczości na nowo czerpał dochody dla siebie i Sprogisa.
Wiliums nie pracował.
Z nienawiścią i jakimś przerażeniem spoglądał malarz na stalugi, paletę i pędzle.
Nie mógł zabrać się do pracy. Coś się w nim załamało i rozprysło, pozbawiając go sił i woli.
Nie uświadamiał sobie, a, może, bał się uświadomić, że stracił wiarę w swój talent.
Zimny, spokojny i krytyczny względem siebie i innych, — od pierwszego roku akademii ocenił siły kolegów i możliwy rozwój ich zdolności artystycznych. Nie widział w tym gronie niebezpiecznych dla siebie konkurentów. Nie posiadali wyobraźni i porywu. On sam zaś, należący do najbardziej mściwego i zaczajonego w sobie narodu, jakim są Łotysze, tryskał temperamentem. Siły życiowe, bujne i płomienne, fantazja niewyczerpana rozpierały go, trawiły i żarły, niewidzialne pod maską lodowatej obojętności.
Samotność, ciężka praca, ubóstwo niemal i nędza w zaraniu młodości zmusiły go do opanowania tych sił burzliwych i skierowania całego zasobu energii wewnętrznej na rozpaczliwą chwilami walkę o byt, na osiągnięcie wymarzonego celu — zdobycie wybitnego stanowiska wśród braci malarskiej.
Z biegiem czasu stał się podobnym do czynnego wulkanu, okrytego zieloną darniną łąk i zacisznym gąszczem lasu. Nikt nie wyczuwał w nim utajonych w głębi potęg burzących, lecz on wierzył, że doczeka się dnia, gdy zwolni tajemne siły, a te wyrwawszy się na zewnątrz wstrząsną światem i rzucą błyski niezwykłe, oślepiające. W walce z własnym żywiołem, który stanowiły zmysły i palący żar tworzenia, nie zaznał dotychczas beztroskiej radości młodych lat, utracił na zawsze szczerość i ufność do ludzi, niezmiennie czuł się człowiekiem walki, dążącym samotnie do zwycięstwa za wszelką cenę. Nie szczędząc własnych sił, w pracy zapominając o sobie, nie oszczędzał też innych, w każdej chwili przygotowany do usunięcia przeciwnika z drogi. Rozumiał, że tym wyrobił sobie broń niezawodną i straszliwą dla współzawodników. Dawało mu to pewność siebie, a widział w tym nagrodę za swe nienasycone pragnienia i porywy, za trawiący głód jego młodego, silnego ciała, ujarzmionego, jak i duch, w karbach wytężonej pracy.
I nagle wszystko runęło.
Cały plan jego dążeń i wysiłków, uplanowany z tragicznym spokojem rezygnacji, obmyślony w najdrobniejszych szczegółach, leżał teraz w gruzach.
Pod fosforyzującym spojrzeniem źrenic Sfinksa z obrazu Panina cała jego budowla, wznoszona przez długie, niewymownie ciężkie lata, zatrzęsła się w posadach i zawaliła, jak gdyby z chwiejnych, nieopornych sklecał ją kart.
Książę Panin... Nienawidził go i — ubóstwiał. Nienawidził, jako człowiek zwyciężony. Jako artysta, wyczuwał geniusza w nikłej postaci młodego księcia.
Chwilami zrywał się w nim bunt obłędny i straszliwy. Stanąć do pracy, rozpocząć nowy obraz, wytężyć cały zasób talentu, wyobraźni i sił, zdystansować, przewyższyć nagle zjawiającego się na horyzoncie, jedynego, niebezpiecznego przeciwnika. Pobudzona myśl twórcza już kreśliła bliższe i dalsze plany obrazu, gdzieś w tajnikach duszy krystalizowała przewodnią ideę, nadawała jej plastyczne kształty, treść i efekty zewnętrzne. Trwało to jednak zaledwie mgnienie oka, bo skądś, być może, z ciemnej szpary za piecem, do której niegdyś wrzucił swój „Mit“, a gdzie nie zamarły jeszcze echa brzmiącej tu niedawno rozmowy z Paninem, z szyderczym sykiem zaczynały padać jego słowa:
— Jesteś synem ziemi... ja zaś stanąłem pomiędzy „synem człowieczym“, a „synem bóstwa“...
Sprogis rzucał się wtedy twarzą na posłanie, gryzł poduszkę i zaciskał gardło, aby nie wyć i nie łkać w bezsilnej nienawiści, w palącym go wstydem i pogardą zachwycie. Miotał się i nie znajdował wyjścia z rozterki duchowej, co była, jak wir, porywający go w otchłań bólu i rozpaczy.
— Geniusz! Geniusz! — rzęził przez zęby, gdy leżał w nocy, szeroko rozwartymi oczami wpatrzony w ledwie majaczące w mroku plamy okien.
Jeszcze tak niedawno czuł się na siłach, ażeby zapoczątkować nowy prąd w sztuce, teraz odrzucono go na drugie miejsce, a pierwsze odsunięto tak daleko, że niemal ginęło we mgle i, gdyby nie łuna nad nim, nie mógłby go nawet dosięgnąć wzrokiem.
— Łuna geniuszu!... — wzdychał Sprogis, a w westchnieniach jego poza goryczą zawiści i pogardy dla siebie wyczuwała się rzewność uwielbienia.
Nie wiadomo, jak skończyłoby się zmaganie młodego malarza, gdyby nie przypadek, który wyrwał go z pełnego męki odrętwienia.
Pewnego razu stróż przyniósł mu list w dużej, z grubego, czerpanego papieru kopercie, ozdobionej monogramem. Nieznany korespondent zapytywał, czy nie zechciałby Sprogis powtórzyć swego obrazu, gdyż antykwariusz żądał za „Mit“ dwa tysiące rubli. Autor listu gotów jest zapłacić tę sumę malarzowi, lecz nie pośrednikowi, który zapewne oszwabił Sprogisa i zamierza nadal wyzyskiwać utalentowanego artystę.
Sprogis zwalczył ogarniający go bezwład woli i, uczyniwszy heroiczny wprost wysiłek, ubrał się i poszedł do antykwuriusza.
— Odsprzedaj mi pan mój obraz — zapłacę dwieście rubli, — zaproponował malarz.
Kupiec chytrze zmrużył oczy i wycedził przez zęby:
— Stary kawał!... Kupicie za dwieście, a sprzedacie za pięćset... Tylko cenę sobie zbijecie... Ja go sprzedam za dwa tysiące... Nie teraz, to za rok, za dwa... gdy głośno o was będzie, panie Sprogis! Nie nabierze mnie pan!
Malarz uśmiechnął się i spytał zagadkowym głosem:
— To uważacie, że wart jestem aż tyle? W takim razie istotnie nie mogę obniżać się na rynku... Do widzenia!
Tegoż jeszcze dnia odpowiedziawszy na list i przyjąwszy zamówienie Sprogis zabrał się do roboty.
Malowanie obrazu zajęło mu całe dwa miesiące. Powtórzył go z całą ścisłością, mając pod ręką potrzebne szkice, a jednak wprowadził jedną zasadniczą, bardzo ważną, technicznie trudną do wykonania zmianę, wymagającą mistrzostwa.
Ujrzawszy obraz przyjaciela, gdy ten z cichym, jak gdyby bolesnym jękiem odsunął stalugi, Lejtan wydał okrzyk zdumienia:
— Coś ty uczynił? Nie poznaję „Mitu“! Ten sam, a jak gdyby — nie ten... Ach! Zaczynam rozumieć! Rzuciłeś snop promieni słonecznych z niewidzialnego na obrazie okna... Walka złotego, żywego światła z czerwoną poświatą ogniska... Wspaniale! Jakież biedne, żałosne i całkiem nietajemnicze stały się te nikłe duchy łaźni.. te potworki dziwaczne!... Słońce zdarło z nich szaty mistyki pogańskiej... Są to widzialne teraz wyraźnie kontury prętów, drzazgi starych, zniszczonych skopków do czerpania wody, okryte sadzą pajęczyny, czarne kłaki łyka... A ten nasz bies — Wiłkatis z drwiącym uśmiechem na koziej twarzy?! Toż to obłok unoszącej się nad kadzią pary!... Boże Wielki, jak to słońce rozświetliło wszelkie tajemnice... rozproszyło mroki trwożnego przesądu, co wieki całe przetrwał, czając się w łaźni, w oparach wody i potu ludzkiego!... Nie wiem, doprawdy, który jest lepszy: dawny, czy nowy „Mit“? Jako fantazja romantyczna — pierwotny wariant, jako sztuka malarska i myśl nowoczesna — ten, wyzuty z mitologii mit!
Sprogis śmiał się cicho, złośliwie.
— Wyzuty z mitologii mit... To dobre! Ale za to nie ma teraz mistyki ziemi, jest mit słoneczny — wróg wszelkich baśni, stworzonych przez synów człowieczych. Niech ten Panin ujrzy teraz mój obraz! Panin — szybujący ponad ziemią, czujący w sobie krew i duch bóstwa... Niech się przekona, że jego ojciec-słońce zabija bujną wyobraźnię synów człowieczych, a z ich bożków i boginek czyni wiechcie łyka, pęki prętów brzozowych i najzwyklejszą parę, unoszącą się nad okopconą beczką...
Sprogis listownie powiadomił nabywcę o wykonanym zamówieniu i nazajutrz wręczywszy obraz lokajowi w liberii otrzymał od niego kopertę z czekiem.
Przyjaciele, dostawszy pieniądze, oporządzili się szybko i zaczęli rozglądać się za innym mieszkaniem, bardziej nadającym się na siedzibę ludzką i zachęcającym do pracy. Czekali jednak na cieplejsze dni, które, zdawało się, nigdy nie miały nastąpić, bo trzaskające marcowe mrozy szalały z coraz większą wściekłością. Tymczasem więc pozostawali w dawnym legowisku, ozdobiwszy je dwoma łóżkami i draperiami, ukrywającymi brudne ściany izby. Wychodzili teraz codziennie na miasto, gdyż stołowali się w pobliskiej restauracyjce.
Od chwili sprzedania obrazu minęło dwa tygodnie. Pewnego dnia Sprogis otrzymał nowe zamówienie na swój „Mit“. Zdumiony i podniecony natychmiast zabrał się do roboty i po raz trzeci wymalował zupełnie odmienny, a niby ten sam obraz. Rozwiały się w nim bez śladu resztki mistyki, dawnego kolorytu i niepokojącego tchnienia minionych wieków.
Całe wnętrze łaźni tonęło teraz w powodzi słonecznej. Znikły wszystkie mamidła krwawo-czarnego mroku, a to, co w ciemności i niepewnych błyskach ogniska przybierało kształty nieznanych potworów, ostatecznie wynurzyło się na jaw i stało się tym, czym istotnie było, — nędznymi sprzętami, śmieciami i grą światła i cieni. Nagie kobiety, w tajemniczych rozbłyskach ognia przeistaczające się w orgiastyczne menady, wyłoniły wyprężone, rozrosłe piersi i okrągłe ramiona, lecz straciwszy cały czar kapłanek niezrozumiałego lub zapomnianego misterium ożyły, rozświetliły się białością skóry i połyskiem mokrych włosów, zatętniły pulsującą krwią i pędem do radości i rozkoszy bytowania.
— Hm... — mruknął Lejtan, — prawdę powiedziawszy to twój nabywca będzie miał słuszne prawo nie przyjąć tego obrazu. Nie ma w nim najistotniejszych cech dawnego „Mitu“!
Sprogis uśmiechnął się zagadkowo i zaciskając wargi, odparł suchym głosem:
— Nie ma mitu, lecz za to jest słońce! Cóż z tego, że z dawnych westalek moich lub zmysłowych bachantek uczyniło ono żywe dziewuchy, gorące od pary i wewnętrznego ognia, wcale nie tajemnicze i nie piękne? Patrz, jak słońce zdradziło i bezczelnie uwydatniło wszystkie ich wady i usterki fizyczne! Spójrz na te rubensowskie cielska, o fałdach nad biodrami, na te ciężkie, ospałe, rozmamlane z żaru twarze samic... jak gdyby świadomych celowości i nieuniknionego przebiegu swego przeznaczenia! Czyż nie zwróciłeś uwagi na postacie tych podlotków, pluskających się w głębokiej kadzi? Wiotkie jak łątki nad spokojnym jeziorem, o cienkich, długich ramionach i biodrach, podobnych do giętkich pędów nenufarów, o główkach małych, o twarzach roześmianych bezmyślnie, mają one wokoło swych ciał aureolę z odbitych od połyskującej, mokrej skóry promieni rozszalałego słońca... Mit słoneczny! Mit — powiadam ci, Erneście! Bo to widzisz: aureola świetlna odsłania tajemnicę nadążających zmian... Ta — mała i czarna roztyje się ohydnie, jej ściągła twarzyczka stanie się okrągłą, jak bania, a dwie zmarszczki pod różowym podbródkiem nadadzą jej obojętny, tępy wyraz. A ta pulchna, rudawa blondynka, dziecko prawie... tymczasem... spójrz na jej słoneczne uzupełnienie, — wyrośnie, wyciągnie się, wyschnie, jak tyka, w jej niebieskich oczach już migają złe, zawistne ogniki nieukojenia i jałowości... Słoneczny mit! Szalony bieg do doskonałości bóstwa! Masz ten kult słońca, masz, masz!
Zaciskając szczęki, przez zęby rzucał słowa, brzmiące zimną nienawiścią, szybko chodził po izbie, jakimś dziwnie nierytmicznym i nieskoordynowanym ruchem wymachując rękami i potrząsając głową.
Lejtan zdumiał się niewymownie dowiedziawszy się, że nowy nabywca nie tylko zapłacił Sprogisowi za tak bardzo zmieniony obraz, lecz wraz z pieniędzmi przysłał mu list z propozycją wymalowania nowego znów wariantu na ten sam temat i w ścisłych granicach dawnej kompozycyjnej struktury. Nieznajomy pisał:
— Wyczuwam jakąś ideę w zmianach, poczynionych w dwóch powtórzonych przez pana wariantach „Mitu“, ponieważ znam dokładnie oryginał pierwotny i jego pierwszy sobowtór, który nie jest jednak wcale sobowtórem. Interesuje mnie niewymownie dalsza ewolucja „Mitu“!
List ten przyniosła jakaś staruszka, schludnie ubrana. Na pomarszczonej jej twarzy poruszały się niespokojnie świdrujące, wyraźnie podejrzliwe, ciemne oczy, otoczone gęstą siecią drobnych zmarszczek.
— Kto panią tu przysłał? — brutalnym głosem spytał malarz, surowo patrząc na babinę.
— Dymisjowany pułkownik gwardii Preobrażeńskiego pułku, Pomerancew — odparła natychmiast nie spuszczając ze Sprogisa bacznego wzroku okrągłych, starczych oczu.
— Gdzie mieszka pułkownik? — dopytywał.
— Przy ulicy Mochowej, pod numerem siódmym... we własnym domu... — odpowiedziała staruszka i zwracając się do stróża, trzymającego płótno, rzekła w pośpiechu:
— Mój Boże, późno już zapewne! Wynieście obraz za bramę... ustawcie go ostrożnie we wnętrzu powozu... Czy będzie odpowiedź na list pana pułkownika?
Pytanie to skierowała do Sprogisa, który stał przed nią i uważnie się jej przyglądał.
Uśmiechnął się szyderczo i mruknął:
— Widzi mi się, że pani coś kręci...
Podniosła bezbarwne brwi i na bladej, zwiędłej twarzy usiłowała wywołać wyraz prawdziwego zdumienia. Milczała jednak, więc Sprogis kiwnąwszy jej głową mruknął znowu:
— Sam przyjdę jutro przed południem do pułkownika, aby się porozumieć...
Istotnie poszedł nazajutrz. Staromodny portier z długimi bokobrodami wpuścił go do holu małego pałacyku i zadzwonił na lokaja.
— Pan Wiliums Sprogis, artysta-malarz, pragnie widzieć pana pułkownika! — mruczał odczytując wizytowy bilet gościa i porozumiewawczo patrząc na wysokiego, barczystego sługę w granatowej liberii i czerwonej kamizelce ze złotymi guzikami.
— Bardzo żałuję, — odparł lokaj z ukłonem, — lecz pan pułkownik wczoraj wieczorem wyjechał do swego majątku... Powróci dopiero na jesieni...
Sprogis zmieszał się, nie oczekując podobnej odpowiedzi. Wreszcie przemówił niepewnym głosem:
— Dostałem zamówienie na obraz i teraz nie wiem...
— Ach, przepraszam! — przerwał mu lokaj. — Pułkownik kazał mi właśnie zameldować panu, że proponuje dawne warunki i termin dostarczenia obrazu za dwa miesiące... Co mam odpisać swemu panu?
Sprogis wzruszył ramionami.
— Proszę oświadczyć pułkownikowi, że przyjmuję jego warunki — rzekł, a w głosie jego zadrgały nuty złośliwej uciechy.
Powracał pieszo i uśmiechał się do siebie.
— Czekaj no!... — mruczał sobie pod nosem. — Czekaj no... Mam twój list — to dokument! Ja ci pokażę ewolucję „Mitu“!
Przeszedłszy most Mikołajewski, wstąpił do antykwariusza i zawołał z głośnym śmiechem:
— Słuchajcie no, panie Borodin! Mam dla was nabywcę na „Mit“. Sprzedacie obraz za dwa tysiące rubli, a mnie z tego dacie pięćset. Zgoda?
Antykwariusz niedbale machnął ręką i odpowiedział mrugając do Sprogisa:
— Szanowny pan za późno się z tym wybrał do mnie! Przed tygodniem sprzedałem obraz pułkownikowi... jakżeż się on nazywa? Zaraz... zaraz!... Zajrzę tylko do księgi... Ach, przypomniałem sobie — Pomerancew!
— Pomerancew?... — powtórzył malarz i nic nie powiedziawszy opuścił sklep zdumionego antykwariusza.
Sprogis długo chodził po wybrzeżu — od gmachu Instytutu Górniczego aż do czerwonej bramy uniwersyteckiej. Miał zwieszoną głowę i wpatrywał się uporczywie w granitowe płyty chodnika. Nie czuł porywów zimnego wiatru, przeciągającego nad wartkim prądem Newy.
— Szatan, czy co, z tego Pomerancewa?! — Jak gdyby przeczuł kawał, jaki chciałem zrobić, odsprzedając mu pierwszy wariant... Miałby ewolucję „Mitu“...
Zmuszony więc był teraz zabrać się na nowo do roboty.
Z dnia na dzień powstawał nowy wariant, aż przybrał ostateczną formę.
To, co ujrzał zaciekawiony Lejtan na obrazie przyjaciela, przeraziło go i zmusiło do przyjrzenia się Sprogisowi z niepokojem i troską.
Malarz miał twarz skupioną i ponurą. Blade oczy świeciły mu się niezdrowym blaskiem. Głębokie, poziome zmarszczki przecinały czoło i zarysowywały się wokoło zaciśniętych warg.
Stał przed płótnem i wpatrywał się w obraz z bolesnym uporem, jak gdyby siła nieznana a nieprzezwyciężona wbrew jego woli zmuszała go do tego.
Lejtan zrozumiał wewnętrzną treść obrazu przyjaciela. Niczym już nie przypominał „Mitu“, którego tworzenie omal nie kosztowało ich życia, lecz zawierał w sobie nowy, tym razem prawdziwie słoneczny mit.
Z ciemnego i groźnego w swej zagadkowości stał się jasnym, promiennym, bo wypełniała go orgia światła. Poprzez rozszalałe tryskające i rozpryskujące się fale jego, zaledwie majaczyły kontury ogromnego pieca, ław i kadzi, czerniały, niby cienie nikłe, chybkie, rozwiewne języki i płachty płomienia, nad którym unosiły się smugi złocistego dymu, różowe, zielone i niebieskie obłoki pary wodnej. Napięcie promieniowania było tak potężne, namacalne, wyczuwane przez skórę, przenikające przez organ wzrokowy do mózgu, że Ernest Lejtan oczy musiał zmrużyć i czuł, że żar bije od płótna, jak gdyby jakaś czarodziejska ręka rozwarła przed nim okno na skwarny równik, gdzie wszystko pławiło się w kaskadzie słonecznych promieni. Natychmiast zapomniał jednak o tym wrażeniu fizjologicznym, gdyż zawładnęły nim inne myśli i nieznane przedtem emocje. Nie z mroku już, lecz z bezdni świetlanej otchłani, budzącej trwogę panującym w niej rozdygotanym ruchem, wyłaniały się nowe zjawy, przejrzyste, utkane z pokrzyżowanych promieni, załamujących się, rozszczepionych na spektralną gamę, zmieszaną tam i sam w chaos barw jaskrawych i zuchwałych. Jakieś pół-rośliny niesamowite, jakieś ni to węże upiorne, ni to w gorączce widziane ptaki zębate i bestie o rozwartych, drapieżnych paszczach, ociekające mieniącą się pianą, o grzywach rozwianych i splotach zawiłych zygzaków ognistych.
Jakaś zła groźba, jakieś zbrodnie obłędne i śmierć sama wichrzyły się i mknęły w natłoku przejrzystych, promieniujących cielsk świetlnych potworów.
Wyciągały swe macki, chwytne zwoje, zakrzywione pazury i szpony, wygięte, zadzierżyste kły. Tysiące oczu, utworzonych z drobnych atomów płonących, przenikały promienne ciała nagich kobiet, ożywionych, jak kryształ najczystszy, grą światła, uwięzionego wpośród molekuł skóry, mięśni i kości. Lejtanowi zdawało się, że widzi przed sobą dziwne zjawisko, gdy potworna fala oświetlającego światła kosmicznego porwała w swój wir te ławy z nagimi kobietami, kadzie, stos rozżarzonych kamieni i rozmiotany, rozszalały płomień ogniska, unosząc wszystko w swym prądzie ku praźródłu słonecznej powodzi.
— Te lubieżne, bezwstydne cielska i te potwory rzuciłeś, jako ofiarę słońcu?... — zapytał szeptem młodzieniec i z trwogą spojrzał na przyjaciela.
— Niech przyjmie tę ofiarę i niech zgaśnie pod jej brzemieniem! — syknął Sprogis, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń.
— Apokaliptyczny obraz w jasności słońca!... — jeszcze ciszej szepnął Lejtan i wzdrygnął się cały.
— Nie! — wybuchając złym śmiechem, zaprzeczył malarz. — Zohydziłem mit słoneczny... Aryman rzuca swe niszczące hufce na Ormuzda... To promienny Szamasz ginie pod ciosami ziemskiego Baala. Słonecznego Horusa pochłania Ozyrys, któremu nadano kształt drzewa, a gdzie indziej znowu — rogatego byka... Cha! Cha!
Śmiał się długo, coraz obłędniej, coraz straszniej, wyrzucając od czasu do czasu uporczywie powtarzane słowa, zapewne tkwiące mu głęboko w mózgu:
— Niech no ktoś powie, że to nie jest słonce... — słońce, zohydzone aż do swego ognistego rdzenia!...
W głosie Sprogisa brzmiała zacięta, szaleńcza nienawiść i boleść zarazem.
Ernest Lejtan przypomniał sobie dawniej wypowiadane przez kolegę myśli. Zrozumiał, że Sprogis systematycznie, krok po kroku zbliżał się do określonego celu, który mógł się stać manią zabicia uświęconego przez wieki czaru, boskości słońca, nieśmiertelnego mitu, ojca wszystkich kultów świata. Przeraziła go myśl o zjawiającym się tak nagle maniactwie przyjaciela, którego szczerze uwielbiał za siłę charakteru i ogromny talent. Jednak, w miarę tego, jak mu się przyglądał z coraz głębszą troską, spostrzegł coś jeszcze bardziej przerażającego.
Malarz długo jeszcze mówił. Zdawało się, że przekonywał kogoś trzeciego, znajdującego się w izbie. Oczy miał zwrócone w stronę lady, wyciągał ku niej ręce, potrząsał zaciśniętymi pięściami i powtarzał:
— Zmierzch kultu słońca... Ja rzucę na niego cień — czarny, jak noc... Rozumiesz?
Lejtan nagle przejrzał i uświadomił sobie, że Sprogis wywołuje w swej pamięci postać księcia Panina, widzi go przed sobą i mówi do niego od czasu do czasu sycząc z pogardą:
— Ty... kroczący od syna ziemi do stóp bóstwa... Patrz, w com obrócił posąg boga twego! Patrz!
W ruchach i słowach przyjaciela Ernest wyczuł zgrozę i niejasne, lecz bliskie już niebezpieczeństwo. Postanowił ratować go. Strząsając z siebie przerażenie, klepnął malarza po ramieniu i zawołał z udaną wesołością:
— Wspaniały obraz! Skończyłeś z nim — chwała Bogu! Doprawdy — ten miesiąc pracowaliśmy jak czarni niewolnicy! Należy nam się nagroda... Otrzymałem dziś honorarium od swego sekciarskiego wydawcy. Spory grosz! Dostałem furę pieniędzy za ilustrowany żywot Apostoła Jana... Zapraszam cię, Wiliumsie, do „Alkazaru“. Koledzy bardzo chwalą tę knajpę!...
Sprogis drgnął, jak gdyby budząc się ze snu, i odparł urywanym co chwila głosem:
— Będę miał teraz... pięć tysięcy rubli... Pięć tysięcy!... Powinno to wystarczyć... na dwa lata pobytu za granicą... Musimy zobaczyć coś więcej... niż naszą szarą ubogą Łotwę... i Petersburg, okryty śliską pleśnią... zasnuty płachtami deszczu... lub kłębami mroźnej mgły... Musimy zajrzeć w oblicze słońca... zajrzeć i cisnąć mu rękawicę...
Powracał do swych dawnych, natrętnych myśli, więc student przerwał mu i jął znowu prosić:
— Pójdźmy, Wiliumsie, do „Alkazaru“!... Napijemy się piwa... Popatrzymy na tancerzy... Clownów... Podobno dają tam doskonałe przedstawienia... Nie marudź tylko, ubieraj się żwawo i chodźmy na obiad, bo mi w dołku aż piszczy!
Pociągnął za sobą przyjaciela, usadowił go na łóżku i z głośnym śmiechem rzucił mu na głowę koszulę dzienną i ubranie, sam zaś szybko odwrócił do ściany stalugi z obrazem. Nie przerywając na chwilę gawędy, umył się, ogolił i, siadłszy naprzeciwko przyjaciela, zaczął wkładać trzewiki.
— Tyję! — śmiał się. — Zasapałem się na śmierć. Jeśli tak pójdzie dalej — ludziska będą mię brali za właściciela zakładu pogrzebowego... Wiesz, tego grubasa, co umie stroić takie żałobne miny, nabrzmiałe współczuciem i boleścią?
Sprogis spojrzał nieprzytomnym jeszcze, jak gdyby zdumionym wzrokiem na przyjaciela i uśmiechnął się kącikiem zaciśniętych warg.
— Dobrze!... — mruknął i zaczął się ubierać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.