Biesy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Biesy | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Drukarnia P. Mitręgi | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
F. ANTONI OSSENDOWSKI
BIESY
POWIEŚĆ
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
<R. WEGNER> WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUKARNIA P. MITRĘGI, CIESZYN
*
PRINTED IN POLAND
*
|
Petersburg topił się w pomroce. Żółta, zimna mgła, niby opary z dna głębokiego grobu, przelewała się poprzez granitowy parapet wybrzeża, otulała potężne szare bloki, podtrzymujące posągi dwóch sfinksów, sączyła się z poza żelaznych krat zasypanego śniegiem skweru, ze szczelin w odłupanym tynku żółtych budynków rządowych i z liści akantu, zdobiących głowice kolumn na gmachu Akademii Sztuk Pięknych. Sama ziemia nawet — stwardniała, skuta mrozem, opancerzona brukiem z okrągłych kocich łbów, kurzyła się kłębami i smugami mgły, która hamowała oddech, kleiła powieki i wchłaniała bez śladu żółte plamy palących się latarń ulicznych, chociaż zegar na wieży fortecy niedawno wybił drugą po południu.
Najciemniej i najzimniej jednak było w wąskich uliczkach, biegnących ku morzu. Ponad lodową jego skorupą unosiły się ciężkie, lepkie pasma oparów. W jednej z uliczek stała brudnoszara kamienica, odrapana, pozbawiona w wielu miejscach tynku i gzymsów nad oknami. Na parterze, tuż z okrytego lodem chodnika, można było wstąpić do szynku, mieszczącego się na prawo od bramy, a po drugiej stronie — do warsztatu trumien i krzyżów, pomalowanych na biało. Trzecie wejście, szumnie nazywane „paradnym“, miało drzwi frontowe o dwóch wybitych szybach, które pomysłowy stróż zastąpił denkami od beczułek, i prowadziło na cuchnące schody o zaśmieconych i zdeptanych stopniach i kiwających się poręczach. Przy wejściu widniała tabliczka blaszana, głosząca, iż w tym domu mieszka i udziela porad akuszerka — Helena Juśmin.
Przez bramę wchodziło się na obszerne, lecz niebrukowane, zaśnieżone podwórze. Na przeciwległym końcu jego czerniała długa, parterowa szopa, sklecona ze zmurszałych desek, — cała w strupach rdzawych porostów, wyłomach i wystających gwoździach, okryta połataną, zrudziałą papą. Szopa ta wyzierała bielmami pięciu zamarzniętych okien i czarną głębią wejścia, pozbawionego odrzwi.
W ciemnej sieni o zapadającej się podłodze z nieheblowanych i nigdy niemytych desek stała duża kadź, przykryta starym workiem z grubego płótna, a wydobywające się na zewnątrz wyziewy świadczyły, iż niegdyś przechowywano w niej kiszoną kapustę.
zajmują
wielcy artyści-malarze
Wiliums Sprogis i Ernest Lejtan.
Szron, podobny do waty, okrywał drzwi; przy klamce i zawiasach potworzyły się mętne sople lodu.
Wnętrze siedziby „wielkich artystów-malarzy“ nie było bardziej pociągające od ogólnego wyglądu nędznej szopy i ciemnej sieni, cuchnącej wyziewami kapusty i ukrytego gdzieś w pobliżu ustępu.
Duża izba o trzech oknach posiadała niegdyś otapetowanie. Tam i sam pozostały jeszcze odklejające się coraz bardziej i zwisające szmaty niebieskiego papieru w żółte kwadraciki — tych najtańszych, „wesołych“ tapet, używanych dla przyozdobienia przedpokojów małych lokali mieszczańskich. Z dawnej wspaniałości pozostały jednak tylko te żałosne ślady, gdyż całą powierzchnię ścian okrywały pożółkłe płachty starych dzienników, upstrzone dużymi, czarnymi plamami i wyschłymi strugami rdzawych nacieków.
Ściany świeciły pustkami, bo „wielcy artyści-malarze“ obawiali się widocznie dotykać ich pędzlem lub węglem. Za to na ogromnym, niegdyś pobielanym piecu w półmroku, panującym w izbie, z jakąś wprost bezczelną zuchwałością mienił się krwawą czerwienią i bił w oczy oryginalny i niezwykły w swej kompozycji obraz.
Widzowi ukazywała się głęboka perspektywa wiejskiej łaźni: pułap i ściany z zakopconych belek, ławy, ociekające wodą i poplamione pianą mydlaną, a w głębi — buchający żarem płomień ogniska, rozszalałego na stosie czarnych kamieni. Falująca płachta dymu zasnuwała wiązania pułapu. Na tle krwawych języków ognia odcinały się sylwetki nagich kobiet.
Ramionami zasłaniając oczy przed żarem płomienia, chlustały wodę na palenisko, a fantastyczne kłęby pary jak gdyby się tuliły lubieżnie do połyskujących wilgocią ciał. Na pochylone plecy spływały mokre, sklejone pasma włosów. Inne kobiety leżały na ławkach, omdlewające, rozleniwione panującym tu skwarem i zaduchem dymu, buchającej pary i wyziewów potu; niektóre z nich myły się, nacierając mydłem i zwojami cienkiego łyka rozrosłe piersi i szerokie biodra. Wyczuwało się jakieś dzikie, pogańskie misterium, ni to szabas wiedźm, ni to orgię nieznaną. Wrażenie to potęgowały tajemnicze zjawy i potwory, wyglądające spod ław, z mroku, czającego się za kadzią z wodą, i z czarnych zakamarków łaźni. Jakieś drobne istotki, brodate, ogoniaste, o sterczących rożkach koźlich, okryte kłakami sierści, to znów — blade cienie, ledwie majaczące na ciemnym tle mokrej ściany, jak odbicie płonącej świeczki na zalanej słońcem powierzchni zwierciadła, — tłoczyły się wszędzie. Ledwie dostrzegalne w obłokach pary i w smugach dymu, do mgławicowych plam podobne tam i sam wirowały postacie małych kobietek o włosach rozwianych, ramionach wzniesionych w obłędnej, niemej ekstazie. Głębiej, z ciemni najdalszego kąta, jednym zaledwie błyskiem ogniska zdradzone wyzierało upiorne, rozchichotane, pogardliwe oblicze jakiegoś ducha, który, zdawało się, panował tu niepodzielnie i wszechwładnie.
Gdy wzrok odrywał się od obrazu, napotykał natychmiast pośrodku mieszkania malarzy dziwaczny mebel, przypominający długą i wysoką ladę, a przy niej — dwa białe zydle. W odległości pół metra od każdej z przeciwległych ścian stały dwa drewniane leżaki. Pomiędzy oknami tkwiły stalugi, a tuż, wprost na podłodze, poniewierały się stare pudła z farbami, podramki, gliniany dzbanek z pędzlami, kawałki zagruntowanego płótna, zwój brystolu, jakieś blaszanki, pogryzione ołówki, kawałki węgła, szpatle i inny sprzęt malarski.
Na ladzie, okrytej gazetami, sapał „primus“, a z postawionego na nim rondla dobywała się para i natychmiast opadała, ścięta chłodem, panującym w izbie.
Gdyby nie syk palącej się nafty w maszynce, nic nie mąciłoby ciszy tego ohydnego legowiska.
Z leżaków aż do desek brudnej podłogi zwisały rogi sienników z brunatnego, konopnego samodziału i szare, wyświechtane koce.
Szyby, zasnute grubą powłoką oszronionego lodu, sączyły mętne, żółtawe światło, z trudem przedzierające się przez stłoczone kłęby mgły za oknami. Chłód i szary zmrok panowały w ubogiej przestronnej izbie. Zdawało się, że ludzie od dawna porzucili ją uciekając przed czymś strasznym lub tragicznym, mającym tu swe siedlisko. Prawdopodobnie nie mogli tu wytrzymać, może nietyle z powodu zimna i nędzy, ile z przerażenia wobec straszliwej tęsknicy, wiejącej zewsząd. Poplamione ściany, oklejone starymi dziennikami, drukowanymi za niepamiętnych, być może, mikołajewskich czasów, a przeczytanymi przez ludzi, dawno już nieżyjących, nieznanych, „niepotrzebnych“ obywateli rosyjskiego imperium; wyszargane deski podłogi, pokaleczone obcasami setek zapomnianych mieszkańców; małe szyby, ze starości połyskujące tęczowymi plamami, popękane tu i ówdzie, sklejone sczerniałym kitem i paskami grubego papieru; dziury w suficie o opadającym tynku; zardzewiała szafka umywalki ze śladami olejnej farby; koszlawe i kulawe zydle drewniane i te ławy o wysokich oparciach i poręczach, obarczone brudnymi siennikami i szarymi kocami, wionącymi mdłym, kwaśnym zapachem; pajęczyny po kątach i trupy much, przyczepionych do zakopconego sufitu, — wszystko to tchnęło pustkowiem, w którym rozpostarła swe bezbarwne skrzydła rozpacz, wyzierająca nie wiadomo skąd głębią tysięcy swych nieruchomych owadzich oczu.
Gdyby nawet ktoś, zabrnąwszy przypadkowo do tej półciemnej izby, spostrzegł wiszące na wbitym w ścianę haku — sztywne ciało samobójcy, zapewne nie zdziwiłby się zbytnio, wyczuwszy w tym niezbadaną, lecz nieodwołalną logikę zjawisk.
Tymczasem stojący na ladzie „primus“ zaczął raptem charczeć i prychać.
Jeden z koców poruszył się, odsłaniając rozwichrzoną, jasną głowę.
Blada twarz, jak gdyby jaśniejsza nieco plama na bezbarwnym, szarym tle, uniosła się nad posłaniem, a stalowe, ostre oczy wpiły się w drgającą, niebieską rozetkę płomienia maszynki.
Niewysoki, lecz rozrośnięty w ramionach młodzieniec, w palcie i filcowych butach, gwałtownym, jakby rozpaczliwym ruchem odrzuciwszy koc, szybko podszedł do lady i jął majstrować przy pompce. Znowu rozległo się miarowe syczenie płomienia. Błyski jego padły na pochyloną głowę mieszkańca izby. Młoda, wychudła twarz raziła bladością, ostrym spojrzeniem jasnoszarych oczu i wyrazem przykrego, złego uporu na mocno zaciśniętych wargach.
Otworzywszy szafkę w ladzie, wyjął papierową torebkę, wsypał z niej do rondla resztkę kakao, dorzucił dwa kawałki cukru i wydobył z szuflady kilka czarnych sucharów.
Coraz mocniej zaciskając cienkie wargi, jakimś rozpaczliwym ruchem mieszał gorący płyn, wreszcie, postawiwszy obok maszynki dwa kubki blaszane, odezwał się:
— Wstawaj, Ernest! Musimy posilić się i postanowić coś...
Z ławy, stojącej w pobliżu okna, rozległ się słaby i obojętny głos:
— Nie chcę... Zjedz wszystko sam, Wiliumsie...
Blady młodzieniec nic nie odpowiedział. Marszcząc jasne brwi, nalał do kubka dymiące kakao i, zbliżywszy się do ławki, trącił kolanem leżącego towarzysza, mrucząc po łotewsku:
— Pij, a potem — wstawaj! Dość tego! Nie zamierzam zdychać tu z głodu lub zamarzać powoli...
Odchodząc od posłania, zaklął ciężko i ponuro.
Sapiąc głośno pił gorący napój i zdrowymi zębami kruszył twarde suchary, nieruchomy wzrok wbijając w bielmo okna, za którym zgęszczała się i ciemniała mgła.
Wreszcie cisnął kubek na ladę i wybuchnął złym, syczącym głosem:
— Na szubienicę należałoby posłać naszych rodziców!... Urodzili się w tak zwanych „dobrych, starych czasach“, gdy istniał popyt na inteligenta, a więc mogli z powodzeniem udawać „wybrańców“ i „wyższe istoty“! Tfu, do diabła! Mój ojciec miał powodzenie, jako weterynarz... W Tukkumie i w okolicznych wsiach nazywano go nawet doktorem... Cha-cha-cha! Pan doktór Aksel Sprogis!... Za małżonkę pojął sobie panienkę z ukończoną pensją, oczytaną i skłonną do marzeń wzniosłych, ba — nawet swego czasu wiersze pisała!... I taka to czcigodna para nie zatroszczyła się o uposażenie mnie w nic innego, jak tylko w głupie inteligenckie upodobania i taką samą psychologię, a, zamiast zrobić ze mnie wprawnego, sprytnego rzemieślnika, niezależnego od kaprysu losu i obojętnego na porywy ducha, — z lekkim sercem skazała na nędzne życie!... Nic poza marzeniami i ambicjami nie posiadając, inteligenci mają śmiałość rodzić dzieci i wstrzykiwać w ich żyły jadowite tęsknoty, wytrącając im z ręki zwykłą, istotną broń do walki o byt!... Zbrodniarze!... Leżą teraz na cmentarzu, pyszni z romantycznych napisów na pomnikach, a głusi i bezsilni, aby dopomóc synowi, który ani razu nie zaznał młodej radości... Radości — do diabła rogatego!... Głupie słowo...
Umilknął i chodził, bijąc się rękami po bokach, aby się rozgrzać.
— A ja?... — jęknął żałosny głos drugiego mieszkańca ohydnego legowiska.
— Milcz! — przerwał mu Wiliums. — Milcz, Erneście Lejtan, marnotrawny synu czcigodnego pastora, Michała Lejtana!... Co ty tu masz do powiedzenia? Powinieneś był wstąpić na teologię w Dorpacie i kontynuować doskonały fach swego „patra“, a ciebie wiatry szalone poniosły też na malarstwo!
Zapadło milczenie.
Skrzypiały deski pod stopami Sprogisa, szybko chodzącego z kąta w kąt. Wytwarzany tym ruchem prąd powietrza rozchybotał zwisające szmaty odklejonych tapet i czarną sieć pajęczyn za piecem.
Długo krążył po izbie, aż stanął wreszcie przed obrazem i znowu zaklął, spluwając na podłogę:
— Tyle pracy i wszystko — na marne!
Spod koca wyjrzał Ernest Lejtan. Na długiej, ściągłej twarzy pałały ogromne, ciemne, męczeńskie oczy, a na wysokie, białe czoło spadały pasemka czarnych włosów.
Ujrzawszy towarzysza przyglądającego się obrazowi wiszącemu na piecu przymknął powieki i zżymnął się cały.
— Konkursowy obraz — „Mit“... — zamruczał zjadliwie Sprogis. — Cóż mogło być wyraźniejszego od ogłoszonego tematu? Namalowałem więc nasz łotewski mit z bladymi „deklami“ — duchami łaźni, z „Wiłkatisem“ — biesem domowym, i z tymi dziewuchami, które, jako niekrwawe ofiary, oddane są niewidzialnemu Molochowi życia... Profesorowie schodzili się, kręcili głowami, podziwiali... i nagle zjawiło się to książątko, nikłe, jak krzak wrzosu, i wystawiło swój „Mit“...
Sprogis skoczył, zerwał wiążący na sznurku obraz i z hałasem cisnął go za piec.
— Moje malowidło to — nieudolna bazgranina rzemieślnika wobec płótna tego arystokratycznego wymoczka! Jakim cudem mógł znaleźć on w swym nędznym, wątłym ciele tak potężny temat i wykonać go z takim szatańskim talentem?! Nic niby szczególnego, a jednak — ile w tym siły, prawdy, myśli i sztuki?! Niewielkie płótno... Niemal czarne tło, a z jego głębi wynurza się głowa Sfinksa, o oczach tajemniczych, zielonych i fosforyzujących... Ach te oczy! Gdym patrzał na nie, czułem, że wchłaniają w siebie wszystkie moje myśli, każdy odruch duszy i wypalają mi w mózgu i sercu zagadkowe słowa: „Jam jest alfa i omega“.
Zapalając się, wykrzykiwał wysokim falsetem:
— Bo czyż nie tak? Religia, etyka a nawet nauki ścisłe zrodziły się w łonie tego, bodaj, najstarszego i nieodcyfrowanego mitu, a wtajemniczeni z zielonych źrenic Sfinksa porywają skrawki jego tajemnicy... zupełnie tak, jak my, z przypadkowego błysku oczu ludzkich, zgadujemy ich myśli, zamiary i uczucia... Książę Panin! O, zjawił się wielki, genialny malarz...
Urwał, bo w sieni rozległy się czyjeś kroki. Ktoś tupał głośno strząsając śnieg z obuwia i dobijał się do przeciwległych drzwi. Nieznajomy głos pytał o mieszkanie Sprogisa. Zachrypły bas pijanego stróża huknął z poza drzwi:
— Tam! Naprzeciwko!
Po chwili czyjaś ręka z lekkim szmerem jęła dotykać ściany, szukając dzwonka, lecz nie znalazłszy ostrożnie nacisnęła klamkę.
— Proszę wejść!... — zawołał Sprogis.
Drzwi uchyliły się i w ciemności, poprzez zadymkę buchającej pary zamajaczyła nieznajoma postać, otulona w futro z wysoko podniesionym kołnierzem.
— Czy tu mieszka student Akademii Sztuk Pięknych, pan Wiliums Sprogis? — zabrzmiał dźwięczny głos.
— Tutaj, proszę wchodzić szybko, bo w sieni mróz większy, niż w tym barłogu! — odburknął Wiliums.
Gość starannie zamknął drzwi za sobą i zwrócił się do stojącego przed nim studenta.
Sprogis nie poznał go. W izbie już zmrok zapadał, coraz gęstsza sadź okrywała mętne szyby, a mgła pożółkła jeszcze bardziej i ściemniała.
Nieznajomy rozpiął futro, odrzucił puszysty kołnierz i zdjął czapkę mrużąc oczy, aby lepiej rozejrzeć się wokół.
Wiliums Sprogis, duma Akademii, niedawno pierwszy kandydat do wielkiej nagrody malarskiej, osłupiał, wpatrzony przed siebie.
W tym szczupłym, niskiego wzrostu młodzieńcu, o zarumienionej na mrozie delikatnej, prawie niewieściej twarzy, ożywionej blaskiem dużych szafirowych, niewymownie łagodnych oczu, poznał swego zwycięskiego współzawodnika — księcia Romana Panina.
Skończywszy z oględzinami lokalu gość zwrócił się do stojącego przed nim Sprogisa.
— Ach... tak, tak! — rzekł z lekkim ukłonem, odgarniając opadające mu na czoło gęste, płowe włosy. — Tak, poznaję... Pokazywano mi pana podczas konkursu... Wystawiliście, kolego, piękne malowidło!
Łotysz parsknął głośno i mruknął:
— Nie po to chyba fatygował się książę, aby przyszedłszy tu prawić mi komplementy?
To rzekłszy posunął nogą zydel i mruknął:
— Proszę siadać... O co chodzi?
Panin usiadł i wyjmując papierośnicę spytał spokojnie i uprzejmie:
— Czy mogę panu służyć papierosem?
— Palę... lecz teraz, gdy nie mam na kawałek chleba, stałem się abstynentem... — zaśmiał się Sprogis złośliwie, nie patrząc na gościa.
— No, to tym bardziej proszę zapalić! Po dłuższej przerwie sprawia to prawdziwą rozkosz — odparł gość kładąc otwartą papierośnicę na stół.
Student zgrzytnął zębami. Zachowanie księcia zakrawało na znęcanie się nad powalonym przeciwnikiem. Sprogis uczuł, że coś mu się porusza w głębi piersi, coś się ślizga z powierzchni mózgu i z wnętrza serca, mknie z zawrotną szybkością, buntując każdy nerw i kurcząc mięśnie z taką siłą, że tępy ból biegł po muskułach nóg i ramion.
Pochylił głowę i zaciskając zęby, mówić zaczął przedrzeźniając gościa:
— Ach... tak, tak! Poznaję... Pokazywano mi księcia podczas konkursu... Przyszedł pan tu, aby się pastwić nade mną — zwyciężonym! Zwyciężony jest mój talent, który uległ geniuszowi, nie zaś ja — Łotysz, syn skromnego prowincjonalnego weterynarza! Ja mogę urwać panu głowę tak doszczętnie, że nie będzie już na co włożyć korony książęcej, ani też... cha, cha, cha... wieńca laurowego!
Panin nie spuszczając ze Sprogisa łagodnego wzroku pięknych oczu wybuchnął wesołym, beztroskim śmiechem mówiąc:
— Pewnemu bykowi katalońskiemu pokazano rzeźbę Bernarda Ortegi, przedstawiającą szarżującego byka. Wie pan, co uczyniło katalońskie bydlę? Grzmotnęło rogami w dzieło wielkiego rzeźbiarza i odwaliło mu łeb... Nie stosuję tego bynajmniej do kolegi, lecz przypominam mu, że historia nieraz się powtarza...
Zapalił nowego papierosa i oparłszy się o ladę puszczał małe kółeczka dymu, śledząc jak znikały w ciemności pod pułapem.
Zmieszany Sprogis milczał.
Ernest Lejtan, przyglądający się tej scenie, bez szmeru usiadł na posłaniu i, zdawało się, że zamarł w trwożnym oczekiwaniu.
— Proszę zapalić lampę, kolego, zawsze wolę dokładnie widzieć rozmówcę, aby wyciągnąć ze swych wrażeń wzrokowych należyty wniosek — śpiewnym głosem przemówił Panin.
— Nie mamy lampy! — odburknął Łotysz, lecz schyliwszy się po chwili wyjął z lady butelkę z kawałkiem świecy i zapalił ją.
— Niech pan mówi dalej, bo kolega nie skończył jeszcze — zaproponował gość z lekkim skinieniem głowy.
Sprogis usiadł na ławie i milczał.
Panin dopiero wtedy spostrzegł Lejtana i podszedł do niego.
Spojrzenia ich skrzyżowały się. Lejtan nigdy nie widział zwycięzcy swego przyjaciela i teraz patrzał na niego z mimowolnym szacunkiem. Przyzwyczaił się przecież wierzyć w niedoścignioną wyższość i niezwykłe zdolności Sprogisa. Zapatrzony w piękną, uduchowioną twarz młodego księcia, Ernest nie spostrzegł dziwnego błysku w jego szafirowych oczach, w których na mgnienie oka przemknął strach; nie uświadomił też sobie, że drobne zmarszczki, zbiegające ku wargom, wyraziły nagłe przerażenie, z trudem pohamowane.
Na kilka uprzejmych słów księcia, wymówionych zduszonym głosem, ciemnooki Ernest odpowiedział krótkim, urwanym frazesem i znowu umilkł, nie oddychając i oczekując czegoś z namiętną niecierpliwością.
Milczenie trwało i stawało się kłopotliwym.
Panin jednak zachowywał niewzruszony spokój, tylko na białym czole poruszały mu się chwilami ledwie dostrzegalne zmarszczki, dowodzące, że boryka się z myślami i tłumi w sobie jakieś żywsze wrażenia.
— Eh! — westchnął z goryczą. — To nie tak wypadło, jak myślałem!
Szybkim krokiem zbliżył się do Sprogisa i wyciągnął dłoń.
— Nie przechodźmy na stopę wojny, bo to byłoby ze szkodą dla mnie i dla kolegi!... — szepnął urywanym głosem. — Przyglądając się „Mitowi“ pana wyczułem w autorze mistyka ziemi, piewcę nadziei i kultów, zrodzonych w niej... Natomiast mój „Mit“ jest tworem mistyka słońca... a więc tego, co wznosi się ponad ziemię, stając pomiędzy synem człowieczym, a synem bóstwa... Ja i pan stanowimy społem to, co powinno być celem i przeznaczeniem ludzkości... Dalej i wyżej tego człowiek, z pierwiastków ziemi złożony i ożywiony duchem, nie zajdzie!... Świadczy o tym Sfinks — wcielenie cech dzikich tworów ziemi i cech wielkiej, boskiej tajemnicy...
— Czegóż pan chce ode mnie? — syknął Sprogis ponuro patrząc w ziemię.
— Wspólnego dążenia ku sławie! — zawołał Panin i porwawszy dłoń Łotysza z siłą ją potrząsnął.
— Niech kolega Lejtan będzie świadkiem naszej umowy! — dodał w jakimś uniesieniu.
Uspokoił się w jednej chwili, a tak nagle po silnym, zdawało się, wybuchu, że Lejtanowi mignęła myśl o afektacji i nieszczerości gościa.
Ćmiąc papieros za papierosem i częstując nowych swoich znajomych, Panin wypytywał się o ich życie. Dowiedział się, że koledzy do niedawna sami zarabiali na własne utrzymanie, że ustało to nagle, gdy Sprogis oddał się niepodzielnie swemu „Mitowi“. Pokładali w nim całą nadzieję i byli niemal pewni zdobycia nagrody, sięgającej olbrzymiej dla nich sumy trzech tysięcy rubli. Nadzieja ta zawiodła, bo plon prawie całorocznej wytężonej pracy wyrwał im on — książę Panin, bogacz, dziedzic licznych majątków, pałaców i przedsiębiorstw, należących do jego ojca, generała świty cesarskiej i ulubieńca monarchy.
Młody arystokrata słuchał syczącego głosu Sprogisa, który opowiadał, że z początku Lejtan pracował i dopomagał starszemu koledze, lecz kilka miesięcy temu zachorował obłożnie. Nędza zajrzała w oczy przyjaciołom. Malarz nie mógł przerwać swej pracy konkursowej i starać się o poboczny zarobek, więc przyjaciele posprzedawali wszystko, co tylko mieli, i, gdy cały plan ich runął nagle i beznadziejnie, znaleźli się w ciężkim położeniu.
Panin wysłuchawszy opowiadania malarza milczał i tarł czoło.
Po chwili nieśmiałym głosem rzekł:
— Koledzy! Muszę się przyznać, że mam wyrzuty sumienia, bo jestem (jakby to określić?)... najeźdźcą... Studiowałem w Paryżu i nagle zachciało mi się wstępnym bojem uzyskać nagrodę ojczystej Akademii... Wpadłem ze swoim obrazem jak kamień do zacisznego stawu i sprawiłem wam tyle zawodu i... trudności życiowych!... Nagroda, którą zdobyłem, nie ma dla mnie najmniejszego praktycznego znaczenia!... Chodziło mi wyłącznie o stronę moralną tej sprawy... Wiem od profesorów, że gdybym nie był przystąpił do konkursu, nagroda ta dostałaby się koledze Sprogisowi... Wierzcie w moją szczerość i dobre chęci... niech więc pan Sprogis przyjmie ode mnie całą tę sumę, zupełnie dla mnie zbyteczną... Będę wam niezmiernie wdzięczny!
Znowu schwycił Łotysza za rękę, lecz ten wyrwał mu ją gwałtownie i krzyknął z oburzeniem:
— Nigdy! Nigdy!... Pan mi przypomina łagodnego diabła, który nie wiadomo jeszcze, czego zażąda za tę swoją łagodność!... Cha! cha! cha!
— Ja nic nie żądam od pana! — rzekł wyniośle młodzieniec i z zachmurzonym czołem poszedł ku drzwiom, zapinając palto.
— Pan nie żąda, bo tymczasem nie ma jeszcze na to prawa, — wykrzyknął Sprogis, — lecz, — o, ja to dobrze rozumiem, — rychło by zażądał, choćby nieprzerwanych zachwytów nad pańskim szybowaniem ponad ziemią, którą ja w przekonaniu pana ryję, jak wieprz nieczysty, w jaśnie oświeconych oczach księcia, ja — niewolnik z podbitego kraju, biedak, hojnie i miłościwie obdarzony przez wspaniałomyślnego zwycięzcę!
Panin słuchał w zdumieniu. W wyrazistych jego oczach, zwykle łagodnych, migotały iskry gniewu.
— Pan oszalał! — zawołał. — Mówi pan o rzeczach, które mi nigdy na myśl nie przychodziły! Znam swoją wartość i zachwytów waszych nie potrzebuję, bo nigdy nie byłyby one szczere i nie pochodziłyby z czystego, nie zatrutego zawiścią serca! Gniew i rozpacz wyczuwam w słowach pana...
Naciągnąwszy rękawiczki podniósł kołnierz futra i już spokojnie rzucił w stronę studentów:
— Muszę już panów opuścić... Do widzenia!... Bardzo żałuję, że tak się skończyła moja wizyta...
Po chwili przyjaciele posłyszeli odgłosy jego kroków na skrzypiących deskach sieni i już mniej wyraźne — dobiegające z podwórza.
Lejtan upadł na posłanie. Wsunąwszy się z głową pod koc, leżał cicho i jak dziecko płakał bezdźwięcznie. Przytłaczający, nieodczuwany nigdy dawniej ciężar spadł mu na pierś, a był niby zmora, przejmująca lękiem i chłodem.
Naprzeciwko, na ławie siedział skulony Sprogis, z dłońmi, ukrytymi w wystrzępionych rękawach starego palta; wpatrywał się w migający i kołyszący się płomyk świecy i coraz silniej zaciskał szczęki.
— Klęska i upokorzenie... Klęska i upokorzenie!... — miotała się w jego rozpalonym mózgu natrętna, judząca myśl.
Od czasu wizyty księcia Panina w „legowisku wielkich artystów-malarzy“ nic się prawie nie zmieniło zewnętrznie. Przynajmniej bardzo mało. Zniknęła na drzwiach tektura z cerkiewno-słowiańskim napisem, podłoga została zamieciona, a nawet, być może, umyta; pomiędzy piecem a ścianą nie widać już było rogu wrzuconego tam obrazu, przedstawiającego „Mit“.
Ladę też przesunięto bliżej do okien; widniały teraz na niej tabliczki akwarelowych farb Chenala, słoiki z gwaszem, tuszem i sangwiną, słoik z naftą i wymaczanymi w niej pędzlami. Częściej też syczał „primus“, po izbie zaś rozchodziła się woń gotowanego mięsa, cebuli i kapusty. Co trzy dni zjawiał się stróż, przygarbiony chłop łotewski, jednooki, milczący olbrzym, i palił w piecu.
Wtedy w izbie stawało się gorąco jak w łaźni. W parnym, rozgrzanym powietrzu miotały się zwisające strzępy pajęczyn i szeleściły coraz bardziej odstające od ścian resztki ocalałych tapet. Na ścianach perliła się rosa, zbiegająca strugami na podłogę, inne — z topniejącego na szybach lodu spływały na parapety okien; przy szparach w drzwiach narastały grzyby grubej sadzi, niby skamieniała puszyca. Poza tym izba malarzy zachowała i nadal cechy „legowiska“. Sprogis nie mógł czekać na bogatego nabywcę swego „Mitu“. Musiał więc czym prędzej sprzedać obraz, aby ratować kolegę i siebie.
Kupił go właściciel antykwariatu, dawny woźny Akademii.
Spryciarz ten znał się na obrazach, więc nabył skwapliwie malowidło młodego artysty i niedoszłego laureata. „Mit“, który mógł otrzymać premię lub być sprzedany za wysoką cenę na najbliższej wystawie, pozostał w sklepiku antykwariusza, a Sprogis, niosąc w zaciśniętej kurczowo pięści banknot 100-rublowy, powrócił do zimnej izby, gdzie zdawał się już dogorywać chory i wyczerpany głodem Lejtan.
Drobna ta suma postawiła jednak chłopaka na nogi. Po trzech dniach sutego odżywiania, powlókł się już na miasto. Zdążył bowiem wyrobić sobie w stolicy pewną klientelę, płacącą mu nie dużo, lecz bez zwłoki. Niedaleko od Akademii, w piętrowej kamienicy, mieściła się drukarnia sekciarska, gdzie fabrykowano obrazki biblijne i wydawano „czetji-minei“ — czyli żywoty świętych. Lejtan malował sceny ze Starego i Nowego Testamentu, iluminował Żywoty świętych, robił ryciny do kalendarzy, a nawet otrzymywał zamówienia na akwarele, przedstawiające ponure i burzliwe dzieje „starej wiary“.
Student, chociaż od dwóch lat dopiero studiował malarstwo, po ojcu-pastorze odziedziczył fantazję, nastrój mistyczny i patos religijny. Prace jego cieszyły się powodzeniem i dostarczały mu skromnych, lecz pewnych zarobków.
Przyjaciele, pochodzący z jednego miasteczka, nie cierpieli już teraz głodu, bo Lejtan zaczął wkrótce malować obrazki, przedstawiające krwawe, wyrafinowane w swej okrutnej pomysłowości udręki, którym poddawano świętych Pańskich, i z tej niezwykłej twórczości na nowo czerpał dochody dla siebie i Sprogisa.
Wiliums nie pracował.
Z nienawiścią i jakimś przerażeniem spoglądał malarz na stalugi, paletę i pędzle.
Nie mógł zabrać się do pracy. Coś się w nim załamało i rozprysło, pozbawiając go sił i woli.
Nie uświadamiał sobie, a, może, bał się uświadomić, że stracił wiarę w swój talent.
Zimny, spokojny i krytyczny względem siebie i innych, — od pierwszego roku akademii ocenił siły kolegów i możliwy rozwój ich zdolności artystycznych. Nie widział w tym gronie niebezpiecznych dla siebie konkurentów. Nie posiadali wyobraźni i porywu. On sam zaś, należący do najbardziej mściwego i zaczajonego w sobie narodu, jakim są Łotysze, tryskał temperamentem. Siły życiowe, bujne i płomienne, fantazja niewyczerpana rozpierały go, trawiły i żarły, niewidzialne pod maską lodowatej obojętności.
Samotność, ciężka praca, ubóstwo niemal i nędza w zaraniu młodości zmusiły go do opanowania tych sił burzliwych i skierowania całego zasobu energii wewnętrznej na rozpaczliwą chwilami walkę o byt, na osiągnięcie wymarzonego celu — zdobycie wybitnego stanowiska wśród braci malarskiej.
Z biegiem czasu stał się podobnym do czynnego wulkanu, okrytego zieloną darniną łąk i zacisznym gąszczem lasu. Nikt nie wyczuwał w nim utajonych w głębi potęg burzących, lecz on wierzył, że doczeka się dnia, gdy zwolni tajemne siły, a te wyrwawszy się na zewnątrz wstrząsną światem i rzucą błyski niezwykłe, oślepiające. W walce z własnym żywiołem, który stanowiły zmysły i palący żar tworzenia, nie zaznał dotychczas beztroskiej radości młodych lat, utracił na zawsze szczerość i ufność do ludzi, niezmiennie czuł się człowiekiem walki, dążącym samotnie do zwycięstwa za wszelką cenę. Nie szczędząc własnych sił, w pracy zapominając o sobie, nie oszczędzał też innych, w każdej chwili przygotowany do usunięcia przeciwnika z drogi. Rozumiał, że tym wyrobił sobie broń niezawodną i straszliwą dla współzawodników. Dawało mu to pewność siebie, a widział w tym nagrodę za swe nienasycone pragnienia i porywy, za trawiący głód jego młodego, silnego ciała, ujarzmionego, jak i duch, w karbach wytężonej pracy.
I nagle wszystko runęło.
Cały plan jego dążeń i wysiłków, uplanowany z tragicznym spokojem rezygnacji, obmyślony w najdrobniejszych szczegółach, leżał teraz w gruzach.
Pod fosforyzującym spojrzeniem źrenic Sfinksa z obrazu Panina cała jego budowla, wznoszona przez długie, niewymownie ciężkie lata, zatrzęsła się w posadach i zawaliła, jak gdyby z chwiejnych, nieopornych sklecał ją kart.
Książę Panin... Nienawidził go i — ubóstwiał. Nienawidził, jako człowiek zwyciężony. Jako artysta, wyczuwał geniusza w nikłej postaci młodego księcia.
Chwilami zrywał się w nim bunt obłędny i straszliwy. Stanąć do pracy, rozpocząć nowy obraz, wytężyć cały zasób talentu, wyobraźni i sił, zdystansować, przewyższyć nagle zjawiającego się na horyzoncie, jedynego, niebezpiecznego przeciwnika. Pobudzona myśl twórcza już kreśliła bliższe i dalsze plany obrazu, gdzieś w tajnikach duszy krystalizowała przewodnią ideę, nadawała jej plastyczne kształty, treść i efekty zewnętrzne. Trwało to jednak zaledwie mgnienie oka, bo skądś, być może, z ciemnej szpary za piecem, do której niegdyś wrzucił swój „Mit“, a gdzie nie zamarły jeszcze echa brzmiącej tu niedawno rozmowy z Paninem, z szyderczym sykiem zaczynały padać jego słowa:
— Jesteś synem ziemi... ja zaś stanąłem pomiędzy „synem człowieczym“, a „synem bóstwa“...
Sprogis rzucał się wtedy twarzą na posłanie, gryzł poduszkę i zaciskał gardło, aby nie wyć i nie łkać w bezsilnej nienawiści, w palącym go wstydem i pogardą zachwycie. Miotał się i nie znajdował wyjścia z rozterki duchowej, co była, jak wir, porywający go w otchłań bólu i rozpaczy.
— Geniusz! Geniusz! — rzęził przez zęby, gdy leżał w nocy, szeroko rozwartymi oczami wpatrzony w ledwie majaczące w mroku plamy okien.
Jeszcze tak niedawno czuł się na siłach, ażeby zapoczątkować nowy prąd w sztuce, teraz odrzucono go na drugie miejsce, a pierwsze odsunięto tak daleko, że niemal ginęło we mgle i, gdyby nie łuna nad nim, nie mógłby go nawet dosięgnąć wzrokiem.
— Łuna geniuszu!... — wzdychał Sprogis, a w westchnieniach jego poza goryczą zawiści i pogardy dla siebie wyczuwała się rzewność uwielbienia.
Nie wiadomo, jak skończyłoby się zmaganie młodego malarza, gdyby nie przypadek, który wyrwał go z pełnego męki odrętwienia.
Pewnego razu stróż przyniósł mu list w dużej, z grubego, czerpanego papieru kopercie, ozdobionej monogramem. Nieznany korespondent zapytywał, czy nie zechciałby Sprogis powtórzyć swego obrazu, gdyż antykwariusz żądał za „Mit“ dwa tysiące rubli. Autor listu gotów jest zapłacić tę sumę malarzowi, lecz nie pośrednikowi, który zapewne oszwabił Sprogisa i zamierza nadal wyzyskiwać utalentowanego artystę.
Sprogis zwalczył ogarniający go bezwład woli i, uczyniwszy heroiczny wprost wysiłek, ubrał się i poszedł do antykwuriusza.
— Odsprzedaj mi pan mój obraz — zapłacę dwieście rubli, — zaproponował malarz.
Kupiec chytrze zmrużył oczy i wycedził przez zęby:
— Stary kawał!... Kupicie za dwieście, a sprzedacie za pięćset... Tylko cenę sobie zbijecie... Ja go sprzedam za dwa tysiące... Nie teraz, to za rok, za dwa... gdy głośno o was będzie, panie Sprogis! Nie nabierze mnie pan!
Malarz uśmiechnął się i spytał zagadkowym głosem:
— To uważacie, że wart jestem aż tyle? W takim razie istotnie nie mogę obniżać się na rynku... Do widzenia!
Tegoż jeszcze dnia odpowiedziawszy na list i przyjąwszy zamówienie Sprogis zabrał się do roboty.
Malowanie obrazu zajęło mu całe dwa miesiące. Powtórzył go z całą ścisłością, mając pod ręką potrzebne szkice, a jednak wprowadził jedną zasadniczą, bardzo ważną, technicznie trudną do wykonania zmianę, wymagającą mistrzostwa.
Ujrzawszy obraz przyjaciela, gdy ten z cichym, jak gdyby bolesnym jękiem odsunął stalugi, Lejtan wydał okrzyk zdumienia:
— Coś ty uczynił? Nie poznaję „Mitu“! Ten sam, a jak gdyby — nie ten... Ach! Zaczynam rozumieć! Rzuciłeś snop promieni słonecznych z niewidzialnego na obrazie okna... Walka złotego, żywego światła z czerwoną poświatą ogniska... Wspaniale! Jakież biedne, żałosne i całkiem nietajemnicze stały się te nikłe duchy łaźni.. te potworki dziwaczne!... Słońce zdarło z nich szaty mistyki pogańskiej... Są to widzialne teraz wyraźnie kontury prętów, drzazgi starych, zniszczonych skopków do czerpania wody, okryte sadzą pajęczyny, czarne kłaki łyka... A ten nasz bies — Wiłkatis z drwiącym uśmiechem na koziej twarzy?! Toż to obłok unoszącej się nad kadzią pary!... Boże Wielki, jak to słońce rozświetliło wszelkie tajemnice... rozproszyło mroki trwożnego przesądu, co wieki całe przetrwał, czając się w łaźni, w oparach wody i potu ludzkiego!... Nie wiem, doprawdy, który jest lepszy: dawny, czy nowy „Mit“? Jako fantazja romantyczna — pierwotny wariant, jako sztuka malarska i myśl nowoczesna — ten, wyzuty z mitologii mit!
Sprogis śmiał się cicho, złośliwie.
— Wyzuty z mitologii mit... To dobre! Ale za to nie ma teraz mistyki ziemi, jest mit słoneczny — wróg wszelkich baśni, stworzonych przez synów człowieczych. Niech ten Panin ujrzy teraz mój obraz! Panin — szybujący ponad ziemią, czujący w sobie krew i duch bóstwa... Niech się przekona, że jego ojciec-słońce zabija bujną wyobraźnię synów człowieczych, a z ich bożków i boginek czyni wiechcie łyka, pęki prętów brzozowych i najzwyklejszą parę, unoszącą się nad okopconą beczką...
Sprogis listownie powiadomił nabywcę o wykonanym zamówieniu i nazajutrz wręczywszy obraz lokajowi w liberii otrzymał od niego kopertę z czekiem.
Przyjaciele, dostawszy pieniądze, oporządzili się szybko i zaczęli rozglądać się za innym mieszkaniem, bardziej nadającym się na siedzibę ludzką i zachęcającym do pracy. Czekali jednak na cieplejsze dni, które, zdawało się, nigdy nie miały nastąpić, bo trzaskające marcowe mrozy szalały z coraz większą wściekłością. Tymczasem więc pozostawali w dawnym legowisku, ozdobiwszy je dwoma łóżkami i draperiami, ukrywającymi brudne ściany izby. Wychodzili teraz codziennie na miasto, gdyż stołowali się w pobliskiej restauracyjce.
Od chwili sprzedania obrazu minęło dwa tygodnie. Pewnego dnia Sprogis otrzymał nowe zamówienie na swój „Mit“. Zdumiony i podniecony natychmiast zabrał się do roboty i po raz trzeci wymalował zupełnie odmienny, a niby ten sam obraz. Rozwiały się w nim bez śladu resztki mistyki, dawnego kolorytu i niepokojącego tchnienia minionych wieków.
Całe wnętrze łaźni tonęło teraz w powodzi słonecznej. Znikły wszystkie mamidła krwawo-czarnego mroku, a to, co w ciemności i niepewnych błyskach ogniska przybierało kształty nieznanych potworów, ostatecznie wynurzyło się na jaw i stało się tym, czym istotnie było, — nędznymi sprzętami, śmieciami i grą światła i cieni. Nagie kobiety, w tajemniczych rozbłyskach ognia przeistaczające się w orgiastyczne menady, wyłoniły wyprężone, rozrosłe piersi i okrągłe ramiona, lecz straciwszy cały czar kapłanek niezrozumiałego lub zapomnianego misterium ożyły, rozświetliły się białością skóry i połyskiem mokrych włosów, zatętniły pulsującą krwią i pędem do radości i rozkoszy bytowania.
— Hm... — mruknął Lejtan, — prawdę powiedziawszy to twój nabywca będzie miał słuszne prawo nie przyjąć tego obrazu. Nie ma w nim najistotniejszych cech dawnego „Mitu“!
Sprogis uśmiechnął się zagadkowo i zaciskając wargi, odparł suchym głosem:
— Nie ma mitu, lecz za to jest słońce! Cóż z tego, że z dawnych westalek moich lub zmysłowych bachantek uczyniło ono żywe dziewuchy, gorące od pary i wewnętrznego ognia, wcale nie tajemnicze i nie piękne? Patrz, jak słońce zdradziło i bezczelnie uwydatniło wszystkie ich wady i usterki fizyczne! Spójrz na te rubensowskie cielska, o fałdach nad biodrami, na te ciężkie, ospałe, rozmamlane z żaru twarze samic... jak gdyby świadomych celowości i nieuniknionego przebiegu swego przeznaczenia! Czyż nie zwróciłeś uwagi na postacie tych podlotków, pluskających się w głębokiej kadzi? Wiotkie jak łątki nad spokojnym jeziorem, o cienkich, długich ramionach i biodrach, podobnych do giętkich pędów nenufarów, o główkach małych, o twarzach roześmianych bezmyślnie, mają one wokoło swych ciał aureolę z odbitych od połyskującej, mokrej skóry promieni rozszalałego słońca... Mit słoneczny! Mit — powiadam ci, Erneście! Bo to widzisz: aureola świetlna odsłania tajemnicę nadążających zmian... Ta — mała i czarna roztyje się ohydnie, jej ściągła twarzyczka stanie się okrągłą, jak bania, a dwie zmarszczki pod różowym podbródkiem nadadzą jej obojętny, tępy wyraz. A ta pulchna, rudawa blondynka, dziecko prawie... tymczasem... spójrz na jej słoneczne uzupełnienie, — wyrośnie, wyciągnie się, wyschnie, jak tyka, w jej niebieskich oczach już migają złe, zawistne ogniki nieukojenia i jałowości... Słoneczny mit! Szalony bieg do doskonałości bóstwa! Masz ten kult słońca, masz, masz!
Zaciskając szczęki, przez zęby rzucał słowa, brzmiące zimną nienawiścią, szybko chodził po izbie, jakimś dziwnie nierytmicznym i nieskoordynowanym ruchem wymachując rękami i potrząsając głową.
Lejtan zdumiał się niewymownie dowiedziawszy się, że nowy nabywca nie tylko zapłacił Sprogisowi za tak bardzo zmieniony obraz, lecz wraz z pieniędzmi przysłał mu list z propozycją wymalowania nowego znów wariantu na ten sam temat i w ścisłych granicach dawnej kompozycyjnej struktury. Nieznajomy pisał:
— Wyczuwam jakąś ideę w zmianach, poczynionych w dwóch powtórzonych przez pana wariantach „Mitu“, ponieważ znam dokładnie oryginał pierwotny i jego pierwszy sobowtór, który nie jest jednak wcale sobowtórem. Interesuje mnie niewymownie dalsza ewolucja „Mitu“!
List ten przyniosła jakaś staruszka, schludnie ubrana. Na pomarszczonej jej twarzy poruszały się niespokojnie świdrujące, wyraźnie podejrzliwe, ciemne oczy, otoczone gęstą siecią drobnych zmarszczek.
— Kto panią tu przysłał? — brutalnym głosem spytał malarz, surowo patrząc na babinę.
— Dymisjowany pułkownik gwardii Preobrażeńskiego pułku, Pomerancew — odparła natychmiast nie spuszczając ze Sprogisa bacznego wzroku okrągłych, starczych oczu.
— Gdzie mieszka pułkownik? — dopytywał.
— Przy ulicy Mochowej, pod numerem siódmym... we własnym domu... — odpowiedziała staruszka i zwracając się do stróża, trzymającego płótno, rzekła w pośpiechu:
— Mój Boże, późno już zapewne! Wynieście obraz za bramę... ustawcie go ostrożnie we wnętrzu powozu... Czy będzie odpowiedź na list pana pułkownika?
Pytanie to skierowała do Sprogisa, który stał przed nią i uważnie się jej przyglądał.
Uśmiechnął się szyderczo i mruknął:
— Widzi mi się, że pani coś kręci...
Podniosła bezbarwne brwi i na bladej, zwiędłej twarzy usiłowała wywołać wyraz prawdziwego zdumienia. Milczała jednak, więc Sprogis kiwnąwszy jej głową mruknął znowu:
— Sam przyjdę jutro przed południem do pułkownika, aby się porozumieć...
Istotnie poszedł nazajutrz. Staromodny portier z długimi bokobrodami wpuścił go do holu małego pałacyku i zadzwonił na lokaja.
— Pan Wiliums Sprogis, artysta-malarz, pragnie widzieć pana pułkownika! — mruczał odczytując wizytowy bilet gościa i porozumiewawczo patrząc na wysokiego, barczystego sługę w granatowej liberii i czerwonej kamizelce ze złotymi guzikami.
— Bardzo żałuję, — odparł lokaj z ukłonem, — lecz pan pułkownik wczoraj wieczorem wyjechał do swego majątku... Powróci dopiero na jesieni...
Sprogis zmieszał się, nie oczekując podobnej odpowiedzi. Wreszcie przemówił niepewnym głosem:
— Dostałem zamówienie na obraz i teraz nie wiem...
— Ach, przepraszam! — przerwał mu lokaj. — Pułkownik kazał mi właśnie zameldować panu, że proponuje dawne warunki i termin dostarczenia obrazu za dwa miesiące... Co mam odpisać swemu panu?
Sprogis wzruszył ramionami.
— Proszę oświadczyć pułkownikowi, że przyjmuję jego warunki — rzekł, a w głosie jego zadrgały nuty złośliwej uciechy.
Powracał pieszo i uśmiechał się do siebie.
— Czekaj no!... — mruczał sobie pod nosem. — Czekaj no... Mam twój list — to dokument! Ja ci pokażę ewolucję „Mitu“!
Przeszedłszy most Mikołajewski, wstąpił do antykwariusza i zawołał z głośnym śmiechem:
— Słuchajcie no, panie Borodin! Mam dla was nabywcę na „Mit“. Sprzedacie obraz za dwa tysiące rubli, a mnie z tego dacie pięćset. Zgoda?
Antykwariusz niedbale machnął ręką i odpowiedział mrugając do Sprogisa:
— Szanowny pan za późno się z tym wybrał do mnie! Przed tygodniem sprzedałem obraz pułkownikowi... jakżeż się on nazywa? Zaraz... zaraz!... Zajrzę tylko do księgi... Ach, przypomniałem sobie — Pomerancew!
— Pomerancew?... — powtórzył malarz i nic nie powiedziawszy opuścił sklep zdumionego antykwariusza.
Sprogis długo chodził po wybrzeżu — od gmachu Instytutu Górniczego aż do czerwonej bramy uniwersyteckiej. Miał zwieszoną głowę i wpatrywał się uporczywie w granitowe płyty chodnika. Nie czuł porywów zimnego wiatru, przeciągającego nad wartkim prądem Newy.
— Szatan, czy co, z tego Pomerancewa?! — Jak gdyby przeczuł kawał, jaki chciałem zrobić, odsprzedając mu pierwszy wariant... Miałby ewolucję „Mitu“...
Zmuszony więc był teraz zabrać się na nowo do roboty.
Z dnia na dzień powstawał nowy wariant, aż przybrał ostateczną formę.
To, co ujrzał zaciekawiony Lejtan na obrazie przyjaciela, przeraziło go i zmusiło do przyjrzenia się Sprogisowi z niepokojem i troską.
Malarz miał twarz skupioną i ponurą. Blade oczy świeciły mu się niezdrowym blaskiem. Głębokie, poziome zmarszczki przecinały czoło i zarysowywały się wokoło zaciśniętych warg.
Stał przed płótnem i wpatrywał się w obraz z bolesnym uporem, jak gdyby siła nieznana a nieprzezwyciężona wbrew jego woli zmuszała go do tego.
Lejtan zrozumiał wewnętrzną treść obrazu przyjaciela. Niczym już nie przypominał „Mitu“, którego tworzenie omal nie kosztowało ich życia, lecz zawierał w sobie nowy, tym razem prawdziwie słoneczny mit.
Z ciemnego i groźnego w swej zagadkowości stał się jasnym, promiennym, bo wypełniała go orgia światła. Poprzez rozszalałe tryskające i rozpryskujące się fale jego, zaledwie majaczyły kontury ogromnego pieca, ław i kadzi, czerniały, niby cienie nikłe, chybkie, rozwiewne języki i płachty płomienia, nad którym unosiły się smugi złocistego dymu, różowe, zielone i niebieskie obłoki pary wodnej. Napięcie promieniowania było tak potężne, namacalne, wyczuwane przez skórę, przenikające przez organ wzrokowy do mózgu, że Ernest Lejtan oczy musiał zmrużyć i czuł, że żar bije od płótna, jak gdyby jakaś czarodziejska ręka rozwarła przed nim okno na skwarny równik, gdzie wszystko pławiło się w kaskadzie słonecznych promieni. Natychmiast zapomniał jednak o tym wrażeniu fizjologicznym, gdyż zawładnęły nim inne myśli i nieznane przedtem emocje. Nie z mroku już, lecz z bezdni świetlanej otchłani, budzącej trwogę panującym w niej rozdygotanym ruchem, wyłaniały się nowe zjawy, przejrzyste, utkane z pokrzyżowanych promieni, załamujących się, rozszczepionych na spektralną gamę, zmieszaną tam i sam w chaos barw jaskrawych i zuchwałych. Jakieś pół-rośliny niesamowite, jakieś ni to węże upiorne, ni to w gorączce widziane ptaki zębate i bestie o rozwartych, drapieżnych paszczach, ociekające mieniącą się pianą, o grzywach rozwianych i splotach zawiłych zygzaków ognistych.
Jakaś zła groźba, jakieś zbrodnie obłędne i śmierć sama wichrzyły się i mknęły w natłoku przejrzystych, promieniujących cielsk świetlnych potworów.
Wyciągały swe macki, chwytne zwoje, zakrzywione pazury i szpony, wygięte, zadzierżyste kły. Tysiące oczu, utworzonych z drobnych atomów płonących, przenikały promienne ciała nagich kobiet, ożywionych, jak kryształ najczystszy, grą światła, uwięzionego wpośród molekuł skóry, mięśni i kości. Lejtanowi zdawało się, że widzi przed sobą dziwne zjawisko, gdy potworna fala oświetlającego światła kosmicznego porwała w swój wir te ławy z nagimi kobietami, kadzie, stos rozżarzonych kamieni i rozmiotany, rozszalały płomień ogniska, unosząc wszystko w swym prądzie ku praźródłu słonecznej powodzi.
— Te lubieżne, bezwstydne cielska i te potwory rzuciłeś, jako ofiarę słońcu?... — zapytał szeptem młodzieniec i z trwogą spojrzał na przyjaciela.
— Niech przyjmie tę ofiarę i niech zgaśnie pod jej brzemieniem! — syknął Sprogis, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń.
— Apokaliptyczny obraz w jasności słońca!... — jeszcze ciszej szepnął Lejtan i wzdrygnął się cały.
— Nie! — wybuchając złym śmiechem, zaprzeczył malarz. — Zohydziłem mit słoneczny... Aryman rzuca swe niszczące hufce na Ormuzda... To promienny Szamasz ginie pod ciosami ziemskiego Baala. Słonecznego Horusa pochłania Ozyrys, któremu nadano kształt drzewa, a gdzie indziej znowu — rogatego byka... Cha! Cha!
Śmiał się długo, coraz obłędniej, coraz straszniej, wyrzucając od czasu do czasu uporczywie powtarzane słowa, zapewne tkwiące mu głęboko w mózgu:
— Niech no ktoś powie, że to nie jest słońce... — słońce, zohydzone aż do swego ognistego rdzenia!...
W głosie Sprogisa brzmiała zacięta, szaleńcza nienawiść i boleść zarazem.
Ernest Lejtan przypomniał sobie dawniej wypowiadane przez kolegę myśli. Zrozumiał, że Sprogis systematycznie, krok po kroku zbliżał się do określonego celu, który mógł się stać manią zabicia uświęconego przez wieki czaru, boskości słońca, nieśmiertelnego mitu, ojca wszystkich kultów świata. Przeraziła go myśl o zjawiającym się tak nagle maniactwie przyjaciela, którego szczerze uwielbiał za siłę charakteru i ogromny talent. Jednak, w miarę tego, jak mu się przyglądał z coraz głębszą troską, spostrzegł coś jeszcze bardziej przerażającego.
Malarz długo jeszcze mówił. Zdawało się, że przekonywał kogoś trzeciego, znajdującego się w izbie. Oczy miał zwrócone w stronę lady, wyciągał ku niej ręce, potrząsał zaciśniętymi pięściami i powtarzał:
— Zmierzch kultu słońca... Ja rzucę na niego cień — czarny, jak noc... Rozumiesz?
Lejtan nagle przejrzał i uświadomił sobie, że Sprogis wywołuje w swej pamięci postać księcia Panina, widzi go przed sobą i mówi do niego od czasu do czasu sycząc z pogardą:
— Ty... kroczący od syna ziemi do stóp bóstwa... Patrz, w com obrócił posąg boga twego! Patrz!
W ruchach i słowach przyjaciela Ernest wyczuł zgrozę i niejasne, lecz bliskie już niebezpieczeństwo. Postanowił ratować go. Strząsając z siebie przerażenie, klepnął malarza po ramieniu i zawołał z udaną wesołością:
— Wspaniały obraz! Skończyłeś z nim — chwała Bogu! Doprawdy — ten miesiąc pracowaliśmy jak czarni niewolnicy! Należy nam się nagroda... Otrzymałem dziś honorarium od swego sekciarskiego wydawcy. Spory grosz! Dostałem furę pieniędzy za ilustrowany żywot Apostoła Jana... Zapraszam cię, Wiliumsie, do „Alkazaru“. Koledzy bardzo chwalą tę knajpę!...
Sprogis drgnął, jak gdyby budząc się ze snu, i odparł urywanym co chwila głosem:
— Będę miał teraz... pięć tysięcy rubli... Pięć tysięcy!... Powinno to wystarczyć... na dwa lata pobytu za granicą... Musimy zobaczyć coś więcej... niż naszą szarą ubogą Łotwę... i Petersburg, okryty śliską pleśnią... zasnuty płachtami deszczu... lub kłębami mroźnej mgły... Musimy zajrzeć w oblicze słońca... zajrzeć i cisnąć mu rękawicę...
Powracał do swych dawnych, natrętnych myśli, więc student przerwał mu i jął znowu prosić:
— Pójdźmy, Wiliumsie, do „Alkazaru“!... Napijemy się piwa... Popatrzymy na tancerzy... Clownów... Podobno dają tam doskonałe przedstawienia... Nie marudź tylko, ubieraj się żwawo i chodźmy na obiad, bo mi w dołku aż piszczy!
Pociągnął za sobą przyjaciela, usadowił go na łóżku i z głośnym śmiechem rzucił mu na głowę koszulę dzienną i ubranie, sam zaś szybko odwrócił do ściany stalugi z obrazem. Nie przerywając na chwilę gawędy, umył się, ogolił i, siadłszy naprzeciwko przyjaciela, zaczął wkładać trzewiki.
— Tyję! — śmiał się. — Zasapałem się na śmierć. Jeśli tak pójdzie dalej — ludziska będą mię brali za właściciela zakładu pogrzebowego... Wiesz, tego grubasa, co umie stroić takie żałobne miny, nabrzmiałe współczuciem i boleścią?
Sprogis spojrzał nieprzytomnym jeszcze, jak gdyby zdumionym wzrokiem na przyjaciela i uśmiechnął się kącikiem zaciśniętych warg.
— Dobrze!... — mruknął i zaczął się ubierać.
Około godziny dziesiątej wieczorem, przyjaciele weszli na salę kabaretu.
Ogłuszył ich panujący tam gwar i olśniły setki lamp.
Orkiestra wygrywała jakieś skoczne kawałki; biegali lokaje z serwetkami pod pachą, co chwila rozlegały się okrzyki gości, brzęk szkła i wybuchy śmiechu.
Z trudem odnaleźli wolny stolik pod ścianą i usiedli, ze zdumieniem rozglądając się dokoła.
Publiczność bawiła się ochoczo, chociaż przedstawienie jeszcze się nie zaczęło.
Większa część gości, zapewne, od dawna już przebywała w tym lokalu, bo na stolikach widniały opróżnione półmiski, puste butelki i talerze z resztkami potraw. Błyski w oczach, zaczerwienione twarze i zbyt swobodne i gwałtowne ruchy świadczyły o nadmiarze wypitych trunków. Panowie mówili głośno, opowiadając bez osłonek bardzo tłuste anegdoty i poufale całując po rękach lub obejmując swe towarzyszki. Kilka stolików zajmowały samotne, wystrojone kobiety, demonstracyjnie ukazując nadmiernie obnażone biusty i ramiona. Stały przed nimi nakrycia do herbaty, której jednak nie piły, ostrym i czujnym wzrokiem wodząc po zebranych i jak gdyby czyhając na kogoś. Jedna z nich spostrzegła dwu nowych, wyraźnie oszołomionych otoczeniem młodzieńców. Wstała i zbliżyła się do stolika malarzy. Przeszła obok nich, otarłszy się prawie o ramię Sprogisa i obrzucając obu przyjaciół porozumiewawczym spojrzeniem spod ciężkich powiek, mocno przyciemnionych granatowym ołówkiem.
Nie znając panujących tu obyczajów, zmieszani jeszcze bardziej, unikali wyzywającego spojrzenia damy, która szła, kołysząc biodrami i odsłaniając nagi, ubielony kark. Wkrótce powróciła i zatrzymała się przed stolikiem. Pochylając się ku Sprogisowi tak, że mógł widzieć bujne jej kształty w całej okazałości, zapytała:
— Chłopczyki się nudzą? Czy mogę się przysiąść i towarzyszyć w zabawie?...
Zaskoczeni patrzyli na siebie bezradnie. Wreszcie Sprogis uratował sytuację, mruknąwszy:
— Dziękujemy... Czekamy właśnie na przybycie kolegów...
Znała się na podobnych wykrętach, więc prychnęła, jak kotka i, odeszła z pogardliwym grymasem na uszminkowanej twarzy.
Malarze milczeli nie wiedząc, co z sobą począć. Kelner raczył wreszcie zbliżyć się do nich i podać im kartę. Wybrali sobie najtańsze dania i zamówili butelkę piwa. Kelner spojrzał na nich lekceważąco i z iście lokajską bezczelnością mruknął:
— Natychmiast służę hrabiom...
Sprogis zaklął z cicha, Lejtan skulił się, zarumieniony po uszy.
Kelner zniknął na długo, aż wreszcie postawił przed nimi nakrycia, od niechcenia cisnął na stół niklowy półmisek ze sznyclami i rzucił w przestrzeń:
— Za chwilę przyniosę to... piwo.
Sprogis wyczuł pogardę lokaja i wstrętne, chamskie znęcanie się nad skromnymi gośćmi. Zacisnął szczęki, że aż guzy mu wyrosły poza uszami, i dobitnie wycedził:
— Przyniesiesz, drabie, piwa, a jednocześnie — butelkę... szampana!
Lokaj wyprostował się nagle i schylił w niskim ukłonie.
— Słucham, jaśnie panie... A jaka marka? Słodkie czy wytrawne?... — jąkał się sepleniąc z nadmiaru służalczej uniżoności.
Sprogis nie patrząc na niego burknął:
— Marka obojętna, aby tylko...
— Wytrawne? — poddał kelner, niżej jeszcze schylając gruby, czerwony kark.
— Tak... — skinął głową malarz.
Lokaj pobiegł spełnić rozkaz, a Lejtan zaśmiał się z ulgą:
— Chamska gęba i gorsza jeszcze chamska natura...
Sprogis wydymał wargi z cichym zadowoleniem. Uspokoił się i nabrał od razu pewności i swobody ruchów. Zbył żartem natrętną kwiaciarkę, a panience, namawiającej go do kupna wyświechtanej i zmiętej lalki, coś szepnął do ucha, że aż wybuchnęła śmiechem. Przycisnęła się doń gorącym, sprężystym biodrem i z chichotem pofrunęła dalej, mizdrząc się do gości.
Przyjaciele jedli i, naśladując bawiące się przy sąsiednim stoliku towarzystwo, pili szampan, zmieszany z piwem. Wydekoltowana i umalowana sąsiadka uporczywie zerkała w ich stronę, mrugając do nich znacząco, lecz w podczernionych jej oczach miotała się teraz psia pokora i chciwość na widok drogiego wina, które świadczyło o zasobności nieznanych jej gości.
Podniesiono wreszcie kurtynę i na scenie zaczęły się produkować wyniszczone, półnagie śpiewaczki-cudzoziemki i jakieś zuchwale bezwstydne tancerki; błaznowali clowni, a akrobaci zdumiewali publiczność siłą i zręcznością ruchów. Popisy szły jeden za drugim wśród wzrastającego hałasu, wybuchów śmiechu i oklasków.
Lejtan nie spuszczał oczu ze sceny. Wszystko mu się podobało, bo grało i lśniło barwami i światłem, a co najważniejsze — tak bardzo było niepodobne do ich surowego trybu życia, przyćmionego nędzą i ciężką pracą. Czuł rozkosz, że na chwilę mógł się wyzbyć wszelkiej troski i nawet myśli, — myśli, które nieraz z cichych i jasnych w mgnieniu oka przeistaczają się w zgryzotę, ból serdeczny i trującą rozpacz. Chłopak porównywał myśl ludzką do baletnicy hiszpańskiej, która wykonywała w tej chwili taniec motyla. Skierowywano na nią coraz to inną plamę kolorowych reflektorów. Zmieniała się niespodzianie. Fruwała po scenie jak barwna, podzwrotnikowa „argema“, aby po chwili upaść na deski estrady, zwinąwszy szare skrzydła ćmy, wsiąkającej w mrok.
Lejtan wypoczywał w tym natłoku dźwięków, w zawrotnym kalejdoskopie jaskrawych barw, złota, srebra, połysku klejnotów i rzuconych na scenę snopów kolorowych promieni. Podniecony winem i ożywieniem panującym na sali, opowiadał coś Sprogisowi, śmiał się, snuł na głos swe marzenia, a wszystko, co przesuwało się przed jego oczyma, łagodził i uszlachetniał własnym wewnętrznym światłem, które, być może, po raz pierwszy znalazło tu ujście dla siebie, od szeregu lat przytłoczone brzemieniem życia.
— Wiliumsie, kochany, stary druhu! — mówił dotykając dłoni Sprogisa. — Życie jest, doprawdy, piękne!
— A tak! — potwierdził szyderczym tonem towarzysz. — Piękne! Na przykład — ta malowana dama z biustem, wylewającym się poza burty, chamski pysk tego lokaja lub też...
Lejtan odrzucił się na oparcie fotelu i przerwał mu:
— A żebyś wiedział! Nawet to, o czym mówisz z dreszczem wstrętu... Trzeba tylko umieć patrzeć na zjawiska, wypadki i ludzi, patrzeć poprzez szkła wielkiej miłości, która mimo wszystko, tli się w każdym sercu.
Sprogis roześmiał się pogardliwie.
— Ernest Lejtan na modłę swego patra-pastora w pospolitym „bumsie“ wygłasza kazanie! Zaiste bardzo to po chrześcijańsku! — syknął wciągając spory łyk szampana.
Młody student zasępił się i nagle spoważniał. Potrząsając głową mówił przyciszonym głosem jak gdyby w obawie, że go podsłuchują:
— Nie! To — nie miłość chrześcijańska! Raczej — właśnie pogańska, panteistyczna, zrodzona z wyczucia obecności bóstwa na każdym miejscu, w najnędzniejszym drobiazgu i w najwspanialszej istocie, w złym i dobrym, w szczęściu i nieszczęściu... To daje mi radość bytowania!
Z gestem zniecierpliwienia Wiliums wypluł z siebie pianę goryczy:
— Owszem! Pamiętam, jaką czułeś radość bytowania, gdyś głodny i chory powoli zamarzał w naszym legowisku! Strzeż się, Erneście, przesady, a jeszcze bardziej egzaltacji mózgowej!
Lejtan urwał. Przypomniał sobie bowiem długie pasmo istotnie „czarnych“ dni swego życia i odparł z westchnieniem:
— Cóż chcesz? Jestem tylko słabym człowiekiem...
— Więc zamilknij, słaby człowieku! A jeśli koniecznie chcesz otwierać mi swoją duszę, mów o dniu dzisiejszym, o obecnej godzinie, ciesz się chwilą, w której oto pijesz dobre, szlachetne wino... zmieszane z ordynarnym, gorzkim piwskiem... I czy nie widzisz, jaką to stanowi doskonałą alegorię życia?
Sprogis wykrztusił te słowa z jakąś pasją i parsknął złym, szyderczym śmiechem.
Nie chciał już więcej rozmawiać. Dokuczliwy, męczący go niepokój, stałe od pewnego czasu oczekiwanie czegoś, co miało zajść, jako fatum nieuniknione, zaostrzały w nim czujność i sprawność zmysłów, aby w każdym najkrótszym ułamku sekundy być zdolnym do przeciwstawienia się w pełni sił nieznanym wypadkom.
Podświadomie szukał kogoś, wodząc ponurymi oczami po sali. Nie wiedział jeszcze, kogo wyczuwa tym ostrym, rozbudzonym nagle instynktem, lecz coś przestrzegało go przed czającym się gdzieś niebezpieczeństwem. Przyglądał się nieznajomym, obojętnym i obcym mu ludziom na sali. Nigdy nie widział żadnej z tych twarzy nawet przypadkowo, bo rzadko wychodził z domu, spędziwszy pięć długich lat w pracowniach akademickich lub w swym ubogim mieszkaniu.
W końcu sali, na wzniesieniu mieściły się loże, ukryte prawie za zsuniętymi firankami. W głębi rysowały się niewyraźnie sylwetki bawiących się tam bywalców kabaretu. Malarz nie mógł przyjrzeć się im dokładnie przez wąskie szczeliny pomiędzy kotarami. Wtem w jednej z bocznych lóż odsunęła się wiśniowa tkanina i tuż przy barierze stanęła wytworna, szczupła postać. Jakiś młodzieniec we fraku oparł się niedbale o filar i puszczając kółka dymu przyglądał się sali.
Sprogis drgnął i znieruchomiał.
Chwilami czuł się bezbronnym ptakiem, obezwładnionym połyskiem źrenic węża, to znów drapieżnym zwierzęciem, w szalonym skurczu mięśni skupiającym wszystkie siły do gwałtownego skoku.
Lejtan natychmiast spostrzegł dziwnie zastygły wyraz na twarzy przyjaciela i spojrzał na niego z trwożnym pytaniem w oczach.
— Patrz... patrz! — szepnął do niego Sprogis. — Tam... w loży... to — Panin!
Student również poznał księcia od razu. Stopniowo w oczach Ernesta zapalały się coraz jaśniejsze i gorętsze błyski.
— Stoi jak jakiś król ponad tłumem... — pomyślał, lecz nie powiedział tego na głos, ujrzawszy skamieniałą, groźną twarz przyjaciela.
W tej samej chwili dwie pary źrenic, posłusznych tajemniczej woli przeznaczenia, przyciągnęły się wzajemnie i zwarły z sobą, ni to dwaj walczący zapaśnicy, ni to dwoje kochanków, od dawna spragnionych spotkania. Sprogis i Panin patrzyli na siebie w namiętnym oczekiwaniu.
— Panie Sprogis! — zabrzmiał dźwięczny, radosny głos Panina i w chwilę potem młodzieniec, zręcznie przeskoczywszy przez barierę, podbiegł do stolika. — Jakżeż się cieszę, że spotykam pana i... jego miłego przyjaciela... Tyle razy myślałem o panu... Doprawdy... codziennie myślałem i marzyłem o zetknięciu się z panami!... Teraz już nie uda się wam odprawić mnie z kwitkiem! O, nie! Musicie przyłączyć się do naszego towarzystwa... wcale sympatyczni panowie, a i kobiety piękne!...
Porwał obu za ręce i ciągnął za sobą, mówiąc do lokaja:
— Panowie przechodzą do mojej loży...
— Jak jaśnie pan rozkaże! — odpowiedział lokaj skłoniwszy się nisko.
Sprogis czuł na swym ramieniu miękką, lecz silną dłoń Panina. Zdawało mu się, że śni, a zupełnie różne, nie powiązane z sobą wrażenia, mknęły jedno po drugim, oszałamiając go niemal. Przez gwar słyszał głos księcia i cichy, beztroski śmiech Ernesta, lecz nie mógł pochwycić oddzielnych słów. Coś się w nim burzyło, w mózgu i sercu panował chaos. Ułamki myśli wirowały w głowie, a serce, niby czuły rezonator, odpowiadało im natychmiast, choć po mgnieniu zaczynało bić nowym rytmem, wytwarzając całkiem odmienne nastroje. Mięśnie prężyły mu się i kurczyły, jak gdyby miały odtrącić i zmiażdżyć tę miękką dłoń, ściskającą mu ramię nad łokciem; jakiś głos wewnętrzny wykrzykiwał bezdźwięcznie, z rozpaczliwym uporem: „Wróg... wróg... wróg!“ — lecz w tejże samej chwili nieznana Sprogisowi rozkosz fizyczna, prawie obezwładniająca, zniewalała go do biernej uległości. Bezwiednie przycisnął rękę Panina do swego boku i szedł przy nim, błędnie patrząc przed siebie. Lecz znowu wypłynęła myśl inna i wybiła się ponad zgiełk i natłok bezładnych emocji. Sprogis zaciskał szczęki i marszczył czoło. Oczy mu pochmurniały, a straszliwy chłód ścinał krew w żyłach.
— Nikczemny niewolniku, płazie! — szeptał do siebie z pogardą i nienawiścią. — Już się roztkliwiasz? Już się cofasz z pola walki? Ten arystokratyczny wymoczek raczył uśmiechnąć się do ciebie, zaszczycić kilkoma zdawkowymi uprzejmościami i już wziął cię na smycz! Zwycięzca wspaniałomyślny, łaskawie zstępujący ku zwyciężonemu!
Odsunął się prawie brutalnie od trzymającego go pod ramię księcia i ogarnął go ponurym spojrzeniem, lecz ten, zajęty wesołą rozmową z Lejtanem wcale tego nie spostrzegł.
Bez zewnętrznej podniety, bez konieczności obrony przed postępkami lub słowami Panina malarz wpadał w wichrzący się chaos sprzecznych, drażniących uczuć.
Przypomniał sobie pewne przeżycie swoje w czasie studiów w Akademii. Zdarzyło się to, gdy po raz pierwszy ujrzał profesora Mikołaja Rericha, znakomitego swego rodaka, Łotysza z pochodzenia i charakteru. Słynny malarz marzył w tym okresie swej działalności o stworzeniu cyklu obrazów z fińskiego poematu „Kalewala“. Studenci wiedzieli, że rząd rosyjski, przeciwny odtworzeniu bohaterskiego eposu Finlandii, zwrócił się do uduchowionego malarza z podstępną propozycją wykonania obrazu na temat rosyjskiej mitologii, osnutej na opowieści o trzech bohaterach — Muromcu, Dobryni i Aleksym-popowiczu. Rerich zmuszony był wykonać zamówienie. Pewnego razu małomówny, szorstki w obejściu, nieraz przykry nawet profesor wystawił dla ilustracji swego wykładu wykończony już przez siebie obraz.
Odsłoniwszy go, Rerich nagle się zapalił. W dziejach uczelni zdarzyło się to po raz pierwszy i ostatni.
— Malarstwo — mówił profesor — uważano wyłącznie za sztukę, mistrzostwo, którym miało być ścisłe, jak najrzetelniejsze naśladownictwo natury. Ten rodzaj zostaje porzucony coraz bardziej. Na pierwszy plan występuje obecnie i, jak mi się zdaje, na długi okres współczesnej cywilizacji pozostanie inna forma malarstwa, a mianowicie — myśl filozoficzna, społeczna lub państwowa, zaklęta w formę i barwę, rozświetlone i uduchowione treścią wewnętrzną. Widzicie przed sobą mój obraz? „Trzej bohaterowie“! Spostrzegacie na płótnie brzask dnia — jednego w nieskończonym łańcuchu podobnych. Czyż nie czujecie jednak jakiejś zaczajonej, trwożnej ciszy w tych czarnych drzewach i bezkształtnych, pokracznych krzakach, niewyłonionych jeszcze z mroku i mgieł nocnych, brzemiennych tajemnicą? A to niebo, które różowieć już zaczyna i wchłaniać promienie podnoszącej się spoza horyzontu, niewidzialnej jeszcze tarczy słońca! Czyż nie przepowiada ono zjawisk i wypadków ważnych, być może, strasznych i tragicznych? Świadczą o nich te postrzępione szmaty ciemnych, groźnie stłoczonych obłoków tam i sam krwawiących już, te wyrwy bezdenne na niebie, sączące mętną, jak gdyby lękiem przepojoną poświatę, i ta czarna chmara wron, miotanych przez wicher i dążących na stypę!...
Z pracowni Rericha Wiliums Sprogis wyniósł swój program i typ artystyczny i szedł wytkniętą przez mistrza drogą. Widział w tym siłę swoją i czuł, że prześcignie autora „Trzech bohaterów“. Stał się zaklinaczem ludzkich myśli, bólów, uniesień, wtłoczonych w farby, płótno i rysunek. Osiągnął wielkie szczęście — spokój artysty, wierzącego w swe powołanie i świadomego celu. I nagle zjawił się Panin, spadł, jak drapieżny krogulec na radośnie rozśpiewanego ptaka. Panin jednym zamachem zburzył cały spokój i zniweczył cel jego pracy. W obrazie swoim ten nieznany, zniewieściały panicz wołał namiętnie i władnie:
— Ducha, więcej ducha! Oderwijcie się od czarnej, zgnilizną i zaduchem grobów tchnącej ziemi. Mała jest, poznana od krańca do krańca, a nie zrodziła nikogo poza bohaterami — sławnymi lub bezimiennymi i poza szarym tłumem zziajanych niewolników, przeklinających dzień swego przyjścia na świat, nienawidzących pracy — jedynego prawa ziemi! Ducha szukajcie, on odsłoni wam tajemnicę bytu i prawdy, ukrytej w posągu Sfinksa i brzmiącej w nieuchwytnej dotychczas melodii słonecznych promieni. Twórzcie nowy, wspaniały mit Apollina, odrodźcie w duszach potężny kult Słońca!
— Podróżnicy, przebywający na równiku, twierdzą, że słońce posiada truciznę, niszczącą mózg i cały system nerwowy — myślał Sprogis. — Panin ma w sobie ten jad skoncentrowany i zabójczy — słoneczną truciznę uwielbienia słońca!...
Zgrzytnął zębami i raz jeszcze uwolnił ramię z uścisku księcia.
Korzystając, że Panin rozmawia z Lejtanem, przyglądał się bacznie współzawodnikowi. Im dłużej na niego patrzał, tym bardziej zdumiewał się, aż zdumienie to przekształciło się w lęk. Drobna postać księcia, delikatny niewieści profil, subtelne rysy i miękkie, faliste włosy, spadające mu na czoło, mogłyby się wydać pospolitymi, nic nie znaczącymi. Wrażenie to jednak było tylko przejściowe, bo, po dłuższej obserwacji Sprogis wysnuł zupełnie nowe, niespodziewane wnioski. Otóż domyślał się już, że pod przezroczystą, cienką skórą Panina czają się silne, prężne mięśnie, zdolne do gwałtownych odruchów — nagłych i żywiołowych, lecz ściśle z myślowymi procesami skoordynowanych; wyczuł, że ta niemal dziewczęca twarz i wyraziste, szafirowe oczy potrafią ukrywać w sobie groźbę, a niewinne, wilgotne usta z siłą wymawiać gorące, rozkazujące słowa. Malarzowi wydało się, że patrząc dłużej na piękne, pogodne czoło tego arystokratycznego młodzieńca, mógłby dojrzeć na nim odbicia obrazów, wytwarzanych w jego mózgu.
— Porwać je, przywłaszczyć i urzeczywistnić rzucając na płótno, przedtem, nim on sam uprzytomni je i wcieli w czyn! — mignęła Sprogisowi szaleńcza, zbrodnicza myśl, zbrodnicza, bo natychmiast sformułował ją dokładnie szepnąwszy: — Ukraść!...
Przeraził się i ze wstrętem odrzucił tę myśl czując pogardę dla siebie za bezsilny, tchórzliwy odruch i za to, że zawierał w sobie zapowiedź poddania się, przyznania absolutnej wyższości przeciwnika, z którym walkę uznał już za przegraną.
Zmrużył oczy od przeszywającego mózg ostrego bólu i goryczy wstydu, gdyż zrozumiał, że już uległ urokowi Panina, już wchłonął w siebie promienny jad, sączący się z jego istoty. Przecież, ujrzawszy „Mit“ księcia i zrozumiawszy wewnętrzną treść obrazu poczuł pogardę i odrazę do własnych utworów. Przypomniał sobie walkę, która zawrzała w nim samym, gdy porównywał swój mit łotewski z dumnym wszechludzkim Sfinksem Panina; w duszy odezwały się echa własnych słów, gdy mówił o swej „rzemieślniczej bazgraninie“, o nędznym wytworze wyobraźni „robaka, czołgającego się w cuchnącym bagnie życiowym“; w mózgu, sercu i palcach miał ten żar nieznośny, co zmuszał go do zmodyfikowania raz po raz psychologicznej koncepcji swego malowidła, tworząc wciąż głębsze i bardziej trudne technicznie warianty, dowodząc tym, iż pierwotna praca nie była wcale doskonała, wyczuta do dna, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Zdawał sobie teraz sprawę, że, zmieniając charakter obrazu, przez dłuższy czas pozostawał pod urokiem słonecznych dążeń; odnajdywał je w sobie jak gdyby jestestwo jego skoncentrowało w sobie niegdyś nieprzebrany zasób słonecznej światłości i oddawało ją teraz ni to świerki wiosenne, co sączą złocisty płyn żywicy, ni to więdnące kwiaty — ostatnie westchnienie aromatu. Jak żywica, jak woń kwiatów, był on syntezą soków ziemi i niewidzialnych drgań eteru, fal kosmicznego oceanu, wybiegających na ziemski brzeg w swym pędzie do słońca. Rozumiał, że, dopiero uświadomiwszy sobie zachodzącą w nim zmianę, budził w duszy uśpiony protest i skwapliwie wytężał wyobraźnię swoją i talent, aby czym prędzej, jak najgłębiej i jak najzuchwalej zohydzić ten, nagle znienawidzony, bałwochwalczy kult słońca. Udało mu się dopiąć celu i stoczyć tę niemą, jednostronną walkę z Paninem, lecz nie przyniosła mu ona ukojenia. Przyznawał się, że bądź co bądź podbił go czar Sfinksa i, nigdy nie ulegając żadnemu zewnętrznemu wpływowi, mając własny świat potrzeb duchowych i natchnienia, niezmiennie pozostając w sferze subiektywnych odczuć i odruchów, poddał się jednak narzuconej mu przez Panina idei. Z przerażeniem ujrzał swój świat w mikrokosmie, wbrew swej woli umieścił go w nieogarniętym rozumem łańcuchu atomów, stanowiących wszechświat, pogardził rodzajem i siłą swego natchnienia, jednym szalonym ciosem rozbił, jak zdawało mu się, niewzruszone i niezniszczalne koło, broniące jego utajonej, skrystalizowanej jaźni.
— Pan Sprogis, wielki artysta, absolwent Akademii... — posłyszał malarz głos Panina i zdumiał się ponownie. Przeżył na nowo długie miesiące nieznośnej męki, gdy ujrzał, że jakiś świętokradca wtargnął do jego „świętego świętych“, a przecież trwało to tylko minutę lub dwie, nim zdążyli przejść przez salę kabaretu.
Sprogis obejrzał się dokoła.
Przy stole siedziało trzech panów we frakach i cztery piękne, strojne panie w balowych sukniach, odsłaniających nagie ramiona, piersi i plecy. Wszyscy uśmiechnęli się do niego życzliwie i z odcieniem szacunku; panowie podnieśli się z miejsc i przywitali się z malarzami. Panie z ciekawością im się przyglądały, podając białe, wypieszczone dłonie.
— Mesdames, muszę usprawiedliwić mych przyjaciół, że nie są w wieczorowych strojach — mówił Panin, — przyszli bowiem sobie we dwóch na lumpkę...
Lejtan zaśmiał się wesoło, odsłaniając w uśmiechu zdrowe, przedziwnie białe zęby.
— Tak! tak! — zawołał ubawiony. — Wyłącznie tylko ta okoliczność wstrzymała nas od wystrojenia się we fraki! Nieprawdaż, Wiliumsie?
Sprogis potwierdził słowa przyjaciela lekkim skrzywieniem ust.
— Nalejcie wina! — krzyknął książę do lokajów. — Wypijemy za tajemną myśl, którą noszę tu... tu!
Powiedziawszy te słowa uderzył się w pierś.
Siedząca pomiędzy nim a Sprogisem brunetka błysnęła oczami i zawołała:
— Musimy wiedzieć, za co pijemy, bo, obawiam się, że przy ekstrawagancji Romka jest to coś...
— Czego ty, moja cudna Lizeto, nie zrozumiesz, choćbym ci to tłumaczył przez cały dzień i noc! — przerwał Panin i pochyliwszy się ku niej pocałował ją w foremny kark, okryty ciemnym puszkiem.
— W nocy nie umiesz jakoś nic wytłumaczyć... — szepnęła figlarnie zżymając się od pocałunku.
— O tej porze doby jesteś niezwykle mądra, Lizeto, i wtedy nie mam ci nic do tłumaczenia, raczej ty... — odparował książę i uśmiechnąwszy się do sąsiadki podniósł swój kielich. — A więc pijmy, przyjaciele!
— Więc pijmy, więc pijmy! — odpowiedział mu słowami znanej arii z „Traviaty“ jeden z gości. Miał piękny, silny głos, którym zagłuszył zgiełk na sali zwracając uwagę i spojrzenie wszystkich na boczną lożę.
Panin nagłym ruchem skoczył ku barierze i szarpnął kotarę.
Oczy mu pałały, świeże, niemal dziewczęce usta drżały. Cichym, syczącym szeptem mówił, patrząc na salę:
— Nędzny plebsie, pogardzani pariasi, jakim prawem wzrok swój bluźnierczy podnosicie na kapłanów ducha?!
Twarz księcia przeistoczyła się z przerażającą szybkością. Duma, oburzenie, gniew biły z niej. Panin wyprężył pierś i podniósł ramiona, stając się wyższym i pełnym sił. Oczy miotały błyskawice. Towarzystwo, zapewne, znało już zmienne nastroje i wybryki księcia, bo panowie wychylili kielichy w milczeniu i siedzieli cicho patrząc na Panina.
Milczenie przerwał Sprogis. Trząsł się ze śmiechu i nerwowym ruchem zaciskał w ręku opróżniony kieliszek.
— Plebs... pariasi?... — mówił. — Jak widzę, dla księcia-pana są oni nawozem, tuczącym jego niwę... Stara, niebezpieczna ideologia, która się zemści kiedyś... A tymczasem — kto wie — czy wśród tych, kogo pan uważa za nędzny plebs, nie znajduje się w tej chwili niezrównany, niedościgniony geniusz? Nadawanie ogólnikowych epitetów, klasyfikowanie bez ścisłych badań i szczegółowych zestawień nigdy nie bywa sprawiedliwe...
Wypowiedziawszy tak długie, jawnie polemiczne zdanie, Sprogis swym zwyczajem zacisnął wargi i pochylił głowę, jak gdyby oczekiwał walki.
Panin spojrzał na niego przenikliwie, w jednej chwili ochłonął i uśmiechając się łagodnie rzekł:
— Ma pan najzupełniejszą słuszność! W każdym razie przed chwilą zaszczycił tę salę swą obecnością pewien genialny malarz, który obecnie znajduje się w naszym gronie...
— Brawo! Brawo! — zawołali zebrani. — Za zdrowie geniuszy, dwu geniuszy!
— Trzech! — dodała mała, rudawa kobietka, od pierwszej chwili śmiało atakująca Ernesta. — Mój przemiły sąsiad jest też malarzem.
— Ależ naturalnie! — wykrzyknął Panin.
Podpity nieco Lejtan wstał i kłaniając się na wszystkie strony z udaną powagą zażądał głosu:
— W sprawie formalnej! Upraszam o nieumieszczanie mojej osoby na liście geniuszy, oraz o nieskładanie moich zwłok w jakimkolwiek bądź Panteonie, a to wyłącznie z tego powodu, że maluję miniatury, rzeczy drobne, wymagające zastosowania szkieł powiększających. Cóż to za geniusz, gdy dostrzec go uda się tylko... przez mikroskop?!
Głośny wybuch śmiechu odpowiedział na dowcipne oświadczenie Lejtana. Uważano to jednak za dostateczny powód do nowej porcji szampana. Pito więc dalej wśród wesołych rozmów, żartów i anegdot. Jakiś artysta usiadł do pianina i rozpoczął melodeklamację; dwie damy tańczyły nowomodny taniec amerykański, śmiały i bezwstydny, nieco tylko stuszowany komizmem ruchów i min.
Panowie bezceremonialnie ściskali i całowali swoje damy. Rudawa kobietka usiłowała usadowić się na kolanach Ernesta sepleniąc do niego niby mała dziewczynka:
— Posadzić Niusię na kolankach! Niusia lubi ciepło... Niusia — ruda koteczka...
Lejtan zaśmiewając się przekonywał „koteczkę“, że nie wypada przy byle okazji siadać „na kolankach“.
— Ach, pani Niusiu! Żeby pani tylko wiedziała, jaki mi pani cios zadała!
— Cóż takiego zrobiła mała, biedna Niusia? — pieszczotliwie wydymając usteczka pytała.
— No, jakżeż! To — wprost okropne! Cały czas byłem przekonany, że siedzę obok patentowanej księżniczki, lub co najmniej autentycznej hrabiny, a tymczasem... tymczasem... takie rozczarowanie! — śmiał się Ernest.
— A ty co wolisz? Herb książęcy, czy gorący całus? — już zupełnie poufale i nie żenując się obecnych, galopowała w swym nieskomplikowanym flircie podpita pani Niusia.
— Na razie wolę... szampan! — bronił się uparcie Lejtan i czuł się coraz lepiej i rozkoszniej w ciepłej, przyjaznej atmosferze, w tym gwarze, brzęku szkła, odgłosów muzyki, śród pocałunków i objęć, na które patrzył dobrotliwym, trochę zawstydzonym wzrokiem człowieka, nie umiejącego na poczekaniu wybuchać zmysłowo.
Lejtan i Sprogis, prowadzący życie nader skromne, a nieraz wprost ubogie, po raz pierwszy uczestniczyli w tak hucznej i obfitej uczcie.
Ernest czuł się wyśmienicie, chociaż nie brał bezpośredniego udziału w zaczynającej już zakrawać na orgię zabawie nowych przyjaciół. Ogarnęła go wesołość, której nic zakłócić nie mogło. Odpędził od siebie wszelkie troski i wspomnienia, a wszystko wzbudzało w nim szczery, pusty śmiech. Śmiał się na widok panów, dość zuchwale obejmujących swoje towarzyszki, i pań, które ukazując foremne nogi, siedziały w niedbałych, kuszących pozach lub, stanąwszy w rogach gabinetu, wykonywały słynne „quadrille parisienne“, ów sławetny kankan. Lejtan miał wrażenie, że się kąpie w ciepłym morzu wesołości, pragnął wchłonąć jej jak najwięcej, stęskniony do przejawów młodej i bujnej radości bytowania. Śmieszyło go niewymownie, że mała kobietka — Niusia, porzuciwszy swego oficjalnego protektora, sunęła za nim, jak cień, nie odstępując go na krok i błagając o miłość. Co chwila widział tuż przed sobą jej pożądliwe oczy, usta, rozchylone lubieżnie i gotowe do szalonych pocałunków, przybladłą twarzyczkę, wzburzoną jego opornością i niecierpliwie oczekującą pieszczoty. Śmiał się więc jak szalony, gdy obejmując go obnażonymi ramionami skarżyła się na głos:
— Niusia, taka śliczna, mała Niusia błaga go o miłość, a on się jej wyślizguje jak węgorz! Ludzie, czy widzicie, co ja mam z tym chłopakiem?!
Nikt nie słyszał jej skarg, bo trzy pozostałe damy doskonale dawały sobie radę z resztą panów, tym bardziej, że nie potrzebowały zabawiać księcia i Sprogisa.
Ci dwaj siedzieli na uboczu przy małym stoliku i trącając się kieliszkami pili szampan.
Łotysz z głową pochyloną i z ponurymi błyskami w bladych oczach chłonął wino małymi, częstymi łykami i milczał wbijając wzrok w ogromne, płomienne źrenice Panina.
Książę nie przestawał mówić energicznie potrząsając płową czupryną i gestykulując wyraziście:
— Chciałem tu rzucić nowe, śmiałe słowa, lecz próżne to marzenie, gdy się jest z Rosjanami w szynku?! Alkohol — tańszy czy droższy — staje się szczytem ich dążeń! Skazany to naród!... Tymczasem wyczuwam głęboko, całym wewnętrznym jestestwem, iż kroczą ku nam, iż na progu naszych domów wkrótce już staną widma strasznych wypadków... Nastaną dni pomstowania, bo Archanioł Pański dotknął dłonią i poznaczył już każdego z nas... Zniknie wódka i naród w bezsilności skłoni głowę pod topór kata-mściciela, a on rzuci tłumom hasła, co zastąpią alkohol, bo będą płynęły wraz z potokami krwi... Powiadam wam, Sprogis, zbliżają się straszliwe czasy szaleństwa i zagłady!
Sprogis dopił swój kieliszek i znowu w milczeniu przeszywał wzrokiem zarumienioną twarz i blade czoło księcia.
— Myślicie zapewne, że żałuję Rosji, że będę płakał nad losami swoich rodaków?! Przenigdy! Wzniosłem się już ponad patriotyzm mieszczański! Należę do uduchowionej elity świata... My, tylko my — ja, pan i nieliczni — podobni do nas — zetrzemy z mapy ślady dawnych granic, ogniem natchnienia naszego wypalimy egoizmy narodowe i nauczymy wszelkie ludy przemawiać wspólnym językiem Ducha!
Słowa te wykrzyknął prawie głosem przenikliwym, z lekka zachrypniętym i już nietrzeźwym.
Sprogis spostrzegł to, zrozumiał maksymalizm w wypowiadanych myślach i czczą, pełną afektacji frazeologię. Skrzywił usta pogardliwie.
Panin dolał wina do kieliszków i pochylając się ku malarzowi spytał go tonem, w którym brzmiała wyraźna pogróżka:
— Posądzacie mnie o nieszczerość przekonań?
Sprogis nic nie odpowiedział.
— No, naturalnie! — uśmiechnął się książę. — Dziwnym się wydaje Łotyszowi, synowi jakiegoś tam prowincjonalnego weterynarza, tak śmiałe „credo“ latorośli znakomitego rodu Paninów! O, tak! Mój ród przez sześć wieków pozostaje przy stopniach tronu najwspanialszych w Europie monarchów... w żyłach Paninów płynie krew carów, bo nasze prababki chętnie widziane były w łożnicach władców... my zaś nie bacząc na to maczaliśmy palce w carobójstwach, a z tajnych narad pałacowych wynosiliśmy przekonanie o słabości, zbrodniczych instynktach i nikczemności swoich monarchów... Mnie już nikt nie znęci blaskiem korony i szkarłatem płaszcza carskiego, potęgą berła i łaską płynącą ze szczytu tronu Piotra, Elżbiety i Katarzyny. Posiadam własną koronę i płaszcz, własnymi zdobyte rękami i talentem, moje berło władzy nad umysłami i uczuciami przyjaciół, wrogów i zawistników, jak również niewyczerpane źródło mojej łaski dla ludzkości... łaski słońca miłościwego...
Pochylił się jeszcze niżej i jakimś złowrogim szeptem dodał pośpiesznie:
— Nic wam nie pomoże, Sprogis! Nic! Możecie mnie zamordować, lecz pójdziecie przez życie z ogniem Prometeuszowym w piersi, bom ja go już tam zapalił... na wieki... na wieki!
Trącił się kieliszkiem z malarzem i westchnął:
— Wciąż milczycie? Nosicie w duszy pustkę lub żrącą was nienawiść...
Sprogis wzruszył ramionami, lecz i tym razem nie wyrzekł ani słowa.
— Odrzućmy wysokie tematy! — uśmiechając się zagadkowo powiedział Panin. — Nie o tym chciałem z wami rozmawiać, gdym was spostrzegł na sali... Słuchajcie, Sprogis! Na wiosnę w pałacu wielkiego księcia Konstantego otworzy się wystawa dzieł malarstwa i rzeźby pod hasłem: „Człowiek i Słońce“. Przyrzekłem dać swój obraz, nowy obraz, do którego od jutra się zabieram. Chciałem zaproponować, abyście i wy również wystawili coś nowego... Wiem, że będziemy ozdobą wystawy... Wy i ja damy razem coś ogarniającego wielką ideę, syntezę zagadnień, nad którymi nikt dotychczas nie zastanawiał się poważnie... No, no! Rozchmurzcie czoło, kolego, wyciągnijcie do mnie dłoń przyjaciela i powiedźcie — tak!
Sprogis oczy spuścił nie chcąc się zdradzić, że ogarnęło go nagłe wzruszenie przechodzące w poryw twórczy, w niepokój wymagający natychmiastowego czynu.
Zaciął się jednak i nawet w tym tak ważnym i stanowczym momencie ani słowem się nie odezwał.
Jeżeli przed chwilą mógłby przysiąc, że sam krwawy, wielki inkwizytor indagował go niby buntowniczego heretyka, to teraz wydało mu się, że jest pustelnikiem, surowym ascetą, którego kusi zły duch wcielony w wiotkiej postaci młodego księcia Panina. Miał przed nim jedyny środek obrony — milczenie. Zacisnął więc zęby i hamował oddech.
Panin nie wyczuł widocznie nastroju malarza, a może też rzucona przez niego samego myśl porwała go i poniosła. Odstawił kieliszek tak gwałtownie, że aż szkło rozprysnęło się na drobne kawałki, i znowu mówić zaczął:
— Człowiek i słońce... Pomyślcie tylko, Sprogis, co za wspaniały, wszystko pochłaniający temat?! Musimy wspólnie stworzyć cały cykl obrazów, traktujących to zagadnienie, oświetlić je ze wszystkich stron, zajrzeć do najtajniejszych jego skrytek, pokazać najbardziej przerażające kontrasty! Co za potworne kontrasty! Słońce uosobione w Horusie, Ra, Ozyrysie, Zeusie i Apollinie, przepotężnych wspaniałych, życiodajnych bogach, świeci jednocześnie dla wszystkich i dla wszystkiego, co zawiera w sobie kosmos, ogarniany naszym wzrokiem. Tymczasem dokoła miotają się ponure, ciemne, śmiertelnie wylękłe, zbłąkane w ciemności dusze ludzi i ludów, straszliwa nędza, matka wszelkiej brzydoty i zbrodni, chociaż wiemy, że najdrobniejsza istota, żyjąca na dnie oceanu, pije sączące się ku niej poprzez niezmierzone warstwy wody nikłe krople ożywczego wina słonecznego. Wiemy wszakże obaj, że najuboższa, szara, na pół skamieniała roślina, wyrastająca na piersi nagiej skały, pod wpływem pieszczoty słońca czuje upojną radość istnienia i wyłania kwiat — ten czarodziejski instrument miłosnych tęsknot, uniesień i ukojonej żądzy nieśmiertelności... To straszny i ohydny grymas człowieczej rzeczywistości! Niemal bogom równi porwali się do walki z nimi jak Ikar, Prometeusz, Herkules, zohydzili, zgasili promienny znicz boga-słońca! Musimy pokazać to wszystko, musimy doprowadzić ludzkość do stanu nowych misteriów delfickich, nauczyć ją, jak ma rozniecić w sobie zagubioną radość słoneczną. Wtedy dopiero, zapaliwszy od niej pochodnie — ogromne, jasne — skierujemy ludzkość na wyżyny — gdzie za mgłą świetlaną przebywa Duch, który jest słowem — logosem, alfą i omegą księgi prawdy, a godłem jej — słońce, Helios!
Długo jeszcze mówił Panin zapalając się coraz bardziej, pełen porywów zuchwałych i szlachetnych. Szczery zachwyt i głęboki sentyment dla całej ludzkości dawał się wyczuwać w jego dźwięcznym głosie, co brzmiał chwilami jak dzwon, bijący na alarm, to znów stawał się podobny do lekkich drgań strun lub cichego szelestu opadających liści.
Panin chodził po loży nie spostrzegając nawet, że całe towarzystwo chyłkiem jeden po drugim dawno już się rozproszyło po gabinetach. Na kanapce drzemał znużony i podpity Ernest Lejtan, pomrukując od czasu do czasu:
— Ależ — nie, pani Niusiu, nie wolno być... nie... niegrzeczną...
Książę chodził i mówił coraz goręcej. Wydawał się teraz wyższym i szerszym w ramionach. Zniknął zniewieściały wyraz na ściągłej twarzy, oczy płonęły mu wielkim ogniem; z ust zrywały się coraz śmielsze słowa. Zdawało się, że wpadł w trans, że śni lub widzi przed sobą na jawie nieogarnięte jeszcze horyzonty, a na nich — korowód obrazów — fragmentów potężnej panoramy. Realizm form i piękno świetlnych mgieł w sposób czarodziejski tonęły tam w łunie mistycznej, wchłaniały w siebie olśniewający blask myśli i zanurzały się w głębi bezbrzeżnej wyobraźni, ni to mknące bolidy znikające w otchłani wszechświata, ni to ostatni promień słońca przełamujący się na powierzchni morza i w jego ruchomej tafli znajdujący ukojenie.
Przed oczami zasłuchanego Sprogisa znikło wszystko. Nie widział już olbrzymich zwierciadeł w brzydkich, złoconych ramach, upstrzonych wydrapanymi na szkle bezmyślnymi napisami; ściany zasnutego dymem gabinetu i czerwona portiera oddzielająca go od zgiełkliwej sali odsunęły się gdzieś daleko. Odsłaniały się jeden po drugim — bezkresne horyzonty, gdzie ręka Panina rzucała cudowne obrazy, całe epopeje ujęte w kształty, barwy, jakieś systematy filozoficzno-religijne. Skądś z daleka dochodził głos jego, niby pienie potężnego arcykapłana, dla którego nie pozostało już tajemnic we wszechświecie. Sprogis zapomniał o wszystkim, co go nieustannie dręczyło. Rozwiała się zmora „Mitu“, opuściła go zawiść i wrogość do księcia, przygasła żądza walki z nim i pragnienie zwycięstwa.
Czując, że łzy cisną mu się do oczu, że kurcz zaciska gardło, a serce to zamiera w rozkoszy niewysłowionej, to bije gwałtownie jak gdyby w chwili szalonego uniesienia, Sprogis krzywiąc usta w bolesnym uśmiechu wydał jęk namiętnej tęsknoty:
— Jesteś geniuszem... geniuszem, jakiego świat nie wydał przez wieki!
Panin skoczył ku niemu, porwał malarza w objęcia, całował go po oczach i szeptał jak do upragnionej, wymarzonej kochanki:
— A-a! Teraz ty — mój... mój jesteś... aż do śmierci!
Sprogis nie zdając sobie sprawy, co czyni, przyciskał do ust dłoń księcia i zlewał ją łzami zachwytu, a Panin powtarzał obłędnie:
— Mój... mój... na zawsze!
Oderwali się od siebie dopiero, gdy Lejtan obudził się i zawołał na głos:
— Wiliumsie! Gdzie Wiliums Sprogis, panowie?
W tej samej chwili chłopak opuścił głowę na stół i zachrapał.
Panin zaciskając mocno dłonie Sprogisa patrzał na niego roziskrzonymi oczyma i pytał wylękłym, drżącym głosem:
— Powiedz mi, bracie, czy jesteśmy pijani?
Sprogis odparł z siłą i jak gdyby rozpaczą:
— Jestem trzeźwy! Pamiętam wszystko i nigdy tej chwili nie zapomnę!
— Ach! — ucieszył się młodzieniec. — Jakież to bezgraniczne szczęście! Uwierzyłem teraz, iż stanę się łowcem dusz w słoneczne sieci! Jestem szczęśliwy... o, jakżeż szczęśliwy!... Odtąd pójdziemy ręka w rękę ku słońcu... ponad ludźmi i ponad ziemią... ku Prawdzie!
Z mocą potrząsnęli sobie ręce i obudziwszy Lejtana opuścili kabaret.
Panin odprowadził przyjaciół aż do ich mieszkania. Idąc milczał i z łagodnym uśmiechem spoglądał na skupionego Sprogisa, ponownie przeżywającego nieznane mu potężne wrażenia.
Lejtan z lekka chwiejąc się na szeroko rozstawionych nogach podśpiewywał sobie pod nosem:
„Zatańcz, mała, swój matchi-che,
I tańcz go aż do rana..“
Gdy nastały cieplejsze dni, Sprogis w pośpiechu wynajął nowe mieszkanie.
Malarz płonął już cały marząc o nowym obrazie i miotając się w labiryncie różnych pomysłów coraz śmielszych i trudniejszych do wykonania. Przeniósł się czym prędzej wraz z młodszym kolegą na 15-tą linię Wyspy Bazylijskiej. W jednej z dużych kamienic najwyższe piętro zajmowała wdowa po pułkowniku zabitym na wojnie japońskiej, Zenaida von Meck. Podczas poszukiwań nowej siedziby ujrzawszy białą kartę naklejoną na szybach a świadczącą o wolnym do wynajęcia pokoju, Sprogis wbiegł na piąte piętro i zadzwonił.
Chuda, ospowata służąca wpuściła go do półciemnego przedpokoju i wskazała na drzwi prowadzące do salonu.
Malarz ujrzał tu sporo sprzętów japońskich, lecz uwagę jego zwróciła przede wszystkim czarna, hebanowa szafka, inkrustowana kością słoniową i perłową masą. Pełna nisz, półeczek, schowków i dziwacznych zakamarków, szafka stanowiła małe muzeum orientalne, tak była zastawiona różnymi drobiazgami zbieranymi zapewne przez prawdziwego znawcę Wschodu. Chińskie i japońskie posążki Buddy i różnych bożków i duchów „Kami“ z kryształu, chryzoprazu, ametystu i kolorowych topazów; miniaturowe naczyńka z agatu i nefrytu; pudełka z czerwonej laki, inkrustowanej listkami złota, misterne kantońskie mozaiki ze skrzydełek motyli, oprawne w cienkie, przezroczyste ramki z szyldkretu i centkowanego drzewa pieprzowego; jakieś potworki, fantastyczne, pełne zmysłowego czaru, kwiaty i owoce z porcelany king-te-czuńskiej, lub też z kości i korali — zachwyciły Sprogisa. Ze ścian zwisały makaty chińskie, zdobne w haftowane kwiaty, ptaki i krajobrazy; parawany japońskie w ciężkich ramach rzeźbionych biły w oczy czarnym tłem jedwabiu z rzuconymi z lekkością niezrównaną białymi ibisami jak gdyby lecącymi w noc otchłanną; przysadziste, przeładowane zawiłymi w rysunkach płaskorzeźbami stoły chińskie o blatach z purpurowego lub zielonego kamienia podtrzymywały większe posągi Buddy i jeszcze inne — straszne i zagadkowe w lubieżnych, orgiastycznych pozach, niby zbiorowisko setek żmij, poskręcanych w jeden wstrętny zwał drgających, rozszalałych mięśni. Na oknach stały wazy z porcelany, brązu i emalii. Tam i sam dojrzał Sprogis malowane na jedwabiu obrazy „kakemono“ pędzla artystów ze sławnej szkoły Kose, a śród nich szkic znakomitego twórcy jej i założyciela Karaoki, o czym świadczyła srebrna tabliczka na ramie.
Malarz stąpając ostrożnie po grubym kobiercu oglądał wszystkie te piękne, muzealne rzeczy i nie widział, że przez szparę w niedomkniętych drzwiach badała go para przenikliwych oczu.
Posłyszał wreszcie cichy odgłos kroków i obejrzał się.
Wysoka, szczupła kobieta, w czarnej sukni zapiętej pod szyją szła ku niemu.
Od pierwszego spojrzenia zauważył puszyste, popielate włosy, falistą linią zaczesane na jedną stronę i smutne oczy w oprawie ciemnych rzęs i brwi.
Dowiedziawszy się, że Sprogis chce obejrzeć pokój, milcząc wprowadziła go do obszernego salonu z balkonem, wychodzącym na spory park, który przylegał do gmachu „Instytutu Carowej Elżbiety“.
Pokój skromnie, lecz dobrze umeblowany posiadał wszelkie potrzebne dla pracowni zalety, gdyż oświetlało go ogromne okno weneckie zwrócone na północ.
Dowiedziawszy się, że Sprogis będzie mieszkał z przyjacielem, pani von Meck skrzywiła się z lekka, co nie uszło uwagi malarza.
— O, niech się pani nie obawia! — zawołał ze śmiechem. — Jesteśmy malarzami i, do tego dodam, doprawdy niezwykle spokojnymi, siedzącymi w domu młodzianami! Co do mego przyjaciela, Ernesta Lejtana, jest to chłopak czarujący, a gdy ma pieniądze — niezwykle wesoły. Nie wątpię, że go pani polubi nawet!
Uśmiechnęła się i usiadła wskazując Sprogisowi stojące naprzeciwko krzesło.
Malarz uważnie przyglądał się siedzącej przed nim damie.
— Podoba mi się od stóp do głów! — mignęła mu myśl.
Mógł ją obejrzeć istotnie „od stóp do głów“. Usiadła w takiej pozie, że czarna, obcisła suknia uwydatniła kształty zgrabnego ciała — nieduży, niemal dziewiczy biust, foremne biodra i długie, kształtne nogi o stopach wąskich i proporcjonalnych.
Sprogisowi podobała się fala jej popielatych włosów i smutne oczy, które wydawały się ciemnymi z poza długich, niemal czarnych rzęs.
Zakładając nogę na nogę dała Sprogisowi sposobność do podziwiania wysmukłości i nieskazitelności linii łydek okrytych cienką siatką czarnych pończoch. Malarz wszystko spostrzegł, ocenił i uczuł coraz bardziej ogarniający go pociąg, gotowy zerwać się w każdej chwili i popchnąć go do czynów szalonych i zuchwałych.
Pani Zenaida zauważyła jego obserwujący, rozpalony wzrok i instynktem wyczuła, że spodobała się temu jasnowłosemu, szerokiemu w barach młodzieńcowi o przenikliwym spojrzeniu szarych, zimnych oczu, w których migotały teraz gorące iskry.
Pomimo, iż szybko zakończyli formalności najmu pokoju, zatrzymała go jeszcze wypytując o rodzaj jego sztuki, plany i przyzwyczajenia a słuchając go z zajęciem i ożywieniem. Gdy wspomniał o swym obrazie „Mit“, lekko nachmurzywszy ciemne brwi, rzekła:
— „Mit“?... Zaraz... zaraz... Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć, kto mi to mówił, że widział kilka obrazów pana na ten temat...
— Trzy z nich posiada niejaki pułkownik Pomerancew — podpowiedział jej Sprogis.
Zmrużyła oczy i potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! Nie słyszałam tego nazwiska, — szepnęła, — lecz pamiętam doskonale, iż mówiono w mojej obecności o czterech właśnie odmianach „Mitu“ zebranych w jednym miejscu... Mój Boże, któż mi to mówił?
Rozmowa przeciągnęła się do zmierzchu, bo pani Zenaida poczęstowała gościa herbatą i pokazywała mu nader rzadkie albumy japońskie i chińskie, drogocenne figurki — „necke“ roboty cierpliwych artystów i rzemieślników chińskich, stare hafty i malowidła na cienkim jedwabiu „O-haji“, pędzla Kose Kanaoki, Hiroszigi i Tanagissy.
Przed zdumionym malarzem odsłaniały się skarby najwyższej sztuki japońskiej i chińskiej, a pani von Meck od niechcenia rzucała nazwiska mistrzów starożytnej szkoły Jamato, o których profesor historii sztuki wykładający w Akademii nie mógł wspominać bez wzruszenia. Sprogis zaniemówił i tylko wzrokiem pytał, skąd się mogły znaleźć na piątym piętrze kamienicy przy „15-ej linii“ skarby, których nie posiada nawet cesarskie muzeum w Tokio ani wspaniały Ermitaż.
Zrozumiała pytanie w oczach malarza i odparła swobodnie:
— Mój nieboszczyk mąż przez szereg lat mieszkał w Japonii jako attaché wojskowy. Miał upodobanie do sztuki wschodniej, rozległe stosunki i całe tłumy przyjaciół. Znaczną część tych istotnie bezcennych rzeczy nabył, resztę dostał w upominku...
— Czy pani również mieszkała w Japonii? — spytał.
— Mieszkałam przez trzy lata... — właśnie tyle, ile byłam żoną pułkownika, barona von Meck — odparła z westchnieniem. — Teraz pędzę smutny żywot samotnej wdowy...
Sprogis spojrzał na nią przenikliwie. Nie spostrzegł jednak nic podejrzanego. Pobudzone zmysły nie uspokoiły się wszakże i zmusiły go do coraz pilniejszego obserwowania tej kobiety, w zagadkowy sposób opanowującej jego męską wyobraźnię.
Podniosła głowę jak gdyby chcąc zrzucić z siebie jakiś ciężar i rzekła:
— Niech pan mi coś opowie o sobie! Chcę wiedzieć, kto właściwie wchodzi do mego domu...
Sprogis nie mógł jednak dać sobie rady z podnieceniem, wyczuwanym w obecności pani Zenaidy, a również z zachwytem, który opanował go na widok niezrównanej sztuki japońskich realistów i idealizatorów. Wszystko to razem złożyło się na ożywienie od dawna niepokojących go myśli i wywołało nowy wybuch troski, dręczącej go męką zwątpienia i pogardy dla siebie samego.
— Przeglądałem obrazy wielkich mistrzów „Wschodzącego Słońca“, największych geniuszów w dziedzinie sztuki Japonii, a nigdzie... ani razu nie spostrzegłem efektu słonecznego! Wszędzie i zawsze jakaś niemal bezbarwna mgiełka, w której toną kontury i koloryt obrazu... Wydać się może, że ci wielcy artyści, chociaż dla nich nie mogły istnieć trudności techniczne lub niedoścignione zamierzenia, nie mieli odwagi dotknąć żaru i jasności słońca... bo słońce może być bóstwem schodzącym na ziemię, lecz nie wolno, jak to czyni mój kolega, książę Panin, siłą sztuki ściągać go przemocą na nasz padół łez, zgrzytania zębów i zbrodni bez liku!
Gdy wymówił nazwisko księcia, pani von Meck drgnęła i ożywiła się nagle.
Zamierzała już przerwać gorącą mowę Sprogisa, gdy w tej samej chwili spojrzała na niego baczniej i spostrzegła w oczach malarza nieubłaganą nienawiść, a nawet coś silniejszego, co zmusiło ją do milczenia i jakiejś czujnej ostrożności.
Malarz już chmurzył czoło i krzywił zaciśnięte wargi, usiłując wywołać na nich uśmiech. Wstydził się teraz swej niezrozumiałej i nieoględnej szczerości przed nieznajomą kobietą, która obudziła w nim nagle wybuchającą żądzę.
Uśmiechnął się wreszcie i zmieszanym głosem pytał:
— Pani zapewne nigdy nie obcowała z malarzami? Są to typy przeważnie dziwaczne, śmieszne nawet! Byle co wzrusza ich i każe o bożym świecie zapomnieć! Tak się też stało i ze mną! Usprawiedliwić mnie może tylko jedno. Niezwykle silne wrażenie, wywołane oglądaniem tych artystycznych cudów, które mi szanowna pani raczyła pokazać... W każdym razie proszę mi wybaczyć!
Pani von Meck w milczeniu słuchała, a gdy skończył i wstał, aby ją pożegnać, wyciągnęła do niego dłoń i powiedziała serdecznym głosem:
— Jestem naprawdę wzruszona zaufaniem okazanym mi przez pana... Wnioskuję, że pan jest bardzo samotny, zamknięty we własnym świecie, a być może stał się już niedostępnym nawet dla ludzi najbliższych. Cieszę się niezmiernie, że los zesłał mi właśnie takiego człowieka! Nie wątpię, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi... To znaczy — ja, pan i — pański kolega...
Nazajutrz po tej rozmowie Sprogisa z panią von Meck przyjaciele opuścili na zawsze swe dawne ohydne legowisko.
— Jakiś ciężar spadł mi z serca! Ta wstrętna buda przesiąknięta jest o tyle nieszczęściem, o ile smrodem kapusty i ustępu! — zawołał Lejtan, gdy szli już ulicą, spoglądając na dwie dorożki naładowane ich majętnością.
Sprogis obejrzał się na obszarpaną kamienicę, po raz ostatni rzucił okiem na blaszaną tabliczkę z napisem akuszerki Juśmin i na stojącego przy bramie stróża, stale pijanego chłopa łotewskiego o rudej, kłaczastej brodzie.
Nic nie odpowiedział na słowa przyjaciela.
Malarze szybko się zagospodarowali w dużym i jasnym pokoju.
Lejtan nie posiadał się z radości. Wszystko wzbudzało w nim zachwyt, który wyrażał głośnymi okrzykami. Spojrzawszy z balkonu na dół, dostrzegł tłum jasno ubranych wychowanic „Instytutu Cesarzowej Elżbiety“ spacerujących po parku.
— Niebo, istne niebo! — wołał uradowany student. — Niebo i nawet — z aniołkami! Patrz, Wiliumsie! Muszę koniecznie zakraść się do tego parku... Może mi się coś przydarzy na temat z „Dekameronu“...
Schwycił wpół ospowatą pokojówkę, ścielącą łóżka, i zaczął okręcać ją w kółko przytupując i śpiewając.
Sprogis śpieszył się z rozpoczęciem nowego obrazu. Rozstawiwszy stalugi naciągał płótno na podramek.
— Ho-ho! — mruknął Lejtan, spojrzawszy na przyjaciela. — Widzę, że sterujesz na wielką wodę?! Cóż to za olbrzymie płótno!...
Tegoż wieczoru lokaj księcia Panina przyniósł im wiązankę róż i dwie butelki wina. Przy kwiatach znaleźli kartkę z zaproszeniem na imieniny, które wypadały za dwa dni. Sprogis przeczytawszy list zaklął:
— Nie lubię odrywać się od roboty. Nie pójdę i — basta! Do diabła z głupimi imieninami!
Widząc jednak, że przyjaciel, posłyszawszy jego decyzję zmarkotniał, spytał go:
— Chcesz iść, mały?
— Bardzo! — szepnął Ernest. — Lubię gwar, światło, ludzi... zupełnie obcych, nic a nic mnie nie obchodzących! Wypoczywam wtedy, a potem pracuję z niebywałym ogniem. Czeka na mnie ciężka robota w Akademii przy końcu roku...
— No, to pójdziemy do Panina, skoro ci tak bardzo na tym zależy, Erneście, — mruknął Sprogis.
Lejtan rzucił się do niego, wyściskał i wybiegł na miasto.
Powrócił dopiero przed północą, zmęczony pracą w klasie gipsowych modeli i natychmiast się położył. Po chwili spał już cicho pochrapując i mrucząc przez sen. Sprogis siedział przed naciągniętym płótnem i węglem szkicował przyszły obraz. Pogrążony w pracy nie słyszał pomruków studenta, ani odgłosów lekkich kroków za drzwiami w saloniku pani von Meck, ukrytymi za kotarą. Widział już przed sobą przyszły obraz i z niecierpliwością spoglądał na zegar i na leżące na stołku tubki z farbami i paletę.
Widocznie pragnął zabrać się czym prędzej do malowania, lecz czarne, matowe tło nieba świadczyło, iż do świtu pozostaje jeszcze kilka godzin nocnych. Z cichym zgrzytem sunął węgiel po płótnie, tykał zegar i pochrapywał śpiący Lejtan. Nagle jakiś dziwny dźwięk wdarł się do pokoju i jak gdyby tłukł się po kątach. Malarz podniósłszy głowę nadsłuchiwał. Cisza panowała w sąsiednim saloniku i w przedpokoju, lecz po chwili niby jęk lub łkanie rozległy się ponownie. Sprogis podszedł cicho ku drzwiom, ogarnięty drażniącym zaciekawieniem. Przyłożył ucho do drzwi. Posłyszał teraz wyraźnie zdławiony szloch kobiety i jej ciężki oddech. Położył rękę na klamce i bez szmeru nacisnął ją. Drzwi się otwarły natychmiast. W półciemnym saloniku paliła się lampka naftowa pod czerwono-żółtym abażurem. Sprogis ujrzał panią Zenaidę. Leżała na sofie z rękami przyciśniętymi do piersi. Czarny, jedwabny szlafroczek — piękne kimono japońskie — odsłaniał białe ramiona i pierś, a obfita fala rozpuszczonych włosów spływała na kobierzec. Ciężko, porywczo oddychała kryjąc twarz w poduszkę. Malarz przybladł, w oczach i na twarzy czuł straszliwy żar. Serce biło mu gwałtownie. Zimne palce kurczyły się drapieżnie. Dreszcz przebiegał po całym ciele. Mrużąc oczy przyglądał się leżącej kobiecie i hamował oddech w namiętnym oczekiwaniu. Nie odzywała się do niego, więc postąpił krok naprzód.
— Co pani jest? — spytał szeptem.
Podszedł do sofy i spojrzał uważnie na płaczącą.
Zwróciła ku niemu zalaną łzami twarz i westchnęła:
— Dziś — mam jeden z moich czarnych dni!...
Nie zrozumiał tego i czekał rozdymając nozdrza.
— Niech pan usiądzie tu, na krzesełku! — wyszeptała. — Musi pan się poświęcić, gdyż płaczę z winy pana...
Wzruszył ramionami i zapaliwszy papierosa nad lampą usiadł.
Pani Zenaida poprawiła na sobie szlafroczek i zmieniła pozę.
— Nie mogłam usnąć, bo wciąż myślałam o naszej wczorajszej rozmowie... Przypomniał mi pan niektóre najcięższe okoliczności mego życia...
— Czy panią też trapiły troski malarskie? — spytał ze zdumieniem patrząc na nią.
Długo nie odpowiadała zbierając myśli i ocierając łzy. Wreszcie, skręciwszy włosy w wielki węzeł i spiąwszy go długim nożykiem chińskim, odparła:
— Nie jestem malarką... lecz znam tę walkę człowieka ze słońcem w innej dziedzinie... Niegdyś, przed laty miałam też pewność, że zmuszę słońce, aby świeciło dla mnie i dla tych, których kochałam, że zamknę jego ciepło i światło w swym domu i będę się nimi posługiwać jak gdyby były moją własnością... Słońce jednak wymknęło mi się i zemściło okrutnie!...
Sprogis, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, patrzał na nią pytająco.
— Dążyłam, aby stworzyć dla siebie i męża słoneczne życie... opromienić je, a tego — oddanego wszystkim nałogom człowieka podnieść na wyżyny niedosiężne... aby być szczęśliwą i dumną ze swego dzieła, aby czuć, że przeżyłam życie nie darmo!
— Pułkownik von Meck?... — przerwał jej Sprogis niedowierzającym głosem.
— Tak! — odparła ze smutkiem. — Słońce zadrwiło sobie ze mnie. Kiedy, zdawało mi się, że już je mam w ręku, bo czułam się bardzo szczęśliwą, — mąż mój przypomniał sobie nagle moją przeszłość...
— Pani? — spytał Sprogis, zaczynając domyślać się.
— Byłam... kochanką pewnego oficera... Ale, przysięgam, że nie żądałam, aby von Meck żenił się ze mną... Było to jego własne życzenie... Wiedział przecież o wszystkim...
Umilkła i znowu płakać zaczęła.
— Cóż było dalej? — zadał pytanie malarz.
— Istnieje tragiczny rodzaj ludzi, których unika słońce, wcielone w szczęście... Moje szczęście prysnęło na zawsze, pękło, jak bańka mydlana! Pogodziłam się z tym... i już nie usiłowałam naprawiać mego życia, ani też zdobywać go na nowo... Istniałam... wegetowałam, jak nikomu niepotrzebny chwast rosnący przy drodze... Słońce widać zemściło się na mnie za zuchwalstwo, że ośmieliłam się oczy podnieść ku niemu i ściągnąć na siebie jego promienie dobrotliwe... Pewnego razu mąż mój bez powodu, będąc pijany strzelił do mnie... Tu, w pobliżu serca, noszę głęboką bliznę... Oddano go pod sąd i skazano... Wkrótce jednak wybuchła wojna... Na jego prośbę posłano go na front i — zginął... w Porcie Arthura...
Milczeli oboje. Pani Zenaida westchnąwszy odezwała się nagle:
— Różni bywają ludzie! Jedni spod znaku słonecznego, inni znów — przykuci do ziemi, steranej zmianami pór roku, znękanej kataklizmami, odgrodzonej od reszty świata atmosferą, w której się spalają odłamki innych planet, gdzie się załamują promienie słońca mamiąc ludzi i zwodząc mirażami. Wara od słońca tym dzieciom ponurej, od dawna zagasłej gwiazdy, bo niesie im ono zgubę!
Sprogis zacisnął szczęki i z nienawiścią patrzał na mówiącą. W głowie miotała mu się rozpaczliwa, szalona myśl — schwycić tę złowróżbną Kasandrę za gardło, zdusić, aby nie krakała w dniu, gdy rozpoczął nowy obraz, aby nie łączyła z nim swego wysnutego z chorobliwej wyobraźni pojęcia o ludziach przykutych do ziemi!
Palce kurczyły mu się i prostowały, pochylał głowę coraz niżej, gotowy do skoku, lecz znieruchomiał nagle posłyszawszy jej cichy, przenikliwy szept:
— Musi nastać dzień, w którym pomiędzy nami — dziećmi ziemi, których jest legion, a wybranymi synami słońca rozgorzeje bój śmiertelny! Nienawidzę piewców słońca, bo jak Lucyfer porywają oni za sobą nas — przyziemne robaki, a potem zrzucają z niedosiężnych wyżyn na poniewierkę, jeszcze gorszą mękę i śmierć uwięzionego w nas ducha...
Sprogis zerwał się z miejsca i pochylił się nad leżącą.
— Coś powiedziała? — spytał szarpiąc ją za ramię.
— To, co myślę i czuję... — odparła twardym, stanowczym głosem.
Nie obejrzawszy się ani razu wyszedł i zamknął drzwi, przekręciwszy klucz dwa razy.
— Czarownica! — zaklął i usiadłszy przed stalugami jął strzepywać ścierką i szerokim pędzlem prawie wykończony szkic. Z cichym, jak gdyby żałosnym szelestem osypywał się węgiel i długo jeszcze rozlegał się szmer szmaty, uderzającej o płótno.
Po chwili Sprogis znowu szkicował szeroko rozwartymi oczami z rozpaczą patrząc przed siebie jak gdyby widział coś w oddali, za płótnem rozpoczętego obrazu i poza ścianą pracowni. Dopiero, gdy wybiła czwarta, w ubraniu rzucił się na łóżko.
Lejtan znajdował się w kreślarni, gdy woźny zajrzawszy do sali zawołał:
— Ktoś przyszedł do pana i czeka w szatni!
Student, zdziwiony nieoczekiwaną wizytą, szybko zbiegł do zatłoczonego zwykle holu. Ujrzał z daleka już księcia Panina, który uśmiechając się do niego radośnie wymachiwał kapeluszem, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
— Co się stało? — krzyknął Lejtan skacząc przez trzy stopnie.
— Masz tobie! Czyż koniecznie trzeba, żeby się coś stało? — odparł wesoło Panin. — Wprost pragnąłem widzieć ciebie, mój mały!
— Dziękuję ci bardzo, myślę jednakże, że i inne powody przywiodły cię tutaj! — zauważył Lejtan. — Gadajże prędzej, bo się śpieszę! Muszę dziś za wszelką cenę skończyć obowiązkowe zadanie z geometrii wykreślnej...
— Zgadłeś, mój drogi! — zaśmiał się książę. — Słuchaj! Przyjechała moja ciotka — ziemianka. Stara, złośliwa, a strasznie nabożna i bogata dama. Przywiozła jakieś bizantyńskie obrazki i starożytną kopię Matki Boskiej Włodzimierskiej... Chciałaby mieć miniatury tych rzeczy i zamierzała oddać je Jakowlewowi, ja zaś poradziłem jej, aby tobie raczej powierzyła ich wykonanie. Uważaj — zapłaci dobrze, a co ważniejsze — praca twoja pojedzie do Londynu do jakichś tam zbiorów ikonograficznych...
— Jesteś bardzo dobry! — ucieszył się student. — Gotówka jest zawsze pożądana. Gdzież i kiedy mam się stawić?
Panin pomyślał przez chwilę i rzekł:
— Najlepiej będzie, jeżeli dziś jeszcze przyjdziesz do mnie na obiad. Rodziców nie ma i będę się nudził w towarzystwie starej mumii. Przychodź, na poczekaniu ubijesz interes, a mnie też raźniej będzie. Oddam cię na pożarcie starej, zwariowanej ikonografce, a sam zabawię się wyśmienicie, patrząc na was! Lecę już! Bywaj zdrów! Więc pamiętaj — o ósmej!
Potrząsnął ręce Lejtanowi i wyszedł z holu rzucając srebrnego rubla nisko kłaniającemu mu się portierowi.
Skończywszy szkice geometryczne Lejtan pobiegł do domu pogwizdując wesoło. Był ucieszony z nieoczekiwanego zarobku, bo chciał kupić w prezencie dla ojca angielski płaszcz nieprzemakalny i wysłać mu go do Tukkumu. Z ostatniego listu z domu dowiedział się właśnie, że ojciec zachorował zaziębiwszy się, podczas rozjazdów duszpasterskich, gdy trafił na kilka dni ulewnych. Po śmierci żony i wyjeździe syna nikt już nie opiekował się starym pastorem. Ernest zaoszczędził pewną kwotę, a spadający jak z nieba zarobek dałby mu możność natychmiastowego urzeczywistnienia zamiaru.
Pracownię znalazł pustą. Myjąc się i przebierając posłyszał nagle spoza drzwi szept Sprogisa i jakiś inny jeszcze przyciszony głos, którego na razie nie poznał. Zaintrygowany podszedł do drzwi i jął nadsłuchiwać. Zrozumiał wkrótce, że mrukliwy zawsze Wiliums rozmawia z panią Zenaidą. Ton głosu Sprogisa i treść toczącej się rozmowy wprawiły studenta w najwyższe zdumienie.
— Pani jest taka mądra i porywająca... — mówił zdławionym szeptem malarz. — Żadna kobieta nie działała na mnie tak, jak pani. Przysięgam, że od pierwszej chwili poruszyła pani we mnie wszystkie instynkty; wszędzie ścigają mnie myśli o pani i nieznane mi dotąd głosy odzywające się w duszy, a zrozumiałe dopiero teraz. Proszę się nie gniewać za moją wczorajszą brutalność względem pani!
— O, tak! Nie tylko przeraził mnie pan swym wybuchem, ale i zadał mi nawet fizyczny ból! — zaśmiała się cicho pani von Meck. — O, niech pan spojrzy! Jaki mam ogromny siniec na ramieniu!
— Gotów jestem zetrzeć go pocałunkiem... — szepnął znowu malarz.
— Boję się, że pan umie raczej gryźć, niż całować — odparła z drażniącym śmiechem. — Pan ma takie okrutne, bezwzględne oczy, a te zawsze zaciśnięte wargi nie potrafią nie tylko całować, ale choćby zdobyć się na łagodniejszy ton. Gdy pan wykrztusił słowo „pocałunek“, wydało mi się, że słyszę coś innego... co budzi mimowolny strach!
— Pani mnie prowokuje? — spytał Sprogis.
Lejtan przykrywając usta dłonią kilka razy podskoczył na jednej nodze i z trudem wstrzymując się od śmiechu, mruknął do siebie:
— Wiliums flirtujący? Koniec świata!
Tymczasem rozmowa za drzwiami stawała się coraz głośniejsza.
— Zeszliśmy na śliskie tory! — zauważyła pani Zenaida. — Ale żarty na stronę! Pan mi doprawdy imponuje, bo czuję w panu wielką siłę nienawiści, która przed niczym się nie cofa!
Po chwili rozległ się głos malarza:
— Czyż pani przypuszcza, że kłami i pazurami nie należy bronić swego miejsca na ziemi?
— O, tak! — zawołała. — Szczęśliwy jest ten, co tak myśli i tak postępuje! Ja, niestety, nie umiem i nie mogę się zastosować do tej recepty. Niech mi pan powie szczerze, czy mógłby pan zabić na przykład?
Sprogis zwlekał z odpowiedzią, aż wreszcie mruknął zwykłym swoim ponurym głosem:
— Myślę, że tak, jeżeli...
— Bez żadnego „jeżeli“! — przerwała mu. — Niech pan nie poniża się w moich oczach! Ujrzawszy pana po raz pierwszy, odniosłam to wrażenie a teraz jestem tego najzupełniej pewna! Czasem nawet boję się trochę, lecz jednocześnie — korzę się przed charakterem pana!
Lejtan zawiązując sobie krawat pomyślał:
— Madame Zenaida galopuje w tym flircie, że aż się kurzy!
Był pewny, że Sprogis zechce uspokoić odpowiednio kokieteryjny przestrach pani von Meck; zawiódł się jednak w swych oczekiwaniach i zrozumiał, że słowa są półmartwym dźwiękiem, jeżeli się nie widzi odbicia wrażeń i myśli na twarzy mówiącego.
— Dlaczego pani tak zbladła? — dobiegło surowe pytanie Sprogisa.
Po długim milczeniu odparła cicho:
— Nie wiem... Nieraz myślę, jak bardzo musi obawiać się pana ten wesoły, miły chłopak — Ernest...
Lejtan tak się zdumiał, że z hałasem upuścił na podłogę szczotkę do włosów.
— A to ci domyślna babina! — mruknął kiwając głową.
Sprogis posłyszał stuk w pracowni; od razu wszedł do pokoju, spode łba patrząc na przyjaciela.
— Dawnoś tu przyszedł? — rzucił podejrzliwie.
Lejtan zaśmiał się i odparł cicho, żeby nie posłyszała pani von Meck:
— Dostatecznie długo, aby się przekonać, że i ciebie trzymają się amory, bracie! Nie wiedziałem, że po ojcu odziedziczyłeś wiedzę lekarską, i nie tylko... dla koni!
— Bredzisz... — mruknął Sprogis.
— Wcale nie! Zaordynowałeś wszakże naszej uroczej gospodyni patentowany specyfik na sińce. Słyszałem, słyszałem!
Chichotał i skakał na jednej nodze wykonując jakieś niezwykłe piruety.
Sprogis milczał nie patrząc na przyjaciela.
Lejtan, ubrany odświętnie, zbliżył się do malarza i ruchem teatralnym zamiatając ziemię kapeluszem zadeklamował:
— Żegnam cię, mój romantyczny trubadurze! Odchodzę, aby zdobyć serce i sakiewkę pewnej starej dewotki, która pragnie mieć święte obrazki pędzla Ernesta Lejtana! Niech bogowie, szczególnie zaś lekkomyślny Eros skrzydlaty, mają cię w swej opiece!
Zabrawszy tekę z rysunkami i sztambuch wyszedł pogwizdując. W przedpokoju spotkał się z panią Zenaidą i przywitał ją nie mogąc ukryć figlarnych błysków w oczach.
— O! — zawołała. — Młody Rafael — bardzo wesół? To znaczy, że ma forsę w kieszeni. Tak przynajmniej twierdzi pański przyjaciel!
Lejtan parsknął śmiechem i odparł:
— Tymczasem ukrywa się ona w cudzej kieszeni, lecz właśnie mam zamiar przepompować tę forsę — do swojej, łaskawa pani!
Otworzył drzwi i jął zbiegać ze schodów gwiżdżąc i śpiewając.
Panin spotkawszy przyjaciela w salonie, wprowadził go do gabinetu ojca, gdzie w głębokim fotelu siedziała wysoka, sztywna staruszka, niezmiernie chuda i skupiona. Była to księżniczka Ludmiła, — stara panna, siostra generała Panina. Jej zwiędła, żółta twarz, o okrągłych ptasich oczach i wąskie, blade dłonie przypominały figury świętych z najstarszych fresków bizantyńskich. Podobieństwo było tym bardziej uderzające, że stara arystokratka miała na sobie czarną, dziwnego kroju powłóczystą szatę i wiszący na grubym, żelaznym łańcuchu duży złoty krzyż na piersi.
— Hę? — pomyślał Lejtan widząc szyderczy uśmiech w oczach księcia. — Przeorysza czy co?
Lejtan znał się na podobnych typach; u swoich wydawców nieraz widywał bogate, bogobojne sekciarki noszące strój diakonisek i zwykłych „czernic“; spotykał mnichów i biskupów różnych odłamów chrześcijaństwa wschodniego, ukrywających się przed władzami i ściganych przez kościół urzędowy; obserwował pielgrzymów przez całe życie odwiedzających miejsca święte i rzesze kobiet i mężczyzn, w tajemnych i ponurych praktykach religijnych szukających zapomnienia lub ekstazy, kojącej ich bóle a nawet chorą duszę. Student umiał rozmawiać z podobnymi ludźmi i lubił słuchać ich, gdy zapominając o rzeczywistości snuli swe marzenia, przepojone mistyką chrześcijaństwa. Mimo woli przenosił się wtedy w dawne, tonące w mroku wieków czasy, gdy pełna miłości nauka Jezusa z Nazarei zmagała się jeszcze z wpływem prastarych, a żywotnych kultów pogańskich.
Składając ukłon przed księżniczką Ludmiłą przyjrzał się krzyżowi na jej chudej, płaskiej piersi i nie mógł się powstrzymać od okrzyku szczerego zachwytu:
— Boże, cóż to za rzadki okaz?! Przysiągłbym, że został wykonany we wczesnym średniowieczu przez snycerzy nestoriańskich w Azji!
Staruszka uniosła gęste brwi i z łaskawym uśmiechem odparła:
— O-o! Widzę, że chociaż tak młody, zna się pan już na stylach sztuki chrześcijańskiej! Proszę siadać i pokazać mi swoje prace.
Lejtan rozwinął tekę i rozłożył przed księżniczką szkice do swoich ilustracji religijnych wraz z wykonanymi już w drukarni odbitkami drzeworytów.
Starucha uzbroiwszy się w okulary oglądała je uważnie i długo mówiąc:
— Ach! Przypominam sobie. To przecież pan ilustrował ostatnie wydanie żywotów świętych, wydanych w roku ubiegłym?
Lejtan, któremu pochlebił ten pewien rozgłos, odparł skromnie:
— Wydawnictwo przygotowuje obecnie nowy nakład. Dałem do niego zupełnie inne rysunki i, mam nadzieję — lepsze technicznie i kompozycyjnie, ponieważ...
Student nie skończył zdania, gdyż w tej samej chwili do gabinetu weszła młoda panienka, — smukła i tak zadziwiająco harmonijna w kształtach i ruchach, że Lejtanowi aż oddech zatamowało. Zapatrzył się na nią zdumionymi, szeroko rozwartymi oczyma zapominając nawet powstać na jej powitanie. Księżniczka spostrzegła zachwycony wzrok studenta i z lekka zmarszczyła brwi.
— Pan Lejtan, malarz... Panna Manon Brissac, moja sekretarka — jakimś niechętnym tonem mruknęła poprzez szkła patrząc na młodych ludzi.
Dopiero wtedy Ernest zerwał się z krzesła i kłaniał się raz po raz zupełnie zmieszany.
Panin obserwujący tę scenę zakrył się przeglądanym właśnie zeszytem angielskiego tygodnika i trząsł się ze śmiechu. Widząc jednak rosnące zakłopotanie i bezradność Ernesta odezwał się z udaną powagą:
— Mój przyjaciel jest niezmiernie wrażliwy, ciociu! Pogrążyliście się przed chwilą w przeszłość, zatłoczoną głodomorami i niesamowitymi postaciami umartwiających swe ciało grecko-rosyjskich świętych, aż tu nagle staje piękna zjawa, uosobienie życia i młodości — urocza mademoiselle Manon! W Ernesta jak gdyby piorun trzasł! Nie dziwię mu się co prawda! Nie dziwię!
— Romanie, oszczędź mi tych zbyt szczegółowych wyjaśnień! — upomniała go starucha opuszczając oczy i zaciskając wąskie, blade wargi.
Po chwili, wpatrując się ostro w Lejtana, rzekła z naciskiem:
— Niech pan nie słucha Roma! On ma przykrą skłonność do szyderczych uwag... Nie zawsze jest to stosowne. Panna Brissac, choć jest, niestety, katoliczką, urodziła się jednak w Rosji i, jak mi się zdaje, podziela opinię kościoła prawosławnego, że katolicyzm, jako wykwit dążącego ku upadkowi Zachodu, przesiąknął już współczesnymi, grzesznymi teoriami i wrogą duchowi wiary ideą wolności.
Ernest nie słyszał tego powiedzenia, wygłoszonego tonem kaznodziejskim. Stał, nie mogąc oderwać oczu od panienki. Nigdy nie widział nawet na obrazach największych mistrzów podobnie pięknej, uduchowionej istoty. Coś świtało mu w głowie, więc, marszcząc czoło, jął grzebać we wspomnieniach. Wreszcie klasnął w dłonie i wykrzyknął radośnie:
— Mam! Wiesz, Romku, co mi przypomina panna Brissac? Obraz Carlo Dolci — Świętą Cecylię!
— Świętą Cecylię, patronkę muzyków! — zawołał z żartobliwym patosem Panin. — Ależ naturalnie! Właśnie ciągle szukałem odpowiedniego porównania! Bardzo trafnie to spostrzegłeś, mój mały, tym bardziej właśnie, że panna Manon prześlicznie gra, nie na organach, co prawda, ale za to — na skrzypcach. Doskonała analogia ale już milczę, milczę, jak głaz, bo obawiam się, że ciotka Ludmiła gotowa mnie znowu zgromić za niestosowne uwagi!
— Bardzo mądre postanowienie! — mruknęła księżniczka z lekkim uśmiechem, który dziwnie nie harmonizował z jej żółtą, surową twarzą mniszki.
Lejtan milczał przejęty do głębi nagłą radością i jakimś wzruszeniem tak silnym, że aż mu łzy stanęły w oczach.
— Siadajcież państwo nareszcie! — upomniała starucha. — Moja droga, daj mi obraz Bogarodzicy.
Sekretarka podała jej skórzaną teczkę, a gdy księżniczka pochyliła się nad nią, spojrzała na Lejtana. Wciąż jeszcze zmieszany Ernest od razu się uspokoił czując jakąś bezmierną radość, cichą i promienną, która wstąpiła w niego nagle, ukoiła i rozświetliła cały jego świat wewnętrzny.
Ujrzał bujne, kasztanowate włosy, gładko zaczesane na skroniach i ułożone w ogromny węzeł, upięty na białym, o złocistym odcieniu karku. Podłużne, ciemno-szafirowe oczy, ozdobione długimi frędzlami rzęs, patrzyły śmiało i łagodnie, a w ich jasnym spojrzeniu wyraźnie odbijały się dobroć, rozum i silna wola. Piękna, doskonała linia czoła, nosa i ust pociągała ku sobie a zarazem onieśmielała uduchowieniem, promieniejącą czystością i słodyczą.
Spojrzenia ich spotkały się i zatopiły w sobie na jedno mgnienie oka, lecz i tego krótkiego, błyskawicznie przemijającego momentu starczyło dla wybuchowego Lejtana.
Poczuł w sobie niepohamowaną potrzebę szczerego wypowiedzenia tej czarującej dziewczynie wszystkiego, co uważał za najlepsze i najdroższe. Nie zwracając już żadnej uwagi na starą księżniczkę, która nałożywszy drugą parę okularów porównywała robotę kopii Włodzimierskiej Bogarodzicy z miniaturą Lejtana, przedstawiającą jakąś nader rzadką sekciarską ikonę, szepnął:
— To dziwne, to — bardzo dziwne, panno Brissac! Niech pani posłucha! Byłem jeszcze wtedy bardzo mały, chodziłem do trzeciej klasy... Ojciec mój, który jest duchownym, lubuje się w malarstwie kościelnym i posiada zbiory dobrych kopii i reprodukcji obrazów o treści religijnej... Tam, w jego gabinecie zrodził się we mnie pęd do sztuki i ukształtowały się moje upodobania artystyczne. Mój ojciec, dobry i zacny, podtrzymywał mnie w tych zamiarach...
Przypominając sobie przeszłość, student nie spostrzegł, że księżniczka Ludmiła podniosła głowę i zaczęła mu się uważnie przysłuchiwać. Widział przed sobą tylko mądre, szafirowe oczy panienki, jej czyste, pogodne czoło i łagodne, dziewicze usta.
Mówił do niej i dla niej tylko, pragnąc, aby zrozumiała jego zachwyt i uwielbienie, aby wyczuła to promienne szczęście, które wzbudziło w nim zjawienie się jej na jego drodze.
— Przeglądając pewnego razu teki ojca, znalazłem jedną, zawierającą wszystko, co dało malarstwo na temat świętej Cecylii! — mówił Lejtan. — Nieboszczka matka moja nosiła to imię, a ojciec uwielbiał tę męczennicę pierwszych wieków chrześcijaństwa. Może właśnie dlatego, że lubował się w muzyce i sam też ładnie grał na organach. Przeglądałem kopie obrazów Rafaela z bolońskiej pinakoteki, Domenichino z Luwru, van-Haastena, który komponował freski, posługując się figurą świętej z grobowca dłuta Stefana Maderno, wreszcie Carlo Dolci z drezdeńskiej galerii. Szczególnie Dolci przemówił do mej wyobraźni! Godzinami nie mogłem się oderwać od tego obrazu! Chciałem przeniknąć myśl malarza i prosiłem ojca, aby opowiedział mi wszystko, co wie o świętej Cecylii.
Panin położył ostrożnie pismo na stole i uśmiechając się przyjaźnie patrzał na chłopaka; księżniczka pochyliła głowę na bok i słuchała uważnie; Manon Brissac z niewzruszonym spokojem, lecz i z życzliwością spoglądała na studenta, nie przerywając mu.
— Ojciec mój, który jest pastorem i człowiekiem naprawdę bardzo wykształconym i uduchowionym, opowiedział mi pewnego razu wzruszającą historię — ciągnął zapalając się coraz bardziej Lejtan. — Dowiedziałem się od niego, że święta Cecylia była patrycjuszką rzymską, że ślubowała Chrystusowi dziewictwo i na wiarę prawdziwą nawróciła swego narzeczonego. Piękna, natchniona święta odwiedzała i pocieszała skazanych na śmierć chrześcijan śpiewając im psalmy podnoszące ducha. Niektóre z nich wykonywano jeszcze po klasztorach klarysek na schyłku nawet wieków średnich. Śpiewano na przykład psalm, który szczególnie lubi mój ojciec: „Niechaj prześladuje nieprzyjaciel duszą moją i niech poima i podepcze na ziemi żywot mój, a sławę moją niechaj w proch obróci. Ale Ty, Panie, sądź mnie według sprawiedliwości mojej i według niewinności duszy mojej.“
— Słowa z psalmu Dawida! — wtrąciła księżniczka kiwając siwą głową okrytą czarną koronką.
Lejtan nic nie słysząc mówił dalej:
— Cezar skazał ją na śmierć za wyznawanie pogardzanej przez Rzymian wiary ubogiego Galilejczyka... Tłum wiecznego miasta stał się świadkiem cudów. Płomienie, do których wrzucono świętą, nie tknęły jej i zgasły, kat trzykrotnie usiłował odrąbać natchnioną głowę męczennicy, lecz nie mógł. Umarła dopiero na drugi dzień z ran...
Porwany wspomnieniami i nagle ogarniającym go zachwytem płonął cały.
— Od tego dnia stałem się malarzem! — opowiadał Ernest. — Malowałem obraz po obrazie a wszystkie miały przedstawiać świętą Cecylię!... Święta z obrazu Dolci i wszystkie jej wizerunki wykonane przeze mnie były podobne do pani... te same — czoło, usta, oczy i... postać... Chciałbym widzieć panią przy organach albo chociażby ze skrzypcami a jestem przekonany, że podobieństwo byłoby wprost uderzające! Proszę, niech mi pani da książeczkę do nabożeństwa i wskaże swoją ulubioną modlitwę. Zrobię do niej ilustrację — świętą Cecylię grającą na skrzypcach i śpiewającą hymn do Chrystusa!
Panin poruszył się na krześle i chrząknął dyskretnie. Uważał że Lejtan zbyt długo i gorąco wyraża swój zapał w obecności ascetycznej starej panny.
Lejtan oprzytomniał i zmieszał się natychmiast.
— Przepraszam... — wyjąkał. — Zdaje mi się, że uczyniłem coś niewłaściwego? Jestem niemożliwy z tymi mymi fantastycznymi wizjami, pomimo iż jako student nie mam jeszcze prawa do popuszczania im wodzów. Stokrotnie przepraszam księżniczkę i panią, panno Manon!
— Owszem, nic nie szkodzi! — niezwykle życzliwie uśmiechnęła się stara panna. — Bardzo zajmująca była ta historia o świętej Cecylii. Ale przystąpmy teraz do naszej sprawy!
Księżniczka zamówiła u Lejtana kilka kopii bardzo rzadkich starożytnych obrazków bizantyjskich i syryjskich, a na dodatek — dużą akwarelę Bogarodzicy Włodzimierskiej. Staruszka znała się dokładnie na warunkach honorariów malarskich, więc student od razu na nie przystał. Zresztą mało już myślał o zarobku, pragnął jak najprędzej skończyć rozmowę ze staruchą, zbliżyć się raz jeszcze do panny Brissac i posłyszeć jej głos.
Wreszcie Panin zawołał:
— Cioteczko, proszę do stołu! Ernest, podaj ramię księżniczce!
Przepuściwszy przed sobą przyjaciela prowadzącego ciotkę, sam ujął Manon pod ramię i szepnął jej coś do ucha. Spojrzała na niego z wyrzutem i potrząsnąwszy główką odparła cicho:
— Czarujący, choć trochę zabawny chłopak! Istotnie — bardzo pasuje do niego przezwisko „Promyczek“!
Przy stole Lejtan musiał bawić starą księżniczkę i w żaden sposób nie potrafił nawiązać jednocześnie rozmowy z Manon. Na jego szczęście przybył w interesie do generała pewien ziemianin — sąsiad ze wsi. Dowiedziawszy się, że starego Panina chwilowo nie ma w stolicy, zamierzał już odjechać, lecz młody książę zatrzymał go i zaprosił do stołu. Wygadany i wesoły gość, który zapewne dużo słyszał o dziwactwach księżniczki Ludmiły, zajął się nią, udając niezwykłe przejęcie się kwestiami religijnymi.
— Znany to szaławiła i popijała! — szepnął Panin do Ernesta. — Tyle ma wspólnego ze wszystkimi tymi ikonami, ile ty z fabrykacją nawozów sztucznych, ale to nic, bo za to będzie gadał choćby do rana...
Uszczęśliwiony Lejtan mógł teraz do woli wpatrywać się w pannę Brissac i rozmawiać z nią. Zachwycała go coraz bardziej. Głos miała niski, melodyjny; wrażliwa, wyrazista twarzyczka jej mieniła się, gdy mówiła o rzeczach obchodzących ją głębiej; wyrażała swe myśli jasno i zwięźle, zdradzając duże wykształcenie i spostrzegawczość.
— Czuję się przy pani nieokrzesanym nieukiem! — zauważył z westchnieniem student. — Rozumiem, że poza historią sztuki i specjalnymi przedmiotami muszę przeczytać jeszcze całą górę książek! Szczęśliwy Romek! On to może mówić z panią o wszystkim!
Zgrzytliwa nuta zazdrości zabrzmiała w głosie Lejtana. Manon pochwyciła ją i natychmiast odpowiedziała:
— Przysłuchiwałam się rozmowie pana z księżniczką i znajduję, że mówił pan zupełnie mądrze i... bardzo mile, bo we wszystko wkłada pan dużo własnej treści i czegoś jeszcze z samego siebie. Jest to takie rzadkie teraz! Doprawdy, ludzie coraz bardziej wyzbywają się oryginalności. Ubierają się, czeszą, poruszają zupełnie jednakowo a nawet prawie jednakowym tonem i w niezmiennej formie stylistycznej wypowiadają ogólnie przyjęte banały, jak gdyby powtarzali wyuczony aksjomat matematyczny lub formułę prawa rzymskiego.
— A ja? Czyż i ja jestem takim mówiącym, beznadziejnym automatem? — spytał Panin, przysłuchujący się rozmowie.
— Pan — nie! Książę jest wyjątkiem, lecz takim, który jeszcze bardziej wikła trudne do ogarnięcia teorie — odparła z łagodnym, chociaż nieco szyderczym uśmiechem.
— Co takiego?! — udając oburzenie, zawołał Panin.
— Książę wygłasza myśli tak oryginalne, że nie mogą się zmieścić w ramkach logicznego rozumowania. Myśli pana są „nadmyślami“! — odpowiedziała z wyraźniejszym już odcieniem ironii. — W ogóle książę jest lub raczy udawać „nadczłowieka“. Gdy słucham pana nigdy nie mogę się powstrzymać, aby nie dodać w duchu: „Tak mówił Zaratustra.“
— Jadowite z pani ziółeczko! — zaśmiał się Panin dolewając wina coraz bardziej rozgadanemu ziemianinowi.
— Tak mówił Zaratustra! — odcięła się natychmiast.
Po obiedzie przeszli do salonu, gdzie Lejtan mógł przez chwilę porozmawiać z Manon bez świadków.
— Panno Brissac! — szepnął błagalnym głosem. — Nie umiem nic ukrywać. Pani widzi i czuje to, czego ja sam nie potrafię objaśnić, lecz ja wiem, że muszę panią widywać, że jest w tym coś tak dla mnie nieodzownego, jak powietrze, woda i słońce. Błagam panią!
Zarumieniona, zamyśliła się na chwilę i szepnęła:
— Za pół godziny wychodzę. Odprowadzi mnie pan do domu?
— Panno Manon! — wyrwało się Ernestowi radosne westchnienie.
Śpiesząc się i parząc sobie język wypił filiżankę kawy i pożegnał towarzystwo.
— Do jutra, Promyczku! — rzekł do niego Panin, wychodząc z nim do holu.
— Dziękuję ci, dziękuję... za wszystko! — zawołał Lejtan i, porwawszy księcia, długo ściskał go i całował, wykrzykując: — Jestem strasznie szczęśliwy!
— Manon Brissac? — zapytał szeptem książę Roman mrużąc oko.
— Cudna! — odpowiedział poważnie i szczerze. — Gdym ją ujrzał, — słońce wstąpiło we mnie!
Książę skrzywił usta pogardliwie i szepnął niemal z nienawiścią:
— Poznajecie słońce przez kobiety, wy — robaki!
Skinął mu ręką i wbiegł na schody.
Lejtan czekał na rogu ulicy. W kwadrans potem spostrzegł Manon, wychodzącą z pałacyku. Szli obok siebie, nic nie mówiąc.
— Nie mogę zrozumieć, co pana wiąże z księciem Romanem? — przerwała milczenie panienka.
— Przyjaźń, która się zaczęła, prawdę powiedziawszy, przypadkowo... przy winie... — odparł.
— Czy pan jest takim samym przyjacielem Sprogisa, tego oryginalnego i podobno wybitnego malarza? — zadała nowe pytanie.
— O nie! To — inna sprawa! Pochodzę z jednego z nim miasta i przeżyliśmy razem ciężkie, marne czasy. Zawdzięczam Sprogisowi dużo, a kto wie — być może nawet życie... Żeby wyratować mnie, obłożnie wtedy chorego, — sprzedał za byle co swój piękny obraz... — odpowiedział z westchnieniem, uśmiechając się rzewnie.
— Czy Sprogis jest również przyjacielem księcia?
Lejtan zawahał się chwilę i odparł niepewnym głosem:
— Myślę, że... tak. Sprogis w każdym razie wysoko ceni geniusz Romana...
Nie pytała już więcej o nic. Lejtan nie przerwał jej milczenia. Manon nagle zatrzymała się i patrząc na Ernesta zaczęła szeptać z trwożnym wyrazem w oczach:
— Niech pan ucieka... ucieka od tych ludzi — księcia i Sprogisa! Niech pan wystrzega się ich!
— Strzec się Sprogisa? — zawołał prawie oburzony Lejtan.
— Tak! — szepnęła. — Wiem o czymś, co mi się wydaje potwornym, równym zbrodni. Nie mogę o tym powiedzieć panu ani nikomu. Nie chciałabym jednak, aby pan ucierpiał w jakikolwiek sposób... Tymczasem mam głębokie przeświadczenie, że bliski stosunek pana do tych ludzi jest niebezpieczny.
— Cóż może mnie spotkać od nich? — pytał zdumionym i niespokojnym głosem.
— Nie wiem! — odparła. — A teraz muszę już pana pożegnać. Jestem w domu.
Lejtan złożył ręce błagalnie.
Zrozumiała ten ruch i rzekła:
— Chciałabym ostrzec pana przed niebezpieczeństwem, ochronić od czegoś, co panu zagraża. Ile razy pan zechce... poradzić się mnie, — to proszę! O tej porze codziennie wracam tą drogą. Możemy się więc spotkać...
— Dziękuję pani! — szepnął gorąco. — Niech pani, broń Boże, nie podejrzewa mnie o coś złego! Jest pani dla mnie jak święta Cecylia dla niewinnie skazanych na śmierć chrześcijan!
— Proszę tak nie mówić — upomniała go z wymówką. — Brzmi to jak bluźnierstwo i... przeraża mnie nawet mimo woli...
Kiwnęła mu główką i znikła w bramie.
Lejtan długo jeszcze stał przed domem pod nawałem wrażeń. Piękność i niezrównany urok Manon, jej melodyjny, ciepły głos i jasne spojrzenie mądrych, łagodnych oczu a potem to tak dziwne, niepokojące ostrzeżenie: obawiać się Panina i nawet Sprogisa? Przerażała go ta myśl a jednocześnie jakaś nagła trwoga zakradła mu się do serca. Wszystkie te uczucia jednak pochłonęła wkrótce radość bezmierna, pełna wdzięczności i zachwytu. Będzie mógł widywać się z Manon! Czuł, że szczęście porywa go w jakiś świetlany wir...
Książę wyprawiał swe imieniny niezwykle hucznie. W bogato umeblowanym pałacyku przy ulicy Morskiej, pełnym najlepszych obrazów i rzeźb współczesnych mistrzów, było gwarno. Korzystając z nieobecności rodziców, przebywających wraz z dworem cesarskim na Krymie, młody Panin zaprosił wszystkich znajomych i przyjaciół, tych nawet, których nie mógłby pokazać swojej arystokratycznej rodzinie, wrażliwej na towarzyskie formy, strój i sposób wysławiania się.
W amfiladzie sal, saloników, gabinetów i buduarów tłoczyła się cudaczna zbieranina ludzka, na którą służba spoglądała z niedowierzaniem i zgorszeniem. Obok utytułowanych oficerów gwardii i dyplomatów, suchych i ostentacyjnie dystyngowanych, uwijały się włochate, rozczochrane postacie malarzy, rozpierały się na fotelach i kanapach jakieś nigdy nie widziane na ulicach typy w staromodnych, czarnych surdutach do kolan, brodate i długowłose. Byli to młodzi docenci filozofii i historii religii, wykładający w akademii duchownej. Na tym tle dziwnie wyglądał młody Hindus o brązowej skórze i zagadkowych, gorejących nieznośnym ogniem oczach, — studiujący prawo na uniwersytecie a jednocześnie przez ministerstwo spraw zagranicznych urabiany na rosyjskiego szpiega w koloniach angielskich, i kilku innych jeszcze cudzoziemców, przypadkowo bawiących w północnej stolicy.
Książę urządził zebranie męskie, niczym nie skrępowane, najprzyjemniejsze dla ludzi nieobytych z wielkim światem.
Goście oglądali galerię obrazów, piękne marmury, brązy i porcelanę, zdobiące wszystkie niemal pokoje pałacyku, szczególnie jednak — gabinet generała, gdzie znajdowały się rogi łosi, żubrów i jeleni, skóry upolowanych przez gospodarza domu niedźwiedzi, tygrysów i wilków, witryny z ustawioną w nich bronią myśliwską i manekin, przedstawiający samuraja w starożytnej zbroi wieku XVI.
Tam i sam tworzyły się mniejsze lub większe kółka gości, rozmawiających z ożywieniem i werwą.
Przybywszy do pałacyku i szukając gospodarza Sprogis rozglądał się wokoło z zaciekawieniem. Spostrzegł jednego tylko znajomego, absolwenta akademii — rzeźbiarza Stunkowskiego.
Otaczało go kilku panów, poważnie go słuchających.
— Nie mogę się z tym zgodzić — mówił rzeźbiarz, odrzucając z czoła spadającą mu na oczy czuprynę. — Jestem Polakiem i wierzę w istnienie absolutnej etyki. Walka oparta na nienawiści, pogardzie i brutalnej sile, szczególnie zaś zastosowana do całej klasy społecznej, nigdy nie osiągnie celu, gdyż wywoła jeszcze potężniejszą reakcję, podsycaną świadomością pogwałcenia instynktu moralnego.
Stojący obok brodaty docent, przecierając ciemne okulary, rzucił szyderczo basowym głosem:
— Są to rozumowania zgniłego Zachodu! Nie ma absolutnej etyki... Istnieje natomiast etyka posiadaczy i całkiem inna — wyzyskiwanych i ujarzmionych, etyka zwycięzców i zwyciężonych, etyka ludzi sytych i zadowolonych a zupełnie znów odrębna — głodnych i zrozpaczonych! To co zachodni człowiek nazwie zbrodniczością klasy, ja nazywam — jej moralnością, wykwitem warunków społeczno-polityczno-ekonomicznych!
Sprogis i Lejtan przeszli dalej i dopiero w gabinecie starego Panina spotkali solenizanta.
Roman Panin rzucił się ku nim z wyciągniętymi ramionami wołając radośnie:
— Przyszedłeś przecież, drogi Wiliumsie, cieszę się, że widzę ciebie, czarnooki Erneście! Obawiałem się, że Sprogis zaczął już malować swój obraz i — nie przyjdzie...
Pochylając głowę niżej, dodał:
— Jesteście dla mnie najdroższymi i najmilszymi gośćmi! Pragnąłbym, abyście się czuli w tym domu, jak we własnym! Znajdziecie tu parę rzeczy godnych obejrzenia... szczególnie rzeźby... Rodin, Antokolski... Torwaldsen... Rustici, Tribolo, Pietro Tenerani...
Wchodzili nowi goście, więc Panin pośpieszył na ich powitanie.
Sprogis mrugnął na Lejtana.
— Daj pudełko! — szepnął.
Student wyjął z kieszeni płaskie, na czarno emaliowane pudełko i podał je Sprogisowi. Był to upominek imieninowy — najlepsze angielskie farby akwarelowe — Newton and Windsor.
Malarz zatrzymał przechodzącego kamerdynera i rzekł do niego:
— Proszę mi pokazać pracownię księcia Romana!
Wygalonowany sługa zaprowadził go na drugie piętro i w końcu korytarza zatrzymał się przed drzwiami.
Sprogis wyciągnął rękę do klamki.
— Drzwi są zamknięte, jaśnie panie! Młody książę ma klucz zawsze przy sobie — oznajmił kamerdyner. — Do pracowni nikt nie ma wstępu...
— Cóż to za tajemnica? — zdziwił się malarz.
Ten wzruszył ramionami. Sprogis nachmurzył czoło. Po chwili, oddawszy kamerdynerowi swój upominek, polecił doręczyć go księciu, gdy goście opuszczą pałac.
— Teraz nie zwróci uwagi na ten drobiazg, ale gdy będzie wolny, może sprawi to mu przyjemność, że pamiętałem o nim — pomyślał, lecz natychmiast zacisnął wargi, gdyż gdzieś w głębi serca uczuł pogardę i niesmak dla siebie. Nie chciał jednak analizować tego wrażenia i szybko zbiegł ze schodów.
Panin i majordom zapraszali już gości do sali jadalnej, ozdobionej drogocenną boazerią, o suficie z polerowanego mahoniu, opartym na bogato rzeźbionych belkach ze złocistego jesionu. Stół, nakryty na osiemdziesiąt osób, ciągnął się przez całą salę. Lśniący śnieżną bielą obrusu, połyskiem mieniących się kryształów i srebrnej zastawy, stanowił piękne tło dla żardinierek napełnionych czerwonymi i różowymi goździkami.
Tłocząc się i gwarząc goście zasiadali do stołu, szukając wyznaczonych sobie miejsc. Rozlegał się głośny, bezceremonialny śmiech, gdyż przed rozpoczęciem kolacji w sąsiednim pokoju raczono się już wódką, koniakiem i przekąskami, którymi zastawione były małe stoliki.
Panin posadził Sprogisa przy sobie, Lejtana zaś — trochę dalej — obok rzeźbiarza Stunkowskiego, który z drwiącym wyrazem twarzy przyglądał się niezwykle mieszanemu towarzystwu.
Książę śledząc uważnie ruchy usługujących lokajów i mrugnięciem powiek dając rozkazy anglizowanemu majordomowi, zamieniał ze Sprogisem urywane zdania.
— Czy już zacząłeś malować? — pytał, lecz w chwilę potem syczał: — Ach, ten Sergiusz, cóż to za potwornie niezgrabna małpa! Znowu oblał sosem ramię tego specjalisty od Kanta...
— Tymczasem robi się szkic węglem... już po raz trzeci zmieniam pomysł — odpowiedział Wiliums. — Ale skąd ci przyszło do głowy zapraszać tych tam filozofów? Cóż ciebie może łączyć z nimi?
Panin nie odpowiedział, bo właśnie zerwał się i podbiegł do „mistrza ceremonii“ szepcąc mu coś do ucha.
Powróciwszy na miejsce pochylił się do Sprogisa i odpowiedział:
— Mylisz się, mój drogi! Łączą mnie z tymi śmiesznymi filozofami wspólne dociekania w ważnej kwestii — zależności ducha ludzkiego od zjawisk ziemskich i tych, które zachodzą we wszechświecie — oczywiście — poza granicami naszych zmysłów... Oni mają na to swoje własne teorie, a ja — wrodzoną mi, intuicyjną nadwrażliwość...
Rozmowa się urwała, bo jeden z gości — poeta — poprosił o głos i odczytał okolicznościowy wiersz, na poczekaniu napisany na odwrotnej stronie ozdobionego koroną „menu“. Rozległy się nowe wybuchy śmiechu, brawa, dowcipy i niebawem — rozpoczął się cały szereg przemówień na cześć Amfitriona — solenizanta.
Lokaje dolewali wina; majordom gładząc siwe bokobrody wskazywał na coraz to inne butelki, śledząc aby „gama winna“ wypadła jak najlepiej a została wykonana w porządku, przewidzianym w najsurowszych przepisach kodeksu high-life‘u.
Sprogis pił, lecz ukradkiem przyglądał się księciu.
Coś, jak gdyby nierozwiana wątpliwość, lekko niepokojące podejrzenie i obawa, której przyczyny ani też przedmiotu nie byłby w stanie określić nawet pobieżnie, skądś wypływały nagle i tak samo znikały, gdy malarz pochwycił skierowany ku sobie wzrok pięknych oczu Panina. W takiej chwili widział w nich całe morze ciepłej, łagodnej dobroci, tej, która zjawia się nie tylko pod wpływem jakiejś przyjemnej emocji, ale staje się właściwością natury a może nawet czymś na kształt maski, ukrywającej jej istotną treść. Rozumiał, że te oczy patrzą gdzieś daleko, poza otaczające je boazerie i jedwabną tkaninę tapet, dążą do czegoś, co wyraźnie widzą w oddali i do czego tęsknią. Ani cienia dumy lub pychy nie wyczuwał Sprogis w tej bezwiednej zadumie i tęsknocie łagodnych, szafirowych oczu Panina, a wtedy serce malarza bić przestawało i jak gdyby z zawrotną szybkością padało do stóp genialnego artysty, który pociągał go ku sobie ni to wartki prąd rzeki, ni to przepaść bezdenna. Z trudem wstrzymywał się Sprogis, aby nie szeptać słów uwielbienia, nie schwycić dłoni tego cudnego młodzieńca, Efeba czystej sztuki, Antynousa natchnienia, i nie przycisnąć jej do ust w religijnej niemal ekstazie.
Jednak nastrój ten rozpraszał się wkrótce.
Zimny, dotkliwy dreszcz rodził się w mózgu Sprogisa i biegł leniwie jego zwojami, budząc odruchy uśpione i bezwładne. I znowu — nieukojony, tępy ból zwątpienia, drażniąca podejrzliwość i ten znany mu już, natarczywy, dochodzący z daleka głos ostrzegawczy dręczyć go poczynały i judzić. Ożywały niezatarte jeszcze wspomnienia... gorycz z powodu porażki na konkursie... uznanie wyższości Panina... a obok — silniejsza od wszelkich rozumowań i pobudek — zwykła zawiść, ta ponura, tchórzliwa, pałająca zemstą zawiść kainowa. Jak niewidzialny pyłek śmiertelnej trucizny, zawiść ta jadowita była i mroczna. Odganiał ją od siebie, usiłował zdławić i rozproszyć w skłębieniach i labiryntach sprzecznych uczuć — zachwytu, uwielbienia, szacunku, miłości niemal, lęku i nienawiści, wstydząc się, w duchu zadając gwałt własnej woli i umyślnie, bez zastrzeżeń korząc się przed genialnością Panina.
Sprogis pił dużo, żeby zagłuszyć w sobie odgłosy rozterki wewnętrznej, lecz przyzwyczajony do obserwowania siebie i innych nie miał sił uśpić nieustępliwych, drażniących myśli. Utajony w nim głos szydził z niego lub nalegał z zimnym uporem. Ponownie burzyło się wszystko w głowie i sercu malarza, gdy uprzytomniał sobie, że znajduje się w domu zwycięzcy, który sam przecież scharakteryzował siebie jako najeźdźcę. Wszakże to on — ten wiotki, o rysach niewinnej dziewicy młodzieniec, wychuchany i wypieszczony we wspaniałym pałacu, rozgrzany i rozpromieniony nieznanym ubogiemu Łotyszowi gorącym słońcem, ukojony na całe życie cichym pluskiem ciepłych fal i łagodnym powiewem bryz południowych mórz, wszakże to on bez wysiłku powalił go i spoglądał na leżącego bezbrzeżnie łagodnymi oczami, w których na całe życie skupił szafir oceanu i migotliwe iskierki słonecznej poświaty, igrające na jego rozedrganej powierzchni.
Kreśląc ten obraz triumfu Panina nad sobą Sprogis marszczył czoło. Nie mógł się opędzić natrętnej myśli, czy łagodny wzrok zwycięzcy był istotną, wrodzoną dobrocią, chociażby dobrocią człowieka z pochodzenia i wychowania swego pozbawionego zdolności do złych, zoologicznych odruchów, czy też niewzruszoną pewnością swej niedoścignionej przewagi, tej miłościwej, królewskiej dobroci pomazańca bożego, półboga, istoty z innej strefy myślowej i emocjonalnej? Wydało mu się to bardziej poniżającym, stokrotnie straszniejszym dla niego — zwalczonego, niż nawet wściekły gniew i dziki triumf zwycięskiego współzawodnika.
Korzystał z gościny Panina, oddychał powietrzem jego wspaniałej siedziby, pił jego wino i jadł przy jednym z nim stole. Młody książę starał się wyróżnić go spośród swych przyjaciół i znajomych, od czasu do czasu dotykał jego ramienia miękką, pieszczotliwą dłonią i zaglądając mu w oczy szeptał coś, jak do kochanki.
Sprogis zastanawiał się nad tym, co zmuszało księcia do zbliżenia się z nim? Porał się z zasadniczo sprzecznymi myślami. Być może Panin uważał swoje zwycięstwo za przypadkowe i czuł w pokonanym rywalu przewagę sił i talentu, które zdystansował bezwiednie, ponieważ jego obraz odpowiadał chwilowemu nastrojowi sędziów, co nieraz się już zdarzało w sztuce? Może obawiał się teraz Sprogisa, odnalazłszy w nim głęboką wrażliwość duszy, rzetelną wiedzę i gorący poryw — tę dźwignię prawdziwej twórczości? Jeżeli Panin miał takie względem niego uczucia, to prawdopodobnie zamierzał zapożyczyć od współzawodnika brakujących mu cech i walorów, obracając je na dalszą z nim walkę. Wiliums oskarżał księcia o podstęp i to sprawiało mu ulgę, gdyż wiedział, że nie pozwoli się podejść i wyeksploatować.
Inne też przypuszczenia roiły się w głowie Sprogisa, a jedno z nich koiło jego niepokoje i rozpraszało wszystkie podejrzenia.
Widział obraz młodego arystokraty, wyczuł w nim ogromny talent, genialność raczej i wspaniałą wyobraźnię. Prawda, że była to wyobraźnia spoza horyzontu zwykłych ludzkich potrzeb, myśli i dążeń, lecz potężna wszakże i uduchowiona. Sprogis w tej dziedzinie nierealnych, z człowiekiem bezpośrednio niezwiązanych idei czuł się zupełnie obco, nie mając do nich żadnego pociągu. Wszystko, co malował, o czym marzył, tętniło żywą krwią, owiane było radością lub cierpieniem człowieczym. Jego bies łazienny i jego przezroczyste, majaczące „dekle“ wyszły nie z wyobraźni, lecz ze wspomnień, atawistycznie odziedziczonych wraz z kształtem jego czaszki, strukturą mózgu i z pierwiastkami krwi.
Panin mógł przejrzeć duchowe oblicze malarza i pragnął połączyć się z dzisiejszym współzawodnikiem w jeden zgodny a mocarny akord, aby uniknąć tytanicznego tragizmu Michała Anioła, udręczonego słonecznością, nieziemską pogodą i harmonią duszy Rafaela Santi. Może też pożądał, jak niemal boski uczeń Perugino, by stać się najwyższym przejawem i najszlachetniejszym połączeniem w doskonałą całość zdobyczy ludzkiego geniuszu, osiągniętego wysiłkiem wielu natchnionych malarzy, i dążyć do bezgranicznej doskonałości?
Ta myśl wzruszyła Sprogisa i gotów był w każdej chwili oddać całego siebie dla zwycięskiego pochodu nowego proroka sztuki. Jednak nadpływało natychmiast inne porównanie. A co stanie się z nim — ambitnym, świadomym swych sił malarzem, jeżeli książę nie posiada dążeń Rafaela Santi, jeżeli wcieliła się w nim zagadkowa dusza Leonardo da Vinci, który prześcignął swego mistrza Andrea Verrocchio i wytrącił mu pędzel z ręki na zawsze? Być może, Panin, jak niegdyś Leonardo, posługiwał się Sprogisem jak najrzadszym, najcenniejszym modelem? Ulubieniec Ludwika Sforzy odprowadzał wszakże skazańców na miejsce stracenia, aby szkicować rysy człowieka oszalałego w śmiertelnej trwodze i ostatecznej rozpaczy! Wzorując się na nim, czyż nie mógł Panin powziąć zamiaru studiów nad malarzem, którego trawiła męka zawiści?...
Na myśl o tym wzdrygał się nagle i bladł. W tym to pałacu, tam za zamkniętymi na klucz drzwiami pracowni, wśród tego przepychu i bogactwa został wykonany obraz, który prawie zdruzgotał całe życie Sprogisa, jak niegdyś utwór Leonardo zgubił Verrocchio! Prawie? O, nie — do szczętu już zburzył! Pozbawił go już wiary w talent, wniwecz obrócił bohaterski wysiłek kilku lat pracy i zatruł mglistym dążeniem ku jakimś zawrotnym szczytom promiennym! Były to szczyty, o których z takim przejęciem i ogniem prawił młody książę, nie troszcząc się bynajmniej o to, czy jego słuchacz potrafi ogarnąć odsłaniane przed nim dalekie, osobliwym instynktem wybrańców wyczuwane horyzonty? Być może, pewnego dnia, pomiędzy śniadaniem a obiadem w tym samym pałacu zaszkliły się zielonym, fosforyzującym błyskiem wszystko widzące i zgłębiające źrenice Sfinksa, które zaćmiły, zohydziły i ośmieszyły barbarzyński, rubaszny, z szarej, ubogiej ziemi i nędzy ludzkiej powstały prastary mit łotewski? Ileż to porywów, zwątpień i zmagań, ileż cierpień twórczych, ile nocy nieprzespanych, dni głodu i pracy wyczerpującej, ileż to nadziei i wspaniałych marzeń zagasił, sponiewierał, spospolitował i rozwiał młody posiadacz tej siedziby wielkopańskiej dla wybryku swej fantazji, dla dogodzenia wybujałej ambicji, wpadający jak kamień do „zacisznego stawu“?! Tak przecież określił swoje wystąpienie na konkursie sam książę Panin...
Zaciszny staw? Cisza, zaczajona cisza wielkiego wysiłku i skupienia, co prawda, panowała wtedy w Akademii, gdyż ważyły się tam losy malarzy, wychodzących w świat szeroki, lecz nie miał prawa Panin nazywać tego ciszą „stawu“. Był to raczej potężny ocean, chwilowo, przed nadążającą burzą wolnej twórczości znieruchomiały nagle, tajemniczo spokojny!
— Napij się tego wina, Wiliumsie, — posłyszał Sprogis słodki głos księcia. — To burgund z piwnicy dziadka... Rok 1885-ty...
Duszkiem wychylił malarz szklankę ciemnego, jak krew, gęstego, aromatycznego wina i ze straszliwą świadomością rzeczywistości ujrzał księcia, podnoszącego swój kielich do łagodnie rozchylonych ust, a na następnym planie ohydną, zimną izbę, oklejoną pożółkłymi dziennikami, niezgrabną ladę z „primusem“ i rondelkiem, brudne sienniki, gorączkującego Ernesta i siebie samego, ciskającego do kąta swój podeptany „Mit“... Być może z taką samą palącą, morderczą rozpaczą surowy Michał Buonarotti szarpał zakrzywionymi palcami pierwszy wariant „Strasznego Sądu“, a stary Andrea de Cioni, przezwany Verrocchio, z duszą pełną jadu palił swoją „Świętą Rodzinę“, której bez natchnionej pomocy swego ucznia, da Vinci, dokończyć już nie miał sił.
Panin... wino z r. 1885-go... liberia służby... wspaniała uczta... pałac, skarby sztuki, bogactwo, tuż obok — on sam w starym, wyświechtanym palcie, zrudziały, cuchnący koc, prychający „primus“, ubóstwo, głód, choroba, beznadziejna pustka w duszy... i nagle — zupełnie czcze, zupełnie puste, niemal zbrodnicze, swoją niewłaściwością, ni to szyderstwo bezczelne, ni to bredzenie obłędne:
— Kroczmy razem ku sławie!... Twórzmy promienny mit słoneczny!
Mit słoneczny, promienny, gorący, piękny! Szaleństwo! Drwiny!... W piecu od miesiąca nie palili... w dzbanku zamarzała woda... spać musieli w paltach i wojłokowych butach! Słoneczny mit!
Z dna duszy podnosi się ciężka nienawiść... ciężka jak kamień... Nienawiść i pogarda... Pogarda do obcego człowieka, wrogiego swą niezrozumiałością, która się wydaje niebezpieczną, groźną a śmieszną i nieżyciową zarazem.
To uczucie dodaje otuchy i jak gdyby uspokaja Sprogisa. Panin nikogo nie porwie, nikogo nie pochwyci w swe słoneczne sieci... Pozostanie samotnym i dla wszystkich obcym dziwakiem, fantastą, wytworem swej odosobnionej, zbytecznej klasy! Zwycięstwo pozostanie przy Sprogisie, „synu ziemi“, pełnym jej soków, drgań, nikłych radości i tępych, codziennych bólów! W jego mózgu i sercu żyje duch, lecz jest to ta cząstka ducha bożego, którą Stwórca udzielił człowiekowi, gdy zakazał mu, wskazując na „drzewo poznania dobrego i złego“, porywać się na zdobycie niedostępnych ludziom wyżyn ducha. Sprogis nieraz myślał o tym i miał wyrobiony pogląd na możliwości ludzkie.
— Chrystus głosił boskie prawo miłości i sprawiedliwości — koczownicy zaś jałowej Palestyny, zrozpaczeni wychodźcy z Akkadu, niewolnicy Rzymu cezarów ukrzyżowali Syna Bożego... Wielcy wtajemniczeni i prorocy ginęli z ręki tych, których oświecić pragnęli, albo ukrywali się na pustyni, zdala od „umiłowanych braci“... Nie wolno bowiem zasadzić palmy tropikalnej w ściętej mrozem, błotnistej glebie Petersburga, zbrodnią byłoby wypuścić uwięzionego ptaka rajskiego do świerkowych, zaśnieżonych lasów północnych lub zmusić anioła, aby stróżował w więzieniu przy podpalaczach, zabójcach i złodziejach... Nie wolno porywać słabego, ziemskiego ducha do promiennej krainy potężnego ducha absolutnej Prawdy, bo bezsilny mieszkaniec ziemi wpadnie w obłęd; nie nawykły do bezbrzeżnego lotu, szybując poza rubieżą, zakreśloną tajemniczym prawem, — runie, opaliwszy swe skrzydła, oślepiony i wyczerpany na zawsze... Biada wołającym na niedostępne szczyty, biada zdrajcom i podżegaczom!...
Sprogis nie skończył swej myśli, bo Panin odpowiadając na kolejne przemówienia zabrał głos:
— Drodzy przyjaciele! O, jakżebym pragnął, abyście w sercach swych mieli przyjaźń dla mnie! Przyjaciele! Dziękuję wam za dowody sympatii, dziękuję z całej duszy! Nie będę powtarzał tego, że chciałbym włożyć w was ów „węgiel gorejący“, o którym mówi nasz wielki poeta. Wołam do was w tej chwili, tak jak to czynię zawsze, wołam wielkim głosem: pamiętajcie, że duch nasz spotężniał w walce życiowej i, jak płomień rozszalały, dosięga już krainy wieczystego ducha twórczego — boga swego i brata!
Usiadł i wychylił kieliszek wina.
— Bene! — chrząknął jeden z profesorów. — Najlepszy materiał do podsycania ducha — dobre, zacne wino! Ergo — bibamus, amici!
Uczta szybko przekształcała się w ordynarną pijatykę. Mówili wszyscy naraz. Ten i ów z biesiadników ściskał sąsiada lub śpiewał; jakiś oficer usiłował nawet zatańczyć „trepaka“, lecz nogi mu się poplątały, więc zatoczył się i usiadł, podtrzymany przez bacznego na wszystko majordoma. W pewnej chwili przez zgiełk i wrzawę przedarł się basowy głos jakiegoś chudego, wysokiego gościa o surowej, wąskiej twarzy i rozwichrzonych, ciemnych włosach.
Walnął pięścią w stół i krzyknął:
— Ciszy żądam, tłuszczo niesforna! Mówi do was syn chłopski i pisarz, który wyssał natchnienie, jedyną prawdę i polot z piersi matki-ziemi.
— Wiktor Mujżel przemawia! — zawołał Panin. — Proszę o ciszę, panowie!
Pisarz, obciągając na sobie czarną bluzę i poprawiając kokardę z czarnego fularu na żylastej szyi, mówił głosem głuchym, podobnym do uderzeń młota.
— Furda wszystko! Duch nasz nie spotężniał, książę, ino nienawiścią wezbrał i rozpaczą! W ślepym, zapamiętałym gniewie miota się on i szuka ujścia... a jedną tylko ma przed sobą drogę — tę wyboistą, rozstajną, ziemską!... Jak wściekły odyniec nie potrafi podnieść ryja i spojrzeć w oblicze słońca, — nie potrafi też tego człowiek ziemi, nie zapragnie nawet, bo niczego mu to nie przysporzy... Nie zwódź nas, Romanie Piotrowiczu, nie omamiaj fałszywym blaskiem swych niezrozumiałych dla nas haseł, bo nie pójdziemy za tobą i nie uwierzymy ci, chyba, że dasz nam przedtem zrozumiałe ziemskie szczęście, sprawiedliwość i najdroższy skarb — wolność myśli, uczuć i czynów...
Towarzystwo, chociaż mocno podpite, zrozumiało polemiczny ton przemówienia Mujżela i umilkło. Rzeźbiarz Stunkowski uśmiechał się ironicznie i pochylając się do Lejtana szepnął:
— Dwa maksymalizmy — książęcy, duchowy i czczy w bezsilnej frazeologii, rzucany na poczekaniu pod nogi pijanej, przypadkowej mieszaniny ludzkiej, i chłopski — przyziemny, a jednak niejasny, rozlewny i groźny w następstwach, bo ożywiony nienawiścią.
Jeden z dyplomatów, uświadamiając sobie kłopotliwość sytuacji i usiłując rozproszyć przykry nastrój, zaintonował pieśń studencką:
Gaudeamus igitur,
Juvenes dum sumus...
Nie zdążył jednak odśpiewać drugiej strofki, gdy Mujżel ryknął znowu już zupełnie pijanym i wściekłym głosem:
— Jak pić — to pić! Po co te szlachetne, górnolotne rozmówki?!... Nie czas już na nie, basta! za późno!... Do rąk proletariatu dostał się już dynamit, piroksylina, niedawno jeszcze stanowiąca przywilej „wtajemniczonych“, ich najświętsze „tabu“! I o czym tu mówić dużo? Cha! cha! cha! Wszystko jest jedną chwilą i mgłą, co się rozwiewa od lada podmuchu... Mój sąsiad — niewolnik króla Anglii i cesarza Indii (czy rozumiecie paradoksalność tego tytułu?), czcigodny wyznawca Brahmy, Allaha, czy innego Buddy, słowem — szlachetny Hindus pokazał mi ten drobiazg...
To mówiąc, Mujżel podniósł nad głową mały kryształowy flakonik i ruchem sztukmistrza-magika pokazał go gościom, rycząc zachrypłym głosem:
— To cacko zawiera w sobie... straszną truciznę... kurarę... Jedna okruszyna do krwi i — finis! Zabije ona wieprza i z równym powodzeniem — uduchowionych ględziarzy...
Zbierało się na burdę, więc Panin, udając, że nie słyszał słów pisarza, z uśmiechem podniósł się i zawołał dźwięcznym głosem:
— Przekoczujmy teraz do sali! Tam podadzą nam kawę i likiery.
— I koniak, koniecznie koniak! — wrzasnął jeden z włochatych filozofów.
— Ależ — naturalnie, jaśnie panie! — natychmiast podchwycił jego słowa poważny majordom.
Lejtan podszedł do Hindusa i obejrzał piękny agatowy flakonik w kształcie małej tykwy, ozdobionej delikatną rzeźbą. Nieznany artysta zawarł w niej całą scenę. Kilka drobnych postaci ludzkich w popłochu uciekało przed potwornym bożkiem, który kilkunastu rękami ciskał w powietrze trujące ziarna. Na pierwszym planie leżało dwu Hindusów; mieli stężałe, straszliwie powykręcane nogi i ręce, ciała wyprężone i zgięte, niby drzewca łuków; na twarzach umierających ludzi zastygł wyraz szatańskiego śmiechu lub bólu.
— Cóż to za bajeczna robota! — zawołał Lejtan, pieszcząc zimny kamień flakonu.
Posłyszał to przechodzący w pobliżu książę i zwracając się do Hindusa szepnął do niego z czarującym, zupełnie kobiecym, jakimś przymilnym i tajemniczym uśmiechem:
— Podaruj mi tę zabawkę, Sintu!... Podaruj, małe, płomiennookie dziecię Gangesu!
Hindus zmrużył zagadkowe oczy, niby czarną wypełnione smołą, i odparł:
— Po to właśnie przyniosłem to cacko! Chciałem ci je oddać przy rozstaniu... Ale nie obawiaj się — nikt nie otworzy tego flakonu!
— Dziękuję! — zawołał Panin i patrząc radośnie na Lejtana, dodał: — Weź sobie to cudo — dar przyjaciela można wszak oddać przyjacielowi?!... Jesteś miniaturzystą, Erneście, to ci się przyda, jako wzór sztuki hinduskiej... zresztą, jak na mój gust, nadmiernie ekspresyjnej.
Ujął obydwu gości pod ramię i skierował się z nimi do sali.
Sprogis usiadł na parapecie okna, aby się trochę ochłodzić. Zmagały się w nim dwa świeżo przeżyte wrażenia. Zdawało mu się na razie, że przeważa oburzenie z powodu zuchwałej, niemal bluźnierczej mowy pisarza. Przypomniał sobie, jak Mujżel walił włochatą pięścią w stół, a twardymi, prostackimi słowami bił w promienne ideały księcia. Bił z całą śmiałością i brutalnością, jak gdyby zwalczał coś zwykłego, spotykanego na każdym kroku, nie korząc się bynajmniej przed wielkością i szlachetnością myśli Panina. Sprogis czuł urazę i wrogość do zuchwałego pisarza z ludu... Po chwili jednak coś innego odezwało się w nim, na razie tchórzliwie, skrycie, lecz wkrótce — wyraźniej już i śmielej.
Długo nie mógł określić tego niejasnego odczucia, aż ze wstydem uprzytomnił sobie, iż jest to radość, że znalazł się przecież ktoś, kto nie uległ Paninowi, nazwał jego patos niepotrzebnym, fałszywym i niezrozumiałym... groził zemstą, drwił wreszcie, ryczącym głosem rzucając mu w twarz epitet „ględziarza“.
Jeżeli pijany Mujżel miał słuszność, a słowa jego podpowiedziała mu odwieczna mądrość ziemi, to zwycięży on — Sprogis, czujący w sobie tyle ziemskiej siły, aby mrok jej i mękę ucieleśnić, wzbudzić współczucie dla niej, rozpalić gniew i dać jej ujście w zemście.
Na tym polu wyczucia ziemi — nie obawiał się Panina.
Sfinks księcia zostanie przysypany piaskiem, gdy rozszaleje prawdziwa ziemska burza, pełna grzmotów i śmigających błyskawic.
Nikt już nie wyczyta żadnej tajemnicy z oczu boskiego potwora, gdyż nic w nich nie ma, jak też nigdy nie istniała istota, podobna do Sfinksa, w zagadkowej, niezgłębionej tęsknocie poczętego w łonie wybujałej fantazji człowieka, udręczonego przez niemiłosierne słońce Egiptu. Gdyby nadeszła ta chwila triumfu, on — Sprogis mógłby się stać bezbrzeżnie łagodnym i dobrotliwym, jak najwspanialszy wśród zwycięzców, — poskromiciel nieżyciowego geniuszu!
A więc uważa się za wyższego i bardziej natchnionego, niż książę Roman Panin? Kto to powiedział? Kto może oddać jemu, synowi weterynarza, palmę pierwszeństwa? Przyjdźże, nieznany sędzio, rozstrzygnij ten spór, stanowiący o wszystkim, co jest najdroższe i najważniejsze w życiu!
Serce kołatać mu zaczęło, jak gdyby z nizin głębokich jednym tchem wbiegł na szczyt podniebny; krew tętniła przepełniając wszystkie żyły, tak, że czuł łamiący ból w skroniach. Ścisnął głowę rękami i oczy przymknął. Wydało mu się nagle, że runął do otchłani bez dna i że ten lot szalony trwa już wieki całe, że nie ma początku i nigdy nie będzie miał końca.
— Wzloty i upadki... Wzloty i upadki... — szeptał. — Przeklęte dziedzictwo!
Zaklął i odsłoniwszy twarz obejrzał się. Spostrzegł przechodzącego lokaja z tacą, na której stały szerokie i płaskie patery z perlącym się szampanem.
— Pić!... — wyrzęził i zatrzymawszy zdumionego kamerdynera wypił jeden po drugim dwa kubki zimnego wina.
Wyszedł z sali i znalazłszy się w bibliotece przypomniał sobie, że stąd właśnie wchodził na drugie piętro, gdzie mieściła się pracownia Panina.
Jak gdyby kierowany jakąś zewnętrzną siłą, szedł, nie myląc drogi, aż zatrzymał się przed drzwiami. Wpatrywał się w jasne, lakierowane deski, starając się przebić je wzrokiem i zajrzeć do środka pracowni. Dlaczego to czynił, co go tu pociągało? — o tym nie myślał i nie wiedział. Nie zdając sobie sprawy, co robi, nacisnął klamkę. Drzwi bez szmeru uchyliły się natychmiast. W olbrzymiej pracowni o oszklonej ścianie paliła się stojąca w rogu lampa pod fioletowym abażurem. W zmroku ledwie się znaczyły kontury szerokiej otomany, zarzuconej wzorzystymi poduszkami, a przed nią — na posadzce skóra olbrzymiego białego niedźwiedzia, niskie, wygodne fotele i małe stoliki arabskie, czarne, inkrustowane kością. Przy innej ścianie bielała jakaś jasna bryła, prawie tonąca w mroku.
Sprogis, zaciskając zęby, z rozpaczliwą odwagą, jak gdyby szedł na niechybną śmierć, przekręcił namacany przy drzwiach kontakt. Pracownia rozświetliła się tak jaskrawo, że malarz drgnął i oczy ręką przysłonił. Spod złożonej daszkiem dłoni spojrzał w stronę bielejącej plamy. Był to blok marmuru kararyjskiego, który skrzył się teraz w świetle lamp. Dziki, zdawało się, złom śnieżnobiałego kamienia, miał jednak formę, nadaną mu dłutem rzeźbiarza, a naśladującą kształty druidycznych ołtarzy, odnajdywanych po leśnych uroczyskach i na szczytach gór. Na marmurowym odłamie jakiś niezawodnie wielki artysta umieścił symboliczną rzeźbę — natchnioną, porwaną wielką ideą figurę Prometeusza, o rysach księcia Romana Panina. Tytan obydwiema rękami trzymał nad głową płonącą pochodnię. W napiętych mięśniach, w rozwiewie języków płomieni, w nieuchwytnych skrótach bioder i wygięciu stóp wyrażony został przez rzeźbiarza ruch zstępowania z wyżyn.
Przyjrzawszy się baczniej Sprogis zrozumiał, że Tytan dotknął już ziemi, bo tam i sam sterczały ostre odłamki kamieni, złamane pnie drzew i badyle krzewów. Prometeusz przynosił ze szczytu Olimpu ogień, odebrany ludziom przez gniewnego Zeusa. Zuchwałym buntem swoim Prometeusz porwał innych śmiałków, lecz ci nie doszli, a wychudłe, żałosne ciała ich, jak wiechy ponure, znaczyły drogę triumfującego zwycięzcy. Tytan w ekstatycznym zachwycie schodził z Olimpu, patrząc gdzieś na ukryte w głębokich dolinach osiedla ludzkie i nie widząc, że w pędzie swoim tratuje ludzi, pozostawiając poza sobą ich zmiażdżone ciała, wtłoczone w ziemię i piarg...
Sprogis zbliżył się do rzeźby i na fryzie ołtarza odczytał napis, wystylizowany w typie najstarszych run:
— Tobie, Prometeuszu, w miłosierdziu i odwadze nieziemskiej niosącemu śmierć!
Malarz długo stał nieruchomy i ponuro patrząc na ten blok sypiący tysiącami skier i połysków myślał.
Z trudem oderwał wzrok od alegorycznej rzeźby i obejrzał się po pracowni.
Przed oszkloną ścianą, do połowy ukryte za zasuniętą draperią widniały stalugi. Sprogis nigdy nie widział podobnych. Przypominały raczej rosyjskie narożne bożnice, w których zazwyczaj przechowywano obrazy święte i inne przedmioty kultu, tylko ta ciężka, mahoniowa szafa na ruchomym postumencie, z półką na palety i kasetkę z farbami, miała zasuwającą się żaluzję, podobną do tych, w które zwykle zaopatrzone bywają amerykańskie biurka. Malarz spróbował podnieść ją, lecz przekonał się, że była zamknięta na klucz.
— Dlaczego taką tajemnicą otacza Panin swoją pracę? Kogo obawia się i z jakiego powodu? — miotać się poczęła zaniepokojona nagle myśl.
Podniósł oczy na ściany. Na jednej, nad otomaną wisiał olejny obraz, przedstawiający nagiego chłopaka, w pełnym słońcu przyglądającego się swemu odbiciu w wartkim prądzie strumyka. Obraz nie miał podpisu autora, lecz Sprogis nie wątpił, że malował go książę, — ta sama rozszalała paleta słoneczna, którą znał już z przedstawionych Akademii obowiązujących szkiców rywala, ten sam niebywały przepych świetlnych efektów, śmiałych do zuchwalstwa.
Szedł już ku drzwiom, aby zgasić lampy i wyjść niespostrzeżenie, gdy nagle wzrok jego padł na wąską część ściany, pomiędzy kotarą a piecem. Światło lamp nie docierało tu w całej pełni, więc ściana tonęła w cieniu narożnika pieca i grubych zwojów draperii.
Cztery barwne plamy obrazów majaczyły w panującym tu zmroku.
Sprogis stanął jak wryty i wydał bolesny jęk.
Poznał wszystkie cztery warianty swego mitu łotewskiego. Wisiały bez ram na wbitych w ścianę gwoździach. Umieszczono je w nieładzie, nie w kolejności ich powstawania. Malarz szybkim krokiem przeszedł do stalug i przekonał się, że z tego miejsca Panin nie mógł widzieć dobrze obrazów, umieszczonych pod nieodpowiednim kątem; to samo skonstatował, usiadłszy na sofie.
Zgasił lampy i upadł na fotel.
Siedział, zwiesiwszy głowę na ręce, oparte na kolanach, i na razie o niczym nie myślał.
W głowie czuł chaos i burzę.
— Pijany jestem i przywidziało mi się... — mruknął i jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, znowu zapalając wszystkie lampy.
Jęknął, zaskowytał z jakąś dziką rozpaczą, ujrzał bowiem krwawo czerwone wnętrze łaźni łotewskiej, rozchichotanego biesa, boginki, duchy, majaczące spod ław, i nagie, roznamiętnione ciała kobiet. Dalej — rozświetlone mity, pozbawione uroku i tajemnicy — jeden, drugi, na koniec ostatni — słoneczny orkan, tworzący nowy, czarodziejski mit, pełen zgrozy, bo w świetle siły niezwykłej rodziły się zjawy potworne, mamidła wzburzonej wyobraźni.
Zgasił żyrandol i lampę, palącą się w rogu.
Siedział długo, zaczajony w mroku, nasłuchując bez myśli i szeroko rozwartymi oczyma wpatrując się w ciemność, gdzie mętną plamą występowały nieco jaśniejsze drzwi.
Posłyszawszy czyjeś kroki na korytarzu, zerwał się i stanął przy wejściu za kotarą. W jeden zwał mięśni stężało jego wyprężone, drapieżnie pochylone ciało, a oczy wpiły się w połyskujący brąz klamki. Kroki zbliżały się, zagłuszone miękkim chodnikiem. Sprogis wyciągnął ręce, a zakrzywione palce ich drżały, kurcząc się gwałtownie.
Ktoś przeszedł koło drzwi i wkrótce odgłosy kroków zamarły w głębi domu.
Sprogis usiadł znowu i czekał. Nic już nie czuł i nie słyszał. Czekał namiętnie, nie wiedząc, po co to czyni i co zajdzie w tej ciemnej pracowni, gdy nastanie chwila upragniona całym kompleksem jego nerwów i mięśni, niezależnych już od woli, bo własnymi odtąd miały się kierować odruchami.
Wkrótce już brzask zakradać się zaczął do pracowni. Malarz powstał, ociężałym krokiem, patrząc sobie pod nogi, zeszedł z piętra i skierował się do szatni, jak gdyby poprzez grube mury słysząc odgłosy fortepianu, pijackie śpiewy, krzyki i wybuchy śmiechu bawiącego się towarzystwa.
Ubrał się i wyszedł na ulicę.
Instynktownie ruszył we właściwym kierunku i znalazłszy się na moście Mikołajewskim, ujrzał okazały gmach Akademii. Wtedy, odpędzając od siebie wszelkie myśli, które jak odłamki planet wirowały mu w głowie, zataczając ogniste łuki, hucząc nieznośnie i sycząc wściekle, szybkim krokiem skręcił na lewo i wybrzeżem podążył do domu. Miał ręce w kieszeniach płaszcza. Bolały go palce. Nie uświadamiał sobie, że kurczowo zgina je, z całą mocą naprężając mięśnie i ścięgna.
Wszedł na piąte piętro i stanąwszy przed drzwiami szukał klucza.
Przypomniał sobie, że Lejtan ma go w kieszeni kamizelki. Zadzwonił, mocno naciskając guzik.
Po chwili posłyszał kroki i kontraltowy, jak gdyby strwożony głos pani Zenaidy.
Odpowiedział na jej pytanie, więc przekręciła klucz w zamku i spuściła łańcuch.
— Proszę przejść szybko i nie oglądać się! Jestem już rozebrana... — rzekła, uchylając drzwi.
W sieni było ciemno.
Sprogis poczuł lekką woń perfum i kobiecego ciała.
W oszołomionym i wzburzonym mózgu jego odżyły raptem jakieś niejasne wspomnienia, bezładne skojarzenia rzeczywistości z ogarniającą go zmysłowością, zaostrzoną pod wpływem nieuświadomionych jeszcze wrażeń.
Nie ruszał się z miejsca i wbijał wzrok w ciemność. Po chwili spostrzegł panią von Meck, stojącą przy drzwiach i postąpiwszy dwa kroki stanął przed nią, mocno wpierając nogi w posadzkę i wyciągając ręce z zakrzywionymi, sztywnymi palcami.
Niby przez drgającą mgłę ujrzał panią Zenaidę w narzuconym na koszulę, rozpiętym, krótkim szlafroczku. Z chwilą każdą coraz wyraźniej i ostrzej widział jej małe, okrągłe piersi, przebłyskujące przez haft lekkiej, przezroczystej tkaniny. Ogarnąwszy gorącym spojrzeniem całą jej postać, zamarłą jak gdyby w lęku czy, być może, podświadomym oczekiwaniu, dostrzegł nagie, foremne łydki i zatrzymał wzrok na wymykającym się spod koronkowego czepka jasnym puklu włosów.
— Co pan robi?... — szepnęła po chwili pani Zenaida, szamocąc się już ze Sprogisem, który nic nie mówiąc ogarnął ją, zdusił potężnym oplotem ramion i powlókł do pokoju, dysząc chrapliwie, okrywając pocałunkami jej szyję, usta i coraz bardziej obnażające się piersi.
Ścisnąwszy ją z taką mocą, że aż jęknęła z bólu, jednym pchnięciem rzucił ją na łóżko i potknąwszy się na dywaniku, upadł na nią całym swym ciężarem.
Pani Zenaida instynktem kobiecym zrozumiała najwyższe napięcie zmysłów mężczyzny, którego nic już powstrzymać nie mogło od wykonania bezwzględnego nakazu natury, i odpowiedziała na ten wybuch z niemniej gwałtowną namiętnością. Oplótłszy Sprogisa gorącymi ramionami, tuliła go do siebie, jak gdyby stopić się z nim chciała w jeden żywy, płonący zwał mięśni, ożywionych burzliwym pędem krwi i rozżarzonych ogniem wewnętrznym.
— Ach, ty... ty... mój!... — szeptała suchymi wargami, dygocąc cała i płonąc.
Umilkła nagle, a przerażenie straszliwe wróciło jej przytomność i siły.
Sprogis na chwilę oderwał się od niej i uniósł głowę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza do zaciśniętych w spazmie płuc. Pani Zenaida ujrzała wtedy oczy jego — nieprzytomne, groźne, — i wykrzywioną skurczem twarz.
Przerażona jęła bić go pięściami w piersi, drapać mu policzki i wyrywać włosy, lecz on, rzężąc i mrucząc bezładnie, szarpał na niej szlafrok i koszulę, a gdy błysnęły w półmroku jej wysmukłe uda, niczym już nie okryte, drażniące żarem i nieuchwytną wonią, wyprężył się cały, niby zwierz drapieżny w ostatnim skoku, i wpił się sztywnymi palcami w białą szyję rozpaczliwie broniącej się kobiety.
Wydało mu się, że dosiągł już i ma w swej mocy znienawidzonego, zwyciężonego wroga.
Kto nim był?
Książę Roman Panin?
Tajemniczy, zielonooki „Sfinks“?
Czy też może lokaj, idący korytarzem pałacu w chwili, gdy Sprogis wpatrywał się w swoje obrazy, z pogardliwą obojętnością zawieszone w ciemnym kącie, jak gdyby jakieś oleodruki na ścianach podrzędnego zajazdu?
Sprogis nie uświadamiał sobie tego, więc pochylił się i z ciekawością okrutną zajrzał w oczy swej ofiary.
Spostrzegł rozmiotaną falę jasnych włosów, przerażone w zdławionym krzyku rozpaczy źrenice kobiety i jej wyprężone, drżące piersi, jeszcze zimne od nagle przebudzonej i nieugaszonej namiętności.
— To ty? — wyrzęził przez zaciśnięte zęby i rozluźnił sztywne palce.
Poczuł w sobie teraz nieprzepartą potrzebę brutalnego sponiewierania, ostatecznego poniżenia i dzikiego, okrutnego podeptania kogoś, posiadającego myśl i uczucia ludzkie, aby zemścić się na innej istocie za własne poniżenie i hańbę, zatruwające mu każdą kroplę krwi, każdy atom jego mózgu.
Z krótkim, wściekłym rykiem padł na nagie ciało, gniótł je i szarpał, okrywał pocałunkami, palił żądzą i dziką, szaleńczą pieszczotą...
W pracowni Sprogisa i Lejtana panowała cisza. Gwałtownie następująca wiosna szalała na świecie, drażniąc i pobudzając aromatem okrywających się listowiem lip i brzóz, świergotem wróbli, basowym, niecierpliwym gruchaniem roznamiętnionych gołębi i śmiechem goniących po parku wychowanek Instytutu Carowej Elżbiety.
Wiosna wtargnęła tu przez okno i balkon snopami rozpryskujących się na szybach sąsiedniego domu promieni słońca, napływając na drgających falach powietrza, przepojonego szafirem pogodnego nieba.
Lejtan zjawiał się teraz do domu dopiero o północy. Spędzał całe dnie w Akademii, a wieczorami spotykał się z Manon lub razem z Paninem odbywał łódką dalekie wycieczki na malownicze wyspy, położone w szerokim rozlewisku potężnej Newy.
Sprogis nie wychodził prawie z domu. Malował z przejęciem i zaciętym uporem.
W metodzie jego pracy zaszły wielkie zmiany.
Zniknęły bez śladu dawna porywcza śmiałość i siła, ogień i polot burzliwy twórczości, przejmującej go zawsze dreszczem mistycznej rozkoszy.
Zmieniła się też zewnętrznie postać malarza. Nie był to już dawny Sprogis — wewnętrznie rozpromieniony podczas pracy, podniecony i żywiołowy, w głębi duszy rozradowany bezmiernie, niby wojownik w zgiełku i zwarze bitwy, niby trubadur, co pieśnią wzywa współzawodników na bój rozstrzygający.
Siedział teraz najczęściej skulony przed płótnem lub stał przygarbiony, z bolesnym skupieniem i trwogą w ponurych oczach, z twarzą bladą, wykrzywioną od stale go w ostatnich dniach nawiedzającego skurczu, który zmieniał do niepoznania lewą jej połowę, gdy prawa tymczasem pozostawała przerażająco nieruchomą, jak gdyby skamieniałą.
Ostrożnymi, skradającymi się i niepewnymi ruchami dotykał pędzlem obrazu, przyglądał się każdej plamie długo, z lękiem w oczach i z grymasem zwątpienia w kącikach mocno zwartych warg. Ścierał zamalowane już płaszczyzny, zeskrobywał farbę szpatlem i nożem, kładł nowe jej warstwy, porównywał, przyglądał się z różnych stron, a coraz wyraźniejszy lęk miotał mu się w źrenicach i zniewalał go do drażniącego pośpiechu. Każdy mięsień rąk Sprogisa, każdy nerw odczuwały ostro najsłabsze wrażenie, dochodzące do ośrodków mózgowych, dręczyły go czymś, co było najbardziej zbliżone do nieznośnie przeraźliwego krzyku, rozlegającego się znienacka. To, co niegdyś podlegało nakazom woli, teraz żyło w nim rozpętane, rozluźnione i rozdygotane. Wszystko jak gdyby znęcało się nad nim, nie dając mu chwili spokoju i przypominając natarczywie, że każde najsłabsze nawet dotknięcie pędzla musi być ścisłe i doskonałe.
W podświadomości Sprogisa tliła się myśl nieodstępna o ostatniej walce z Paninem, a jakiś głos podszeptywał mu, że jeżeli swym obrazem nie zwycięży rywala, stanie oko w oko z koniecznością nieuniknioną, której nie precyzował jeszcze, lecz wyczuwał ją zamierającym nagle sercem, skurczem mięśni, nieznośnym zawrotem i szumem w głowie.
Wtedy drżeć poczynał i zgrzytać zębami, niby raptem porwany paroksyzmem febry, miał żar w oczach, suchość i gorycz w ustach.
W rozpaczy niewysłowionej borykał się z tymi objawami, a resztkami posłusznej sobie woli zmuszał wyobraźnię i mięśnie do dalszej pracy.
Nie pokazywał jej jednak nikomu. Nawet Lejtan, powracający późno do domu, zastawał Sprogisa śpiącym już lub udającym uśpionego, a obraz jego był zawsze okryty płachtą i obwiązany mocnym sznurem.
Malarz obawiał się wszystkich i nie ufał nikomu.
Po tygodniu pracy przestał wychodzić z domu.
Obiad przynosiła mu z pobliskiej jadłodajni ospowata służąca, śniadania i kolacje przygotowywał sobie sam.
Rano, po wyjściu Lejtana, zamknąwszy drzwi na klucz, szedł do kuchni. Zaparzał sobie herbatę, gotował jajka i pośpiesznie powracał do pracowni, unikając spotkania z panią von Meck.
Po zajściu z nią, gdy powrócił pijany i wzburzony jakimś nagle zapadającym w nim postanowieniem, otrzymał list, którym pani Zenaida wymawiała mu mieszkanie. Napisał do niej kartkę, prosząc o odroczenie terminu, ponieważ w toku pracy nad odpowiedzialnym obrazem poszukiwanie innego pokoju uważał za wręcz katastrofalne dla siebie.
Żył nadal w nieprzerwanej ani na chwilę męce.
Szczególnie dręczyła go świadomość, że nie może ufać nawet Ernestowi.
Chwilami rozumiał, że przyczyną tego jest wzmocniona czymś przyjaźń Lejtana z Paninem, kiedy indziej znów zdumiewał się tej zaszłej w sobie zmianie stosunku do wypróbowanego druha i ziomka. Drażniło go, że Ernest jak gdyby nic nie spostrzegał i po dawnemu z zachwytem opowiadał mu o Paninie, powtarzając jego słowa i rozwodząc się nad głębią ideologii księcia, śmiał się ze wspólnych z nim przygód i awantur, lub śpiewał monotonne, do wycia wiatru stepowego podobne, stare pieśni taborów cygańskich.
Sprogis milczał wtedy lub patrzał surowo przed siebie, a na zaciętych wargach pełznął mu, niby wąż, uśmiech nieszczery i pogardliwy. I tego też, jak mu się zdawało, ani razu nie zauważył gadatliwy, bezbrzeżnie czymś rozradowany chłopak.
Pewnego razu malarz zadał Lejtanowi niespodziewane pytanie:
— Nic nie malujesz dla swoich sekciarzy, Erneście?
Student zaśmiał się i odpowiedział beztroskim głosem:
— Owszem, ale rzadko... mam dużo roboty w Akademii... Zresztą zrobiłem kilka kopii obrazów bizantyjskich i ilustracje do poematu Romana! Wiesz — bardzo mi się udały!
— To Panin na domiar wszystkiego kleci wiersze? — zdumiał się Sprogis, marszcząc brwi i usiłując włożyć w swe słowa odcień szyderstwa.
— Ach, cóż to za cudowny poemat o słońcu — źródle dobra i piękna! — zawołał Ernest. — Robię do niego miniatury, a Romek bardzo je chwali! Taki jestem dumny!... Taki...
Lejtan umilknął, nie znajdując słów na wyrażenie swych uczuć.
Sprogis opuścił głowę, aby nie zdradzić przed kolegą grymasu, gwałtownie wykrzywiającego mu twarz.
Nie podnosząc oczu, odezwał się syczącym głosem:
— Bacz tylko, aby Panin nie ukrył przed światem twej pracy gdzieś w kurzu za szafą... lub po prostu... nie spalił!
Znaczenie tych słów i zły, poszarpany nienawiścią ton głosu przyjaciela przeraziły i oburzyły Lejtana.
— Oszalałeś! — zawołał. — Co ci się stało, że śmiesz przypuszczać taką nikczemność ze strony Romana? Jest to wprost potworne! Nigdy nie byłbym cię o to posądził...
W zdenerwowaniu długo chodził po pokoju, a potem odszedł bez pożegnania.
Sprogis, mrużąc oczy i zaciskając szczęki, patrzał w ślad za nim zimnym, ciężkim wzrokiem. Zamknął drzwi na klucz i zerwał płótno, okrywające obraz.
Nie śmiał na razie podnieść oczu na swoją pracę, a gdy wreszcie spojrzał, nagła radość i jak gdyby namiętna nadzieja rozjaśniła mu wychudłą, ponurą twarz. Trwało to jednak krótką zaledwie chwilę, gdyż wnet lęk wyczołgał się ze zmarszczek na czole i wypełnił rozszerzone źrenice bezbarwnych oczu. Znowu niepewnym, chwiejnym ruchem nakładał malarz farby małymi płaszczyznami, ledwie dotykał pędzlem płótna, zdrapywał świeżą warstwę z bolesnym uśmiechem, szukał potrzebnego mu efektu, przyglądając mu się pod światło i z ubocza, z bliska i z daleka. Oddychał przy tym ciężko i chrapliwie.
Lejtan, wyszedłszy z domu, skierował się do pałacu Panina.
Był wzburzony do głębi. Nie mógł się uspokoić i zebrać myśli. Czuł, że w słowach Sprogisa brzmiało ostrzeżenie, którego nie zrozumiał, a bałby się dociekać jego prawdziwego znaczenia.
Odżyły w nim z całą siłą coraz natarczywsze i pełne trwogi nalegania Manon, aby zawczasu odsunął się od obu przyjaciół. Powtarzała mu to przy każdym spotkaniu.
Lejtan spostrzegał nieraz, że zdjęta obawą o niego, szła obok, nie słuchając jego opowiadań o życiu i pracy w Akademii. Wzruszała się za każdym razem, a nawet z jakimś pełnym cierpienia przerażeniem patrzyła na niego, gdy zaczynał snuć plany najbliższej przyszłości, która wydawała mu się taką jasną i prostą, jak szeroka, zalana słońcem droga.
Coś w głębi duszy doradzało mu teraz, aby nie iść do księcia, tymczasem namiętnie pragnął widzieć go, mówić z nim, aby rozwikłać niepokojącą zagadkę.
— Nie potrafię dziś panować nad sobą i wypaplam całe zajście z Wiliumsem, psując może nasz wzajemny stosunek — pomyślał w pewnej chwili.
Ucieszył się, ujrzawszy tramwaj, zdążający do Starej Wsi. Często bywał tam z Paninem, odwiedzając mieszkających w tej dzielnicy cyganów. Wolał zetknąć się z przyjacielem w towarzystwie, gdzie łatwiej by mu przyszło ukryć zdenerwowanie i wzmagający się niepokój. U cyganów nie zastał jednak Panina.
— Książę nie przyjeżdżał dzisiaj — oznajmił mu stary cygan, dyrygent chóru, i uśmiechając się chytrze dodał: — Może pan zaczeka na niego?
Ernest schwycił starca za rękę i ściskając mówił:
— Zatelefonujcie do niego i poproście, żeby tu przyjechał! Muszę się z nim zobaczyć koniecznie!
Księcia jednak nie było w domu. Lejtan postanowił zaczekać na niego w taborze, gdzie Panin ostatnimi czasy bywał codziennie.
Młody książę lubił spędzać wieczory u cyganów. Uprzejmie i chętnie przyjmowali oni hojnego, arystokratycznego gościa, od dawna zadomowionego w ich taborze. Przyjeżdżał i leżąc na tapczanie, pił herbatę i przemawiał do siedzących na kobiercu cyganów i cyganek. Mówił o słońcu życiodajnym i potędze jego wszechwpływu, o wyczuwanej przez ludzi mglistej tęsknocie do jedynej, symbolicznie utajonej w nim, a niewzruszonej prawdy, o porywach i wędrówkach dusz, dążących ku nieznanym szczytom, bez wytchnienia a bezwiednie poszukujących wyśnionej krainy szczęśliwości. Książę Roman lubił marzyć na głos przed tymi smagłymi śpiewakami i muzykantami; improwizować wdzięcznym, tęsknym głosem w obecności zwinnych tancerek o oczach, które na zawsze wchłonęły w siebie żar i blask słoneczny. Nie obchodzili go ci ludzie, prawie nie widział ich nawet, zaledwie wyczuwając obecność żywych istot, do których mówił chętniej niż do posągów z marmuru i brązu lub do szeleszczących liśćmi klonów w parku swego pałacyku.
Cyganie, wychodźcy z legendarnej krainy, do której nie było już powrotu, bo drogę do niej zatarły burzliwe dzieje ludzkości, — bezpańskie włóczęgi, ci bezdomni, owiani siwymi tradycjami, przepojeni zabobonem i prawem niezrównanej wolności, wrogiej tragicznie sztywnym kodeksom cywilizacji, te czarnookie kobiety o krwi skwarnej i niepohamowanej dumie istot, nie znoszących żadnych więzów i przymusu, rozumieli go po swojemu, lecz może najlepiej i najłatwiej.
„Książę Roma“, jak go nazywali pomiędzy sobą, nie był dla nich ani prorokiem ani geniuszem, uważali go za uosobienie wszystkich swoich zatajonych, mistycznych marzeń, w których pławiła się ich tęsknota bez jasnych dążeń i celów. Słuchali go z rozrzewnieniem jak wyznawcy bliskiej ich sercu wiary i lubili za jego namiętne lub rzewne improwizacje, jak te złociste obłoki, topniejące w słonecznej mgiełce w godzinie pogodnego zachodu.
Do nich to wprowadził Panin czarnowłosego i ciemnookiego Lejtana. Wesoły, delikatny chłopak posiadał dużo naiwności, lecz miał za to szczere, czyste serce i piękny głos barytonowy. Tego wystarczyło, aby stał się „swoim“ człowiekiem w taborze, to znaczy, że miał wyznaczone miejsce na tapczanie i mógł przychodzić do starej willi, zajmowanej przez cyganów, o każdej porze dnia i nocy, wiedząc, że dostanie szklankę gorącej herbaty z konfiturami, obwarzanki z anyżem i kminkiem, i że cyganie powitają go życzliwie i serdecznie. Młody Łotysz, chociaż ani z charakteru ani z poczucia surowej protestanckiej moralności nie mógłby się zbratać z cyganami, pozbawionymi etyki uznanej przez świat cywilizowany, zbliżył się jednak do nich z całą szczerością i porywem, czując się w ich gronie nie tylko spokojnym, ale nawet szczęśliwym. Lubił też gwarzyć z Zarą, wnuczką starego dyrygenta.
Ognista tancerka i solistka stała się od roku gwiazdą cygańskich chórów. Siwe, rozczochrane staruchy, wróżąc z kart, przepowiadały jej błyskotliwą przyszłość, wywołując w pamięci dawne dzieje, gdy to dla śpiewaczki Nataszy zrujnował się pewien wielki książę i chciał się nawet z nią żenić, lub też opowiadały o słynnej Wari, obecnej małżonce „najjaśniejszego księcia“ Sałtykowa... Istotnie, już ten i ów z młodych arystokratów zaczynał zalecać się do czarnookiej, zwinnej jak wąż dziewczyny, zasypując ją kwiatami i drogimi upominkami. Tabor jednak strzegł jej jak źrenicy oka, chroniąc przed czyhającym na młodą krasawicę niebezpieczeństwem fałszywego, źle obmyślonego kroku.
W tym to właśnie okresie książę Panin przywiózł do Starej Wsi swego nowego przyjaciela, którego nazywał pieszczotliwie — „Promyczkiem“.
Roześmiany, szczery i rozśpiewany Ernest, wrażliwy na piękno dźwięku, barwy i formy, rozpromieniony pierwszą miłością, od razu podobał się Zarze.
Nie śmiała mu o tym powiedzieć, nie zamierzała nawet wyznać swego uczucia, lecz na jej młodej, wyrazistej twarzy można było czytać jak z otwartej księgi.
Cyganie w mig domyślili się prawdy i długo sprawę tę rozważali, obawiając się dramatu i niezadowolenia „księcia Romy“.
Dowiedziawszy się jednak od niego, że Lejtan kształci się na malarza i posiada talent, który z całą pewnością zabezpieczy mu dostatni byt, starcy pokiwali głowami i wydali wyrok:
— Jak los pokieruje, tak też się i stanie! Nie zawsze książę, choćby i najjaśniejszy, lepszym się okaże od utalentowanego człowieka bez szumnego tytułu. Niechże więc dziewczyna sama postanowi o swym życiu! Posiada wszystko, aby żeglować po szerokim morzu, ale bywa też i tak, że dziewczyna woli mieć cichą przystań...
Od pierwszego dnia znajomości z Lejtanem Zara postanowiła o swym losie, nie czekając na zezwolenie starszyzny. Urodziła się wszak wolną cyganką, a serce jej nie znosiło żadnych kajdan. Po drugim spotkaniu wybiegła za Lejtanem, pieszo powracającym wraz z księciem do miasta.
— Książę Roma pójdzie sobie naprzód, bo ja muszę pomówić z „Promyczkiem“! — zawołała rozkazującym głosem.
Gdy Panin śmiejąc się usłuchał jej, cyganka ujęła Lejtana pod ramię i przyciskając się do niego, spytała:
— Podobam ci się?
Zajrzała mu w oczy tak gorącym spojrzeniem, że aż spłonął cały, lecz milczał.
— Podobam ci się? — powtórzyła prawie groźnie.
Lejtan wziął ją za rękę, a dziewczyna przytuliła się do niego, omdlewająca, pełna oczekiwania. Nie wiedział na razie, co ma jej powiedzieć. Wreszcie rzekł cichym głosem:
— Bardzo lubię ciebie, Zaro...
— Lubić można kotki, konie, nie kobietę, która kocha! — wybuchnęła i odeszła od niego, ponuro patrząc w ziemię.
— Posłuchaj mnie i nie obrażaj się — szepnął. — Kocham inną, a stała się ona dla mnie wszystkim, bo bez niej nie mógłbym już żyć...
— Kocha ciebie? — spytała podnosząc na niego oczy.
— Nie wiem... Jeszcze nie mówiłem z nią o tym... — szepnął.
Powracali w milczeniu przez całą drogę aż do taboru. Gdy żegnał ją, ujęła go za głowę i długo całowała po oczach mówiąc:
— Rzucam kwiaty na trumnę swej miłości... Zdawało mi się, że inne, nie cygańskie sądzone mi życie. Widać ciąży na nas — cygankach przekleństwo nędzy lub rozpusty...
Pozostali jednak w przyjaźni.
Dowiedziawszy się, że Lejtan przyszedł i oczekuje na przybycie księcia, Zara pospieszyła do niego. Dziewczyna spostrzegła smutek w jego oczach i zaczęła wypytywać chłopaka. Opowiedział jej o zachowaniu się Sprogisa i jego słowach, które wzbudziły w nim bezprzyczynną może, lecz dręczącą go trwogę.
Siedziała zamyślona i przejęta troską Lejtana. Po długim milczeniu rzekła:
— Ktoś z nich dwóch jest złym człowiekiem...
Lejtan zerwał się na równe nogi i zawołał z nowym oburzeniem:
— To niemożliwe! Obaj są najlepszymi na świecie ludźmi!
Nic nie odpowiedziała na razie, lecz po chwili szepnęła:
— Nie znam Sprogisa, nigdy go nie widziałam, nie mogę go sobie nawet wyobrazić... Za to znam Romeczka... Zdziwiło mnie to, że zaprzyjaźniłeś się z nim... Tacy różni, nie podobni jesteście do siebie!... Potem zrozumiałam i uspokoiłam się... Przypadkowe łączą was więzy przyjaźni... i skończy się wszystko tak jak się zaczęło... od razu, w jednej chwili...
— Nie lubisz Romka? — wylękłym szeptem spytał Lejtan, jak gdyby wymawiając jakieś bluźnierstwo.
— Ależ przeciwnie — lubię! Miły to chłopak, tylko uważam go za jałowy, bezpłodny kwiat... Sypie ziarna na ziemię, lecz wyrosnąć z nich nic nie może, bo nic w nich nie ma... Piękny kwiat i piękne puste słowa, którymi się sam upaja najwięcej, chcąc usprawiedliwić bezużyteczność swego życia!
— Zaro! Zaro! — szeptał coraz bardziej przerażony Ernest. — Książę jest wielkim artystą!...
Uśmiechnęła się i wzruszając ramionami odparła:
— Takim się urodził, nie może nim nie być, jak słowik nie potrafi nie śpiewać... Zresztą — w jego życiu sztuka nie jest potrzebą duszy... On wsłuchuje się w siebie, żyje wyłącznie dla siebie samego...
— Panin zadziwia wszystkich i pociąga swoją mądrością... — bronił Lejtan przyjaciela.
— Mój dziadek powiada o nim tak: „Słucham księcia z lubością, bo słowa jego są tak piękne jak nasze pieśni o zapomnianej, utraconej ojczyźnie, o szczęściu i wolności. Posłuchać, powzdychać i czym prędzej — zapomnieć, bo inaczej — taka tęsknota i szarzyzna opadnie, że pozostaje tylko stryczek na szyi zaciągnąć! Niechby lepiej rozpowiadał o swojej Prawdzie, o duchu i słońcu takim, jak sam, — bogaczom, hrabiom i książętom a nie nam, ciężko i głupio dla nich pracującym! Nam niechby raczej dał chleba, dobre mieszkanie, pieniądze i równość, żeby policja nie śmiała żądać od nas łapówek, żeby książęta i bogaci kupcy nie mieli prawa nazywać nas „przeklętym zielskiem“ i brudnymi łapami bezkarnie obejmować nasze żony i córki!... Gdyby nam dał to, co jest niezbędne do życia, — posłuchalibyśmy inaczej jego bajeczek o dążeniu na szczyt promiennej góry, którą nazywa Elbordż!“
Zara zaśmiała się z lekką ironią i dodała:
— Ty — to całkiem inny jesteś, Promyczku! Ty urodziłeś się takim, co to za wszystko, co dobre i złe, płaci swoim potem i krwią!
Słuchał jej uważnie, a coś, co było dlań przedtem niejasnym, stawało się coraz bardziej zrozumiałym i niezwykle prostym. Skinął głową wesoło i rzekł:
— To prawda, że nic mi się łatwo nie daje... ale za to co się da — to już moje!
Nie mówili już o tym więcej, chociaż Lejtan długo jeszcze nie mógł wyjść z podziwu, w jaki to sposób — niepiśmienny, dziki cygan — dziad Zary — wypowiedział te same myśli, jakie cisnął w oczy Paninowi znakomity pisarz i niepośledni myśliciel — Wiktor Mujżel.
Przeszli na oszkloną werandę, gdzie podano herbatę. Zgromadził się cały chór. Opowiadano sobie o wypadkach, zdarzających się w kabaretach, i o jakichś nowych gościach, odwiedzających zamiejską restaurację „Samarkand“. Szeptem powtórzono Lejtanowi poufną wiadomość, że policja śledzi uważnie nieznanych na bruku petersburskim panów, rzucających na zabawę i pijatykę bajeczne sumy.
Lejtan nie słuchał, zatopiony w myślach. Nagle stanął mu przed oczyma surowy, jakiś bezbarwny Sprogis o zaciśniętych szczękach i ostrym, badawczym spojrzeniu, a tuż przy nim — wysmukły, niby utkany z łagodnych promieni słońca, zawsze dobrotliwy i piękny książę Roman ze złotymi iskierkami w głębokich, szafirowych oczach.
Któryż z nich jest dobry, a który — zły?...
Wiliumsa znał przecież od dzieciństwa. Wiedział, że jest to człowiek twardy, uparty, pełen poczucia swych sił; każde słowo i każdy czyn jego wydawał się jak gdyby wykutym z kamienia, lecz poza surowością zewnętrzną i wściekłą chwilami ambicją i nieufnością — w piersi Sprogisa biło serce, zdolne do dobroci i poświęceń. Nie — Wiliums nie mógł być złym człowiekiem!
Nie śmiał pomyśleć też tego o Paninie. Zachwycał się nim, podziwiał i lubił za tę jego ujmującą równość charakteru, za spokój, dobrotliwą, wielkopańską wyrozumiałość i tę zdolność do niespodzianego, błyskotliwego, genialnego niemal uniesienia. Po raz pierwszy w życiu spotykał podobnego człowieka, bezkrytycznie rozkochał się w nim, a stawszy się w jakiś zdumiewająco łatwy i naturalny sposób jego przyjacielem, z dniem każdym zamieniał się w coraz bardziej oddanego i wiernego wielbiciela, co już ostatecznie pozbawiało go wszelkiej zdolności do krytyki.
Teraz pod wrażeniem niezrozumiałego ostrzeżenia Sprogisa, zagadkowych powiedzeń Manon i słów Zary musiał się przyznać samemu sobie, że bądź co bądź wcale nie znał swego arystokratycznego przyjaciela.
Gdy odtwarzał w pamięci długie godziny spędzone z nim, odżyły nagle różne, prawie zatarte już w pamięci wrażenia. Uświadomił sobie z dziwną wyrazistością, że Sprogis niezmiernie interesuje księcia Romana, a przejęcie się jego osobą przybiera niekiedy cechy jakiejś trwogi i zaniepokojenia. Panin często wypytywał Lejtana o życie Wiliumsa, o jego nastroje, zamiary i plany na przyszłość, o obrazy, które kiedykolwiek bądź namalował surowy Łotysz, o jego upodobania i nawyknienia, wreszcie o to, co myślał i mówił o nim samym zwyciężony przez niego malarz.
Lejtan przypomniał sobie pewien wieczór, gdy książę z jakąś szumną afektacją i zachwytem oceniał talent Sprogisa i żalił się, że jest on zbyt przyziemny, nieczuły na drgające w atmosferze poszepty wszechświata i jak gdyby całkowicie pozbawiony chrześcijańskiego idealizmu, oderwanego od tego padołu udręki.
Te utyskiwania i żale Romana Ernest brał tylko za dowód dobrego serca i przyjaźni, lecz teraz obudzony zmysł krytyczny nadawał wszystkiemu jakieś zagadkowe, niepokojące oświetlenie. Lejtan widział w tym coś przerażającego, złowróżbnego i starał się czym prędzej odpędzić od siebie natrętne, sprawiające mu przykrość myśli.
Tego wieczora Lejtan nie doczekał się księcia i po rozmowie z Zarą świadomie począł unikać Panina usiłując nawiązać dawny, bliski stosunek z Wiliumsem.
Sprogis jednak zimnym wzrokiem spoglądał na przyjaciela, którego uważał już za zdrajcę a chwilami nawet za wroga.
— Wiliumsie — rzekł pewnego razu Lejtan — chciałbym ci powierzyć pewną wielką tajemnicę... a raczej zmianę, która ma wkrótce nastąpić w moim życiu...
— Mów, jeżeli sprawi ci to przyjemność... — odparł malarz z odcieniem niecierpliwości w głosie. — Dziwi mię jednak, skąd znów u ciebie nagła potrzeba do jakichś zwierzeń?
Lejtan zaniechał dalszych prób naprawy tak nagle urywającej się przyjaźni, więc mruknął tylko, jak gdyby do siebie:
— Przeżyliśmy wspólnie niejedną ciężką chwilę...
Wiliums wzruszył ramionami i zapalając papierosa odparł:
— Ale teraz nie przeżywamy nic, co by nas łączyło, chociażby na platformie głodu...
Wybuchnął złym, przykrym śmiechem. Student odczuł to tak jak gdyby go Sprogis spoliczkował. Za poradą Manon wyprowadził się niebawem z mieszkania pani von Meck i wynajął sobie na całe lato duży pokój z oszkloną werandą w Starej Wsi.
Urządził się tanio i praktycznie, bo musiał przez lato namalować kilka szkiców z natury, profesor zaś doradzał, aby uwzględnił przede wszystkim okolice stolicy. Zara z cygankami pomagała Ernestowi w przestawianiu mebli, wypakowaniu walizek i trzcinowego kosza, a potem kwiatami przyozdobiła nową pracownię.
Panin dowiedziawszy się od Cyganów o rozluźnieniu stosunków pomiędzy starymi przyjaciółmi, natychmiast przyjechał do Ernesta rozpromieniony i niezwykle czuły. Siedział u niego przez cały dzień, pomagał rozwieszać szkice na ścianach i własnoręcznie udrapował drzwi na werandę piękną kotarą, przywiezioną z pałacu. Od tego czasu wpadał po kilka razy dziennie, wyciągał Lejtana na spacery, woził na regaty i wyścigi, zabierając studentowi dużo czasu, przeszkadzając mu w pracy i uniemożliwiając rzadkie, a tak bardzo upragnione przez niego spotkania z Manon.
Wreszcie pewnego wieczora czując się dziwnie podnieconym i rozdrażnionym Lejtan wręcz zapytał księcia:
— Powiedz mi, Romku, szczerze, a ja ci też szczerze odpowiem na wszelkie twoje pytania! Dlaczego w ostatnich czasach zbliżyłeś się do mnie? Mój Boże, rozumiem przecież tę ogromną przestrzeń, która dzieli nasze światy wewnętrzne! Jesteś arystokratą do szpiku kości, estetą, prawie niedoścignionym dla mnie, genialnym artystą, człowiekiem bogatym, wykształconym wszechstronnie, starannie wychowanym. Tymczasem — ja? Czym może ci imponować taki wyrobnik jak ja, syn łotewskiego pastora, początkujący malarz, student jeszcze, mało uczony i zupełnie niewychowany?! Zastanawia mnie to i zdumiewa nieraz...
Książę podniósł oczy na mówiącego i długo przyglądał się Lejtanowi, zupełnie tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy dojrzał go, leżącego pod cuchnącym kocem w izbie starej szopy. Po chwili jednak na twarzy jego zjawił się zwykły, dobrotliwy uśmiech. Dźwięcznym i pieszczotliwym głosem odpowiedział:
— Pragnę ugruntować w tobie żądzę nieziemskiej Prawdy i najwyższego piękna!
Lejtan już otrzeźwiony i zrzucający z siebie niepojęty urok Panina spojrzał na księcia. Setki razy widział na jego twarzy ten sam stereotypowy wyraz, gdy wygłaszał swoje poglądy.
— Człowiek, mówiący zawsze jednakowym głosem i mający ten sam zdawkowy uśmiech promienisto-łagodny, nie może odczuwać podniecenia — pomyślał student i uświadomił sobie natychmiast, że gniew wzbiera mu w piersi.
Wciągnął powietrze całą siłą płuc i odparł spode łba patrząc na księcia:
— Myślałem nad tym, coś mi już tyle razy powtarzał, Romanie... Zapytuję cię, czy nie jest to sybarytyzm a nawet zbrodnia socjalna — marzyć i innych skłaniać do szukania mglistej Prawdy i jeszcze bardziej dalekiego i niezrozumiałego Piękna, gdy na ziemi jest tak ponuro, ubogo, a dokoła szaleje nieprawość, rodząca zbrodnię, i szerzą się zbrodnie, — dające początek nowej nieprawości? O ty, książę, ty nie znasz życia, które poci się, cuchnie, jęczy, łka i przeklina, tuż poza murami twego pałacu!
Panin słuchał go uważnie. W szafirowych oczach jego migotały iskierki ni to gniewu, ni to przerażenia. Po długim milczeniu zaśmiał się cicho, melodyjnie, jak kobieta i szepnął:
— Nie mam istotnie nic wspólnego z tym, o czym przed chwilą mówiłeś, mój mały Erneście! Nie mam i nie chcę mieć, gdyż jestem wybrańcem. Jednym z milionów!... Któż mi jednak zabronić może marzyć o tym, co jest dla mnie najpiękniejszym? Czyż, według ciebie, Caruso, Battistini, Didur, Szaliapin lub inni znakomici śpiewacy powinni umilknąć na całe życie dlatego, że na świecie istnieją niemowy i głusi od urodzenia? Należy budować świat, opierając się na najwyższym typie ludzkim, a nie tak jak ty i Sprogis chcecie — na najniższym, najgorszym, niemal upośledzonym!
Lejtan nic nie odpowiedział, lecz ponury wzrok i blada, niespokojna twarz jego świadczyły, że nie zgadzał się z wywodami przyjaciela. Panin zrozumiał to i spochmurniał. Po chwili jednak podszedł do Ernesta i obejmując go szepnął:
— Są też i inne powody, zmuszające mnie do zbliżenia się z tobą... Wyczuwam w tym coś dziwnego, chwilami coś z mistyki... Dowiedziawszy się o waszej nędzy i poczuwając się niejako do winy zamierzałem dopomóc Sprogisowi, lecz on odtrącił mnie, a z jego słów i postępowania wywnioskowałem, że, choć w porywie jakiegoś dziwnego uwielbienia całował mnie po rękach, mam w nim nieprzejednanego nigdy wroga... Czuję to wprost przez skórę! Jednak — dziwna rzecz... Ujrzawszy ciebie po raz pierwszy w tym strasznym barłogu, uświadomiłem sobie nagle, że to nie Sprogis, lecz właśnie ty odegrasz w mym życiu rolę... nie wiem, jak ją określić, ale... w każdym razie rozstrzygającą... i straszną...
— Ja?! — zawołał Ernest, ze zdumieniem patrząc na pobladłą raptownie twarz księcia.
Panin w milczeniu skinął głową i jął puszczać kółka dymu.
Siedzieli długo, przyglądając się sobie z jakimś zupełnie nowym zaciekawieniem.
Napięcie ich uwagi i myśli doszło do takiego stanu, że pomiędzy nimi wytworzyło się coś na kształt pola magnetycznego, które pozwalało im rozumieć się bez słów i gestów.
Lejtan uświadomił sobie, że Panin istotnie odczuwa przed nim utajony strach. Książę natomiast nie widział w Lejtanie nic takiego, co by ten strach usprawiedliwiało, lecz też nic, co by go rozwiało ostatecznie.
Wkładając palto Panin rzekł cichym, smutnym głosem:
— Miałem nadzieję, że nie wyzwolicie się z mych sieci słonecznych... Tymczasem — instynktownie czuję, że Sprogis odszedł ode mnie na zawsze... a teraz i ty, mój mały Erneście... podnosisz bunt. O, wy za słabi jesteście i za tchórzliwi, aby cisnąć rękawicę utartym teoriom proletariatu ducha! Nie będę się wam narzucał, lecz proszę nie odmówcie i odwiedźcie mnie w pierwszym dniu wystawy... chciałbym zapoznać was z mymi rodzicami i ich towarzystwem, które może się wam jako malarzom przydać... Są to ludzie majętni, znawcy sztuki, którzy chętnie przez sam snobizm patronują artystom...
— Dziękuję i... obiecuję! — rzekł zmieszany i zasmucony Lejtan. — Obawiam się, żeś mnie źle zrozumiał, Romanie... no i Wiliumsa też... Wiesz przecież, że bardzo cię lubię, lecz teraz mam dużo pracy w Akademii i w domu, poza tym... Zresztą zawsze rad będę, gdy przyjdziesz do mnie na pogawędkę... wierzaj mi!
Uścisnęli sobie ręce i wkrótce się rozstali.
Lejtan przez kilka dni chodził jak struty.
Zdawało mu się, że śmiertelnie skrzywdził i obraził księcia i że okazał się niesprawiedliwym i niewdzięcznym. Częściej teraz odwiedzał Sprogisa, lecz nie powiedział mu nic o tym, co zaszło pomiędzy nim a Paninem.
Naradzał się z Wiliumsem o różnych sprawach, opowiadał o swych zamiarach artystycznych na przyszłość, gdy się dostanie do pracowni, z której już miał wyjść jako skończony malarz. Sprogis chętnie udzielał mu rad, lecz na wszelkie projekty przyjaciela odpowiadał milczeniem, a na twarzy jego Ernest spostrzegał dziwnie ostry, to znów zastygły, nieprzenikniony wyraz.
Malarz mówił jak gdyby z wielkim wysiłkiem, po czym natychmiast zapadał w stan zobojętnienia lub pogrążał się w swoich wewnętrznych, dla nikogo niedostępnych przeżyciach.
Coraz większy niepokój ogarniał Lejtana. Nie wiedział, czym by mógł dopomóc przyjacielowi, jak wyrwać go z ciężkiej choroby, która trawiła go niezawodnie, pogłębiając się z dniem każdym.
Do otwarcia wystawy, w której brali udział Sprogis i książę Panin, pozostawało zaledwie kilka dni. Pewnego poranku Lejtan otrzymał list od Manon Brissac.
Pisała do niego, że księżniczka Ludmiła postanowiła nagle wybrać się z pielgrzymką do Kijowa i zabiera ją ze sobą, ponieważ ma zamiar zamieszkać tam aż do Bożego Narodzenia. Donosiła też, że kopie, zrobione przez Lejtana, bardzo się podobały ikonografom angielskim, którzy zapewne dadzą mu nowe zamówienia. W końcu listu znajdował się mały przypisek, w którym prosiła Ernesta, aby wieczorem oczekiwał ją przed pałacem Panina, gdyż jest bardzo niespokojna i musi się z nim porozumieć w pilnej i ważnej sprawie.
Spotkali się tego samego wieczoru.
Ernest jak zawsze czuł się ukojonym i szczęśliwym w obecności Manon. Patrzył na nią z zachwytem i wymownym uwielbieniem.
— Jaka pani jest cudna! — wyszeptał i nagle porwał go smutek tak wielki, że aż poczuł łzy w oczach.
Uprzytomnił sobie, że widzi ją po raz ostatni przed rozłąką. Powiedział jej o tym. Westchnęła nieznacznie, lecz po chwili jak gdyby śpiesząc się zaczęła mówić:
— Książę Roman urządza dziś wielkie przyjęcie, na które zaprosił profesorów Akademii i wszystkich krytyków. Będzie też wielki książę. Rozumie pan?
Lejtan wzruszył ramionami i po namyśle odpowiedział:
— U Paninów ciągle odbywają się przyjęcia. Cóż w tym dziwnego, panno Manon?
— Ach, mój Boże! — zawołała z niepokojem. — Pan jest doprawdy jak dziecko! Czyż to nie jasne, że Roman przygotowuje sobie teren do zwycięstwa na wystawie?
— Zwycięstwo na wystawie?! — powtórzył Ernest i, nagle zrozumiawszy wszystko, wykrzyknął przerażonym głosem: — Zwycięstwo nad Sprogisem?! Przecież to — wstrętne, nieuczciwe!
Był wzburzony i oddychał ciężko.
Manon długo milczała. Na twarzy jej malowało się wahanie. Wreszcie spytała:
— Pan mnie nie zdradzi? Niech pan pamięta, że groziłoby mi to pozbawieniem zarobku. Księżniczka płaci mi hojnie, bo ja tylko jedna umiem rozpraszać jej melancholię i uśmierzać ataki histeryczne. Gdybym straciła u niej posadę, moja chora matka byłaby narażona na nędzę.
— Nie zdradzę tajemnicy, lecz jeżeli pani się obawia, to lepiej nic nie mówić, — odpowiedział Ernest, głęboko poruszony.
— Muszę panu powiedzieć, bo posiadam wiadomości zbyt ważne, abym chciała je ukryć — rzekła stanowczym głosem.
Ujęła go pod ramię i opowiadała szeptem:
— Dowiedziałam się, że książę Roman boi się Sprogisa, boi się jako człowieka, a jeszcze bardziej — jako rywala, uważając go za wielkiego malarza o ogromnej sile talentu... W tym celu kazał nabyć dla siebie wszystkie obrazy Sprogisa i nikomu ich nie pokazuje. O ile mogłam sądzić ze słów księżniczki — Panin zamierza w jakiś sposób posłużyć się panem w swej walce z konkurentem, a to byłoby straszne i... niebezpieczne! Uprzedzam o tym i błagam, aby pan czym prędzej, chociażby nagle... gwałtownie odszedł od tych ludzi!...
— Powiem o planach księcia Sprogisowi! — szepnął Lejtan. — On musi o tym wiedzieć! Mnie się zdaje, że już coś podejrzewa... Niedawno rzucił od niechcenia parę dziwnych zdań, po których znacznie się oziębił nasz dawny, przyjazny stosunek.
Powtórzył Manon ostrzeżenie i radę Sprogisa, aby się Lejtan miał na baczności, gdyż Panin może jakoby zniszczyć lub spalić jego prace.
— To zdumiewające! Tym gorzej jednak, jeżeli coś podejrzewa! Nie należy mu nic mówić, bo już nie ufa nikomu i będzie myślał, że i pan bierze potajemny udział w intrydze księcia Romana. Byłoby to... groźne, zupełnie groźne dla pana!
Lejtan milczał i rozmyślał nad straszną nowiną, której nie byłby nigdy uwierzył, gdyby nie usłyszał jej z ust Manon.
Jednocześnie zawładnęło nim coś silniejszego od niepokoju i budzącej trwogę tajemnicy. Uświadomił sobie, że w głosie i wyrazie twarzy uwielbianej dziewczyny spostrzegł prawdziwą obawę o siebie i ciepłe, rzewne uczucie.
Podniósł rozpromienioną nagle twarz i spytał cicho:
— Manon, dlaczego pani troszczy się o mnie?
— Dlatego, że czuję niebezpieczeństwo, grożące panu — odpowiedziała.
— To znaczy, że obchodzę panią?
— Tak. Pan chyba dawno to czuje?... — szepnęła.
Porwała go żywiołowa radość. Przycisnąwszy jej dłoń do ust mówił urywanym głosem:
— A ja? A ja? Przecież od pierwszego spotkania kocham ciebie, Manon, jak największy, najdroższy skarb! Nie mam słów, aby tę miłość wypowiedzieć, tak jest inna od tego, co ludzie nazywają zwykle miłością. Mógłbym mówić o niej tylko w kościele przed ołtarzem, gdzie jarzą się świece i rzucają błyski na oblicze Ukrzyżowanego! Moje wyznanie stałoby się modlitwą gorącą, jak płomień, a czystą, jak śnieg! O, błagam, zaprowadź mnie do swej matki, opowiem jej o miłości mojej do ciebie, bo mogę bez wstydu wyznać ją przed całym światem! Tylko matka będzie w stanie zrozumieć i uwierzyć, że jesteś pierwszą i ostatnią moją miłością!
Błagał tak długo, gorąco i szczerze, że wzruszona i zmieszana jego uwielbieniem zgodziła się.
Pani Brissac, od kilku lat pozbawiona władzy w nogach, przyjęła go bardzo serdecznie. Gdy poprosił ją o rękę córki, rozpłakała się na razie, lecz wkrótce już słuchała z uśmiechem Ernesta, który zapalając się coraz bardziej mówił:
— Niech mama nie płacze! — Manon będzie ze mną szczęśliwa. Jestem może naiwny i porządnie zwariowany, ale nie mam w sobie chytrości, ani zepsucia. Pokochałem Manon i kochać ją będę aż do ostatniego tchnienia! Ach, jakżeż ucieszy się mój stary! Mam wspaniałego, mądrego i dobrego ojca! Takich już teraz nie ma na świecie! Dla niego nie ma złych ludzi, nie zasługujących na litość i miłość. Są tylko zbłąkani i nieszczęśliwi. O, mój ojciec rozumie wszystko i wszystko potrafi wybaczyć! Kocha mnie, bo, jak powiada, mam w duszy ogień, a w sercu — białe kwiaty. Te kwiaty oddaję teraz mojej Manon... Ona uczyni z nimi, co zapragnie sama! Ojciec pokocha ją, bo któż by jej nie pokochał! Napiszę do ojca, że nie posyłam mu portretu narzeczonej, ponieważ posiada go w tece w postaci św. Cecylii z obrazu Dolciego..
— Mówi pan tak, jak gdybyśmy już byli po słowie! — mitygowała jego zapały Manon.
— A jakżeż mogłoby być inaczej?! — zawołał zdumiony. — Powiedziałem twej mamie, że kocham ciebie, a przedtem dusza moja długo w wielkiej tajemnicy zwierzała się z tego uczucia przed słońcem, księżycem, niebem, gwiazdami, aż dziś usta wyznały to umiłowanej mojej, i ona nie zaprzeczyła, bo wie, że to jest prawda, niezmienna jak stal!
Porwał dłonie dziewczyny i okrywał je pocałunkami, śpiewnym, cichym głosem wypowiadając swój zachwyt, uwielbienie i miłość, co rozbrzmiewało, jak zapomniany, pół-pogański hymn do bóstwa.
Pani Brissac przez łzy uśmiechała się, słuchając Ernesta, a Manon zatykała uszy i powtarzała zmieszana:
— Szalony chłopak! Co on wygaduje, ten bałwochwalca niemądry?!
Lejtana jednak nic już otrzeźwić i wstrzymać nie mogło.
Snuł plany na przyszłość. Przedstawiała mu się świetnie i promiennie.
Przez lato namaluje tyle szkiców, że starczy mu na wszystkie popisy akademickie, na jesieni zaś przyjedzie do Kijowa.
— Porobię tam kopie, miniatury, ilustracje do żywotów świętych, a miliony popłyną nam wartką rzeką do kieszeni. Wiesz co zrobię? Uzyskam pozwolenie na skomponowanie obrazu i malowanie szkiców w podziemnych galeriach klasztoru! Tam podobno panuje mrok, słabo rozświetlony olejnymi lampkami i świeczkami woskowymi. Z mroku wyzierają nagie czaszki ludzkie, w ciemnych niszach tkwią wyschłe zwłoki pustelników i „czerńców“ z białymi, żałobnymi krzyżami na piersiach i w kapturach, opuszczonych na wyschłe, martwe twarze... Już widzę przed sobą przyszły obraz... mistyczny, tajemniczy!... Tłum ze świeczkami w rękach, sunący głowa za głową wąskimi, o niskich sklepieniach galeriami i — te mdło rozświetlone nisze, skąd pustymi oczodołami wyzierają czaszki mnichów i przeorów... Sam Sprogis pozazdrości mi tematu!
— Ponury obraz... — szepnęła Manon.
Lejtan potrząsnął głową i zawołał:
— A, tak — z początku ponury! Lecz to na prawym planie, na lewym zaś galeria się rozszerza i rozjaśnia od promieni słonecznych, wpadających przez jej wylot! Widać tam część placu klasztornego... Tłum, barwny, kipiący ruchem i życiem, skąpany w powodzi słońca, skrzące się złote kopuły świątyń; olbrzymie korony kasztanów; gorące plamy świetlne na trawniku i żółtym piasku, w którym grzebią się rozbawione, roześmiane dzieci! Mam już ten obraz w oczach, sercu i w palcach... Będzie wspaniały, musi być wspaniały, bo Manon będzie patrzyła na niego; wystawię go na dorocznym popisie, i sprzedam... pewnemu kupcowi w Kostromie, amatorowi widoków klasztornych! Wytrząsnę mu furę pieniędzy z kabzy... Nosi on zawsze przy sobie paczki storublówek, owinięte w zatłuszczony papier...
Lejtan był tak podniecony i szczęśliwy, że zupełnie zapomniał o późnej godzinie i dopiero, gdy zegar wybił drugą, nagle się zasmucił.
— Boże, jakież to przykre! Muszę już odejść... Późno, strasznie późno!
Jak gdyby oprzytomniał i spoglądając na obie panie szepnął:
— Mówiłem tylko ja dotychczas i budowałem piękny pałac swoich najtajniejszych, po raz pierwszy wypowiedzianych marzeń, a panie nic mi jeszcze nie powiedziały, chociaż od tego zależy moje szczęście, spokój i całe życie obecnie!...
Pani Brissac położyła mu rękę na ramieniu i rzekła:
— Drogi chłopcze! Wiem, że nie jesteś obojętny mojej córce, a i moje serce przemawia za tobą. Jednak masz przed sobą jeszcze dużo do zrobienia... Musisz ukończyć Akademię... Młodzi jeszcze jesteście, — możecie zaczekać! Poznacie się lepiej, nabierzecie do siebie zaufania i szacunku. Nie śpieszcie się! Życie samo pokieruje waszym losem! Bądź spokojny, miły chłopaku, a pamiętaj, że Manon — to uczciwa dziewczyna i jeżeli pokocha ciebie, możesz być jej pewny... jak najwierniejszego przyjaciela!
Ernest westchnął głęboko i spytał:
— A co mi powie Manon na pożegnanie?
Dziewczyna zbliżyła się i wyciągnęła do niego obie rączki. Schwycił je i całował rozczulony i wniebowzięty.
— Ernest musi się rozstać ze Sprogisem i Paninem... Nie wiem, który z nich jest niebezpieczniejszy. Żądam tego stanowczo! Jeżeli będę wiedzieć, że dawny stosunek pozostanie pomiędzy wami, nie zaznam chwili spokoju!
— Przyrzekam! — odparł Lejtan i zaczął się żegnać.
Manon odprowadziła go do przedpokoju i tu zajrzała mu głęboko w oczy. Spostrzegł łzy na jej rzęsach i wzruszoną, smutną twarzyczkę. Nie zdając sobie sprawy, otoczył ją ramieniem i począł całować jej oczy i drżące usta, szepcąc:
— Kocham... Kocham nad życie!... Umiłowana, cudna, uwielbiana!
Nie broniła się, tuląc do niego główkę i powtarzając z troską w głosie:
— Strzeż się Sprogisa! Unikaj Panina! Pamiętaj, że pomiędzy nimi musi wybuchnąć walka na śmierć i życie... Boję się o ciebie... biedactwo moje, mały, poczciwy chłopaku!... Bądź mądry i przyjeżdżaj jak najprędzej do Kijowa. Tam już przynajmniej ochronię ciebie przed niebezpieczeństwem i złymi ludźmi! Tam będę podtrzymywać ogień twej duszy i pielęgnować białe kwiaty w twoim sercu... Mój mały, miły Ernest... Promyczek!
Ostatnia jeszcze, krótka chwila pożegnania, urwane przysięgi i wyznania i — zamknęły się za nim drzwi.
Pozostał w ciemności.
Schodził, świecąc sobie zapałkami i potykając się na stopniach.
W duszy mu śpiewało, w sercu rozkwitła i rozszalała wiosna. Pierzchły niepokojące go myśli i obawy. Zniknęły piętrzące się przed nim zagadki. Był szczęśliwy i kochał, kochał pierwszą, najczystszą i najgorętszą miłością. Pochłonęła go, zasnuła cały świat i wypełniła mu serce. Widział przed sobą słońce — wspaniale promienne, nigdy nie gasnące.
Wchodził w nowe życie, a wydawało mu się ono jednym, pogodnym dniem, nigdy nie przemijającym.
W salonach Pałacu Marmurowego odbywało się uroczyste otwarcie wystawy obrazów pod hasłem „Słońce i Człowiek“. „Cały Petersburg“, wszyscy najbardziej dostojni i możni przedstawiciele arystokracji z wielkim księciem Michałem na czele, krytycy i najwybitniejsi artyści wypełnili po brzegi sale i galerie pięknego gmachu. Prasa rozniosła już wieść, że z dwóch tysięcy nadesłanych płócien jury wybrało tylko trzysta obrazów, podnosząc w ten sposób całą wystawę na najwyższy poziom.
Wiadome również było, że ostateczna walka o pierwszą nagrodę będzie się rozgrywała pomiędzy dwoma malarzami — księciem Romanem Paninem a Wiliumsem Sprogisem.
Lejtan przybył na wernisaż i tuż na wstępie spotkał rzeźbiarza, Władysława Stunkowskiego.
— No, ciekaw jestem, co zobaczymy? — rzekł mu z uśmiechem. — Współzawodnicy — pierwsza klasa! Pan zapewne zna już dokładnie pracę swego przyjaciela?
— Którego? — zapytał student.
— Ach — prawda! — zaśmiał się Stunkowski. — Ma pan dwóch, tak do siebie niepodobnych przyjaciół. W tej chwili jednak miałem na myśli kolegę Sprogisa.
— Nie widziałem jego obrazu, — odparł z westchnieniem Lejtan. — Wiliums nikomu go nie pokazywał... Zresztą mieszkam osobno...
— Ta-a-ak? — zdumiał się rzeźbiarz, ale, spojrzawszy na zasmuconą twarz Ernesta, nie pytał więcej.
Marmurowymi schodami z barierą i kolumnadą z malachitu wchodzili na pierwsze piętro. Wreszcie stanęli przed obrazem Wiliumsa Sprogisa, samotnie wiszącym w niedużej, tak zwanej „złotej“ sali, o ścianach, okrytych złoconą skórą kordobańską.
Lejtan i Stunkowski zaniemówili nagle, a w oczach ich jął miotać się bezprzyczynny lęk i głębokie wzruszenie.
Sprogis dał potężny, przepojony ponurym nastrojem obraz, tchnący jakimś realnym symbolizmem, przykuwającym do siebie uwagę i myśl widza.
Malarz przedstawił rozległy, dziki ugór; horyzont kulisty odcinał się od rumianego nieba, zasnutego smugami oparów porannych. Wyczuwało się, iż potężna, szkarłatna tarcza słoneczna w całej pełni i wspaniałości wynurzyła się już z mroków nocy i stanęła nad widnokręgiem, dotykając go dolnym segmentem. Jednak słońce zasłonięte było olbrzymią czarną postacią oracza i jego konia.
Nagi do pasa, zziajany śmiertelnie człowiek szedł pod górę. Zgarbiony, wparty mocnymi ramionami w radło pługa i grzęznąc stopami w miękkiej ziemi, odwalał świeżą skibę. Wszystkie mięśnie rąk, karku i grzbietu występowały mu spod skóry, głowa zapadła się głęboko pomiędzy zwałami napiętych muskułów. Naciskał radło, wbijając lemiesz w ugorną, przywaloną kamieniami, zielskiem i chwastami porosłą glebę, aby żelazo jak najgłębiej wcinało się i pruło szeroką i głęboką bruzdę.
Koń ciągnął pług z wysiłkiem najwyższym. Miał łeb niewidzialny od strony widza, bo opuszczony do samej ziemi, i tylko wyprężony, przysadzisty, cały w guzach zad i nadmiernie rozdęte boki, zdawało się, krzyczały o nieznośnym, ponad siły zwierzęcia znoju pracy.
Z grzbietu i ramion oracza ściekały połyskliwe strugi potu, płaty piany widniały na ciele konia i na ziemi.
Wschodzące słońce nie zdołało jeszcze rozproszyć ciemności i mętnych płacht mgieł przedświtu, gdyż obie postacie czarne jeszcze były, niby mrokiem na wskroś nasycone. Tam i sam słońce rzucało jednak swe błyski wprost w źrenice śmiertelnie znużonym istotom, bo niby krwią poznaczone połyskiwało nieruchome w wysiłku i rozpaczliwym uporze jedno tylko z boku widziane oko rolnika i czerwienił się kawał wystającego naprzód, mocnego podbródka, z lekka ku widzom zwróconego.
Szkarłat słońca zaróżowił płaty piany na grzbiecie końskim i igrał na grzebieniach odrzucanych pługiem wilgotnych płatów ziemi.
Resztę ugoru zalegała jeszcze ciemność, a w niej kotłowały się rozwichrzone wiatrem, upiorne, rosochate wierzby i wysokie, suche badyle.
Na płomiennym niebie, w jednym jego miejscu, zawisła nieduża, wydłużona chmura. Od niej ciągnęły się, niby ruchome macki, — smugi i plamki, coraz wyraźniejsze i większe, aż tuż nad bezładnie skotłowanym gąszczem krzaków stawały się krukami, lecącymi przed chmurą, co była zbiorowiskiem czarnego ptactwa, z noclegu dążącego na dalekie żerowisko.
Koń zapewne pracował hen — przed świtem, bo gonił już resztkami sił. Zdawało się, że dobiega chrapliwy, urywany oddech jego i ciężki, nierytmiczny tupot potykających się ze znużenia kopyt. Dla widza stawało się zrozumiałym, że ogromne, silne zwierzę przystanie lada chwila, wyczerpawszy cały zasób sił, albo też runie na ziemię, by już nigdy nie powstać. Spocone boki czarnego oracza i szeroki zad koński niemal zupełnie zasłaniały sobą słońce. Tylko wąski, płomienny skrawek pozostawał z jego szkarłatnej tarczy, przebłyskującej poprzez sunącą nad ziemią mgłę.
Koń i oracz szli jednak naprzód, parli pod górę, a w tym ruchu zawierała się groźba, że oto dojdą wreszcie do słońca, stratują je, przetną ostrzem lemiesza i wtłoczą w kreślącą się za nimi głęboką bruzdę.
— Mój Boże!... — jęknął Lejtan, zrozumiawszy ukrytą myśl Sprogisa.
Już wiedział, że milczący, surowy przyjaciel obrazem swoim odpowiadał Paninowi, jako człowiekowi, artyście i piewcy słońca.
— Cóż to za żywiołowy talent! — zamruczał po pewnym czasie rzeźbiarz. — Nic wspanialszego nie mogę sobie wyobrazić! Sprogis powinien otrzymać pierwszą nagrodę!
— Poszukajmy obrazu księcia... — szepnął Ernest z drżeniem w głosie.
Znaleźli go o dwie sale dalej, gdzie umieszczono go w małej galeryjce, oświetlonej od góry i z boków. Tłoczno tu było. Rozlegały się okrzyki zdumienia, słowa zachwytu i uwielbienia.
Lejtan i Stunkowski z trudem przecisnęli się przez tłum i stanęli przed czerwonym, aksamitnym sznurem, przeciągniętym pomiędzy dwoma słupkami.
Po raz drugi skamienieli, ogarnięci obezwładniającym ich wzruszeniem.
Obraz Panina nie był duży, lecz, ujęty w niezwykle grubą ramę i umiejętnie powieszony, uderzał głębią perspektywy.
Ujrzeli szaro-ołowiane tło — kontury ziemi, niebo i chmury na nim wszystko się zmieszało, stopiło się razem w smugach siekącej ulewy i zwichrzyło pod smaganiem wichru. Poprzez męty strug deszczowych, mglistych płacht i poszarpanych na strzępy obłoków, zrzuconych na ziemię, majaczyły rozkołysane, rozdygotane korony drzew, połyskiwały stalowym, nikłym blaskiem szerokie rozlewiska i pełne wody koleje rozmiękłej, grząskiej drogi. Posieczony i pokotem położony w falistym rozmiotaniu zagon pszenicy żółto-rdzawą plamą wsiąkał w szarzyznę dali.
Niby szeregi mrówek szarych, bezkształtnych lub koczujące zbiorowisko czołgającego się robactwa, widniały tłumy bezbarwnych, skulonych, do samej ziemi przybitych ludzi. Ciągnęły zboczem błotnistej drogi i skrajem pola, na którym tu i ówdzie skupiały się większe gromadki lub samotnie dążące postacie, ledwie widzialne spoza rozkołysanej ściany zboża.
W ołowianych mętach mgły i deszczu nie można było dojrzeć ani twarzy, ani stroju idących, ani nawet odróżnić mężczyzn od kobiet.
Dokądś — w jedną i tę samą stronę poprzez wyboje, kałuże i głębokie koleje dążyli ludzie, sieczeni biczami ulewy, targani porywami wichru, wchłaniani przez ciężką, siwą mgłę, i — tylko w jednym miejscu przerwała się bezbarwna, beznadziejnie szara chmura, a poprzez tę wąską wyrwę runął natychmiast snop promieni słońca — złocisty, kryjący w sobie białość — nieznośną dla oka.
Widzowie mimo woli mrużyli oczy i zasłaniali je rękami.
Ten zwycięski promień na dalszym planie padał na niewysokie, prawie kopulaste wzgórze, gdzie stała mała cerkiewka. W świetle słonecznym skrzyła się ona niby biała, olśniewająca zjawa poprzez drgającą kotarę z milionów połyskujących diamentowymi błyskami i skrami strug i kropelek deszczu. Wszystko, co się znajdowało na tym pagórku, ożyło nagle, rozświetliło się zewnętrznie i rozpromieniło z wewnątrz.
Ożywająca trawa lśniła się, okryta perłami deszczu, uderzały bielą i fioletem kity kwitnących bzów, jarzyły się złocone krzyże na niebieskich kopułkach, a na krużganku i na dziedzińcu, ni to kwiaty nieznane, ni to rozsypana garść szmaragdów, szafirów, rubinów i bursztynów rozedrgała się gamą barw gawiedź ludzka, co skroś deszcz i niepogodę dotarła do domu Bożego, gdzie ją ugłaskało gorące, miłościwe słońce.
Szare, nędzne liszki i bezkształtne nikłe mrówki, sunące z daleka, poprzez rozszalałą ulewę, chlupot błota i szamotanie wiatru, nagle, w sposób niemal cudowny, stawały się tłumem ludzi malowniczo kolorowych, rozradowanych i roześmianych, jak gdyby za chwilę miał się tu rozlec okrzyk pijanego triumfu — evoe!
— Bajeczne... bajeczne! — szepnął Stunkowski, wpatrzony w obraz Panina.
Lejtan milczał, osłupiały i zdrętwiały. Czuł straszliwy chłód w piersi, jakieś złe, straszne przeczucia dręczyć go poczęły. Schwycił dłoń rzeźbiarza i ścisnął ją mocno, jak gdyby szukał w tym spokojnym człowieku ratunku dla siebie, lub sam chciał bronić kogoś przed niejasnym niebezpieczeństwem. Uprzytomnił sobie wyraźnie ukryte znaczenie obrazu Panina. Odpowiadał nim na wyzwanie Sprogisa. Odbywał się niewidoczny dla niewtajemniczonych — niemy, okrutny pojedynek, w którym jeden z walczących musiał ulec drugiemu na zawsze.
Sprogis w swym obrazie posłał na podbój słońca olbrzymiego oracza z jego potwornie olbrzymim koniem, a mieli oni przeorać je i ciałem jego użyźnić, ożywić jałowy, ich potem nasiąkły ugor.
Panin jednym promieniem tego, zdawało się stratowanego już i zmiażdżonego słońca zwalczył siły przyrody, z beznadziejnego mroku, z udręki ciężkiej drogi wyprowadzając ludzi na rozsłoneczniony pagórek i przeistaczając ich w barwne, radosne kwiaty, w skrzące się kamienie drogocenne.
Tak — był to pojedynek! Lejtan instynktem przeczuwał, że jego wynik miał się stać ostatecznym.
— Ostatni bój... — smagnęła go trwożna myśl.
Drgnął i zżymnął się cały, chociaż nie wiedział, co właściwie taiło w sobie to straszne dla niego w tej chwili, przerażające słowo — „ostatni“. Jakiś głuchy głos wewnętrzny skomlał w nim:
— Manon... Manon... błagała, abyś się strzegł tych ludzi!...
Nie patrząc już na inne obrazy, powrócili do „złotej sali“.
Obraz Sprogisa wydał im się teraz jeszcze potężniejszym, tchnącym zgrozą ponurej tragedii ludzkiej.
— Przeklęta będzie ziemia dla czynu twego, w pracach znojnych żywić się z niej będziesz po wszystkie dni żywota twego. Ciernie i osty rodzić ci będzie, a ziele będziesz jadł z pola. W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleb... — przypomniały się Lejtanowi słowa Biblii na wygnanie z raju.
Powtórzył te słowa na głos, patrząc trwożnym wzrokiem na Stunkowskiego, zaniepokojonego bladością i drżeniem warg towarzysza.
Rzeźbiarz gwałtownym ruchem zwrócił twarz ku studentowi i wyszeptał:
— Jakie to zadziwiające! Gdy patrzyłem na obraz Panina mimo woli odtwarzałem w pamięci dalszy ciąg przekleństwa Jehowy! Rzekł Bóg: „Oto Adam stał się, jako jeden z nas, wiedzący, co dobre i złe. A potem wygnał go Bóg z raju rozkoszy, aby snadź nie wyciągnął ręki swej i nie wziął też z drzewa żywota i nie jadł, bo byłby żyw na wieki.“ Panin może stać się nieśmiertelnym... Uczuciem sięgnął on po owoc z zakazanego drzewa, jeżeli sięgnie rozumem i wolą, oczekuje go nieśmiertelność!...
Lejtan nie mógł wyrzec ani słowa.
Przygnębiający strach i jak gdyby rozpacz, że nie może powstrzymać czegoś groźnego i miażdżącego, przytłoczyły go i pozbawiły sił. Osłabły osunął się na stojącą pod ścianą kozetkę i z lękiem wpatrywał się w olbrzymie czarne sylwety człowieka i konia, ociężale ze wzrokiem utkwionym w ziemię zbliżających się ku słońcu, aby stratować je i przepołowić trójkątnym ostrzem pługa. Gwiazda dzienna jak gdyby przeczuwała zagładę, kroczącą ku niej z nierozwianych jeszcze czarnych zwojów tumanów nocnych, bo krawędź jej tarczy i krwawe błyski, rozsiane tam i sam, przypominały trwożne sygnały na wieżach miejskich lub ognie ostrzegawcze, w noc burzliwą zapalane na masztach przez marynarzy, walczących ze zwarą morską.
Lejtan uświadamiał sobie z bezlitosną jasnością, że nikt tych znaków nie spostrzega, a i on sam, pozbawiony woli i władzy ciała, może tylko z przerażeniem w oczach oczekiwać zderzenia się dwóch światów — ziemskiego człowieka i zwierzęcia, przykutych jednocześnie do ciężkiego pługa, — ze słońcem. Na ojczyznę i tron najwspanialszych bogów z chrapaniem i ciężkim tupotem kopyt parł potworny koń, wlokąc za sobą narzędzie zniszczenia — ostry lemiesz, kierowany ręką oracza, stężałego w skurczu mięśni i ponuro wpatrzonego w ziemię, bo z niej tylko czerpał swą siłę i mus życiowy.
Student czuł, że jakieś ogniwo niewidzialne fatalnie złączyło człowieka z tym pługiem. Ciągnął go za sobą, coraz bliżej i bliżej do kulistego horyzontu, gdzie miało nastąpić nieodzowne już starcie ze słońcem, lub, być może, musiały wyłonić się nowe horyzonty — tajemnicze i zgrozą przejmujące, o których pisał na Patmosie genialny wizjoner, Apostoł Jan, twórca Apokalipsy.
Nieprzeparta siła pociągała Lejtana, aby iść tuż za olbrzymim oraczem, być może, wyprzedzić go nawet i tego spoconego, zziajanego konia, a wybiegłszy na sam szczyt widnokręgu zajrzeć poza niego. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy spostrzegł Panina rozmawiającego ze Stunkowskim. Posłyszał znowu ni to z daleka głos Manon i nie poszedł naprzeciw księcia.
— Jakież to straszne!... Nędza i niczym niepowstrzymana nienawiść niewolników musu!... — szeptał wylękłym wzrokiem nie mogąc oczu oderwać od obrazu Sprogisa.
Panin, ująwszy rzeźbiarza pod ramię, zbliżył się do Ernesta.
— Mój mały... — ściskając mu dłoń, wyjąkał zachrypłym głosem. — Sprogis dał tak potężny obraz... Szkoda tylko, że nikt nie zrozumie całej zgrozy utajonej w nim tragedii ludzkości... Nie! Nie zgrozy, lecz męki ponad siły!
— Czy i ty także... — wyrwało się Lejtanowi, lecz urwał nagle i zaciął się.
Książę zatopił swe źrenice w oczach młodego przyjaciela i z bladym uśmiechem na twarzy w milczeniu skinął głową.
Ernest potrzebował samotności, lecz nie miał sił, by wyjść z sali. Pod pozorem, że chce poszukać Sprogisa i porozmawiać z nim, pożegnał przyjaciół.
Przeszedł do galerii i stał długo przed obrazem Panina, który wydał mu się teraz bluźnierstwem, bezczelnym szyderstwem nad ludzką udręką i niedolą, naigrawaniem się nad potężnym dziełem Sprogisa. Książę jednym kapryśnym promieniem słonecznym zbagatelizował tragiczną rzeczywistość. Chwilą jedną i przypadkową grą światła z odwiecznego przekleństwa pracy uczynił nic nieznaczący epizod!
Powróciwszy do czarnego oracza, Lejtan zadrżał. Ujrzał bowiem, że koń piersią i pochylonym łbem już wpierał się niemal w czerwoną tarczę, uginając ją coraz bardziej. Jeszcze chwila, a runie na ziemię, gdzie połyskujący krwawo lemiesz pogrąży się w piersi słońca.
— Oszalałem... — pomyślał student i z trudem otrząsnął się z ogarniających go wrażeń.
Spostrzegł założoną za ramę białą kartę.
Głosiła o nabyciu obrazu przez jednego z wielkich książąt.
Ucieszyło to Lejtana i uspokoiło, więc szybkim krokiem szedł przez sale wystawowe, szukając Sprogisa i pobieżnie przyglądając się porozwieszanym na ścianach płótnom.
Nigdzie jednak nie znalazł przyjaciela. W biurze powiedziano mu, że Sprogisa nie widziano na otwarciu i nikt też nie spotkał go na wystawie. Ernest pojechał do mieszkania pani von Meck, gdzie służąca poinformowała go, iż malarz wyszedł na miasto przed południem. Powróciwszy do domu Lejtan dowiedział się, że Sprogis czekał na niego parę godzin i dopiero co opuścił jego pokój.
— Przecież Wiliums wiedział, że będę na wystawie? — zdumiewał się Lejtan. — Może pozostawał mi list na biurku?
Szukał, lecz nic nie znalazł. Wydało mu się jednak, że spostrzega pewien nieład w pokoju. Niedomknięta szuflada komody, krzywo postawione na cyprysowej szkatułce lusterko i kilka książek, przełożonych na inne miejsce, nie uszły uwagi Ernesta. Nie zastanawiał się jednak nad tym, bo chciał koniecznie czym prędzej odnaleźć przyjaciela i wiedział, że musi się z nim zobaczyć. Wybiegł więc z domu i wsiadł do tramwaju. Tym razem zastał Sprogisa w pracowni.
Wiliums spotkał go podejrzliwym spojrzeniem, w którym Lejtan wyczuł to, z czym przedtem przyjaciel jego nie zdradził się nigdy. Był to strach, zupełnie wyraźny — tchórzliwy, nie dający się ukryć strach.
— Po co przychodzisz? — spytał Sprogis, spuszczając oczy.
Pytanie to zadał urwanym i zmieszanym głosem. Ernest rzucił się do przyjaciela i objął go z wybuchem radości.
— Jak możesz mnie o to pytać! — zawołał. — Musiałem ci przecież powinszować sukcesu i wyrazić ci mój zachwyt dla tak potężnego dzieła! Zdawało mi się, że oszaleję, bo otoczyły mnie tysiące myśli i wrażeń! Zwyciężysz Panina! Czy już wiesz, że wielki książę nabył twój obraz?
Sprogis odetchnął z ulgą i kiwnął głową.
— Tak! — odparł. — To daje mi możność wyjazdu za granicę. Jadę pojutrze...
— Już? — spytał Lejtan, zwieszając głowę.
— Już! Dość się naharowałem w tej nieprzerwanej szarudze pracy! — wybuchnął Wiliums. — Na szeroki świat!... Na południe!
Urwał i zamyślił się jak gdyby coś sobie przypominając.
— W marzeniach swoich inaczej, co prawda, wyobrażałem ten dzień — mruknął nieszczerym, zgrzytliwym tonem. — Myślałem, że pojedziemy razem... Teraz wszakże jest to niemożliwe... Ty pozostajesz w sieciach, cha-cha-cha! — w „słonecznych sieciach“ księcia Panina!...
— Mylisz się, Wiliumsie, jestem już w innych sieciach... sieciach miłości! — szepnął Ernest i ożywiając się nagle, opowiedział mu o swym uczuciu do Manon Brissac i o zamiarach na przyszłość.
Sprogis słuchał uważnie, patrząc w okno i ćmiąc papierosa. Wreszcie zawołał ze źle ukrytą radością:
— No, widzisz zatem sam, że nie możemy pojechać razem!...
— Istotnie! — zgodził się Ernest, czując w sercu żal do przyjaciela za ten radosny okrzyk. — Zresztą — od dawna już coś stanęło między nami, Wiliumsie, i od tego czasu nie marzyłem już o wspólnej z tobą podróży.
Sprogis zerwał się z miejsca i cisnąwszy papieros na podłogę stanął przed studentem.
— Coś, powiadasz, coś stanęło pomiędzy nami? — spytał groźnie marszcząc brwi. — Erneście Lejtan, nie staraj się omamiać siebie i mnie!
Zaczął chodzić po pokoju, z jakimś rozpaczliwym wysiłkiem swego czarnego oracza z obrazu wpierając stopy w posadzkę. Po chwili drapieżnym ruchem skoczył ku Lejtanowi, sycząc przez zaciśnięte zęby:
— Nie „coś“, lecz „ktoś“, Erneście Lejtan! To on — Roman Panin, siewca trucizny słonecznej, czarowny fałszerz prawdy — poróżnił nas! Niewiadomo, jakim prawem uważa siebie za Abla — pogodnego, rozradowanego faworyta Boga i to — takiego Abla, którego ponury, na śmierć spracowany oracz — Kain nie ma prawa zgładzić z powierzchni ziemi! Panin mami i osłabia człowieka ziemskiego, ukazując mu promienne horyzonty, gdzie nic nie ma poza dalszymi połaciami ugoru, na którego przeoranie surowy Stwórca Wszechwiedzący z ziemi urobił człowieka...
Lejtan słuchał w milczeniu, zaciskając zimne, drżące palce. Sprogis znowu jął krążyć po pokoju oddychając ciężko i chrapliwie.
— Nienawidzę Romana Panina i chciałbym... — wyrzęził Sprogis, lecz urwał nagle i upadłszy na tapczan ukrył twarz w dłonie.
Milczenie długo panowało w pracowni Sprogisa. Przerwał je Lejtan nieśmiałym pytaniem:
— Wobec tego, coś mi powiedział przed chwilą, nie śmiem powtórzyć ci zaproszenia Romana...
— Mów! — syknął Wiliums gwałtownie podnosząc się i stając przed Ernestem.
— Roman zaprosił nas na dzisiejszy wieczór do siebie po wyroku jury... Niezawodnie przyśle ci jeszcze osobne zaproszenie. Chce zapoznać nas ze swymi rodzicami i wprowadzić do swego towarzystwa — zakończył Ernest.
— Jury ogłosi swój wyrok z pewnością dopiero jutro, — mruknął Sprogis.
Malarz przeszedł się kilka razy po pracowni, wreszcie rzucił w przestrzeń:
— W każdym razie powiedz mu, że przyjdę...
Lejtan posłyszał w głosie dawnego przyjaciela odcień ni to triumfu, ni to zapadającego ostatecznie ważnego postanowienia.
— Roman bardzo się ucieszy... — zauważył student i pożegnawszy Sprogisa szybko podążył do Starej Wsi.
W domu na biurku znalazł list Panina. Książę donosił, że jury wystawy odbyło już naradę i pierwszą nagrodę przysądziło jemu, drugą zaś i honorowy medal — Wiliumsowi Sprogisowi.
— Szczęśliwy jestem, — pisał książę, — że w ludziach nie wygasła jeszcze wdzięczna, pełna nadziei miłość do słońca! To dało mi zwycięstwo nad potężnym, lecz jakżeż beznadziejnie ponurym współzawodnikiem, który chce nawet słońce przytłoczyć i zgasić pod brzemieniem nieznośnej pracy, strasznej w jej potwornym i ohydnym wysiłku. Nie chce on, nie może uwierzyć, iż jest ona przekleństwem ludzkości, nie umiejącej dążyć z powrotem do raju...
Panin przypominał Ernestowi o swym zaproszeniu, a w dopisku informował go, że jednocześnie kazał lokajowi doręczyć zaproszenie Sprogisowi.
Z ciężkim sercem i trwogą, ociągając się i wzdychając ubierał się Lejtan, czując nieopuszczające go wrażenie wewnętrznego zimna.
Opanowała go nagle ostra potrzeba modlitwy, lecz słowa jej nie przychodziły mu na pamięć; myśli mknęły w szalonym wirze, wikłały się i znikały, jak gdyby ulatniając się bez śladu i pozostawiając po sobie tępy, niepokojący ból i wyrzut sumienia.
O godzinie 8-ej wchodził już do pałacyku Paninów.
W salonie zastał Sprogisa i spojrzawszy nań zdziwił się niewymownie. Malarz w smokingu, ogolony i starannie uczesany, bawił rozmową generałową — matkę Romana, która wyniosłym, lecz uprzejmym zarazem uśmiechem powitała Ernesta, mówiąc do niego:
— Poznaję pana, monsieur Lejtan, mówił mi już o panu mój syn, książę Roman. O, doskonałe wynalazł on dla pana przezwisko — „Promyczek“! Miał zupełną słuszność! Zupełną!!
Ernest uśmiechnął się, przezwyciężając dziwny nastrój męczącej trwogi, której pozbyć się nie mógł.
Sprogis natomiast był w wybornym humorze. Sypał kalamburami i bez żadnego wysiłku zgromadził koło siebie całe towarzystwo — jakichś nader dostojnych członków rady państwa, marszałka dworu i trzy, dość już wiekowe damy — sztywne i małomówne. Lejtan z podziwem patrzał na malarza, bo ten, śmiejąc się swobodnie i szczerze (takiego śmiechu Ernest nigdy nie słyszał u swego ponurego i surowego zawsze przyjaciela), mówił:
— Nie wątpiłem o wyniku jury, proszę państwa! Jakżeż można było czegoś innego się spodziewać? Roman jest wprost genialnym odtwórcą słońca, jego przejawów i wpływów na człowieka! Wspólnie z nim pokazaliśmy dwa bieguny słonecznego mitu. On — cud słońca, ja cud — człowieka! Oto, wszakże nam chodziło, Romku? Czyż nie ściśle zrozumiałem ciebie?
Panin, trochę zmieszany i blady, potwierdził to, podejrzliwie błysnąwszy oczyma w stronę Sprogisa. On też nigdy nie widział go takim rozbawionym i spokojnym. Nie mógł ani na chwilę przypuścić, żeby ten zacięty, nieufny i skryty człowiek zmienił się tak raptownie. Że wesołość i swoboda Wiliumsa nie były szczere, pod tym względem nie miał złudzeń; zresztą od razu spostrzegł jakieś dziwne błyski w jego oczach, a nie uszedł też jego uwadze skurcz warg — przelotny, krótki, jak błysk stali, a tak jednak silny, że odsłaniał mu zęby aż do dziąseł.
Strach, nie wiadomo dlaczego, zrywający się nagle, zmuszał go do uświadomienia sobie każdym nerwem nasuwającej się zgrozy nieprzewidzianych a jednocześnie nieuniknionych wypadków, kiedy to nic już, nawet szczęśliwy traf, nie jest w stanie oddalić ich straszliwych następstw.
Ten sam strach — ciężki, męczący ogarnął także Ernesta Lejtana. Obejrzał się i spojrzał na księcia Romana.
Coś dziwnego uderzyło w nim studenta.
Panin zmienił się do niepoznania.
Bladość okrywała jego piękną twarz, na której pod oczami i koło ust kładły się niebieskawe cienie, jak gdyby spowodowane ciężką chorobą lub szeregiem nieprzespanych nocy; promienne, szafirowe oczy ściemniały, gdyż źrenice niebywale się rozszerzyły. Książę wpatrywał się w plecy Sprogisa, siedzącego tyłem do niego.
Lejtanowi zdawało się, że dostaje pomieszania zmysłów lub że śpi, a jakaś zmora przygniata mu mózg i pierś. Zawsze spokojna, estetycznie niedbała postać księcia zdradzała wahanie, w rysach twarzy i w oczach — czaiła się zdławiona niechęć, a kto wie — może nawet nienawiść. Marszcząc czoło i pocierając ręce, jak gdyby tym ruchem chciał je rozgrzać i nadać zwykłą miękkość, Panin wyciągnął dłoń do Sprogisa.
— Wiliumsie — rzekł nieswoim, suchym głosem — masz zupełną słuszność! Daliśmy dwa krańce poglądu na to co jest najpotężniejsze na ziemi... Dążenie do słońca, które wynagradza za to miłościwie i hojnie, i niemal nienawiść do niedosiężnej gwiazdy, która stała się straszliwą pobudką do bezmiaru pracy. Słońce swym światłem i skwarem oślepia i dręczy człowieka w znoju jego codziennej orki na zarastającym chwastami ugorze ziemskim!
Rozpaczliwe dysonanse, zgrzytliwe i syczące szmery odezwały się w zwykle dźwięcznym głosie młodego Panina.
Sprogis zwrócił ku niemu twarz, wykrzywioną paroksyzmem niemego śmiechu, wbił w jego źrenice swe bezbarwne oczy, mimo pozornej wesołości bardziej niż zwykle ponure i ostre.
— No — właśnie, właśnie! — zawołał wreszcie szyderczo. — Dobrześ to wszystko zrozumiał, Romanie!
Panin milczał, bo jakiś starzec o dostojnym obliczu i długich, siwych bokobrodach zaczął analizować obraz Sprogisa.
— Uważam utwór pana za wysoce chrześcijański! Sam Bóg ustalił podział ludzkości na pracujących i korzystających z ich pracy. W swego oracza wcielił pan gigantyczną wprost potęgę niezłomnego przekonania o przeznaczeniu klasy, przez Boga i naturę skazanej na życie w mozolnej pracy mięśni...
— Jak jego koń, z pochylonym ku ziemi łbem i szerokim, wyprężonym zadem... — dorzucił Sprogis, a lekki skurcz zwęził mu jedno oko.
— Zupełnie tak samo!... — przytaknął dostojnik.
— Bezmyślnie? — syknął malarz.
— Prawie, bo praca stała się nawyknieniem, niemal fizyczną koniecznością, zastępując lub nawet zabijając pewne naturalne, zdawałoby się, odruchy psychiczne, na przykład — bunt przeciwko trwającemu tak długo i na pozór niesprawiedliwemu podziałowi ludzkości na...
Stary jegomość urwał, zapalając cygaro, z czego natychmiast skorzystał malarz i dokończył jego myśl:
— Bunt przeciwko podziałowi na tych, co, ciężko dysząc, cuchnąc potem, nawozem końskim i zgnilizną ziemi, napierają z ostrym, nie znającym miłosierdzia lemieszem na oślepiające ich, palące słońce, i na tych, którzy słońce to, jako bogowie pogańscy, obrali miejscem swych rozkoszy, zachwytów i... hymnów delfickich, drażniących, jak szyderstwo, rozniecających w strudzonej piersi oraczy bunt... bunt, ekscelencjo! Czyż nie tak, drogi mój Romanie?
Panin opuścił oczy i po chwili odpowiedział cichym, lecz twardym głosem:
— Mam inny podział dla ludzkości... Ja — Panin i ty — Sprogis jesteśmy w jednej kategorii...
— Zaszczytne, lecz niezrozumiałe dla mnie... — zaśmiał się Wiliums i z jakąś bezczelną zuchwałością patrzał na księcia.
W tej samej chwili do salonu wszedł majordom i zaprosił towarzystwo do stołu.
Obiad trwał długo i mijał w wesołym nastroju, gdyż jeden z przyjaciół Romana — hrabia Milutin i stary Panin, umiejący zaskarbić sobie serce monarchy sztuką bawienia, rozruszali wszystkich opowiadając anegdoty, imitując znane osobistości i dowcipnie plotkując.
Sprogis podtrzymywał ogólny nastrój, przytaczając komiczne epizody i wypadki z życia malarzy, panujące na Łotwie ucieszne obyczaje i zabawne zajścia pomiędzy władzami, a nie mówiącymi po rosyjsku Łotyszami.
Lejtan był milczący i nie mógł jeść, a coraz wyraźniejszy i nieznośny strach zaciskał mu gardło i tamował oddech.
Roman siedzący obok niego spostrzegł nastrój przyjaciela i szepnął do niego:
— Źle ci jest, mój mały... kochany Promyczku?
Ernest zmieszał się i odpowiedział:
— Od kilku już dni rzeczywiście czuję się marnie... Zapewne, jestem chory...
Panin pochylił się nad talerzem i mruknął:
— Wszyscy jesteśmy chorzy... Ty... Sprogis... i ja...
Lejtan spojrzał na niego ze zdumieniem i niepokojem.
Towarzystwo śmiało się głośno z powodu opowiedzianego przez hrabiego Milutina drastycznego wypadku z pewnym dyplomatą.
Nikt nie zwracał uwagi na młodego księcia i jego sąsiada, więc Panin pochylił się ku Ernestowi bliżej i rzekł półgłosem, dobitnie rozdzielając słowa:
— Spowodowałem chorobę Sprogisa... zmuszając go do porwania się na rzeczy, dla niego tak niedoścignione, jak dla ryby — życie w szampanie... On zaś w tym porywie rozpętał w sobie taką moc żywiołową a niebezpieczną dla mnie, że pod jej brzemieniem mrok i burza ogarnęły nasz świat duchowy!... Jestem chory... bardzo chory!... Ty zaś, Promyczku, wydajesz mi się kryształową wazą pomiędzy dwoma mknącymi w różne strony głazami!... Czy zawadzą one o ciebie, potrącą i zdruzgocą, czy też ominą i odbiegną od siebie daleko, aby się już nigdy nie spotkać... tego przewidzieć nie mogę... Ty jednak czujesz nadciągające i groźne niebezpieczeństwo, wiszące nad tobą jak zmora, i dlatego też jesteś chory i biedny, mój mały Promyczku...
— Romanie, cóż się to dzieje?... — wyjąkał Lejtan z jakąś gryzącą rozpaczą w głosie, z trudem powstrzymując się od łez.
Panin uśmiechnął się smutno i odparł natychmiast:
— Prawo natury, mój drogi Erneście, prawo natury! Mocarni samotnicy zawadzają sobie wzajemnie... Zbliżając się do Wiliumsa nie przewidziałem, że jest tak potężny... potężniejszy ode mnie, bo posługuje się mocą ziemi... tylko ziemi! Gdym to zrozumiał, chciałem właśnie z ciebie uczynić pomost pomiędzy sobą a nim, lecz on zburzył przerzucony ku niemu łuk tej budowli... Pozostałeś więc pomiędzy nami, jak ta łatwo rozpryskująca się waza kryształowa, o której ci już mówiłem... Pamiętaj tylko, że lepiej być kryształową wazą niż garnkiem glinianym!... Ale nic nie zmieni praw natury, więc pij, Promyczku, pij dobre wino! Możesz sobie czasami pomyśleć, że to wino zrodziła ziemia, nasiąknięta potem oraczy i nawozem końskim utuczona, lecz nie zapominaj nigdy, że uszlachetniły je szał słoneczny i natchnienie bogów! Pij, mój mały!
Trącili się czerwonym jak krew, aromatycznym burgundem i wychylili kieliszki do dna.
— Dolej wina i bacz, abym nie widział próżnych kieliszków! — zawołał Panin do lokaja a w głosie jego zabrzmiała pogróżka.
Pili w milczeniu, patrząc na siebie z zaciekawieniem jak gdyby badając się wzajemnie i o coś pytając.
Przed oczami Lejtana majaczyła ta sama wspaniała sala, a w niej — stara księżna ze złotym krzyżem nestoriańskim na piersi i piękna, uduchowiona twarzyczka Manon Brissac. Widział troskę i niepokój w jej oczach i słyszał cichy, jak utajone westchnienie szept:
— Nie bierz udziału w walce tych ludzi! Strzeż się!
Około 11-ej, już po kawie, koniaku i likierach młody książę zaprosił swoich gości do pracowni. Oprócz Sprogisa i Lejtana było tam jeszcze czterech najbliższych przyjaciół Romana.
W pracowni rzęsiście oświetlonej i przybranej kwiatami stał okrągły stół, a na nim kosze z owocami i dwie duże wazy — jedna srebrna, w której płonął bladym, niebieskim płomieniem poncz z kawałkiem topniejącego w ogniu cukru, umieszczonym na dwóch skrzyżowanych klingach szpad, druga — kryształowa. Stała ona na bryle lodu, włożonego do głębokiej żardiniery. Różowy, perlący się pęcherzykami gazu płyn wywołał zachwyt wśród gości.
— Hurra! — krzyknęli. — Szampan i to jaki! „Montebello rose“! Cóż to za nektar boski!
Siedzieli w wygodnych fotelach lub na pół leżeli na otomanach popijając gorący poncz, śmiali się, dowcipkowali; jeden z gości — oficer huzarów śpiewał frywolne piosenki francuskie.
Lejtan, chociaż podpity, czuł wyraźnie niewytłumaczony niepokój i lęk; mrużąc klejące się powieki dostrzegał niby przez mgłę twarze ucztujących.
Wszystkie one stały się podobne do siebie; rozróżniał je tylko przypadkowo.
Poznawał Milutina, bo ten nabijał sobie usta czerwonymi truskawkami; biała fajeczka z wyrzeźbioną realistyczną grupą nimfy i satyra, złączonych w miłosnym uścisku wskazywała, że się znajduje w ustach huzara-śpiewaka, a ciągle połyskujący monokl zdobił oko sekretarza londyńskiej ambasady. Poznawał też dawnego znajomego barona Prangla, którego Roman także zabierał na dalekie wycieczki łódką lub powozem. Nie mógłby zresztą nie poznać go, bo baron miał na prawym policzku dużą czerwono-siną plamę.
Chwilami majaczyły przed Lejtanem podkrążone oczy księcia i ciemne cienie wokoło jego ust...
W fotelu koło marmurowego posągu Prometeusza siedział Sprogis. Obierając pomarańczę opowiadał coś Milutinowi i z głośnym śmiechem wskazywał oczami na ścianę.
Książę pił na umór.
Leżał na sofie z założonymi za głowę rękami; od czasu do czasu sięgał po szklankę, stojącą na małym, arabskim stoliku.
Posłyszał śmiech Sprogisa i zwracając w jego stronę zamglone oczy, spytał leniwym głosem:
— Bawisz się, Wiliumsie? Cieszy... mnie, że... nareszcie jesteś wesoły...
— Dziękuję! — odkrzyknął nienaturalnie wysokim głosem Sprogis. — Istotnie bawię się... Założyłem się właśnie z hrabią...
— O co? — spytał huzar, pyknąwszy fajeczkę i jednym łykiem wlewając do gardła szklankę ponczu.
— Spostrzegliśmy na ścianie zwykłe żelazne gwoździe... Te brzydkie bretnale tkwią bez użytku i szpecą piękną tapetę... Na ten temat zaczęliśmy snuć przypuszczenia... Hrabia twierdzi, że Romek wiesza na nich palety, ja zaś dowodzę, że musiały na nich wisieć cztery obrazy bez ram... Jestem widocznie urodzonym Sherlockiem Holmesem, bo spostrzegłem świeże zadraśnięcia na ścianie... Założyliśmy się o butelkę szampana! Romku, musisz rozstrzygnąć nasz spór!
Sprogis śmiejąc się podszedł do Panina. Ten nagle drgnął i z trudem usiadł, z przestrachem wpatrując się w szyderczą, roześmianą twarz malarza.
— Tam? Za piecem?... Koło kotary? — bełkotał, zwlekając z odpowiedzią.
— Tam, za piecem, koło kotary! — powtórzył z naciskiem Sprogis i zmrużył kurczące mu się powieki.
— Tam... istotnie... wisiały obrazy... — szepnął książę, zasłaniając twarz rękami jak gdyby oczekując ciosu.
— Dlaczegożeś je zdjął i zeszpecił całą ścianę? — coraz groźniej i natarczywiej już dopytywał Sprogis.
— Były to... nieudane szkice... — wybełkotał Panin.
— Twoje własne, czy kogoś innego? — nastawał Łotysz, z pogardą patrząc na księcia.
Ton jego głosu przesączył się przez otumaniony winem mózg i dotarł do świadomości Panina.
W jednej chwili zrzucił z siebie władzę alkoholu, wyprostował się i, wstając, odparł spokojnie już, z dobrotliwym uśmiechem kładąc dłoń na ramieniu Sprogisa:
— Te płótna należały do mnie, Wiliumsie, mógłbym więc uczynić z nimi wszystko, co bym zechciał!
— Mógłbyś je naprzykład spalić? — spytał malarz, zaciskając szczęki.
— Z całym spokojem! — padła odpowiedź. — Są moją własnością, a w dodatku nie miały szczególnej wartości, jak każdy poryw na rzeczy niedoścignione.
I nagle, zaciskając pięści, krzyknął przeraźliwie:
— Właśnie teraz spalę je... Spalę! Spalę!
Pohamował się i wybuchnął nieszczerym śmiechem, wołając:
— Precz z ponczem! Nalejcie sobie szampana!
Po chwili, trzymając szklanki, w których perliło się i lekko pieniło szlachetne wino, goście otoczyli stół, na który wydźwignął się książę Panin. Długo wpatrywał się w przyjaciół, zatrzymując wzrok na każdej twarzy z osobna, a wbiwszy nieprzytomny wzrok w zmrużone oczy Sprogisa, zaczął mówić nietrzeźwym, niewyraźnym głosem, tracąc co chwila wątek myśli i szukając słów:
— Różowy szampan... nektar... Nie!... nie tak!... Być może, po raz ostatni... ostatni jesteśmy razem... Wkrótce wyjadę... Co? O czym mówiłem? Ach, te obrazy... do mnie należą, tylko do mnie... Tak! Wyjadę.. może na zawsze.. Ciasno mi tu jest i... zimno! Gdy odjadę... nie zapomnijcie o Romanie Paninie... Pamiętajcie, com mówił... Słońce to nie tylko planeta... to — symbol najwyższy!
Mowę księcia przerwał brutalny śmiech Sprogisa, a potem rozległ się jego głos:
— Nie czas na filozofię i przepowiednie wyroczni delfickiej... książę! — Nie czas!... Przysłowie powiada, że co pijany ma na języku, to trzeźwy ma w myśli. Powiem zatem, co myślę... Nie masz prawa mówić o jakimś tam niedosiężnym pięknie i prawdzie, gdy sam, idąc po ziemi, tratujesz żywe istoty — trawę, chrabąszcze... ludzi nawet — zrozum — ludzi, którym swoim bajaniem odbierasz spokój i popychasz ich na drogi rozstajne! Istnieje piękno ziemi, bo ono ma moc rozświetlić mrok życia ludzi stroskanych i cierpiących, przeżartych zbrodnią mimowolną, do której popycha nędza i niczym nie okupiony znój pracy. Nie mów nic, Romanie Panin, bo nie odważyłeś się ani razu dotknąć tej nędzy i męki sercem, duszą i rękami! Nie mów ani mnie, ani Lejtanowi tych pięknych a pustych słów o wielkiej prawdzie, nie widzieliśmy bowiem jej świetlanych szat anielskich, nie słyszeliśmy jej głosu, chociaż powinien być chyba potężniejszy od wycia i łoskotu burzy! Nie mów nic i — pij, ponieważ mędrcy ziemi orzekli przed wiekami, iż „in vino — veritas“. Ono podszepnie ci może, co masz czynić, a i mnie da radę jedyną... jedyną...
Szampan, czy jakiś nagły przebłysk myśli sprawiły, że Panin począł się śmiać tak gwałtownie, iż zatoczył się i byłby spadł ze stołu, gdyby go przyjaciele nie pochwycili w objęcia. Usadowiwszy go na sofie, podali mu świeżą szklankę wina.
Panin wzniósł ją nad głową i krzyknął:
— Piję za Sprogisa i za... moich wrogów w jego ręce! Upiję się dziś, jak bydlę, aby się przypodobać Wiliumsowi!
Był to ostatni wysiłek myśli księcia, jego ostatnia zemsta. Pił już teraz w milczeniu lub bełkocąc jakieś niezrozumiale słowa.
Nikt nie zwracał na niego uwagi, bo wszyscy goście — pijani już i podnieceni — mówili naraz, ściskali się lub coś dowodzili sobie wzajemnie, bezładnie gestykulując.
Zegar wydzwaniał godzinę za godziną.
Poza oknami od dawna już świtało, lecz grube kotary nie przepuszczały słabej jeszcze poświaty.
Goście gospodarowali sami, wydobywając ze stojącej pod oknem lodowni coraz to nowe butelki i zakąski.
Sprogis, jak gdyby zupełnie pijany, deklamował po łotewsku, ilustrując słowa ruchami całego ciała.
Nagle umilknął i obejrzał się.
Dyplomata, objąwszy huzara, spał, złożywszy spoconą głowę na jego czerwonym mundurze. Oficer kiwał się i pomrukiwał nieprzytomnie; hrabia Milutin wyciągnąwszy długie nogi na środek pracowni, uparcie wpatrywał się w deseń kobierca i powtarzał w kółko:
— Arabeski... Ara.. ara.. be.. beski...
Obok niego, odrzuciwszy ciemną głowę na białe oparcie fotelu, siedział Lejtan bez ruchu, z zamkniętymi oczami.
Prangel usadowił się w kucki na skórze białego niedźwiedzia i od czasu do czasu uderzał szklanką o szklankę, bełkocąc pijanym głosem:
— Dziń, dziń... i — pęknie w końcu... Cha-cha-cha!
Sprogis zbliżył się do sofy i, oparłszy się na niej kolanem, pochylił się nad Paninem.
Wpatrywał się długo, z jakąś straszliwą uwagą i drapieżnym zaciekawieniem, szukając czegoś w tych pięknych, bladych rysach i na wysokim czole, przez które przeciągnęło się pasemko płowych włosów.
Źrenice Sprogisa, niby dwa ostrza, mocną wymierzone ręką, macały naprężone, tętniące żyły, widzialne pod cienką skórą na skroniach księcia, dotykały gardła i piersi Panina, spokojnie unoszącej sztywny, biały gors koszuli.
W tym ostrym wzroku czaiła się jednak myśl, zimna i jak gdyby skamieniała w najwyższym skupieniu. Ponurą namiętnością przysięgi straszliwej, okrucieństwem ekstazy, wchłoniętej przez krew, mięśnie i rozum, szkliły się oczy Sprogisa. Nie mózgiem już, lecz wzrokiem raczej pochwytywał myśl nieodstępną od dawna, niby ze stali wykutą. Tkwiła przed nim jak gdyby odwieczna stela, w którą prawodawca nieznany ostrzem swej męki palącej, zwątpienia gorzkiego, wzlotów zuchwałych i upadków rozpaczliwych wrzeźbił słowa niezmiennego wyroku. Sprogis widział przed sobą to pismo nocy nieprzespanych i miotań ducha, czytał je, powtarzając bezdźwięcznie:
— Jesteś wyższy ode mnie jasnością i pogodą niczym niezatrutej duszy, boś nie dotknął ziemi. Słyszysz i widzisz to, co ponad nią istnieje, co żyje w głębi twojej istoty. Głuchy jesteś na bluźnierstwa i skowyt rozpaczy ludzkiej, na ciężki oddech dążącego do lepszej ziemskiej doli człowieka, ślepy na wszystko, czym w trosce żyje ziemia. Dlatego zwyciężyłeś mnie — jej syna. Obudziłeś w ludziach chęć do niedoścignionych marzeń, a oni zamknęli oczy na mój obraz, — obraz nędzy człowieczej. Wołasz ich do słońca, a ci szaleńcy poszli za tobą! Zgubiłeś mnie!... zabiłeś!... Ma się stać zemsta za ten mord podstępny, za twoją potężną namową dokonany rękami ludzi ziemi i nędzy.
Znał na pamięć każdy wyraz tego wyroku, lecz nawet w tej chwili, w duszy jego, niby głos sumienia, rozległ się szept gorący:
— Zatrzymaj się!...
Zaciskając szczęki i jeszcze niżej pochylając się nad leżącym, bił w niego i przeszywał go myślą, która miała coś usprawiedliwić i kogoś rozgrzeszyć:
— Zrozum, że jesteś wrogiem nie tylko moim, lecz i całej ludzkości! Porywasz ją na wyżyny niebezpieczne, pustynne i jałowe. Zginie ona w upadku straszliwym lub sił pozbawiona i woli do walki — stanie się łupem szaleńców i wrogich potęg ziemi. Zrozum! Zrozum!
Znowu wpatrywał się w majaczącą przed nim płytę, na której połyskujące ostrze na jawie ryło ostatnie słowo wyroku, wyżarte przez nieskończone pasmo wieków z trwającą w nim, nieprzerwaną nigdy, zbrodniczą i obłędną walką synów ziemi.
— Tak! — padło wreszcie twarde słowo i zamarło na ustach malarza, jak gdyby resztką siły i świadomości czepiając się warg, by nie oderwać się już od nich i nie rozpętać żywiołów, wstrzymywanych ostatnim wysiłkiem woli.
Sprogis szybkim ruchem wyjął z kieszeni podłużne pudełko niklowe i małą flaszkę.
Rozejrzał się wokół.
Wszyscy spali, zmożeni nadmiernie wypitym winem, nawet zezowaty baron Prangel przestał już dzwonić szklankami i spał, wygodnie oparłszy się czerwono-sinym policzkiem o wypchany łeb białego niedźwiedzia.
Ostrożnie usiadłszy na sofie, malarz otworzył pudełko, lecz natychmiast ukrył je pośpiesznie pod poduszkę, gdyż z korytarza doszedł go szmer zbliżających się kroków.
Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
Sprogis w okamgnieniu rzucił się na podłogę i jął mruczeć pijanym głosem.
Wszedł lokaj i ujrzawszy śpiącego księcia zadzwonił na innego sługę.
We dwóch wynieśli księcia z pracowni a starszy z nich mruknął do kolegi:
— Zaczął pić młody książę... Stary też podobno tęgo popijał za młodu... Rozbierzesz go, Szczepanie, i ułożysz do snu... A tych bydlaków nie budź, prześpią się i, nie znalazłszy księcia, pójdą sobie rychło...
Ledwie słudzy odeszli, Sprogis zerwał się, stanął przy drzwiach i nasłuchiwał.
Wyczekał aż jeden z lokai zeszedł na dół, a w kilka minut potem posłyszał szurgające kroki drugiego.
Sprogis, namoczywszy serwetę w zimnej wodzie, zebranej dokoła topniejącego lodu, jął cucić Lejtana. Miał namarszczone czoło i surową, skupioną twarz człowieka, który odrzucił już wszelkie myśli i wahania, gdyż zapadło w nim postanowienie. Stało się ono silniejsze już od woli, a złożyły się na jego bezlitosną moc wszystkie żywiołowe potęgi ludzkie, ostatecznie zwolnione z więzów rozumowania i naleciałości obcych nagle przebudzonej, pierwotnej naturze.
Mięśnie działały szybko i sprawnie.
Myśl zamknęła się w ciasnym, lecz ściśle ograniczonym kole niezbędnych w tej chwili czynności, nie rozpraszając się już i nie wahając.
Lejtan wkrótce otworzył oczy i rozglądał się po pracowni ze zdumieniem.
Ujrzawszy przed sobą Sprogisa i czując na sobie jego ostry, rozkazujący wzrok, oprzytomniał do reszty.
— Już późno... chodźmy do domu... — szepnął suchymi wargami.
— Późno... Czas na nas!... — odpowiedział Wiliums. — Musisz tylko pójść jeszcze do sypialni Romana... Prosił cię o to, wychodząc... Czuł się bardzo źle... Pozostawił tu szpryckę... Pójdziesz do sypialni i wstrzykniesz mu pod język kamfory! Słyszysz?... Nalegał, aby koniecznie — pod język, bo inaczej robią mu się wrzody... Delikatna skóra książęca... Wstawaj i idź!
Niby pod wpływem hipnozy, odurzony jeszcze winem, Lejtan wstał, lecz zachwiał się na nogach i ledwie że nie upadł.
Sprogis nie zauważył tego, bo siedząc na sofie, wciągał płyn do pompki.
Niespostrzeżenie schował flaszkę do kieszeni kamizelki i, oddawszy szpryckę Lejtanowi, popchnął go ku drzwiom. Usiadłszy na sofie, utkwił wzrok w bielejącym tuż przed nim posągu Prometeusza, tratującego ludzi w chwili, gdy przynosił im wspaniały i dobroczynny dar — ogień.
Cierpliwie i spokojnie czekał, nasłuchując. Nic nie czuł. Wszystkie myśli jego, troski, bóle i udręki utonęły w tym oczekiwaniu. Jakiś lodowaty zwał ciężył mu pod czaszką.
Lejtan zataczając się powrócił. Trzymał w ręku opróżnioną szpryckę. Oddał ją malarzowi i z jękiem opuścił się na sofę.
— Głowa mnie boli straszliwie!... — wyrzęził. — Zastrzyknij mi kamforę, Wiliumsie!
Sprogis nic nie odpowiedział, gdyż uważnie oglądał igłę i szklaną pompkę.
Nagle zmrużył oczy i syknął, ujrzawszy plamkę krwi na niklowej oprawie szprycki.
— Co to jest?... — spytał, wbijając oczy w Lejtana.
Ten ociężałym wzrokiem spojrzał i odparł leniwie:
— Krew... wsadziłem igłę za głęboko... Trochę krwawiło mu z ust... Ale to nic... bo nie obudził się nawet...
Sprogis wytarł igłę i niklową oprawę instrumentu o róg jedwabnej poduszki i włożył go do pudełka.
Znowu o niczym nie myślał, lecz czuł się teraz inaczej, niż kiedy cucił upitego Ernesta.
W tej chwili nie miał już przedmiotu swych nieustannych, dręczących go jak zmora myśli. Przez długie miesiące gromadził w sobie tyle uczuć i myśli różnorodnych, że przelawszy je w czyn, został z jałową próżnią w sercu i mózgu.
Jakaś słabość i odrętwienie zmusiły go do wypicia resztki wina, pozostającego w kieliszku, stojącym na stole.
To go wzmocniło, więc mokrą serwetą otarł sobie czoło i kark, obudził Prangla i wraz z nim i Lejtanem zataczając się i śmiejąc zeszli do portiera.
— Spać... spać! — wzdychał Ernest.
Sprogis wsadził obydwu do dorożki i podał woźnicy adres Lejtana. Pozostawszy sam, po krótkim namyśle twardym krokiem poszedł ulicą, jeszcze pustą, bo dozorcy domowi dopiero zaczynali zamiatać chodniki, ziewając na głos i drapiąc się w głowę. Gdzieś zegar wydzwonił sześć razy.
Koło katedry Kazańskiej skinął na dorożkę i kazał się zawieźć do domu.
Otworzył drzwi własnym kluczem i bez szmeru wszedł do sieni. Spostrzegł na tle szpary uchylonych drzwi do saloniku sylwetkę zbudzonej jego krokami pani Zenaidy. Zatrzymał się i z cichym śmiechem rzekł:
— Za godzinę zwalniam pokój... Wyjeżdżam do Paryża... Miałem... wyruszyć dopiero jutro, lecz zmieniłem plan... Pojadę przez Wiedeń... przez Wiedeń!
Wszedł do swej pracowni i zamknął drzwi na klucz.
Ernest Lejtan spał kamiennym snem. Przyjechawszy do domu z trudem dowlókł się do łóżka i w ubraniu padł na posłanie. Alkohol trzymał go w swej mocy tłumiąc wszelkie odruchy uczuciowe i zacierając wspomnienia.
Student nie uświadamiał sobie, że ktoś szarpie go, wstrząsa i usiłuje podnieść mu głowę. Dopiero poczuwszy zimną wodę na czole i skroniach, a potem strugę jej, biegnącą mu po piersi i karku, poruszył się i uniósł nabrzmiałe powieki.
Nieprzytomnym wzrokiem patrzał przed siebie.
Jak gdyby przez gęstą mgłę zamajaczyła przed nim upiorna, przerażona twarz barona Prangla. Mówił coś do niego szeroko roztwierając usta, lecz Lejtan poprzez szum i jazgot panujący w głowie słyszał tylko urywane sylaby nie mogąc ułożyć ich i powiązać należycie.
Zamknął oczy, wyczerpany tym wysiłkiem, westchnął i już na nowo zapadał w senne odrętwienie, gdy jeden dźwięk powtarzający się uporczywie jął wświdrowywać się w zatruty, nieczynny mózg, podrażniając go i zakłócając stan bezwładu.
Instynktownie bronił się przed natarczywością tego dźwięku, lecz on wdrążał się coraz głębiej, a potem na razie szybko i częstotliwie uderzającym młoteczkiem wbijał mu w mózg jakieś ostrze, wkrótce zaś, niby młotem kowalskim, — ciężkim, druzgocącym grubą skorupę stężałych oparów winnych, — walił w jedno i to samo miejsce i wykrzesywał iskry świadomości.
Marszcząc czoło i oblizując suchym, sztywnym językiem spieczone wargi Lejtan jął nadsłuchiwać.
Długo nie mógł przebudzić w sobie zatrutych, uśpionych nerwów, lecz nieustępliwy młot ożywił je w końcu i zmusił do funkcjonowania, a wtedy dźwięk rozbrzmiewający coraz to natarczywiej doszedł do tajemniczej głębi, gdzie zewnętrzne wrażenia przekształcają się w świadomość i przybierają kształty idei.
W tej to chwili wszystko się w nim poruszyło, rozedrgało i rozdygotało.
Skulił się, skurczył w przeczuciu, że przeogromny młot kowalski runie mu na głowę, roztrzaska ją i zwolni zwichrzoną falę straszliwych odruchów i dręczących myśli.
— Panin... Panin zabity!... Zabity... — dobiegły Lejtana słowa i natychmiast przeistoczyły się w huk toczącej się z gór lawiny kamiennej, w ogłuszający jazgot spadającego piorunu.
Oprzytomniał do reszty i poderwany nieznaną i straszliwą mocą, usiadł na posłaniu patrząc w przestrzeń osłupiałym z przerażenia wzrokiem.
Gdzieś, głęboko w piersi tliła się iskierka oszukańczej nadziei, że jeszcze śpi i że tylko przez sen dochodzą go te słowa, bez związku z rzeczywistością rozbrzmiewające w otumanionym mózgu.
Lecz znowu posłyszał i już wyraźniej, ze straszliwym niemal okrucieństwem rzucane słowa:
— Znaleziono Panina w sypialni... martwego... Morderstwo!... Śledztwo ustaliło już dowody zbrodni!
Poczuł ściskającą mu ramię dłoń i gorący oddech na uchu.
Obejrzał się i poznał Prangla. Nic nie mówiąc prześlizgnął się wzrokiem po pokoju i zatrzymał go na zegarze. Wskazówki dobiegały pierwszej.
— Och! — jęknął Ernest. — To już tak późno?...
Przeciągnął się i ziewnął, lecz baron wstrząsnął nim gwałtownie i niecierpliwym głosem zawołał:
— Niech się pan pośpieszy! Proszę się umyć! Na pierwszą mamy się stawić u sędziego śledczego...
— U sędziego śledczego?... — powtórzył Lejtan, a w mózgu jego natychmiast rozległo się echo przed chwilą słyszanych słów: „Morderstwo... ustalono dowody zbrodni“.
Wzdrygnął się. Echo wydało mu się fałszywym, niemal niemieszczącym się w świecie jego pojęć.
Któż i za co miał zabić Romana Panina?
Przecież nie miał, nie mógł mieć wrogów?
Ociężała myśl jęła sunąć śladami leniwie ożywających wspomnień i wrażeń ubiegłej nocy.
Płonący niebieskim ogniem poncz — słodki, gorący i lepki... Pomarańcze, banany, truskawki... tartinki... podsmażane z parmezanem... potem „Montebello Rose“ w szklankach ociekających rosą... śpiewający czerwony huzar, zawsze roześmiany Milutin, błyszczący monokl dyplomaty, czerwono-siny policzek barona Prangla i... blade czoło Panina, stojącego na stole...
Któż z tych ludzi mógł go zabić?
— Piję za zdrowie Sprogisa i... za moich wrogów w jego ręce! — rozległ się niemal tuż przy jego uchu głos księcia.
— Sprogis, Wiliums Sprogis? Nie, nie! to — niemożliwe... zresztą wyszliśmy razem... — przypominał sobie Lejtan.
Wstał z łóżka, wypił dwie szklanki zimnej wody, szybko się umył i przebrał za parawanem, od czasu do czasu spoglądając na barona.
Prangel chodził z kąta w kąt przyciskając sobie palce do skroni i chwilami wykrzykując:
— To — straszne! To — okropne!
Za trzecim, czy czwartym razem słowa te zakradły się do serca i świadomości Lejtana.
Na razie niejasny niepokój rósł szybko i wzmagał się, aż przeszedł w taki obłędny strach, że Ernest poczuł lód w piersiach, a nie mógł powstrzymać dreszczy, które wstrząsały nim. Chwilami słyszał, jak dzwonią mu coraz silniej zaciskane zęby.
Wyszli wreszcie i wsiadłszy do dorożki pojechali.
W sądzie długo szukali biura sędziego śledczego drugiego obwodu, a gdy weszli do poczekalni, ujrzeli tam tłum ludzi. Uczestnicy ostatniej uczty w pracowni księcia, majordom, lokaje, stróż i portier z pałacyku Paninów; komisarz policji, zwykli posterunkowi i jacyś jeszcze nieznajomi mężczyźni i kobiety — wszystko to oczekiwało na przesłuchanie przez sędziego śledczego.
Ktoś półgłosem poinformował ich, że w tej chwili odbywa się narada z prokuratorem, osobiście kierującym tajemniczą sprawą zamordowania syna wpływowego przy dworze generała.
Zgromadzeni w poczekalni mieli tępy wyraz twarzy i patrzyli w ziemię lub w okno znudzonym, błędnym wzrokiem.
Lejtan usiadł koło drzwi. Przed nim stało dwóch nieznajomych coś sobie opowiadających.
Do uszu studenta doszedł urywek ich rozmowy:
— ...ale się wszystko wykryje! Sprawę powierzono najlepszemu sędziemu śledczemu — Stawrowskiemu...
— A tak! Ten to spod ziemi wykopie sprawcę — zgodził się drugi. — Wezwał mnie dziś o ósmej i kazał być w pogotowiu.
— Wywiadowca... — szepnął do Lejtana siedzący obok baron Prangel.
Student przerażonym wzrokiem patrzył na stojących przed nim ludzi i z trudem przezwyciężył dreszcze, całą siłą woli wstrzymując się od dygotania i dzwonienia zębami; zgrzytały mu tylko w tak silnym zwarciu szczęk, że aż czuł ból koło uszu i w karku.
Przez poczekalnię przeszedł powolnym krokiem prokurator — niestary jeszcze, wyniosły, bardzo dostojny i tajemniczy.
Sędzia śledczy zaczął natychmiast wywoływać świadków.
Pierwszy został wezwany sędziwy majordom Paninów i po kilku minutach wyszedł wzruszony, ze łzami w oczach; po nim nastąpiła kolej portiera, lokajów, dozorców domu, jakiegoś dorożkarza, a dopiero po przesłuchaniu całej służby woźny jął wpuszczać do gabinetu sędziego przyjaciół zamordowanego księcia.
Lejtana wezwano w trzeciej kolei.
Od drzwi gabinetu do jego miejsca było zaledwie osiem kroków. Wiedział to dokładnie, bo liczył je za każdym razem, gdy przesłuchany już świadek przechodził przez poczekalnię.
Posłyszawszy swoje nazwisko, nie od razu zrozumiał, że woźny wywołuje właśnie jego — Ernesta Lejtana.
Wreszcie wstał z nieznośnie ciężącą mu w piersiach bryłą lodu, od której, niby wartkie strumyki, po całym ciele rozbiegały się zimne wężyki od stóp do głowy.
Ach, ta głowa! Ciężka i płonąca przypominała mu ciasną pułapkę.
Podobne do myszy, smaganych przerażeniem, miotały się w niej ułamki potarganych myśli, zazębiające się o siebie, tłoczące i krzyżujące się bezładnie. Od czasu do czasu budziły one jakieś wspomnienia, tworzyły niewyraźne, zamglone obrazy, ożywiały zatarte od dawna, jak gdyby przed wiekami przeżyte wrażenia.
— Cztery... sześć... siedem... — niewidzialny pedometr odbijał w zbolałej głowie każdy krok studenta.
Ujrzał wreszcie przed sobą uchylające się drzwi i przestąpił próg gabinetu sędziego.
Jak przez mgłę dojrzał urzędowe biurko ze stosem niebieskich zeszytów i czerwonych tekturowych teczek, duży kałamarz z brązu stojący na poplamionej atramentem marmurowej podstawce i kubek z piórami.
Z trudem podniósł oczy na siedzącego po drugiej stronie sędziego. Był to stary już człowiek o zupełnie łysej, żółtej czaszce, długiej siwej brodzie i steranej, pociętej głębokimi zmarszczkami twarzy. Spod szczeciniastych, ciemnych brwi patrzyły badawczo szare, rozumne, wcale nie straszne oczy, zmęczone zapewne długim ślęczeniem nad papierami przez szereg przepracowanych, bezsennych nocy.
— Proszę siadać! — rzekł sędzia wskazując na krzesło.
Lejtan usiadł i zesztywniał.
Z trudem, jak gdyby poprzez łzy, dostrzegł młodzieńca w uniformie, siedzącego przy stoliku pod ścianą. Urzędnik pochylony nad dużym arkuszem papieru coś pisał nie podnosząc oczu.
— Nazwisko pana, imię, lata, stan, wyznanie, zawód? — rzucał sędzia Stawrowski zwykłe pytania.
Student odpowiadał przez zaciśnięte zęby, od czasu do czasu spoglądając na sędziego, zdawało się, zatopionego w myślach nie mających nic wspólnego ze sprawą i pytaniami, tysiąc razy zadawanymi w jego kancelarii.
— Co pan może nam powiedzieć — panie Lejtan, o interesującym nas wypadku?
Ernest drgnął nieznacznie.
— Zaczyna się... — zerwała się z głębi mózgu i niby wyślizgnąwszy się z pułapki śmignęła bez śladu myśl.
Co się zaczyna — tego nie uświadomił sobie, lecz zwierzęcy, dziki instynkt samozachowawczy zmusił go do zapanowania nad strachem i zimnymi dreszczami. Podniósł głowę i odparł na pozór spokojnie:
— Nic! Nic nie wiem...
Stawrowski poruszył się na krześle i z odcieniem jak gdyby zniecierpliwienia zauważył:
— Może pan nie znać szczegółów zbrodni, to znaczy — jej wykonawców i powodów, lecz, na miły Bóg, musiał pan poczynić jakieś spostrzeżenia! Najbardziej mógłbym się tego spodziewać po panu, bo, jako malarz, powinien pan mieć wyrobiony zmysł obserwacji... Więc nic pan nie spostrzegł?
Lejtan potrząsnął głową i powtórzył z uporem, ciesząc się wewnętrznie, że już odzyskał władzę nad sobą:
— Nic!
Stawrowski jednak od razu posłyszał tę nutę zaciętego uporu i utajonej radości, która przebrzmiała w jednym krótkim słowie „nic“.
Nieznacznie, nie zmieniając wyrazu twarzy i zupełnie obojętnie patrząc w przestrzeń, obserwował jednak bacznie siedzącego przed nim młodzieńca.
Natychmiast porobił pewne spostrzeżenia.
Wzruszenie i zgnębienie, odbite w ruchach i na twarzy Lejtana, gdy wchodził do gabinetu, przeszły nagle w nieprzystępną odporność, wyczuwaną instynktownie przez doświadczonego sędziego. Nie uszły też jego uwagi rozszerzone źrenice studenta, kurczące się na policzkach mięśnie i krótki, urywany oddech.
Stawrowski podniósł ramiona i uśmiechając się wesoło powiedział:
— Istotnie! Nie miał pan, panie Lejtan, sprzyjających warunków dla obserwacji. O ile wiem, z zeznań służby księcia Panina, wszyscy goście jego, a w tej liczbie i pan, byliście zupełnie pijani... Jak się to mówi — w sztok, czy w dym, hę?
Ernest natychmiast wywołał na twarzy jak najweselszy uśmiech i odparł:
— O, tak!... Piliśmy stanowczo za dużo!
— Za dużo! — zgodził się sędzia. — Mam jakieś wewnętrzne przekonanie, że gdyby nie ta pijacka noc, zbrodnia nie miałaby miejsca... Ale... ale... czy nie wie pan, co się dzieje z pańskim przyjacielem? Że jest on pańskim przyjacielem i ziomkiem — dowiedziałem się od generała Panina.
— O kim pan mówi? — zapytał Ernest, a strach przed czymś nieznanym jeszcze bardziej zwęził mu źrenice i zacisnął szczęki. — Mam wielu przyjaciół...
— Mam na myśli... Wiliumsa Sprogisa...
Lejtan wyczuł w tej chwili utkwiony w siebie wzrok sędziego i jeszcze innej pary oczu, skierowanych od stolika sekretarza.
— Sprogis? — szepnął. — O ile pamiętam wyszliśmy razem... On, ja i baron Prangel... Rozstaliśmy się przed pałacem księcia.
— Zgadza się to z zeznaniem portiera... — mruknął sędzia. — Najzupełniej się zgadza...
Strach znów ukrył się w zakamarkach serca i Lejtan już śmielej podniósł głowę.
— Czy nie wie pan, dlaczego Sprogis nie stawił się na moje wezwanie? Tymczasem powinienby był stawić się pierwszy, bo najwcześniej dostał ode mnie wezwanie... Spieszno mi było przesłuchać go, policja stwierdziła bowiem, że podobno był najtrzeźwiejszy z panów... Tak też zeznali portier i dozorca, którzy widzieli go idącego normalnym krokiem, gdy tymczasem pan i baron Prangel...
— Od nocy, a raczej dzisiejszego ranka nic nie wiem, co się stało ze Sprogisem... — przerwał mu coraz bardziej uspokojony Lejtan. — Od paru miesięcy nie mieszkamy razem... Czy pan sędzia wie o tym, że mieszkam osobno, osobno, od paru miesięcy?!
Stawrowski natychmiast wyczuł natarczywy, sugerujący ton w głosie studenta. Rzucił na niego przelotne zaledwie spojrzenie, lecz pochwycił ciężki, jak gdyby usiłujący narzucić mu swoją wolę wzrok Lejtana, a jednocześnie niewyraźną radość na jego twarzy.
Sędzia kiwnął głową i odparł swobodnie:
— Wiem, bo przecież posłałem panu wezwanie nie na 15-tą linię Wyspy Bazylijskiej, tylko do Starej Wsi.
— A rzeczywiście... — ucieszył się student.
Stawrowski zapalając papierosa spod gęstych brwi coraz uważniej przyglądał się Lejtanowi.
Wypuszczając smugę dymu zadał nowe pytanie:
— Dlaczego pan tak usilnie podkreśla okoliczność, że nie mieszka razem ze swym przyjacielem?
Ernest zmieszał się nagle, a strach znowu jął się sączyć po nerwach i mięśniach, aż rozbiegł się po skórze tysiącami zimnych, ostrych wężyków.
— Dlaczego panowie się rozstali? — rzucił dodatkowe pytanie sędzia.
Lejtan spuścił głowę i milczał. Jakiś głos ostrzegawczy podszepnął mu, aby się namyślił nad tą nader ważną odpowiedzią, od której zależeć miało to, co się czaiło w niedalekiej już przyszłości.
Nieśmiałym ruchem podniósł głowę i nie patrząc na sędziego szepnął:
— Poróżniliśmy się ze Sprogisem...
— To się zdarza! — kiwając głową mruknął sędzia. — Nie śmiem pytać o przyczyny niezgody, bo to sprawa prywatna... Więc powracam do sprawy! Sprogis nie zjawił się dziś u mnie i — nie zjawi się, panie Lejtan... Pański przyjaciel wyjechał dziś do Paryża...
Lejtan zerwał się gwałtownie czując jednocześnie, że ziemia usunęła mu się spod nóg i że runął w przepaść.
— Wiliums wyjechał... wyjechał?... — szeptał drżącymi ustami.
— Dlaczego zdziwiło to pana i tak bardzo wzruszyło? — ożywiając się raptownie zapytał Stawrowski. — Czyżby pan nie wiedział, że Sprogis wybiera się za granicę?
Lejtan zupełnie wyczerpany osunął się na krzesło.
— Miał wyjechać dopiero jutro... — wybełkotał.
— Coś musiało zmienić jego postanowienie — jak gdyby starając się go uspokoić zauważył sędzia. — Zwykła rzecz... nie widzę w tym nic dziwnego...
— Tak... nic dziwnego... — powtórzył Lejtan pochylając głowę.
Czuł jednak, że nieznana, a niezmiernie straszna przyszłość przysunęła się do niego zupełnie blisko. Gdyby śmiał, mógłby już był zajrzeć do niej.
Stawrowski nieznacznym ruchem zanotował coś na leżącym przed nim arkuszu papieru i powiedział z westchnieniem:
— No, to już i wszystko, panie Lejtan, nie będę pana fatygował więcej... Istotnie — nie pomoże mi pan w wykryciu ponurej zbrodni... Księciu nic nie zabrano; zabito go z premedytacją w chwili, gdy był nieprzytomny i pijany... Mógł to uczynić tylko bardzo zły człowiek... bardzo zły!... Jest pan wolny!
Skinąwszy mu głową sędzia patrzył za odchodzącym Lejtanem, badając wzrokiem jego pośpieszny, chwiejny i potykający się chód i sztywne, przyciśnięte do boków łokcie.
Ledwie się drzwi zamknęły za nim, Stawrowski mruknął do sekretarza:
— Dokonać ścisłej rewizji w pokoju Sprogisa, zawezwać do mnie właściciela jego mieszkania; wyznaczyć obserwację nad domem, w którym mieszka Lejtan, i nad nim samym. Każdego, kto do niego przyjdzie, odstawiać do mego biura! Ale natychmiast, drogi mój panie, natychmiast wysłać zlecenia nie zwlekając ani minuty!
Zadzwonił i kazał woźnemu wprowadzić barona Prangla.
Ernest Lejtan wrócił do domu i natychmiast rzucił się na kanapę. Czuł się rozbity; wściekły ból rozsadzał mu czaszkę; pierś gniotła mu nieznośna, ciężka bryła lodu. Zdawało mu się, że już nigdy się jej nie wyzbędzie. Zamknął oczy i usiłując o niczym nie myśleć miał nadzieję, że przyjdzie sen i ukoi go. Był jednak tak wzburzony i podrażniony, że po chwili otworzył oczy i położywszy się na wznak wpatrywał się w sufit.
Wyraźnie wyczuwał ślepy, obłędny strach, trzymający go w kleszczach.
Wielkim wysiłkiem woli skupił myśli i jął doszukiwać się wśród nich takiej, która powodowałaby to uczucie gnębiącego lęku.
Nic nie mógł odnaleźć ani we wspomnieniach, ani w swych rozważaniach, co wzbudzałoby jakąkolwiek istotną, określoną obawę.
Nie wątpił jednak, że sędzia śledczy spostrzegł w nim coś, co go zastanowiło i zmusiło do tak długiego i nużącego przesłuchania.
Wzdrygnął się cały odtwarzając w pamięci postać Stawrowskiego.
Jak na jawie widział przed sobą jego łysą, żółtą jak kość słoniowa czaszkę, długą siwą brodę, krzaczaste brwi i patrzące w dal rozumne, niemal dobre oczy. Poczuł na sobie wyraźnie badawczy jego wzrok i powziął przekonanie, że ten myśli o nim w tej samej chwili, a tajemnicze, niewidzialne nici ciągną się poprzez miasto od biurka sędziego Stawrowskiego do łóżka świadka Lejtana, otaczają go coraz bardziej i oplątują nie rozluźniając się ani na chwilę.
— Czegóż mam się obawiać?! — mruknął kładąc się na bok i zamykając oczy.
Otworzył je natychmiast i jął trzeć czoło, gdyż przypomniał sobie, że Sprogis wyjechał tak nagle bez pożegnania się z nim o dzień wcześniej niż zamierzał. Na uczcie u księcia musiał przecież już wiedzieć o tym, tymczasem ani słowem nie wspomniał o zmianie terminu wyjazdu?
Rozumiał, że głębokie i niezmiernie doniosłe znaczenie utajone było w tym postępku dawnego przyjaciela, ale jakie? Postanowił pojechać do pani von Meck i dowiedzieć się szczegółów odjazdu Wiliumsa.
Nałożył płaszcz i skierował się ku drzwiom, lecz w tej samej chwili ktoś mocno szarpnął za rękojeść staroświeckiego dzwonka przy wejściu, rozległy się strwożone głosy, a wnet potem energiczne pukanie do drzwi jego pokoju.
Wszedł jakiś nieznajomy w cywilnym palcie i urzędniczej czapce, tuż za nim wtłoczyło się natychmiast trzech policjantów. Pokazawszy Lejtanowi rozkaz prokuratora na dokonanie rewizji w jego mieszkaniu, przystąpili do swych czynności.
— O co panom chodzi? Czego szukacie? — zapytał Lejtan zaciskając zimne ręce i szczękając zębami już nie ze strachu, lecz z poniżającego uświadomienia swej bezsilności przed upokarzającym go prawem.
Urzędnik dotykając dłonią daszka czapki i uśmiechając się nieznacznie odparł suchym głosem:
— Listów księcia Romana Panina.
— Nie posiadam listów księcia... gdzieś na biurku pozostał może bilecik z zaproszeniem na wczorajszy obiad — wyrzęził Lejtan z przerażeniem patrząc na policjantów zaglądających do pieca, za wiszące na ścianie szkice i przetrząsających nawet jego posłanie.
Urzędnik milczał, a gdy policja skończyła swe poszukiwania, skłonił się z lekka i rzekł:
— A teraz mała formalność — rewizja osobista... Przepraszam, lecz taki jest wyraźny rozkaz prokuratora. Proszę...
Tym razem sam obmacał nieruchomego Lejtana, wyjął mu z kieszeni pugilares, mały sztambuch, sakiewkę, obejrzał każdy przedmiot, a potem wyciągnął mu zegarek i otworzywszy scyzorykiem jego srebrną kopertę zajrzał do wnętrza. Zwracając wszystko osłupiałemu studentowi rzekł z ukłonem:
— Przepraszam za sprawioną panu przykrość, lecz musiałem wykonać rozkaz...
Z tupaniem ciężkich butów ruszyli ku drzwiom policjanci; urzędnik zaś pozostał, przysiadł się do biurka i dał Lejtanowi do podpisu protokół świadczący, że przy rewizji, dokonanej w jego pokoju, nic nie znaleziono dotyczącego sprawy zamordowania księcia Romana Panina. Ukłoniwszy się raz jeszcze wyszedł.
Lejtan pozostał sam. Nie miał sił poruszyć się z miejsca.
Siedział na taburecie przy oknie. Głowa opadła mu bezwładnie na leżące na parapecie ręce, z piersi wyrwał się ciężki szloch.
Łkała cała jego istota o niczym nie myśląc, niby nędzny robak, zgnieciona, do ziemi przybita ciężarem zniewagi i nieprzepartego lęku. Długo nie mógł się uspokoić szlochając coraz ciężej i żałośniej.
W pewnej chwili wyczuł, że nici łączące go z szarymi oczami sędziego wyprężyły się nagle i jak gdyby członkami tekturowego pajaca poruszyły kompleksem natrętnych, niepokojących myśli.
Odczuwał jeszcze inną łączność z kimś dalekim i niezmiernie drogim... Ach! Ojciec — stary pastor z białego domku za cmentarzem i... ona — stroskana, myślą przebywająca tu — Manon!
Padł na kolana i wpatrując się w niebo, zarumienione już zorzą wieczorną, usiłował wywołać w sobie nastrój do modlitwy. Długo szamotał się ze zwichrzonymi wokół wspomnieniami, odrywającymi go od połączenia się z Najwyższą Istotą, lecz gdy zwalczył je, próżno szukał właściwych, silnych słów dla wyrażenia swego żalu, skargi i błagania o pomoc. Słów tych nie znalazł w sobie. Powstał więc z klęczek i patrząc w niebo syczał z takim wyrzutem, że natychmiast uląkł się, aby nie wybuchnąć bluźnierstwem:
— I Ty, kogo nazywamy Ojcem naszym i Bogiem, opuściłeś mnie?!
Przeraził go ten syk, bo zrozumiał, że już jedyna rozwiała się nadzieja, zamknięta została ostatnia dla niego droga ucieczki.
Gorycz, ból, strach, zdumienie gryzły go i dręczyły, aż bezdźwięcznym głosem począł pytać namiętnie:
— Com uczynił? Czymżeż gniew Twój ściągnąłem na siebie?
Niebo nic nie odpowiedziało gasnąc i ciemniejąc szybko.
Usiadł znowu oparłszy głowę o framugę okna, wpatrzony w czarne już prawie korony drzew. Pozostawał długo w tej niewygodnej pozie, — nieruchomy, bez myśli.
Ocknąwszy się z odrętwienia spostrzegł, że w pokoju panował mrok, a na ulicy żółtymi plamami znaczyły się już rzadko rozstawione latarnie gazowe, biegnące wzdłuż wybrzeża.
Poczuł dotkliwy skurcz w żołądku. Był głodny. Przypomniał sobie, że przez cały ten bezmyślnie straszliwy dzień nie miał nic w ustach. Pójść do restauracji i coś zjeść?
Opadł go jednak gryzący wstyd. Rewizja... policja... sąd...
Zapewne wszyscy w domu uważają go za mordercę Panina...
Plotka biegnie już po całej Starej Wsi... Może dotarła już do taboru... do Zary... do Akademii, do Manon!...
Zapłakał znowu bezradnie, jak dziecko, przyciskając dłonie do oczu.
Nowy skurcz w żołądku wytrącił go z ciężkiego poczucia biernej zależności od czegoś potwornego, co trzymało go w swej władzy.
Robiąc wielki wysiłek otworzył szafę, wydobył chleb, masło i kawałek sera. Jadł powoli, bo miał zaciśnięte gardło, a żucie sprawiało mu cierpienie. Mocno zwarte przez cały dzień zęby i napięte mięśnie twarzy bolały go. Nalał szklankę wody, lecz przypomniał sobie, że ma butelkę piwa, którą spostrzegł, gdy rewidujący policjant szperał za piecem. Wyplusnąwszy wodę do umywalki, poszedł po piwo trzymając szklankę w ręku. Nie zdążył jednak dojść, gdy posłyszał ciche, ostrożne pukanie do drzwi, a jakiś dziwnie znajomy głos zapytał:
— Czy mogę wejść?
Nie czekając na odpowiedź pytający uchylił drzwi i wszedłszy do pokoju starannie zamknął je za sobą.
Lejtan widział czarniejszą od zalegającej pracownię ciemności postać wysokiego, nieco przygarbionego człowieka.
— Przepraszam!... Ciemno... Zaraz!... Zaraz!... — wyjąkał student.
Odnalazłszy lichtarz zapalił świecę.
Mrużąc oczy od rażącego blasku przyjrzał się stojącej przy progu postaci.
Wpatrywał się długo, ze strachem przypominając sobie rysy, jak gdyby znajome, a zarazem wrogie i napełniające go bezbrzeżnym przerażeniem.
Poznał wreszcie nieoczekiwanego gościa.
Wydawszy chrapliwy, zdławiony krzyk odskoczył w najdalszy kąt i, wyciągnąwszy przed siebie ręce jak gdyby do obrony przed nagłym napadem, błagał urywanym szeptem:
— Nie trzeba!... nie trzeba!...
Człowiek zaśmiał się cicho i postąpił krok naprzód zdejmując kapelusz.
— Panie Lejtan... niech się pan nie boi!... To ja — sędzia Stawrowski... Przechodziłem obok spacerkiem i pomyślałem sobie: „wstąpię i pomówię raz jeszcze z tym sympatycznym, wrażliwym młodzieńcem!“ Sprawa jest niezmiernie interesująca i zasługuje na poważną rozmowę! Byłem przekonany, że pan nie będzie poczytywał mi tego za złe, bo zrozumie przecież, że tylko u pana mogę szukać pomocy w wyświetleniu morderstwa w pałacu Paninów... Inni świadkowie to albo wystraszeni na śmierć prostacy, albo też arystokratyczni degeneraci... Co innego pan — inteligentny, zdrowy fizycznie i moralnie, utalentowany człowiek. Pan może mi doradzić... wskazać prawdziwą drogę, którą należy poprowadzić śledztwo! Czy pan zgadza się ze mną? Proszę zatem nie brać mi za złe mego natręctwa i tak późnej wizyty!
Lejtan nic nie odpowiedział. Wciąż stał z wyciągniętymi ramionami jak gdyby odpychając od siebie złowrogie widmo, lecz jednocześnie wyczuwał, że nici, łączące go z tym łysym człowiekiem, stały się grube i mocne jak lina, co ciągnie z nieprzepartą siłą.
— Ratunku!... Boże... Ludzie... — rwały mu się pod czaszką rozpaczliwe, bezładne wołania, pozbawione siły, aby się zamienić w dźwięk, w krzyk trwogi lub wściekłości obłędnej.
Stawrowski, niezrażony bynajmniej milczeniem i zdenerwowaniem gospodarza, metodycznie i powoli zdejmował czarną pelerynę i zawiesiwszy ją na stojącym przy drzwiach wieszaku mruknął z uśmiechem:
— Przepraszam, jestem trochę zmęczony... Lata moje i przepracowanie dają się we znaki...
Usiadł przy biurku i chustką ocierał łysinę nie spuszczając wzroku z Ernesta.
Lejtan uświadamiał sobie każdym nerwem, że nici przywiązujące go do tego człowieka zacieśniły się jeszcze bardziej, że w oplocie ich rozum jego staje się nieczynnym i bezwładnym, a nawet ten dziki i płochliwy instynkt, który ani na chwilę nie przestawał krzyczeć tętnem krwi i chrapliwym sykiem oddechu: „ratuj się, ratuj!“ — zamarł raptownie. Opuścił więc ramiona, wyciągnięte do obrony, przestał oddychać, zdawało się, że nawet wstrzymał bicie serca i wpatrywał się w badawcze, myślące oczy sędziego.
— Niech pan siada — porozmawiamy! — rzekł Stawrowski twardym już, rozkazującym głosem.
Lejtan pokornie podszedł i usiadł naprzeciwko gościa zwiesiwszy ręce w niemocy i zgnębieniu.
— Pan pozwoli? — spytał sędzia nabijając fajkę i dodał z uśmiechem:
— Na wsi można sobie pozwolić na wypalenie dobrej porcji mocnego tytoniu, cha-cha-cha!
Ernest milczał śledząc każdy ruch sędziego i nie mogąc oderwać wzroku od końca długiej brody jego, która zabawnie się trzęsła przy głębokich pociągnięciach dymu.
— Spotkała dziś pana wielka przykrość — wiem o tym! — przerwał milczenie Stawrowski. — Protestowałem przeciw rewizji, lecz prokurator uparł się... Formalista! Dowodziłem mu jak umiałem, że jest to już zbyteczne, już zupełnie zbyteczne! Tak! Tak! Bądź co bądź ten uduchowiony i, jak się przedstawia ze śledztwa, — wspaniały młodzieniec, książę Roman Panin, nie żyje! Chciałbym dowiedzieć się coś o nim od pana, który powszechnie uchodził za jego przyjaciela. Jakie jest pana zdanie o nim, panie Lejtan?
Pyknął fajkę i usadowił się wygodniej. Widząc jednak, że student milczy tępym nieruchomym wzrokiem patrząc na niego, ciągnął dalej:
— Ogromnie żal mi pana!... Taki wrażliwy z pana człowiek, a cała ta ponura historia istotnie może zdenerwować nawet atletę cyrkowego... Muszę wytłumaczyć panu, dlaczego chcę zgromadzić możliwie najwięcej szczegółów o zamordowanym księciu. Jestem starym sędzią i, doprawdy, doświadczonym, a to znaczy, że nieraz mam cywilną odwagę ustalić fakt, zdawałoby się, dla litery prawa paradoksalny... Uważam, że czynnym bohaterem zbrodni nie zawsze bywa wykonawca jej, lecz nieraz — właśnie... ofiara!
Słowa te, bez udziału świadomości Lejtana, zapaliły w jego zgasłych oczach błyski niejasnej nadziei, a ta natychmiast wytrąciła go ze stanu bezwładu myśli i wrażeń, skutych przerażeniem. Poruszył się żywiej na krześle i już przytomniej spojrzał na sędziego.
— Niechże pan opowie teraz wszystko, co wie o tym nieszczęśliwym młodzieńcu! — jak gdyby smagając go biczem rzucił Stawrowski.
Lejtan, wciąż jeszcze posłuszny woli tego człowieka, rozpoczął swe opowiadanie. Mówił głosem beznamiętnym, głuchym, jak gdyby z trudem przypominając sobie cały przebieg znajomości i stosunków z Paninem. Rozpoczął od chwili, gdy ten po raz pierwszy odwiedził ich — głodnych, zamarzających i zrozpaczonych w ohydnym legowisku, po klęsce, która spotkała łotewski mit Sprogisa. Opowiadał dzień po dniu, chociaż instynktownie omijał epizody, podczas których Wiliums, Manon i Zara wypowiadali swe myśli o księciu.
— Roman był ciągle ponad nami — zakończył swe opowiadanie, — czuliśmy wszyscy jego niedoścignioną wyższość, chociaż on ani razu nie żądał od nas uznania swej doskonałości. Był dobry, bardzo dobry i delikatny...
Stawrowski westchnął ciężko i mruknął:
— To moralne, psychiczne oddziaływanie księcia, zmuszającego do pozornie samorzutnego uznania swej doskonalej wyższości, mogło dać początek uwielbieniu, lecz mogło też i drażnić, wywoływać wybuchy chwilowego protestu... ba! nawet nienawiści, buntu! Psychologia zna takie objawy... Czyżby istotnie książę Roman wcale nie miał wrogów? Nie mam powodu nie wierzyć twierdzeniu pana, lecz wydaje mi się niemożliwym, żeby w naszych czasach wybujałych indywidualności udało się księciu otoczyć się wyłącznie pełnymi zachwytu przyjaciółmi?
Lejtan znowu umilkł, a w sercu jego zagasły nikłe przebłyski nadziei.
Stawrowski długo czekał na odpowiedź, aż wreszcie, niby od niechcenia, zauważył:
— Nie przypisuję szczególnego znaczenia zeznaniom hrabiego Milutina (pusty to, lekkomyślny młodzieniec!), jednak zastanowił mnie pewien szczegół, podany mi przez niego... Czy pan nie przypomina sobie faktu, że dzisiejszej nocy Panin stojąc na stole pił za Sprogisa i za swoich wrogów?... Niech pan uważa — wrogów!
Lejtan siedział jak posąg, wpatrzony w utkwione w siebie oczy sędziego, i milczał. Instynkt, który na chwilę ukrył się gdzieś, jął znowu wołać rozpaczliwie, biegnąc po zwojach mózgu: „ratuj się... mów!“
Student nie wiedział, przed czym się ma ratować, lecz znowu lęk porwał go z większą jeszcze mocą.
— Tego... nie słyszałem... — wyjąkał.
Stawrowski pokiwał głową i spokojnym głosem zauważył:
— Spodziewałem się takiej właśnie odpowiedzi! Jak już powiedziałem, nie polegam zbytnio na zeznaniach Milutina, jednak nie wątpię, że ten toast „za wrogów“ w połączeniu z nazwiskiem Sprogisa istotnie musiał być wygłoszony. Skądżeż inaczej wziąłby się ten tak dziwny szczegół we wspomnieniach lekkomyślnego światowca? Nie dziwię się bynajmniej, że te aczkolwiek znamienne, rzucające pewne światło na sprawę słowa młodego Panina uszły uwagi pana. Obfity obiad z dobrym winem u starych, potem — poncz i szampan — w pracowni młodego księcia... Mógł pan podczas toastu Panina wypoczywać gdzieś na uboczu, a nawet zdrzemnąć się na chwilkę...
— Mów! Mów! — żądał natarczywie instynkt obronny.
— Właśnie! Właśnie! — przytaknął pośpiesznie student. — Czułem się zmęczony, siedziałem w fotelu w jakimś półśnie i tego momentu wcale nie pamiętam!
Stawrowski wciąż kiwał głową i uśmiechał się.
— Tak też i myślałem! — szepnął. — Widzę teraz, że miałem słuszność, nie ufając zbytnio hrabiemu i baronowi Pranglowi, którzy twierdzą, że widzieli pana, stojącego wraz z innymi koło stołu, z którego przemawiał Panin... Tymczasem pan siedział sobie najspokojniej w fotelu, w najprzyjemniejszym „dolce far niente“!
— Siedziałem w fotelu i drzemałem... — powtórzył Lejtan i zacisnął wargi.
Stawrowski zmienił pozycję swego ciężkiego ciała, wyprostował nogi i z grymasem bólu na steranej twarzy jął wytrząsać popiół do pustej blaszanki od farb. Po chwili łokciami oparł się na stole i przyciszonym głosem robiąc nacisk na niektórych słowach, przemówił:
— Mimo wszystko jestem przekonany, że wróg lub dwóch wrogów znajdowało się minionej nocy w pracowni księcia Panina. Wróg był zdecydowany od dawna na popełnienie morderstwa... Są na to dowody... Zamiaru swego dokonał korzystając z niepoczytalności obecnych i z opłakanego stanu pijanego księcia... Morderca z pracowni przeszedł do sypialni ofiary i — powrócił...
Oślepiająca ostra błyskawica przeszyła nagle mózg Lejtana.
Uśpione dotąd wspomnienia, przytłoczone nieznośnym, nie opuszczającym go przerażeniem i bólem głowy, naraz odżyły.
Ujrzał przed sobą czerwony pluszowy chodnik, długi jasny korytarz na zajmowanym przez Romana Panina piętrze pałacyku i — siebie, idącego chwiejnym, utykającym krokiem aż do drzwi, od zewnątrz osłoniętych kotarą... Sypialnia, oświetlona małą lampką elektryczną, łóżko, blada twarz i szeroko otwarte usta śpiącego księcia... Któż to siada na łóżku i któż pochyla się nad leżącym... wyciągu ku niemu rękę...
— Nie! Nie! — przerażająco ostrym głosem wykrzyknął Lejtan i zasłaniając twarz rękami już przez zaciśnięte gardło i zwarte zęby powtarzał: — Nie! Nie! Nie!
Cisza, która zapadła wnet po tym wybuchu, ziała trwogą i zaczajoną w niej rozpaczą.
Zrozumiał to sędzia i z obawą rozejrzał się wokół.
Wstał i położył dłoń na ramieniu Lejtana.
— Boże! — szepnął do niego ze współczuciem. — Ma pan niemożliwie podrażniony system nerwowy! Trzeba się leczyć, wziąć się w garść... Życie wkrótce może zażądać od pana równowagi duchowej... inaczej załamie się dusza... Muszę już odejść... tymczasem nie mogę tu pana pozostawić samego w stanie tak ciężkiego podniecenia... Proszę się ubrać! Pójdziemy razem! Świeże powietrze i ruch dobrze panu zrobi... na nerwy... dokładność i jasność wspomnień... na postanowienia wreszcie... niezbędne postanowienia!...
Lejtan nie zrozumiał zwróconych do niego słów, zapamiętał sobie tylko jedno, że musi się ubrać i iść. Włożył kapelusz i podszedł do drzwi słysząc za sobą ciężkie, trochę szurgające kroki Stawrowskiego.
Szli w milczeniu.
Lejtan zatrzymywał się chwilami i przymykał oczy.
W tych chwilach staczał walkę z napływającymi zewsząd coraz wyraźniejszymi, coraz bardziej gnębiącymi go wspomnieniami. Dręczyły go nielitościwie, gnały dokądś, wlokły, aż stanął tam, gdzie ziemia nagle się urywała.
Spojrzał sobie pod nogi.
Tuż — tuż przed nim czerniała otchłań, a nie dojrzał w niej ciemności, nie wyczuł bezkresnej bezdni, za to wyraźnie uświadomił sobie, że napełniała ją nicość... Przeraziło go fizyczne wyczucie tego, czego nigdy nie mógł objąć rozumem i wyobraźnią.
Zdławił w sobie wspomnienia, odrzucił ich macki czepiające się go i męczące, a otchłań nicości znikła od razu.
Znowu szedł obok Stawrowskiego, pokorny i milczący.
Gdy doszli do Wyspy Kamiennej, sędzia jął mówić jak gdyby do samego siebie nie patrząc na kroczącego obok studenta:
— Dążymy ku jakiemuś nieznanemu a strasznemu kresowi... Człowiek zamierza walczyć z Bogiem... W Jego imieniu wyznacza sobie miejsce na ziemi i stanowisko wśród braci... Biada temu, kto dumnemu szaleńcowi zastąpi drogę!... Zdruzgoce go, zamorduje jawnie czy podstępnie w poczuciu swego zbrodniczego prawa... Nic go nie wzruszy i nic nie przerazi! Może zabić jakiegoś napotkanego nicponia i z tym samym spokojem zamorduje geniusza lub świętego, Bogu miłego człowieka! Kresu dobiegamy — powiadam — i nic nas przed klęską nie ochroni, nic — ino wyrzut sumienia, gorąca skrucha przed Bogiem i ludźmi z serca, na oścież rozwartego, — spowiedź publiczna, szczere kajanie się urbi et orbi!...
Umilkł i dotknął ręki Lejtana.
— Wsiadajmy do dorożki... Zmęczony jestem... serce mi dziś nie dopisuje... — szepnął z wysiłkiem Stawrowski ciężko oddychając.
Ernest w osłupieniu patrzył w przestrzeń.
Automatycznie zajął miejsce obok sędziego; po kwadransie wysiadł i znowu szedł nie spostrzegając, że idzie długim korytarzem, gdzie panował zaduch i mrok, słabo rozświetlony płomykiem gazowej lampy.
Weszli do jakiegoś pokoju, który na jedno mgnienie oka ożywił w Lejtanie niejasne, mimolotne wspomnienie.
Długo siedział samotny, w kapeluszu na głowie, zobojętniały już na wszystko, aż wreszcie oparł się o ścianę i zwarłszy powieki usnął.
Wszystkie myśli odbiegły go jak gdyby bezpowrotnie. Nie słyszał dzwonka telefonu w sąsiednim pokoju ani też głosu Stawrowskiego; nie zauważył przechodzącego przez pokój woźnego, pośpiesznie zapinającego na sobie mundur, ani bladego sekretarza w binoklach, który cicho otwierał drzwi do gabinetu sędziego.
Lejtan czuł się śmiertelnie znużonym i tak bardzo wyczerpanym, że w tej chwili żadne ludzkie przeżycie nie mogłoby już przebudzić jakichkolwiek odruchów w jego znękanym ciele.
Woźny ująwszy go pod ramię wprowadził do gabinetu sędziego i usadowił na krzesełku.
Biurko z niebieskimi i czerwonymi teczkami, grubymi tomami kodeksu prawa i stosami papierów? Sędzia... sekretarz przy stoliku pod ścianą, woźny ze świecącymi guzikami?...
Słabym świtaniem świadomości ustalił fakt, że jest w sądzie...
Jakżeż i kiedy tu przyszedł? A może wcale nie wychodził i wciąż trwa przesłuchanie, na które przyjechał z baronem Pranglem?
Nie miał czasu dłużej rozmyślać nad tym, bo Stawrowski przemówił do niego surowym i stanowczym głosem:
— Erneście Lejtan, radzę panu zeznawać całą prawdę, bo to w znacznej mierze złagodzi wyrok sądu!
Te słowa przebudziły ukryty gdzieś instynkt ściganego, osaczonego zwierza.
Zrzucając z siebie pęta ciężkiego zobojętnienia i bezwładu duszy Lejtan skupił się w sobie i przyczaił. Zdobył się nawet na śmiałe spojrzenie i kamienny spokój twarzy, chociaż wyczuwał, że był to już ostatni wysiłek woli, pochodzący jednak nie z ośrodków mózgowych, lecz z powierzchni ciała, gdzie sieć nerwów odbierała pierwsze zewnętrzne podniety.
Gdyby Lejtan był w stanie ściśle analizować swe odczucia, niezawodnie doszedłby do przekonania, że ciało jego ze wszystkim co w sobie zawierało, rozpadło się na dwa światy. Składały się one z samodzielnych istot — komórek, stanowiących tkanki, zwykle sprawnie współpracujących z sobą i w normalnym stanie zgranych, jak dobra orkiestra, a zdolnych do wspólnego wysiłku jak karne szeregi wojska. Teraz wszystko się pomieszało i powikłało. Jeden świat rozedrgał się w chaotycznym rozmiotaniu i popłochu, drugi — znacznie mniejszy — jeszcze bronił całego kompleksu, jak bohaterski pułk wylęgając na wysunięte przeciwko wrogowi placówki i wytężając resztki swych sił tuż pod naskórkiem, na tej bezpośredniej granicy, gdzie spadały wrogie ciosy.
Stawrowski nie zwracając już uwagi na siedzącego przed nim człowieka pytał dalej:
— Czy Wiliums Sprogis miał u siebie truciznę?
W Lejtanie zaskowytał rozpaczliwy strach, lecz kurczące się usta odpowiedziały natychmiast:
— Tego wiedzieć nie mogę, nie mieszkaliśmy razem...
— W takim razie chciałbym wiedzieć, czy pan nie posiadał pewnej ilości trucizny? — padło nowe pytanie.
Lejtan posłyszał skrzypienie pióra sekretarza, pochylonego nad protokółem, poczuł na sobie przenikliwy wzrok Stawrowskiego i ostry niepokój, który odbił się nagle na skupionej twarzy sędziego.
Zaciskając zęby i patrząc przed siebie z jakąś straszliwą groźbą odparł krótko:
— Nie!
Sędzia uderzył dłonią w stół i szepnął:
— Tegom się już nie spodziewał! Szaleństwo! Niech pan sekretarz odczyta Ernestowi Lejtanowi zeznania świadków Zenaidy von Meck i cyganki Zary Wachruszyn oraz protokół rewizji w pracowni Sprogisa!
Broniące Lejtana miliony drobnych istotek odmówiły w tej chwili posłuszeństwa i zaczęły miotać się w zgiełku i popłochu, a wtedy strach już wszechwładnie ogarnął mózg i nerwy człowieka, bezbronną wolę jego przytłoczywszy swym zimnym cielskiem.
— Zara... Zara... Zara... — wystukiwał puls w skroniach i w tętnicy, a serce zrywało się co chwila i padało w pustkę.
Jakiś pozostały w nim ułamek świadomości pozwalał mu słyszeć monotonny głos sekretarza, a nawet rozumieć znaczenie słów.
Z protokółu wynikało, że zostały ustalone fakty nader ważne i zasadnicze.
Lejtan posiadał nieotwierający się kryształowy flakon hinduski z nieznaną trucizną. Pokazywał go cygance i opowiadał jej o potężnym działaniu jadu.
Flakon ten został znaleziony na piecu w pracowni Sprogisa. Miał odpiłowaną wraz z kryształowym korkiem szyjkę, a resztki pozostałej w nim substancji po dokonanej przez rzeczoznawców analizie okazały się kurarą.
Zenaida von Meck, u której mieszkał Sprogis, zeznała, że słyszała dobiegający z pracowni zgrzyt jakiegoś instrumentu, a potem plusk płynu we wstrząsanym przez malarza naczyniu, po chwili zaś odgłos stóp zeskakujących z wysoka. Drugi protokół stwierdzał, że w pokoju Lejtana trucizny nie znaleziono.
Sekretarz skończył czytanie.
Zapadła cisza.
Wyraźnie słychać było tykanie zegarka leżącego na biurku i oddech ludzi.
Od strony podwórza rozległ się szczęk podków, turkot okutych żelazem kół powozu, zatrzymującego się nagle, a po chwili — głosy wchodzących na schody ludzi.
Stawrowski nasłuchiwał w milczeniu. Siedział odrzuciwszy łysą głowę na skórzane oparcie fotelu, końcami palców przebierał kółka złotej dewizki a spod opuszczonych powiek badawczo i oczekująco patrzał na Lejtana.
Student miał twarz nieruchomą i nie oddychał. Na blade czoło opadło mu pasemko czarnych, zlepionych włosów i drżało od wewnętrznego dreszczu, którego już zdławić w sobie ani pohamować nie mógł.
W poczekalni rozległy się kroki. Sędzia skinął na woźnego i rzekł półgłosem:
— Powiedz, żeby zaczekali w korytarzu... chwilkę...
Mrugnął nieznacznie na sekretarza, a ten chrząknąwszy dyskretnie, zgarnął papiery i stąpając na palcach wyszedł z gabinetu.
Lejtan zapewne nie spostrzegł, że został oko w oko z sędzią.
Cisza zapanowała jeszcze głębsza, bo Stawrowski spojrzawszy na zegarek schował go do kieszeni. Wiedział już, że wkrótce będzie mógł spocząć po całodziennej pracy, którą sumiennie zakończy za chwilę przekazując wyniki śledztwa prokuratorowi.
Lejtanowi oczy kleić się nagle zaczęły, skamieniałe rysy rozpływały się powoli i miękły. Usnął w jednej chwili, zapadł się jak gdyby w głuchy, bezdenny mrok.
Stawrowski przyglądał mu się uważnie, a w oczach jego widniało natarczywe, niespokojne pytanie.
Mijały minuty... pięć... dziesięć...
— Erneście Lejtan! — zawołał nagle sędzia, a widząc, że student drgnął i otworzył oczy, mówił: — Słuchajcie, jak to było... Wszyscy się popili ponczem i szampanem... Wszyscy oprócz Sprogisa i... was... Sprogis, czy wy, nie — raczej Sprogis, bo on istotnie mógł i miał powody nienawidzieć księcia... Więc Sprogis nabrał trucizny do szprycki... Poszliście razem do sypialni... Tam... Siedźcie spokojnie i słuchajcie, Lejtan, aby nie przepuścić żadnego mego słowa, bo pamiętajcie, że grozi wam dożywotnie więzienie! Dalej! Poszliście do sypialni... Na łóżku spał pijany książę Panin... Zakradliście się do niego... Jeden z was przytrzymywał go za ręce i być może z lekka naciskał gardło, aby Panin obudziwszy się nie krzyknął, drugi... wbił mu pod język zatrutą igłę, którą powróciwszy do pracowni otarł o róg poduszki...
Przerażonymi oczami, które, zdawało się, chciały wyskoczyć z orbit, Lejtan wpatrywał się w sędziego. Na razie nie zdawał sobie sprawy, że tylko słyszy, gdyż widział kreślony przez Stawrowskiego obraz na jawie, — tajemniczy, ponury, niby wnętrze parnej łaźni łotewskiej z obrazu Sprogisa. Słyszał wyraźnie swoje imię, powtórzone dwukrotnie, lecz próżno szukał siebie na tym obrazie, wpatrzony w jeden jego punkt, gdzie z oparów i mroku wynurzała się surowa, zacięta twarz Wiliumsa i przeistaczała się w roześmiane, szydercze oblicze „Wiłkatisa“. Śmiał się i szydził potworny w swym grymasie bies! Z czego się śmiał? Kogo wyszydzał?
Sprogis nagle wyjechał do Paryża pozostawiając Ernesta na pastwę rozświetlających wszystko, zdzierających tajemnicę oczu Stawrowskiego...
Myśl ta przemknęła przez głowę Lejtana i podniosła z jakichś nieznanych mu otchłani duszy niczym niepohamowaną burzę gniewu i żądzę zemsty.
Już usta otworzył, aby powiedzieć coś, co wszystko rozstrzygnęłoby raz na zawsze, lecz w tej samej chwili ujrzał siebie zwracającego wypróżnioną szprycę Sprogisowi i usłyszał własny głos:
— Wsadziłem igłę za głęboko... krwawił...
A więc nikt inny, tylko on był mordercą i któż uwierzyłby mu teraz, że to Sprogis przygotował truciznę, włożył mu igłę do ręki i kazał zabić Panina?
Dziki, zagnany w kąt bez wyjścia zwierz zawył ludzkim głosem:
— Nie-e-e! Nie-e-e!
Lejtan padł na kolana, czołgał się ku sędziemu, jęczał, rzęził i wył:
— Nie-e-e-e!
Wreszcie usiadł na podłodze. Z całej siły zaciskając głowę kiwał się, bezdźwięcznie poruszał ustami, jak gdyby coś żuł z wielkim wysiłkiem, podnosił i opuszczał dygocące ramiona. Stawrowski oparłszy się na łokciach przyglądał mu się długo, wreszcie rzekł spokojnie, z odcieniem współczucia:
— Dokonano ponurej zbrodni, z zawiści poczętej... Krew woła o pomstę... Gdyby ojciec wasz, pastor Michał Lejtan, był tu, zapewne ukląkłby przy was i oczy ku niebu wznosząc błagał Najwyższego Sędziego w niebiosach: „Boże na wysokościach, Ojcze nasz miłościwy i sprawiedliwy, nie gub duszy mego słabego i grzesznego syna, bo zbłądził snać na drogach rozstajnych, lecz zmyć pragnie ohydę i zgrozę swego czynu; oto bowiem staje przed Tobą i w obecności braci zbrodnię swoją wyznaje, aby zgrzeszywszy w zatwardziałości swej nie znaleźć śmierci hańbiącej i potępienia wiecznego. Amen!“
Lejtan jak gdyby nic nie słyszał.
Kiwał się rytmicznie, poruszał ramionami, niby wstrząsany niewidzialnym motorem, kurczył usta usiłując wymówić jakieś słowo — jedno jedyne, lecz mocne i zbawcze.
Musiał to słowo wyrzec choć raz, bo w nim zamknęło się teraz wszystko, co mu podszeptywały sumienie, poczucie prawdy, rozum człowieka i dziki strach już schwytanego zwierza.
W tym nieznanym, krótkim, lecz nieuchwytnym w tej chwili słowie, zawierała się może cała prawda. Nie dawał Sprogisowi trucizny, lecz ten wykradł mu ją w dzień otwarcia wystawy; nie wiedział nic o zamiarach zbrodniarza i nie zastrzykiwał Paninowi trucizny; zastrzyknął mu kamforę, bo Sprogis powiedział, że Roman żądał tego; nie trzymał on rąk księcia i nie zaciskał mu gardła, bo niczego się nie obawiał, myśląc, że spełnia żądanie Panina!
Boże ratuj! Musi znaleźć to słowo jedynej obrony, bo któż go wyprowadzi z matni, kto zwolni go z rąk sędziego?
Wydobył z siebie wreszcie zdławiony szept, a po chwili wyrwał mu się rozpętany, pełen rozpaczliwej wściekłości krzyk, lecz bezsilny, aby rozproszyć otaczające go wrogie, ciężkie chmury:
— Nie! Nie! Nie!
Stawrowski nachmurzył brwi i zadzwonił. Wszedł sekretarz i stanął przy progu.
— Zarządzam areszt Ernesta Lejtana, — mordercy księcia Romana Panina!
Sekretarz skinął ręką.
Weszli dozorcy więzienni i podniósłszy Lejtana z ziemi wyprowadzili go do korytarza.
Stawrowski podpisawszy potrzebne papiery oddał je sekretarzowi, lecz po chwili odebrał mu je i wyszedł z gabinetu.
Zbliżył się do studenta stojącego pomiędzy dozorcami i patrząc na niego surowo szeptał z przejęciem, prawie z błaganiem w głosie:
— Sprowadzę was do siebie jutro o 9-ej. Macie przed sobą kilka godzin. Namyślcie się dobrze, Erneście Lejtan, ratujcie siebie i swoją duszę! Ciężka jest wina wasza i dokonana przez was zbrodnia... Zabiliście genialnego człowieka... którego już nic do życia nie powróci. Zamordowaliście przyjaciela!... Powiecie mi jutro, kto był mordercą Panina, wy, Sprogis, czy obaj razem?... Powiecie też, co skłoniło was, Erneście Lejtan, do zbrodni?... Jest to zagadka, która męczy mnie i niepokoi!...
Lejtan nie słysząc prawie zwróconych do niego słów patrzał na Stawrowskiego zgasłym, martwym wzrokiem i milczał.
Po chwili ruszył już ku wyjściu, bo dozorcy ujęli go pod ramiona i powlekli, gdyż nogi mu się plątały i uginały. Sędzia podyktował sekretarzowi szczegóły badania Lejtana, a posłyszawszy pod oknami turkot odjeżdżającej karetki więziennej, jakimś trwożnym głosem rzekł do pomocnika:
— Proszę natychmiast uprzedzić administrację więzienia, aby miała oko nad tym młodzieńcem... Obawiam się, że dojrzewa już w nim myśl...
Nie dokończył, bo w tej samej chwili rozległ się dzwonek. Telefonował prokurator, który powróciwszy z klubu, chciał wiedzieć o szczegółach śledztwa. Stawrowski zmuszony był zameldować wyniki badania świadków, wreszcie doszedł do przesłuchania Lejtana i rzekł:
— Jeden z morderców jest już w więzieniu, za drugim — rozesłano listy gończe!
Prokurator jednak długo jeszcze rozmawiał dając swoje rady i wskazówki, których stary, doświadczony sędzia słuchał w roztargnieniu.
Odłożywszy wreszcie słuchawkę szybko się ubrał i wyszedł.
Był bardzo znużony, czuł dziwny niepokój, niezadowolenie i nieznośne bicie serca.
Po jego odejściu sekretarz zatelefonował do więzienia. Długo nie mógł otrzymać połączenia; gdy wreszcie odezwał się dyżurny dozorca, zakomunikował mu rozkaz sędziego śledczego.
Senny, ochrypły głos odpowiedział mu:
— Ernest Lejtan?... A, właśnie!... Przywieziono go i zamknięto w osobnej celi... Skorzystał z tego i powiesił się na rzemyku od spodni... Telefonowaliśmy wszędzie, szukając naszego lekarza... Wreszcie przyjechał i stwierdził zgon.
— Proszę w takim razie spisać protokół i załączyć orzeczenie lekarza — obojętnym głosem przypomniał dozorcy niezbędną formalność sekretarz i przerwał rozmowę.
Ziewając chował do szafy papiery i mruczał do siebie:
— Nareszcie... koniec!... Spać!
Zgasił światło, a spostrzegłszy pierwszy brzask zaklął z cicha:
— Już świta... Psia służba!
Do stacji małego syberyjskiego miasteczka — Marjińsk podjechał nieskończenie długi towarowo-pasażerski pociąg. Z wagonu trzeciej klasy wyszedł jedyny tylko pasażer.
Był to barczysty blondyn o ponurej twarzy i twardym, nieruchomym spojrzeniu bladych oczu. Trzymając w ręku niedużą walizkę skierował się do poczekalni — małej, zaśmieconej izby, gdzie stały wagi i beczka z naftą. Na ławie siedziało kilku chłopów, obarczonych wypchanymi tobołami. Przybyły przeszedł obok nich i postawiwszy bagaż pod ławką wyjrzał przez okno.
Na małym placyku przed dworcem nikogo nie było. Poprzez wykrzywione pnie cienkich akacji rozpościerał się widok na równinę. Błąkały się nad nią obłoki i słupy kurzu. Na horyzoncie połyskiwały kopuły cerkwi i widniało bezładne zbiorowisko ciemnych, nędznych budowli.
Pasażer zapalił fajkę i oparł się o parapet okna. Ujrzawszy przechodzącego telegrafistę zagadnął go:
— W jaki sposób można się dostać z bagażem do miasta?
Zapytany dotykając daszka urzędowej czapki odparł:
— Niebawem zajadą dorożki... nie zdążyły jakoś na czas...
Istotnie w pół godziny później z trzaskiem żelaznych kół podjechały do dworca dwa rozdygotane, brzęczące wózki. Furmani zaczęli się kłócić o pasażera, lecz w końcu jeden z nich zawładnął nim. Umieściwszy walizkę na koźle obejrzał się na siedzącego w powozie nieznajomego i rzucił przez ramię zwykłe pytanie:
— Do „Syberyjskiej Gospody“?
— Proszę mnie zawieźć do hotelu — mruknął pasażer.
— To też i mówię — do „Syberyjskiej Gospody“! Innego tu hotelu nie ma! — odpowiedział woźnica zacinając konika.
Po chwili przerzucił nogę przez kozioł i patrząc na nieznajomego zasypał go pytaniami:
— Z Rosji? Z Moskwy? Kupiec? Czym handlujecie?
Barczysty człowiek spojrzał na niego ponuro i odparł zimnym głosem:
— Jadę z Finlandii i nie jestem kupcem... Siądźcie porządnie, bo wasza szkapa wciągnie nas do rowu.
Chłop nie odezwał się więcej i ze złością siekł konia batem.
Wreszcie wjechali do miasta. Niebrukowane, okryte kurzem i nigdy nie wysychającymi kałużami ulice miały wstrętny wygląd. Włóczyły się tu świnie ryjąc wąski pas darniny, zieleniejący pod drewnianymi, pochylonymi płotami, za którymi podnosiły korony ogromne cedry i brzozy. Piętrowe, sczerniałe domki wyzierały na ulicę kwadratowymi okienkami, ozdobionymi kwitnącą fuksją. Dorożka wjechała na główną, również niebrukowaną ulicę o kilku dwupiętrowych domach i szeregu naftowych latarń. Furman zatrzymał konia przed czerwonym budynkiem, na którym widniał zardzewiały szyld: „Syberyjska Gospoda“.
Pasażer wszedł po skrzypiących schodach na drugie piętro, gdzie go spotkał zaspany służący w kamizelce i pantoflach na bosych nogach. Pokazawszy gościowi duży pokój o niskim suficie, oklejonym zakopconym papierem, wniósł walizkę i drapiąc się pod pachami, zamruczał:
— Proszę o dokumenty... Pan na długo?
Nieznajomy dał mu książeczkę paszportową mówiąc od niechcenia:
— Nie wiem... Muszę się rozejrzeć po mieście... Zamierzam założyć tu pewne przedsiębiorstwo...
Służący wychodząc zajrzał do książeczki gościa. Dokument wydany był na imię Aksela Ikonen — obywatela fińskiego, majstra malarskiego i dekoratora. Przejrzawszy paszport powrócił:
— W Omsku i Irkucku mógłby pan dobrze zarobić, bo tam właśnie budują cerkiew, teatr i klub kolejowy...
— Dziękuję — odparł Aksel Ikonen zdejmując palto.
Pozostał sam i jak gdyby śmiertelnie wyczerpany, rzucił się na łóżko. Nie mógł jednak usnąć i leżał patrząc w przestrzeń. Wzrok jego coraz częściej zwracał się w stronę walizki, a wtedy w oczach jego zjawiał się wyraz strachu. Marszczył czoło i tarł je jak gdyby chciał odpędzić dokuczliwe myśli.
Opanowywały go widać coraz bardziej, bo przestał już się bronić przed nimi. Niby osy rozwścieczone opadły go wspomnienia. W tym obcym mu pokoju, jak wszędzie i ciągle, mknęły przed nim korowody obrazów — jeden straszniejszy od drugiego. Nie uświadamiał sobie, że widzi je nieustannie, widzi od kilku już dni, nie tyle wyobraźnią, ile jakimś nowym, straszliwie potężnym zmysłem, który dręczy go, pozbawia spokoju i snu.
— Ach — spać! spać! — westchnął i zacisnął zęby. — Nie spałem od dnia, gdy zdobyłem sobie zagraniczny paszport na nazwisko Ikonena i przyrządziłem truciznę... Wtedy to już umarł we mnie Wiliums Sprogis, a na drogę udręki bezmiernej wstąpił Aksel Ikonen... To nie Sprogis już, lecz Ikonen dał szpryckę Lejtanowi, aby chłopak nic o tym nie wiedząc zabił Panina...
Zerwał się z głuchym rzężeniem, podobnym do obłędnego śmiechu i usiadłszy na łóżku powtarzał:
— Wiliums Sprogis — to Aksel Ikonen, Ikonen — to Sprogis! Wszystko obmyślił i przygotował Sprogis, sąd poszukuje Sprogisa; tymczasem to już nikomu nieznany Aksel Ikonen popchnął nieprzytomnego jeszcze Ernesta na zbrodnię. Aksel! Aksel! Jesteś więc bezpieczny zupełnie! Śpij spokojnie, śpij! Sprogis nie zabijał... Aksel Ikonen też nie jest mordercą!
Położył się na wznak i znowu zamknął oczy, lecz w tej chwili, gdy chciał już westchnąć z ulgą, nieopatrznie podniósł powieki, a wzrok jego natychmiast padł na bagaże.
Coś zerwało Sprogisa z łóżka.
Skradając się na palcach zbliżył się do żółtej, skórzanej walizki i wyjąwszy z sakiewki kluczyk otworzył ją.
Na samym dnie odnalazł gazetę.
Kupił ją na jakiejś stacji, lecz nie miał odwagi przeczytać w wagonie. Na pierwszej stronicy bowiem widniał, płonąc ogromnymi, krwawymi czcionkami tytuł: „Zgnilizna moralna wśród inteligencji. — Krwawa tajemnica pałacyku księcia Panina!“
Wysiadł na tej nieznanej mu stacji wyłącznie dlatego, aby przeczytać opis mordu, aby zajrzeć prawdzie w oczy.
Rozwinął gazetę i zacisnąwszy zęby, zaczął oczyma przebiegać artykuł blednąc coraz bardziej.
Domorosły, prowincjonalny publicysta, w czambuł zasypawszy całą inteligencję najcięższymi oskarżeniami i ozdobiwszy swój twór literacki stekiem głupich wywodów socjalisty z bożej łaski, przystąpił wreszcie do opisu „zgnilizny“.
Sprogis pochylił się nagle nad pismem, a rękami zacisnął sobie gardło, aby nie zawyć, nie zaskowytać, jak przejechany ciężkim wozem pies.
Wczytywał się w każde słowo przedrukowanego z petersburskich dzienników opisu morderstwa w siedzibie księcia Panina.
Migały mu przed oczami nazwiska majordoma, lokajów, stróża i portiera, smagały go jak biczem inne — Milutina, Prangla, huzara — księcia Gagarina, londyńskiego dyplomaty, pani von Meck, cyganki Zary i prokuratora, aż wreszcie — doszedł do końcowej części, noszącej osobny sensacyjny podtytuł: „Krwawa zagadka“.
Jak przez mgłę zamajaczyły w różnych miejscach kolumny nazwisko Lejtana, dalej — nieznajome zupełnie — Stawrowskiego, wreszcie raz po raz wypływały niby z ciemności jaskrawe czerwone sygnały: — Sprogis!... Sprogis!... Sprogis!...
Coś tam w głębi mózgu zmuszało go do odrzucenia gazety i spalenia jej.
Jakiś głos podszeptywał mu:
— Nie czytaj, lepiej nic nie wiedzieć, czym prędzej zapomnieć!
Wola jednak już nie własna, lecz jakaś inna a stokrotnie silniejsza i mściwa, zapanowała nad jego wzrokiem, pamięcią, rozumem, przykuła niby łańcuchem wszystkie jego zmysły do leżącej na stole płachty dziennika i przynaglała, aby czytał słowo po słowie, wiersz po wierszu, a gdy skończył, — bladego, wstrząśniętego do głębi, zrozpaczonego i niemal obłąkanego smagała raz jeszcze i zniewoliła, aby ponownie czytał i czytał od początku do końca.
Sprogis czuł, że przed oczami jego opuszcza się powoli czarna zasłona. Było to tak, jak gdyby w teatrze po ostatnim akcie sztuki zapadła kurtyna ukrywając scenę przed publicznością. On zaś — Sprogis pozostał na scenie i zrozumiał, że dalszy ciąg sztuki ma się rozegrać poza świadomością widzów i bez udziału autora, że jakąś straszliwą improwizację nieznanego finału odegrać mają sami aktorzy.
Aktorzy?
Na pustej scenie pozostał jedyny tylko aktor — Wiliums Sprogis... Inni odeszli na zawsze lub byli tylko zwykłymi statystami.
Wzrokowo przedstawił sobie ostatnie wiersze artykułu o morderstwie w pałacyku księcia Panina. Miał ściśnięte serce i wstrzymaną wysiłkiem woli pracę mózgową. Nie chciał, nie mógł dopuścić, aby się rozpasały w nim uczucia, bo już teraz, trzymając je na uwięzi, niby rozszalałe konie, uginał się pod brzemieniem głuchej i niemej rozpaczy.
Starannie, powolnym ruchem złożył gazetę i położył ją na łóżku. Powrócił do stołu, przysiadł na chwilę, lecz zerwał się natychmiast i jął chodzić po pokoju.
Po chwili zatrzymał się i nasłuchiwał.
W hotelu i na ulicy panowała cisza. Rozlegało się tylko basowe, złośliwe brzęczenie bąka. Wtedy to rozluźniły się i opadły więzy, którymi spętał i obezwładnił najsilniejsze i najsłabsze odruchy swej istoty. Wyzwolone stłoczyły się, splotły w jeden wściekły, mknący zwał, porywający wszystko w swym pędzie, którego odgłosy zlewały się w miliony razy powtórzone słowa:
— Lejtan powiesił się na rzemyku... Lejtan powiesił się na rzemyku...
Odgłosy te przeszły w ryk, który słyszał wyraźnie, chociaż nie zdawał sobie sprawy, że zadarłszy głowę i wyciągając szyję, wył niby wilk na pustkowiu; lecz wycie to nie posiadało dźwięku, bo był to głuchy, niemy lament duszy:
— Lejtan powiesił się na rzemyku!... Lejtan powiesił się na rzemyku.
Długo pozostawał w tym stanie rozpaczy szalejącej w bezruchu i martwej ciszy. Ze wzburzonej, rozwichrzonej pamięci wypłynęły tymczasem inne urywki z przeczytanego artykułu:
— Sędzia śledczy nie jest przekonany o winie młodego człowieka, cieszącego się sympatią ludzką i jak najlepszą opinią. Ojciec samobójcy — sędziwy pastor, Michał Lejtan, pod wpływem ciosu zachorował ciężko. Nieszczęśliwy ojciec domaga się od sądu rehabilitacji niewinnie posądzonego syna... Wysłani za granicę wywiadowcy nie odnaleźli dotąd śladów współmordercy — malarza Wiliumsa Sprogisa...
Słowa te ustawione w równe szeregi, płonęły przed jego oczami mieniąc się ognikami różnych barw.
To zastanowiło Sprogisa i jak gdyby zdziwiło.
Dlaczego jedno słowo pali się czerwonym ogniem, drugie niebieskim, tamte znów zielonym lub żółtym?
Jakież tajemne prawo kierowało tą grą barw?
A może odpowiadają one nieznanym siłom, zawartym w istocie słowa? A może oznaczają odruchy jego własnej duszy?
W tej chwili odezwała się w nim wola i rzuciła się do walki z myślami i wrażeniami, nałożyła na nie łańcuchy i kagańce, zdławiła wszystko, co trapiło go i żarło, a było to — świadomość czynu i podświadomy ból, odczuwany bezustannie, a w tej chwili jadowity i palący nie do zniesienia. Sprogis zacisnął zęby aż mu zgrzytać poczęły, a myśl, — usłużna, płochliwa myśl miotała się po głowie.
— Czułem się potężnym i zamierzałem stać się dumą sztuki... Panin przewyższył mnie i zawrócił z drogi, omamił, poddał torturom bezpłodnych dążeń i marzeń nieziszczalnych. Zabiłem go!...
Szalejąc w ognistych zygzakach myśl poddała mu nowe rozumowanie:
— Panin był szkodnikiem... zwodził ludzi prowadząc ich na świetlne manowce, gdzie czyhała na nich śmierć... Zabiłem go!...
Podniósł głowę i obejrzał się.
W surowe oczy włożył całą pewność i poczucie sprawiedliwości dokonanego przez siebie dzieła jak gdyby oczekując potwierdzenia od milczących przedmiotów, ustawionych w pokoju. Trwało to jednak zaledwie mgnienie oka, bo nagle porwał się za głowę i posłyszał gdzieś głęboko we wnętrzu swej istoty dziki krzyk zrywającego się szału.
Jakiś głos dobitny i zimny odezwał się w nim, a to, co posłyszał, wydało mu się mową martwej, rozkładającej się połowy istoty jego, — tej połowy, którą od kilku dni dźwigał, wlókł za sobą niby przeżartą przez gangrenę część samego siebie.
Wyraźnie i twardo wymówione słowa padły, jak uderzenie gromu, ogłuszyły i zdruzgotały człowieka.
— Nie zabiłeś, lecz tchórzliwie zamordowałeś nieprzytomnego Panina ręką nieświadomego Lejtana!
Biegał po pokoju, rzężąc i bełkocąc w strachu, że posłyszy jeszcze coś, czego nie wytrzymałoby serce i nie zmieściłby mózg.
— Lejtan powiesił się na rzemyku... Stary ojciec jego — pastor żąda od sądu oczyszczenia imienia swego syna...
Aksel Ikonen, zdawało się, z wyrzutem zajrzał w oczy Sprogisowi i mrugnął do niego jak gdyby mówiąc szyderczo:
— Wielki, dumny Sprogis kryje się za plecami nikomu nieznanego Ikonena! Drżę na myśl, co przeżyć musiał ten biedaczyna Ernest, zapędzony przez ciebie do matni, — przeżyć w ciągu jednego dnia — od świtu, gdy wbił zatrutą przez ciebie igłę w śpiącego przyjaciela, — do późnej godziny nocnej, gdy zdjął rzemyk i założył go sobie na szyję... Nie mogę o tym myśleć spokojnie, gdy przypominam sobie sędziwego pastora — chorego błagającego Boga i ludzi, aby pozostawili w jego pamięci czyste imię syna, który nie mógł być zbrodniarzem. Rozumiesz? Nie mógł być zbrodniarzem! Więc któż był zbrodniarzem?... Kto? Kto, Wiliumsie Sprogis?!
Głos ten brzmiał jeszcze, gdy niewyraźny cień przesunął się przed oczami Sprogisa i stanął przed nim. Nie śmiał spojrzeć przed siebie, lecz gdy podniósł powieki zadygotał cały i wydał rozpaczliwy jęk:
— A-a-a-a-ach!...
Siwy jak gołąb pastor Michał Lejtan wbijał w Sprogisa surowy, palący wzrok i trząsł ręką, wzniesioną wysoko, szepcąc:
— Zwróć mi syna!... Zwróć mi go, Wiliumsie Sprogis, przyjacielu mego Ernesta, który nie mógł być zbrodniarzem!
Sprogis drgnął, bo zimna, drżąca dłoń widma dotknęła jego głowy.
Runął jak długi na podłogę; wstrząsany dreszczami, objęty przerażeniem, wtulił głowę w ramiona, w lęku bezbrzeżnym, że poczuje jeszcze raz to straszne dotknięcie zjawy.
W tej samej chwili dobiegł go gorący, rozkazujący szept:
— Przyjdziesz do mnie i razem, razem uczynimy wszystko, aby oczyścić pamięć Ernesta Lejtana — mego syna i twego wiernego przyjaciela... Przychodź, Wiliumsie Sprogis!
Posłuszny tajemniczej woli, powstał z ziemi, schował gazetę do kieszeni palta, zamknął walizkę i ubrawszy się zadzwonił na służącego. Zapłaciwszy rachunek spokojnym głosem oznajmił, że namyśliwszy się postanowił pojechać do Omska, gdzie może znaleźć dobre zamówienia.
— Pociąg odchodzi za godzinę, — objaśnił służący pomagając mu znieść walizkę do dorożki.
Sprogis razem z chłopami, których przybywszy do Marjińska spostrzegł był na stacji, wsiadł do trzeciej klasy, a gdy pociąg ruszył, uspokoił się zupełnie.
Jakiś ciężar spadł mu z serca, myśli przestały go już dręczyć, wspomnienia pierzchły bez śladu. Przespał całą noc — pierwszą po kilku innych, — męczeńskich, wlokących się w szale podświadomych zmagań.
Nazajutrz przed wieczorem pociąg stanął w Omsku.
Sprogis spostrzegł tłum ludzi czytających jakąś odezwę, naklejoną na murze dworca kolejowego. Zbliżył się i ponad głowami tłumu starał się odczytać drukowany plakat. Po chwili zmrużył oczy gwałtownie i odszedł wylękłym wzrokiem patrząc w ziemię.
— Szukają!... Wyznaczyli nagrodę za schwytanie mnie! — myślał, lecz wnet roześmiał się cicho. — Daremny trud! Nie uda im się! Sam się oddam w ręce sądu, tylko nie tu, ale tam, w Tukkumie, gdzie za kościołem stoi biały domek pastora... Nikt nie dostanie nagrody za moją głowę!
Kupiwszy sobie coś do jedzenia i butelkę mleka, wsiadł do wagonu. Nagle zobaczył policjanta, który stał w jego przedziale i gwarzył z nowym pasażerem. Był to młody, chudy człowiek o biegających oczach i haczykowatym nosie. Zerknął na Sprogisa i rozmawiał dalej o skradzionym komuś koniu, którego przed tygodniem odnalazł w Kurhanie zaaresztowawszy złodzieja.
— Wywiadowca!... — mignęła Sprogisowi myśl, lecz nie zdradzając obawy z niezwykłym spokojem zabrał się do jedzenia.
Pociąg po długim postoju ruszył dalej.
W przedziale pozostał tylko chudy człowiek o haczykowatym nosie. Siedział w kącie i drzemał. Sprogis zapaliwszy fajkę wyciągnął się na ławce założywszy ręce pod głowę. Niewygodnie mu było, więc powstał i zaczął zwijać palto, aby mieć oparcie, lecz w tej chwili wysunęła mu się gazeta z kieszeni i upadła rozwijając się na podłodze.
Tytuł — „Krwawa tajemnica pałacyku księcia Panina“ bił czerwienią ogromnych liter.
Pasażer drzemiący naprzeciwko Sprogisa posłyszał szelest papieru i otworzył oczy. Jakieś lepkie spojrzenie biegających oczu jego padło na czerwony tytuł i popełzło niby gad po twarzy, rękach i ubraniu towarzysza podróży.
— Pan pozwoli gazetkę?... W drodze się nudzi... — rzekł przymilnie krzywiąc cienkie wargi.
— Proszę! Już przeczytałem ją od deski do deski — odpowiedział Sprogis.
Miał zamknięte oczy, lecz wyraźnie czuł na sobie biegające, podejrzliwe spojrzenie wywiadowcy. Z głębi serca Sprogisa wypłynęła czujność — ta pierwotna, zwierzęca czujność, nagle przechodząca w strach lub wściekłość. Przypomniał sobie natychmiast, że pociąg staje co pół godziny. Powinien był więc wkrótce dobiec do pobliskiej stacji.
Sprogis nie miał wątpliwości, że w obserwującym go i badającym człowieku intuicyjne lub zawodowe podejrzenie dojrzewa w coraz silniejsze przekonanie.
— Na stacji zjawi się policja i zaaresztuje mnie... — pomyślał.
Usiadł, przeciągnął się i nie patrząc na wywiadowcę wyszedł z przedziału. Po chwili obejrzał się. Nieznajomy skradał się za nim krok w krok trzymając rękę w kieszeni tużurka.
— Rewolwer... — mignęła myśl. — Poluje, jak... na bandytę!
Gniew wybuchnął w piersi Sprogisa, gniew nie przeciwko temu najemnemu, węszącemu za zbrodniarzami szpiegowi, lecz przeciwko sędziwemu pastorowi, Michałowi Lejtanowi.
— Wciągnąłeś mnie w pułapkę... — pomyślał. — Mścisz się?!
Wyszedł na otwartą platformę i oparłszy się o niskie żelazne ogrodzenie zapalił fajkę. Słyszał, jak drzwi się otwarły i wywiadowca stanął tuż za nim. Przez turkot kół, brzęk łańcuchów i spięć, przebiły się tylko dwa słowa, wymówione niepewnym, lecz chciwym i drapieżnym głosem:
— Pan Sprogis?
W tej samej chwili pociąg z hałasem wtoczył się na most.
Zatętnił i zagrał żelazny szkielet i stalowe żebra łukowatych ferm. Głęboko pod torem mknął żółty, mętny prąd rzeki.
Sprogis nagle się odwrócił, schwycił nieoczekującego napadu wywiadowcę za gardło i za marynarkę, szarpnął z całej siły i odtrącił od siebie. Jakiś ciemny kształt mignął na chwilę, a z daleka już, jak gdyby spod ziemi, dobiegł głuchy, rozpaczliwy krzyk.
Sprogis wychylił się i wyjrzał na most. Nic nie spostrzegł na jego drewnianym pokładzie.
Równym krokiem, skupiony i surowy powrócił do przedziału.
Siedział nieruchomo i patrzał wprost przed siebie mrucząc:
— Toś ty taki? Jechałem do ciebie, a tyś na mnie urządził zasadzkę?! Popchnąłeś do nowej zbrodni?!
Osaczony zwierz zawył w nim drapieżnie i natarczywie:
— Broń się! Broń się!
To wycie jego zlewało się ze złośliwym warczeniem kół i żałosnym skrzypieniem wagonu. W Sprogisie rozszalał nagle strach i ogarnęła wszystko pochłaniająca obawa o siebie. Myślał w tej chwili tylko o ratunku, ukryciu się i ucieczce. Dopomagał mu w tym rozum wynajdując przyczyny do zmiany postanowienia.
— Jesteś wielkim artystą... Musisz zabłysnąć, jak gwiazda... Lejtana niczym już nie wskrzesisz... Zmarli nie znają hańby... Ratuj swój talent!... Geniusz podlega innym prawom moralnym... Ratuj siebie... Broń się, broń! Uciekaj! Kryj się!
Już zdjął walizkę z półki, nałożył palto i niżej spuścił na oczy rondo kapelusza; stojąc nasłuchiwał, aby nie przepuścić momentu, gdy lokomotywa dobiegając semaforu zacznie ryczeć przeciągle i ostrzegawczo. W głowie w szalonym pędzie mknęły mu myśli. Doczekać się ekspresu i zbiec do Charbina i dalej, dalej — w szeroki świat otworem stojący przed Akselem Ikonen!...
Po chwili ogarnęło go nieoczekiwane, ciężkie zobojętnienie. Przyszło nagle, odpędziło strach i ukoiło wzburzone myśli. Uczuł się dziwnie spokojnym i jak gdyby pogodzonym z losem. Nieznana, nadświadoma wola zwyciężyła podstępny rozum człowieczy i dziki instynkt zwierzęcy. Zapanowały inne pobudki, tajemnicze, ukryte w labiryncie możliwości dusz ludzkich, a potężne jak moc wszechświata.
— Biały domek za kościołem... Chory, siwy pastor... Wszakże jadę do niego?!... Muszę zwrócić mu syna... zwrócić syna!... — szepnął Sprogis.
Szybkim, silnym ruchem zarzucił walizkę na półkę, zdjął palto i powiesiwszy kapelusz na haku usiadł z głębokim, sprawiającym ulgę westchnieniem.
Pociąg zgrzytał i szamotał się na krzyżujących się szynach, migały czerwone i zielone sygnały, ciągnęły się ciemne składy kolejowe i budki dróżników...
W kilka dni później Sprogis dojechał do Tukkumu. Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta. Pozostawiwszy walizkę na stacji poszedł ulicą biegnącą od dworca. Dawno już nie był w rodzinnym miasteczku. Spostrzegł od razu, że zaszły tu znaczne zmiany. Na miejscu starej poczty stanął duży gmach z polewanej, żółtej cegły. Inne też, nowe trzypiętrowe domy widniały z obydwu stron ulicy. Ciągnęły się szeregi słupów z lampkami elektrycznymi. Nieduży skwer, gdzie będąc w szkole strzelał z procy do wróbli, rozrósł się do niepoznania. Sprogis wszystko to zauważył i zapamiętał bezwiednie.
Myślał nad tym, że przeszedłszy placyk rynkowy musi skręcić na lewo, a potem iść już prosto, aż do cmentarza.
Szedł ociężałym krokiem rozglądając się wokoło. Ujrzał wreszcie czarne grupy drzew i białą, czworokątną wieżyczkę kościołka.
Przypomniał sobie, że omijając go i idąc wciąż prosto, przez pola — można dotrzeć do wzgórza, na którym pozostały ruiny starego zamku.
W Sprogisie odżyły na chwilę niejasne wspomnienia o ogrodniku miejskim.
Chłopcy lubili słuchać jego opowiadań o dziejach miasteczka. Była to zabawna mieszanina historii, legend i wprost bajek.
Przed zamyślonym człowiekiem wyrósł niby spod ziemi niewysoki murek z cegły.
Bronił on spokoju nieboszczyków od wtargnięcia na cmentarz psów i bydła.
Gdzieś taro za ścianą bzu i jaśminów stoi nagrobek nad mogiłą jego rodziców...
Żelazna brama z krzyżem, zamknięta na dużą, wiszącą kłódkę, obudziła w nim niewyraźny niepokój. Zatrzymał się i zajrzał przez kratę.
Od bramy biegła aleja, zamknięta fasadą kościoła. Na cmentarzu chyba nic się nie zmieniło. Z pewnością przybyło tylko dużo nowych nagrobków?
Ruszył dalej.
Musiał okrążyć cmentarny mur i dojść aż do zapasowej bramy, tam właśnie, gdzie krzyżowały się dwie drogi... Wkrótce spostrzegł załamanie muru i skręcił na prawo.
Z każdym krokiem był bliżej małego, białego domku, otoczonego drzewami. Wreszcie stanął przed nim. Nad furtką paliła się latarka.
Nie zatrzymując się i nie namyślając zadzwonił. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał i dopiero po drugim dzwonku uchyliło się okno, a kobiecy głos spytał:
— Do pastora Lejtana? Nie ma go... Bardzo chory... Zapadł na zdrowiu po nieszczęściu z synem... Pastor wyjechał do doktora Zende. Mieszka teraz w Salis... nad morzem...
— W Salis... u doktora Zende? — powtórzył Sprogis.
— Tak! — potwierdziła kobieta. — Pastora przewieziono tam przed trzema dniami...
Sprogis mruknąwszy coś odszedł.
Powrócił na stację i siedział aż do rana czekając na najbliższy pociąg. W drodze dwa razy się przesiadał i dopiero przed trzecią dojechał do ubogiej, nadmorskiej mieściny rybackiej.
Dźwigając walizkę wypytywał o dom doktora. Wskazano mu go. Stał w środku miasteczka.
Sprogis w tym samym stanie zobojętnienia, które zawładnęło nim po zrzuceniu z pociągu ścigającego go wywiadowcy, zadzwonił i wszedł do czyściutkiej sieni, gdzie pachniało karbolem i eterem.
— Chciałbym się widzieć z pastorem — rzekł do lekarza, który mu sam otworzył drzwi. Nic więcej nie mówiąc stanowczym ruchem postawił walizkę przy piecu i zdjął palto.
Doktór patrzał na niego z zakłopotaniem.
— Pastor jest bardzo słaby... coś na kształt paraliżu... Jeszcze nie wiem, czym się to może skończyć... — szeptał poprawiając okulary.
— Ja na krótko tylko... Mam nadzieję, że moja wizyta nie zaszkodzi mu — mruknął cicho Sprogis i nawet uśmiechnął się, czym ostatecznie przekonał lekarza.
Doktór poprowadził go przez salonik, gdzie stały meble w białych pokrowcach, i ostrożnie uchylił drzwi.
— Pastorze, jakiś pan pragnie widzieć was koniecznie — oznajmił przyciszonym głosem i przepuściwszy gościa zamknął za nim drzwi.
W pokoju ciemno było, bo światło dzienne przenikało jedynie przez szpary zapuszczonych drewnianych żaluzji.
Sprogis widział przed sobą wysokie i szerokie łóżko, lecz nie od razu zdołał dojrzeć leżącego na nim pastora. Jego siwa głowa i blada twarz zlewały się z bielą poduszki. Tylko woskowo-żółte dłonie o zaciśniętych palcach odcinały się od ciemnej kołdry.
Sprogis stał przy progu i nieruchomym wzrokiem patrzał na pastora.
— Przepraszam, ale nie poznaję... — rozległ się słaby głos starca. — Proszę się zbliżyć i wziąć krzesło...
Nie ruszając się z miejsca malarz odpowiedział niskim, spokojnym głosem:
— Jestem Wiliums Sprogis...
Pastor poruszył się i usiłował usiąść opierając się na lewym łokciu. Był w tej chwili podobny do dużej ryby szamocącej się na ziemi. Zdołał wreszcie unieść się trochę. Oparty plecami o poduszkę, dyszał ciężko i porywczo.
— Sprogis?... — spytał przenikliwym, ostrym szeptem. — Niemożliwe!... Chodźcie tu bliżej!
Te ostatnie słowa wymówił rozkazującym, niecierpliwym tonem.
Sprogis podszedł i stanął przy łóżku.
Widział teraz wyraźnie szeroko rozwarte, zapadłe oczy i drżące usta pastora. Patrzyli na siebie długo i groźnie nie oddychając prawie w ostrym przeczuciu tajemniczych wypadków.
Pierwszy odezwał się pastor:
— Jeżeli zaprawdę jesteś Wiliumsem Sprogisem... Wiliumsem Sprogisem, to czego żądasz ode mnie?
Sprogis pochylił głowę i podniósł szerokie ramiona. Czując skurcz, biegnący mu po twarzy, syczał przez zęby, jak gdyby wściekłość zacisnęła mu gardło:
— Czego żądam? To ja musiałbym zapytać cię o to, Michale Lejtan! Byłem już w bezpieczeństwie, lecz tyś jął wołać na mnie: „Przychodź... przychodź, Wiliumsie Sprogis, oczyść pamięć mego syna!“ Widzisz? Powróciłem na twój zew... Musiałem przyjść i nic nie mogło mnie zawrócić... a ten, kto chciał mi stanąć na drodze, — zginął... strąciłem go pod koła pociągu... czy, może zrzuciłem z mostu do rzeki... No, więc patrz! Przybyłem do ciebie... A teraz krzycz! Zwołaj ludzi, policję!... Niech mnie aresztują... wyznam wszystko... na twoim synu żadna już nie będzie ciążyła wina, bo nie był on mordercą... nie był nim Ernest Lejtan!
Pochylił się ku pastorowi i tupnąwszy nogą rzekł groźnie:
— Nie zwlekajże! Śpiesz się! Chcę, żebyś się pomścił, Michale Lejtan!
Pastor usiłował podnieść ręce, lecz prawe ramię zwisało mu bezwładnie, a żółta dłoń nie poruszała się wcale; tylko lewą ręką zaciskał koszulę na piersi.
Blada, wyniszczona twarz jego okrywała się cieniem niby mgłą zasnuwającą jej rysy. Głębokie zmarszczki fałdowały mu czoło, brwi się chmurzyły, oczy patrzyły surowo.
— Zawołam doktora, powiem przed tobą i przed nim wszystko, jak było, a potem naradźcie się, co mam zrobić... — rzucił Sprogis i zamierzał iść ku drzwiom, lecz pastor potrząsnął głową i szepnął:
— Stój... Pójdziemy razem do sędziego...
Sprogis obojętnie spojrzał na niego i odszedłszy od łóżka usiadł przy biurku. Dopiero teraz poczuł straszne znużenie. Siedział na krześle i niby przez sen śledził ruchy pastora.
Wzdychając i porywczo dysząc starzec walczył z niemocą. Z trudem zwlókł się z łóżka i stanął wreszcie — wysoki, przygarbiony. Siwe, rozwichrzone włosy, niby obłokiem rozmiotanym otaczały jego bladą, znękaną twarz. Posługując się tylko lewą ręką zaczął się ubierać. Trwało to beznadziejnie długo. Stary pastor był zupełnie wyczerpany ciężkim dla niego wysiłkiem i pośpiechem. Oddech jego stawał się coraz bardziej głośny i świszczący.
Spostrzegłszy to Sprogis chciał mu dopomóc.
Starzec odtrącił go ramieniem i zwróciwszy ku niemu twarz zajrzał w oczy. Stojący przed nim malarz odpowiedział mu obojętnym, zgasłym wzrokiem. Twarz miał spokojną, raczej skamieniałą, — tak jak gdyby wszystkiego już dokonał i żadnych więcej nie miał i nie mógł mieć pragnień.
— Boisz się? — spytał pastor.
Sprogis wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział nie spuszczając oczu przed surowym spojrzeniem starca. Po długim milczeniu odpowiedział:
— Kazałeś mi przyjść... przyszedłem i uczynię wszystko, co każesz...
Cień zdumienia przemknął w oczach pastora, lecz zniknął natychmiast w migotliwych błyskach gniewu, wybuchającego w jego nieruchomych źrenicach.
— Rozkazuję, słyszysz? — rozkazuję ci wskrzesić Ernesta! — zasyczał trzęsąc głową.
Sprogis zbladł i wzdrygnął się, bo wraz z obłędnym żądaniem starca odezwały się w nim znowu krzyczące z każdym tętnem serca słowa — „Ernest Lejtan powiesił się na rzemyku“...
— Nie mogę... — jęknął rozpaczliwie, — nie mogę! Przyszedłem, abyś mi wymierzył karę...
Starzec tupnął nogą i schwycił Sprogisa za ramię wstrząsając nim z nagle zrywającą się w nim siłą.
Z trudem łapiąc oddech wyrzęził:
— Nie znam dość strasznej kary dla ciebie!...
Stojący przed nim malarz pochylił swoją twarz, wykrzywioną skurczem. Czując na sobie oddech pastora szeroko otwierał usta i jak gdyby z głębokiej jaskini, wyrzucał głuchym głosem słowo po słowie:
— Co ty możesz wiedzieć o karach, Michale Lejtan? Ty — cichy, skromny pastor, nie znający życia?! Nigdy się nie dowiesz nawet, jaką karę już nosiłem ot tu — w sobie, nim zamordowałem Panina, a potem...
Z siłą bił się pięściami w pierś i jeszcze bardziej głuchym, zdławionym głosem ciągnął:
— ...potem rozgorzało tu piekło... wypalając wszystko... wszystko, a to, co już się spaliło, bolało mnie jeszcze stokroć okropniej!... Stałem się płonącą żagwią... która nie gasła... zrozum! nie gasła, podsycana męką... Słuchaj... słuchaj, sługo Boży!
Nie zdając sobie sprawy Sprogis opuścił się na podłogę. Ukląkł, czy usiadł na ziemi i zacisnąwszy głowę rękami jął opowiadać.
Pastor siedział na łóżku i patrząc na mordercę wsłuchiwał się z chciwością i biciem serca. Surowe oblicze jego i pałające gniewem oczy mieniły się pod wpływem szybko następujących po sobie wrażeń.
Sprogis to patrząc w ziemię to znów mocno zaciskając powieki mówił głosem cichym, beznamiętnym, lecz starzec wyczuł prawdę i jeszcze coś ważniejszego od niej. Nie wiedział tylko, czy była to skrucha, kajanie się najszczersze, czy też rozpacz, co już nie miała żadnych granic i żadnej miary ludzkiej. Chwilami czuł się już tylko kapłanem wysłuchującym spowiedzi grzesznika; wtedy pochylał się niżej i wchłaniał każde drgnienie i załamanie głosu, wnikał w ukrytą treść padających słów, łowił każde westchnienie i najsłabszy odruch duszy.
Wkrótce przypomniał sobie jednak, że jest to głos mordercy, uświadomił, że człowiek ten związany jest niewidzialnymi nićmi z tym najdroższym, który odszedł, okryty hańbą oskarżenia, obciążony grzechem śmierci, własną zadanej ręką.
Wtedy wyprostował się, zesztywniał stary pastor, z przerażeniem, odrazą i nienawiścią jął wpatrywać się w pochyloną do jego kolan okrągłą, jasną głowę i szerokie barki Sprogisa.
— Wszystko obmyśliłem sam, wszystko sam przygotowałem... — rozbrzmiewał jego ponury głos. — Ernest o niczym nie wiedział! Sam zamierzałem zabić Panina... już wyjąłem truciznę, lecz weszła służba... Nie wiem, co potem wstąpiło we mnie... Jakaś siła obca kierowała mną, gdym budził twego syna i wkładał mu igłę do rąk... Nie myślałem o niczym, mówiłem do niego nie słysząc własnych słów, które ktoś nieznany włożył mi w usta... działałem bez myśli i woli! Jest to prawda, bo po cóż, Michale Lejtan, miałbym ciebie oszukiwać w tej chwili? Przyszedłem tu, aby spełnić twoje żądanie i wybielić, oczyścić imię Ernesta... Teraz zwołaj ludzi, każ sprowadzić policję, sędziego... Powtórzę wszystko przed nimi... Nigdy nie żałowałem Panina, lecz Ernest... Ernest i ty wzywaliście mnie... pozwoliliście, abym zamordował wywiadowcę, gdyż musiałem tu przybyć...
Sprogis oparł głowę o posłanie i wyczerpany umilkł.
Pastor Lejtan nie odzywał się. Opuścił powieki i lewą rękę przycisnął do rozedrganego serca.
Powoli podniósł rozświetloną twarz, otworzył oczy i wzrok skierował ku górze. Cicho poruszały mu się usta szepcąc:
— Zwróciłeś mi syna... Biały, jak gołąb, czysty!... Niezgłębione są wyroki Przedwiecznego... On daje, On zabiera...
Lewą ręką dźwignął bezwładne ramię i usiłował nakreślić krzyż nad klęczącym, lecz nie mógł. Ciężka zimna dłoń opadła natychmiast i żółtą, martwą plamą legła na granatowej kołdrze.
Sprogis wstał i znowu obojętnie patrzył na pastora jak gdyby nic nie widząc przed sobą.
Starzec podszedł do drzwi i uchyliwszy je zawołał:
— Doktorze! Proszę tu na chwilkę...
Wszedł lekarz i zdumiał się.
— Pastor taki chory i wstaje? — upomniał z przestrachem i wyrzutem.
— Doktorze, każcie Julii, aby powiedziała Marcinowi Edkwist, że chcę się widzieć z nim natychmiast... Niech się tylko śpieszy!
Po odejściu przyjaciela pastor położył się do łóżka i milczał. Sprogis — nieruchomy i spokojny — stał i nic nie widząc wpatrywał się uparcie w żółte desenie na kobiercu.
W kilka minut potem do pokoju wszedł przewalając się na krzywych nogach barczysty, ogorzały człowiek w szerokiej, czarnej kurcie z kotwicą na lewym rękawie.
Pastor przywitawszy go rzekł słabym głosem:
— Mój Edkwist, — mam do was prośbę! Bardzo bym sobie życzył, aby ten oto Aksel Ikonen mógł się przedostać do Brazylii... Mówiliście mi wczoraj, że wkrótce odpływacie tam na żaglowcu...
— Jutro już podnoszę kotwicę, pastorze! — przerwał mu żeglarz. — Płynę do Pernambuco z ładunkiem miki, azbestu i marmurowych płyt... Jeżeli pasażer posiada paszport zagraniczny, to lepiej, bo wypadnie mi zahaczyć o Rygę, jeżeli zaś nie ma, to i tak da się jakoś urządzić...
— Aksel Ikonen ma dokumenty w porządku, Edkwist! — odparł Michał Lejtan. — Dziękuję wam! Ale... jeszcze jedna prośba — możebyście mogli go zabrać od razu na swój okręt?... Możecie? Bardzo jestem wam wdzięczny! Szczęśliwej podróży, Edkwist, z Bogiem! Zaczekajcie chwilę przed domem...
Żeglarz wyszedł, a Sprogis stał przy łóżku i patrzył na starca nieruchomym, jak gdyby już nieżywym, szklącym się wzrokiem.
Pastor przyglądał mu się uważnie usiłując na zawsze zapamiętać każden rys jego twarzy, wedrzeć się do wnętrza jego duszy, zrozumieć wszystko, co było takie niepojęte, straszne i nieznane dla niego — sługi bożego.
Po chwili rzekł cichym, urywanym głosem:
— Zwróciłeś mi syna... nie szczędząc siebie... Idź teraz... ruszaj w świat... żyj, jak możesz... niech Bóg...
Urwał nagle. Czy zasłabł w tej samej chwili, czy też nie mógł połączyć imienia Bożego z tym człowiekiem o bladej, stężałej twarzy i ponurych, bezbarwnych oczach.
— Idź! idź! — szepnął znowu i skinął ręką.
Sprogis ruszył ku wyjściu. Otworzył już drzwi, lecz zatrzymał się jeszcze na progu i niby wyzwanie lub groźbę rzucił z rozpaczliwą namiętnością:
— Lżej by mi było, gdybyście mnie oskarżyli...
Starzec poruszył się gwałtownie i wydał bolesny jęk.
— Zaklinam imieniem syna mego — idź! — prawie krzyknął przyciskając rękę do piersi.
Zamknął oczy, głowę wtulił w poduszkę, aby nie słyszeć, kiedy zamilkną ciężkie, powolne kroki odchodzącego i nie widzieć oddalającej się sylwetki jego na tle jasnej ściany salonu.