Biesy/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biesy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia P. Mitręgi |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Około godziny dziesiątej wieczorem, przyjaciele weszli na salę kabaretu.
Ogłuszył ich panujący tam gwar i olśniły setki lamp.
Orkiestra wygrywała jakieś skoczne kawałki; biegali lokaje z serwetkami pod pachą, co chwila rozlegały się okrzyki gości, brzęk szkła i wybuchy śmiechu.
Z trudem odnaleźli wolny stolik pod ścianą i usiedli, ze zdumieniem rozglądając się dokoła.
Publiczność bawiła się ochoczo, chociaż przedstawienie jeszcze się nie zaczęło.
Większa część gości, zapewne, od dawna już przebywała w tym lokalu, bo na stolikach widniały opróżnione półmiski, puste butelki i talerze z resztkami potraw. Błyski w oczach, zaczerwienione twarze i zbyt swobodne i gwałtowne ruchy świadczyły o nadmiarze wypitych trunków. Panowie mówili głośno, opowiadając bez osłonek bardzo tłuste anegdoty i poufale całując po rękach lub obejmując swe towarzyszki. Kilka stolików zajmowały samotne, wystrojone kobiety, demonstracyjnie ukazując nadmiernie obnażone biusty i ramiona. Stały przed nimi nakrycia do herbaty, której jednak nie piły, ostrym i czujnym wzrokiem wodząc po zebranych i jak gdyby czyhając na kogoś. Jedna z nich spostrzegła dwu nowych, wyraźnie oszołomionych otoczeniem młodzieńców. Wstała i zbliżyła się do stolika malarzy. Przeszła obok nich, otarłszy się prawie o ramię Sprogisa i obrzucając obu przyjaciół porozumiewawczym spojrzeniem spod ciężkich powiek, mocno przyciemnionych granatowym ołówkiem.
Nie znając panujących tu obyczajów, zmieszani jeszcze bardziej, unikali wyzywającego spojrzenia damy, która szła, kołysząc biodrami i odsłaniając nagi, ubielony kark. Wkrótce powróciła i zatrzymała się przed stolikiem. Pochylając się ku Sprogisowi tak, że mógł widzieć bujne jej kształty w całej okazałości, zapytała:
— Chłopczyki się nudzą? Czy mogę się przysiąść i towarzyszyć w zabawie?...
Zaskoczeni patrzyli na siebie bezradnie. Wreszcie Sprogis uratował sytuację, mruknąwszy:
— Dziękujemy... Czekamy właśnie na przybycie kolegów...
Znała się na podobnych wykrętach, więc prychnęła, jak kotka i, odeszła z pogardliwym grymasem na uszminkowanej twarzy.
Malarze milczeli nie wiedząc, co z sobą począć. Kelner raczył wreszcie zbliżyć się do nich i podać im kartę. Wybrali sobie najtańsze dania i zamówili butelkę piwa. Kelner spojrzał na nich lekceważąco i z iście lokajską bezczelnością mruknął:
— Natychmiast służę hrabiom...
Sprogis zaklął z cicha, Lejtan skulił się, zarumieniony po uszy.
Kelner zniknął na długo, aż wreszcie postawił przed nimi nakrycia, od niechcenia cisnął na stół niklowy półmisek ze sznyclami i rzucił w przestrzeń:
— Za chwilę przyniosę to... piwo.
Sprogis wyczuł pogardę lokaja i wstrętne, chamskie znęcanie się nad skromnymi gośćmi. Zacisnął szczęki, że aż guzy mu wyrosły poza uszami, i dobitnie wycedził:
— Przyniesiesz, drabie, piwa, a jednocześnie — butelkę... szampana!
Lokaj wyprostował się nagle i schylił w niskim ukłonie.
— Słucham, jaśnie panie... A jaka marka? Słodkie czy wytrawne?... — jąkał się sepleniąc z nadmiaru służalczej uniżoności.
Sprogis nie patrząc na niego burknął:
— Marka obojętna, aby tylko...
— Wytrawne? — poddał kelner, niżej jeszcze schylając gruby, czerwony kark.
— Tak... — skinął głową malarz.
Lokaj pobiegł spełnić rozkaz, a Lejtan zaśmiał się z ulgą:
— Chamska gęba i gorsza jeszcze chamska natura...
Sprogis wydymał wargi z cichym zadowoleniem. Uspokoił się i nabrał od razu pewności i swobody ruchów. Zbył żartem natrętną kwiaciarkę, a panience, namawiającej go do kupna wyświechtanej i zmiętej lalki, coś szepnął do ucha, że aż wybuchnęła śmiechem. Przycisnęła się doń gorącym, sprężystym biodrem i z chichotem pofrunęła dalej, mizdrząc się do gości.
Przyjaciele jedli i, naśladując bawiące się przy sąsiednim stoliku towarzystwo, pili szampan, zmieszany z piwem. Wydekoltowana i umalowana sąsiadka uporczywie zerkała w ich stronę, mrugając do nich znacząco, lecz w podczernionych jej oczach miotała się teraz psia pokora i chciwość na widok drogiego wina, które świadczyło o zasobności nieznanych jej gości.
Podniesiono wreszcie kurtynę i na scenie zaczęły się produkować wyniszczone, półnagie śpiewaczki-cudzoziemki i jakieś zuchwale bezwstydne tancerki; błaznowali clowni, a akrobaci zdumiewali publiczność siłą i zręcznością ruchów. Popisy szły jeden za drugim wśród wzrastającego hałasu, wybuchów śmiechu i oklasków.
Lejtan nie spuszczał oczu ze sceny. Wszystko mu się podobało, bo grało i lśniło barwami i światłem, a co najważniejsze — tak bardzo było niepodobne do ich surowego trybu życia, przyćmionego nędzą i ciężką pracą. Czuł rozkosz, że na chwilę mógł się wyzbyć wszelkiej troski i nawet myśli, — myśli, które nieraz z cichych i jasnych w mgnieniu oka przeistaczają się w zgryzotę, ból serdeczny i trującą rozpacz. Chłopak porównywał myśl ludzką do baletnicy hiszpańskiej, która wykonywała w tej chwili taniec motyla. Skierowywano na nią coraz to inną plamę kolorowych reflektorów. Zmieniała się niespodzianie. Fruwała po scenie jak barwna, podzwrotnikowa „argema“, aby po chwili upaść na deski estrady, zwinąwszy szare skrzydła ćmy, wsiąkającej w mrok.
Lejtan wypoczywał w tym natłoku dźwięków, w zawrotnym kalejdoskopie jaskrawych barw, złota, srebra, połysku klejnotów i rzuconych na scenę snopów kolorowych promieni. Podniecony winem i ożywieniem panującym na sali, opowiadał coś Sprogisowi, śmiał się, snuł na głos swe marzenia, a wszystko, co przesuwało się przed jego oczyma, łagodził i uszlachetniał własnym wewnętrznym światłem, które, być może, po raz pierwszy znalazło tu ujście dla siebie, od szeregu lat przytłoczone brzemieniem życia.
— Wiliumsie, kochany, stary druhu! — mówił dotykając dłoni Sprogisa. — Życie jest, doprawdy, piękne!
— A tak! — potwierdził szyderczym tonem towarzysz. — Piękne! Na przykład — ta malowana dama z biustem, wylewającym się poza burty, chamski pysk tego lokaja lub też...
Lejtan odrzucił się na oparcie fotelu i przerwał mu:
— A żebyś wiedział! Nawet to, o czym mówisz z dreszczem wstrętu... Trzeba tylko umieć patrzeć na zjawiska, wypadki i ludzi, patrzeć poprzez szkła wielkiej miłości, która mimo wszystko, tli się w każdym sercu.
Sprogis roześmiał się pogardliwie.
— Ernest Lejtan na modłę swego patra-pastora w pospolitym „bumsie“ wygłasza kazanie! Zaiste bardzo to po chrześcijańsku! — syknął wciągając spory łyk szampana.
Młody student zasępił się i nagle spoważniał. Potrząsając głową mówił przyciszonym głosem jak gdyby w obawie, że go podsłuchują:
— Nie! To — nie miłość chrześcijańska! Raczej — właśnie pogańska, panteistyczna, zrodzona z wyczucia obecności bóstwa na każdym miejscu, w najnędzniejszym drobiazgu i w najwspanialszej istocie, w złym i dobrym, w szczęściu i nieszczęściu... To daje mi radość bytowania!
Z gestem zniecierpliwienia Wiliums wypluł z siebie pianę goryczy:
— Owszem! Pamiętam, jaką czułeś radość bytowania, gdyś głodny i chory powoli zamarzał w naszym legowisku! Strzeż się, Erneście, przesady, a jeszcze bardziej egzaltacji mózgowej!
Lejtan urwał. Przypomniał sobie bowiem długie pasmo istotnie „czarnych“ dni swego życia i odparł z westchnieniem:
— Cóż chcesz? Jestem tylko słabym człowiekiem...
— Więc zamilknij, słaby człowieku! A jeśli koniecznie chcesz otwierać mi swoją duszę, mów o dniu dzisiejszym, o obecnej godzinie, ciesz się chwilą, w której oto pijesz dobre, szlachetne wino... zmieszane z ordynarnym, gorzkim piwskiem... I czy nie widzisz, jaką to stanowi doskonałą alegorię życia?
Sprogis wykrztusił te słowa z jakąś pasją i parsknął złym, szyderczym śmiechem.
Nie chciał już więcej rozmawiać. Dokuczliwy, męczący go niepokój, stałe od pewnego czasu oczekiwanie czegoś, co miało zajść, jako fatum nieuniknione, zaostrzały w nim czujność i sprawność zmysłów, aby w każdym najkrótszym ułamku sekundy być zdolnym do przeciwstawienia się w pełni sił nieznanym wypadkom.
Podświadomie szukał kogoś, wodząc ponurymi oczami po sali. Nie wiedział jeszcze, kogo wyczuwa tym ostrym, rozbudzonym nagle instynktem, lecz coś przestrzegało go przed czającym się gdzieś niebezpieczeństwem. Przyglądał się nieznajomym, obojętnym i obcym mu ludziom na sali. Nigdy nie widział żadnej z tych twarzy nawet przypadkowo, bo rzadko wychodził z domu, spędziwszy pięć długich lat w pracowniach akademickich lub w swym ubogim mieszkaniu.
W końcu sali, na wzniesieniu mieściły się loże, ukryte prawie za zsuniętymi firankami. W głębi rysowały się niewyraźnie sylwetki bawiących się tam bywalców kabaretu. Malarz nie mógł przyjrzeć się im dokładnie przez wąskie szczeliny pomiędzy kotarami. Wtem w jednej z bocznych lóż odsunęła się wiśniowa tkanina i tuż przy barierze stanęła wytworna, szczupła postać. Jakiś młodzieniec we fraku oparł się niedbale o filar i puszczając kółka dymu przyglądał się sali.
Sprogis drgnął i znieruchomiał.
Chwilami czuł się bezbronnym ptakiem, obezwładnionym połyskiem źrenic węża, to znów drapieżnym zwierzęciem, w szalonym skurczu mięśni skupiającym wszystkie siły do gwałtownego skoku.
Lejtan natychmiast spostrzegł dziwnie zastygły wyraz na twarzy przyjaciela i spojrzał na niego z trwożnym pytaniem w oczach.
— Patrz... patrz! — szepnął do niego Sprogis. — Tam... w loży... to — Panin!
Student również poznał księcia od razu. Stopniowo w oczach Ernesta zapalały się coraz jaśniejsze i gorętsze błyski.
— Stoi jak jakiś król ponad tłumem... — pomyślał, lecz nie powiedział tego na głos, ujrzawszy skamieniałą, groźną twarz przyjaciela.
W tej samej chwili dwie pary źrenic, posłusznych tajemniczej woli przeznaczenia, przyciągnęły się wzajemnie i zwarły z sobą, ni to dwaj walczący zapaśnicy, ni to dwoje kochanków, od dawna spragnionych spotkania. Sprogis i Panin patrzyli na siebie w namiętnym oczekiwaniu.
— Panie Sprogis! — zabrzmiał dźwięczny, radosny głos Panina i w chwilę potem młodzieniec, zręcznie przeskoczywszy przez barierę, podbiegł do stolika. — Jakżeż się cieszę, że spotykam pana i... jego miłego przyjaciela... Tyle razy myślałem o panu... Doprawdy... codziennie myślałem i marzyłem o zetknięciu się z panami!... Teraz już nie uda się wam odprawić mnie z kwitkiem! O, nie! Musicie przyłączyć się do naszego towarzystwa... wcale sympatyczni panowie, a i kobiety piękne!...
Porwał obu za ręce i ciągnął za sobą, mówiąc do lokaja:
— Panowie przechodzą do mojej loży...
— Jak jaśnie pan rozkaże! — odpowiedział lokaj skłoniwszy się nisko.
Sprogis czuł na swym ramieniu miękką, lecz silną dłoń Panina. Zdawało mu się, że śni, a zupełnie różne, nie powiązane z sobą wrażenia, mknęły jedno po drugim, oszałamiając go niemal. Przez gwar słyszał głos księcia i cichy, beztroski śmiech Ernesta, lecz nie mógł pochwycić oddzielnych słów. Coś się w nim burzyło, w mózgu i sercu panował chaos. Ułamki myśli wirowały w głowie, a serce, niby czuły rezonator, odpowiadało im natychmiast, choć po mgnieniu zaczynało bić nowym rytmem, wytwarzając całkiem odmienne nastroje. Mięśnie prężyły mu się i kurczyły, jak gdyby miały odtrącić i zmiażdżyć tę miękką dłoń, ściskającą mu ramię nad łokciem; jakiś głos wewnętrzny wykrzykiwał bezdźwięcznie, z rozpaczliwym uporem: „Wróg... wróg... wróg!“ — lecz w tejże samej chwili nieznana Sprogisowi rozkosz fizyczna, prawie obezwładniająca, zniewalała go do biernej uległości. Bezwiednie przycisnął rękę Panina do swego boku i szedł przy nim, błędnie patrząc przed siebie. Lecz znowu wypłynęła myśl inna i wybiła się ponad zgiełk i natłok bezładnych emocji. Sprogis zaciskał szczęki i marszczył czoło. Oczy mu pochmurniały, a straszliwy chłód ścinał krew w żyłach.
— Nikczemny niewolniku, płazie! — szeptał do siebie z pogardą i nienawiścią. — Już się roztkliwiasz? Już się cofasz z pola walki? Ten arystokratyczny wymoczek raczył uśmiechnąć się do ciebie, zaszczycić kilkoma zdawkowymi uprzejmościami i już wziął cię na smycz! Zwycięzca wspaniałomyślny, łaskawie zstępujący ku zwyciężonemu!
Odsunął się prawie brutalnie od trzymającego go pod ramię księcia i ogarnął go ponurym spojrzeniem, lecz ten, zajęty wesołą rozmową z Lejtanem wcale tego nie spostrzegł.
Bez zewnętrznej podniety, bez konieczności obrony przed postępkami lub słowami Panina malarz wpadał w wichrzący się chaos sprzecznych, drażniących uczuć.
Przypomniał sobie pewne przeżycie swoje w czasie studiów w Akademii. Zdarzyło się to, gdy po raz pierwszy ujrzał profesora Mikołaja Rericha, znakomitego swego rodaka, Łotysza z pochodzenia i charakteru. Słynny malarz marzył w tym okresie swej działalności o stworzeniu cyklu obrazów z fińskiego poematu „Kalewala“. Studenci wiedzieli, że rząd rosyjski, przeciwny odtworzeniu bohaterskiego eposu Finlandii, zwrócił się do uduchowionego malarza z podstępną propozycją wykonania obrazu na temat rosyjskiej mitologii, osnutej na opowieści o trzech bohaterach — Muromcu, Dobryni i Aleksym-popowiczu. Rerich zmuszony był wykonać zamówienie. Pewnego razu małomówny, szorstki w obejściu, nieraz przykry nawet profesor wystawił dla ilustracji swego wykładu wykończony już przez siebie obraz.
Odsłoniwszy go, Rerich nagle się zapalił. W dziejach uczelni zdarzyło się to po raz pierwszy i ostatni.
— Malarstwo — mówił profesor — uważano wyłącznie za sztukę, mistrzostwo, którym miało być ścisłe, jak najrzetelniejsze naśladownictwo natury. Ten rodzaj zostaje porzucony coraz bardziej. Na pierwszy plan występuje obecnie i, jak mi się zdaje, na długi okres współczesnej cywilizacji pozostanie inna forma malarstwa, a mianowicie — myśl filozoficzna, społeczna lub państwowa, zaklęta w formę i barwę, rozświetlone i uduchowione treścią wewnętrzną. Widzicie przed sobą mój obraz? „Trzej bohaterowie“! Spostrzegacie na płótnie brzask dnia — jednego w nieskończonym łańcuchu podobnych. Czyż nie czujecie jednak jakiejś zaczajonej, trwożnej ciszy w tych czarnych drzewach i bezkształtnych, pokracznych krzakach, niewyłonionych jeszcze z mroku i mgieł nocnych, brzemiennych tajemnicą? A to niebo, które różowieć już zaczyna i wchłaniać promienie podnoszącej się spoza horyzontu, niewidzialnej jeszcze tarczy słońca! Czyż nie przepowiada ono zjawisk i wypadków ważnych, być może, strasznych i tragicznych? Świadczą o nich te postrzępione szmaty ciemnych, groźnie stłoczonych obłoków tam i sam krwawiących już, te wyrwy bezdenne na niebie, sączące mętną, jak gdyby lękiem przepojoną poświatę, i ta czarna chmara wron, miotanych przez wicher i dążących na stypę!...
Z pracowni Rericha Wiliums Sprogis wyniósł swój program i typ artystyczny i szedł wytkniętą przez mistrza drogą. Widział w tym siłę swoją i czuł, że prześcignie autora „Trzech bohaterów“. Stał się zaklinaczem ludzkich myśli, bólów, uniesień, wtłoczonych w farby, płótno i rysunek. Osiągnął wielkie szczęście — spokój artysty, wierzącego w swe powołanie i świadomego celu. I nagle zjawił się Panin, spadł, jak drapieżny krogulec na radośnie rozśpiewanego ptaka. Panin jednym zamachem zburzył cały spokój i zniweczył cel jego pracy. W obrazie swoim ten nieznany, zniewieściały panicz wołał namiętnie i władnie:
— Ducha, więcej ducha! Oderwijcie się od czarnej, zgnilizną i zaduchem grobów tchnącej ziemi. Mała jest, poznana od krańca do krańca, a nie zrodziła nikogo poza bohaterami — sławnymi lub bezimiennymi i poza szarym tłumem zziajanych niewolników, przeklinających dzień swego przyjścia na świat, nienawidzących pracy — jedynego prawa ziemi! Ducha szukajcie, on odsłoni wam tajemnicę bytu i prawdy, ukrytej w posągu Sfinksa i brzmiącej w nieuchwytnej dotychczas melodii słonecznych promieni. Twórzcie nowy, wspaniały mit Apollina, odrodźcie w duszach potężny kult Słońca!
— Podróżnicy, przebywający na równiku, twierdzą, że słońce posiada truciznę, niszczącą mózg i cały system nerwowy — myślał Sprogis. — Panin ma w sobie ten jad skoncentrowany i zabójczy — słoneczną truciznę uwielbienia słońca!...
Zgrzytnął zębami i raz jeszcze uwolnił ramię z uścisku księcia.
Korzystając, że Panin rozmawia z Lejtanem, przyglądał się bacznie współzawodnikowi. Im dłużej na niego patrzał, tym bardziej zdumiewał się, aż zdumienie to przekształciło się w lęk. Drobna postać księcia, delikatny niewieści profil, subtelne rysy i miękkie, faliste włosy, spadające mu na czoło, mogłyby się wydać pospolitymi, nic nie znaczącymi. Wrażenie to jednak było tylko przejściowe, bo, po dłuższej obserwacji Sprogis wysnuł zupełnie nowe, niespodziewane wnioski. Otóż domyślał się już, że pod przezroczystą, cienką skórą Panina czają się silne, prężne mięśnie, zdolne do gwałtownych odruchów — nagłych i żywiołowych, lecz ściśle z myślowymi procesami skoordynowanych; wyczuł, że ta niemal dziewczęca twarz i wyraziste, szafirowe oczy potrafią ukrywać w sobie groźbę, a niewinne, wilgotne usta z siłą wymawiać gorące, rozkazujące słowa. Malarzowi wydało się, że patrząc dłużej na piękne, pogodne czoło tego arystokratycznego młodzieńca, mógłby dojrzeć na nim odbicia obrazów, wytwarzanych w jego mózgu.
— Porwać je, przywłaszczyć i urzeczywistnić rzucając na płótno, przedtem, nim on sam uprzytomni je i wcieli w czyn! — mignęła Sprogisowi szaleńcza, zbrodnicza myśl, zbrodnicza, bo natychmiast sformułował ją dokładnie szepnąwszy: — Ukraść!...
Przeraził się i ze wstrętem odrzucił tę myśl czując pogardę dla siebie za bezsilny, tchórzliwy odruch i za to, że zawierał w sobie zapowiedź poddania się, przyznania absolutnej wyższości przeciwnika, z którym walkę uznał już za przegraną.
Zmrużył oczy od przeszywającego mózg ostrego bólu i goryczy wstydu, gdyż zrozumiał, że już uległ urokowi Panina, już wchłonął w siebie promienny jad, sączący się z jego istoty. Przecież, ujrzawszy „Mit“ księcia i zrozumiawszy wewnętrzną treść obrazu poczuł pogardę i odrazę do własnych utworów. Przypomniał sobie walkę, która zawrzała w nim samym, gdy porównywał swój mit łotewski z dumnym wszechludzkim Sfinksem Panina; w duszy odezwały się echa własnych słów, gdy mówił o swej „rzemieślniczej bazgraninie“, o nędznym wytworze wyobraźni „robaka, czołgającego się w cuchnącym bagnie życiowym“; w mózgu, sercu i palcach miał ten żar nieznośny, co zmuszał go do zmodyfikowania raz po raz psychologicznej koncepcji swego malowidła, tworząc wciąż głębsze i bardziej trudne technicznie warianty, dowodząc tym, iż pierwotna praca nie była wcale doskonała, wyczuta do dna, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Zdawał sobie teraz sprawę, że, zmieniając charakter obrazu, przez dłuższy czas pozostawał pod urokiem słonecznych dążeń; odnajdywał je w sobie jak gdyby jestestwo jego skoncentrowało w sobie niegdyś nieprzebrany zasób słonecznej światłości i oddawało ją teraz ni to świerki wiosenne, co sączą złocisty płyn żywicy, ni to więdnące kwiaty — ostatnie westchnienie aromatu. Jak żywica, jak woń kwiatów, był on syntezą soków ziemi i niewidzialnych drgań eteru, fal kosmicznego oceanu, wybiegających na ziemski brzeg w swym pędzie do słońca. Rozumiał, że, dopiero uświadomiwszy sobie zachodzącą w nim zmianę, budził w duszy uśpiony protest i skwapliwie wytężał wyobraźnię swoją i talent, aby czym prędzej, jak najgłębiej i jak najzuchwalej zohydzić ten, nagle znienawidzony, bałwochwalczy kult słońca. Udało mu się dopiąć celu i stoczyć tę niemą, jednostronną walkę z Paninem, lecz nie przyniosła mu ona ukojenia. Przyznawał się, że bądź co bądź podbił go czar Sfinksa i, nigdy nie ulegając żadnemu zewnętrznemu wpływowi, mając własny świat potrzeb duchowych i natchnienia, niezmiennie pozostając w sferze subiektywnych odczuć i odruchów, poddał się jednak narzuconej mu przez Panina idei. Z przerażeniem ujrzał swój świat w mikrokosmie, wbrew swej woli umieścił go w nieogarniętym rozumem łańcuchu atomów, stanowiących wszechświat, pogardził rodzajem i siłą swego natchnienia, jednym szalonym ciosem rozbił, jak zdawało mu się, niewzruszone i niezniszczalne koło, broniące jego utajonej, skrystalizowanej jaźni.
— Pan Sprogis, wielki artysta, absolwent Akademii... — posłyszał malarz głos Panina i zdumiał się ponownie. Przeżył na nowo długie miesiące nieznośnej męki, gdy ujrzał, że jakiś świętokradca wtargnął do jego „świętego świętych“, a przecież trwało to tylko minutę lub dwie, nim zdążyli przejść przez salę kabaretu.
Sprogis obejrzał się dokoła.
Przy stole siedziało trzech panów we frakach i cztery piękne, strojne panie w balowych sukniach, odsłaniających nagie ramiona, piersi i plecy. Wszyscy uśmiechnęli się do niego życzliwie i z odcieniem szacunku; panowie podnieśli się z miejsc i przywitali się z malarzami. Panie z ciekawością im się przyglądały, podając białe, wypieszczone dłonie.
— Mesdames, muszę usprawiedliwić mych przyjaciół, że nie są w wieczorowych strojach — mówił Panin, — przyszli bowiem sobie we dwóch na lumpkę...
Lejtan zaśmiał się wesoło, odsłaniając w uśmiechu zdrowe, przedziwnie białe zęby.
— Tak! tak! — zawołał ubawiony. — Wyłącznie tylko ta okoliczność wstrzymała nas od wystrojenia się we fraki! Nieprawdaż, Wiliumsie?
Sprogis potwierdził słowa przyjaciela lekkim skrzywieniem ust.
— Nalejcie wina! — krzyknął książę do lokajów. — Wypijemy za tajemną myśl, którą noszę tu... tu!
Powiedziawszy te słowa uderzył się w pierś.
Siedząca pomiędzy nim a Sprogisem brunetka błysnęła oczami i zawołała:
— Musimy wiedzieć, za co pijemy, bo, obawiam się, że przy ekstrawagancji Romka jest to coś...
— Czego ty, moja cudna Lizeto, nie zrozumiesz, choćbym ci to tłumaczył przez cały dzień i noc! — przerwał Panin i pochyliwszy się ku niej pocałował ją w foremny kark, okryty ciemnym puszkiem.
— W nocy nie umiesz jakoś nic wytłumaczyć... — szepnęła figlarnie zżymając się od pocałunku.
— O tej porze doby jesteś niezwykle mądra, Lizeto, i wtedy nie mam ci nic do tłumaczenia, raczej ty... — odparował książę i uśmiechnąwszy się do sąsiadki podniósł swój kielich. — A więc pijmy, przyjaciele!
— Więc pijmy, więc pijmy! — odpowiedział mu słowami znanej arii z „Traviaty“ jeden z gości. Miał piękny, silny głos, którym zagłuszył zgiełk na sali zwracając uwagę i spojrzenie wszystkich na boczną lożę.
Panin nagłym ruchem skoczył ku barierze i szarpnął kotarę.
Oczy mu pałały, świeże, niemal dziewczęce usta drżały. Cichym, syczącym szeptem mówił, patrząc na salę:
— Nędzny plebsie, pogardzani pariasi, jakim prawem wzrok swój bluźnierczy podnosicie na kapłanów ducha?!
Twarz księcia przeistoczyła się z przerażającą szybkością. Duma, oburzenie, gniew biły z niej. Panin wyprężył pierś i podniósł ramiona, stając się wyższym i pełnym sił. Oczy miotały błyskawice. Towarzystwo, zapewne, znało już zmienne nastroje i wybryki księcia, bo panowie wychylili kielichy w milczeniu i siedzieli cicho patrząc na Panina.
Milczenie przerwał Sprogis. Trząsł się ze śmiechu i nerwowym ruchem zaciskał w ręku opróżniony kieliszek.
— Plebs... pariasi?... — mówił. — Jak widzę, dla księcia-pana są oni nawozem, tuczącym jego niwę... Stara, niebezpieczna ideologia, która się zemści kiedyś... A tymczasem — kto wie — czy wśród tych, kogo pan uważa za nędzny plebs, nie znajduje się w tej chwili niezrównany, niedościgniony geniusz? Nadawanie ogólnikowych epitetów, klasyfikowanie bez ścisłych badań i szczegółowych zestawień nigdy nie bywa sprawiedliwe...
Wypowiedziawszy tak długie, jawnie polemiczne zdanie, Sprogis swym zwyczajem zacisnął wargi i pochylił głowę, jak gdyby oczekiwał walki.
Panin spojrzał na niego przenikliwie, w jednej chwili ochłonął i uśmiechając się łagodnie rzekł:
— Ma pan najzupełniejszą słuszność! W każdym razie przed chwilą zaszczycił tę salę swą obecnością pewien genialny malarz, który obecnie znajduje się w naszym gronie...
— Brawo! Brawo! — zawołali zebrani. — Za zdrowie geniuszy, dwu geniuszy!
— Trzech! — dodała mała, rudawa kobietka, od pierwszej chwili śmiało atakująca Ernesta. — Mój przemiły sąsiad jest też malarzem.
— Ależ naturalnie! — wykrzyknął Panin.
Podpity nieco Lejtan wstał i kłaniając się na wszystkie strony z udaną powagą zażądał głosu:
— W sprawie formalnej! Upraszam o nieumieszczanie mojej osoby na liście geniuszy, oraz o nieskładanie moich zwłok w jakimkolwiek bądź Panteonie, a to wyłącznie z tego powodu, że maluję miniatury, rzeczy drobne, wymagające zastosowania szkieł powiększających. Cóż to za geniusz, gdy dostrzec go uda się tylko... przez mikroskop?!
Głośny wybuch śmiechu odpowiedział na dowcipne oświadczenie Lejtana. Uważano to jednak za dostateczny powód do nowej porcji szampana. Pito więc dalej wśród wesołych rozmów, żartów i anegdot. Jakiś artysta usiadł do pianina i rozpoczął melodeklamację; dwie damy tańczyły nowomodny taniec amerykański, śmiały i bezwstydny, nieco tylko stuszowany komizmem ruchów i min.
Panowie bezceremonialnie ściskali i całowali swoje damy. Rudawa kobietka usiłowała usadowić się na kolanach Ernesta sepleniąc do niego niby mała dziewczynka:
— Posadzić Niusię na kolankach! Niusia lubi ciepło... Niusia — ruda koteczka...
Lejtan zaśmiewając się przekonywał „koteczkę“, że nie wypada przy byle okazji siadać „na kolankach“.
— Ach, pani Niusiu! Żeby pani tylko wiedziała, jaki mi pani cios zadała!
— Cóż takiego zrobiła mała, biedna Niusia? — pieszczotliwie wydymając usteczka pytała.
— No, jakżeż! To — wprost okropne! Cały czas byłem przekonany, że siedzę obok patentowanej księżniczki, lub co najmniej autentycznej hrabiny, a tymczasem... tymczasem... takie rozczarowanie! — śmiał się Ernest.
— A ty co wolisz? Herb książęcy, czy gorący całus? — już zupełnie poufale i nie żenując się obecnych, galopowała w swym nieskomplikowanym flircie podpita pani Niusia.
— Na razie wolę... szampan! — bronił się uparcie Lejtan i czuł się coraz lepiej i rozkoszniej w ciepłej, przyjaznej atmosferze, w tym gwarze, brzęku szkła, odgłosów muzyki, śród pocałunków i objęć, na które patrzył dobrotliwym, trochę zawstydzonym wzrokiem człowieka, nie umiejącego na poczekaniu wybuchać zmysłowo.
Lejtan i Sprogis, prowadzący życie nader skromne, a nieraz wprost ubogie, po raz pierwszy uczestniczyli w tak hucznej i obfitej uczcie.
Ernest czuł się wyśmienicie, chociaż nie brał bezpośredniego udziału w zaczynającej już zakrawać na orgię zabawie nowych przyjaciół. Ogarnęła go wesołość, której nic zakłócić nie mogło. Odpędził od siebie wszelkie troski i wspomnienia, a wszystko wzbudzało w nim szczery, pusty śmiech. Śmiał się na widok panów, dość zuchwale obejmujących swoje towarzyszki, i pań, które ukazując foremne nogi, siedziały w niedbałych, kuszących pozach lub, stanąwszy w rogach gabinetu, wykonywały słynne „quadrille parisienne“, ów sławetny kankan. Lejtan miał wrażenie, że się kąpie w ciepłym morzu wesołości, pragnął wchłonąć jej jak najwięcej, stęskniony do przejawów młodej i bujnej radości bytowania. Śmieszyło go niewymownie, że mała kobietka — Niusia, porzuciwszy swego oficjalnego protektora, sunęła za nim, jak cień, nie odstępując go na krok i błagając o miłość. Co chwila widział tuż przed sobą jej pożądliwe oczy, usta, rozchylone lubieżnie i gotowe do szalonych pocałunków, przybladłą twarzyczkę, wzburzoną jego opornością i niecierpliwie oczekującą pieszczoty. Śmiał się więc jak szalony, gdy obejmując go obnażonymi ramionami skarżyła się na głos:
— Niusia, taka śliczna, mała Niusia błaga go o miłość, a on się jej wyślizguje jak węgorz! Ludzie, czy widzicie, co ja mam z tym chłopakiem?!
Nikt nie słyszał jej skarg, bo trzy pozostałe damy doskonale dawały sobie radę z resztą panów, tym bardziej, że nie potrzebowały zabawiać księcia i Sprogisa.
Ci dwaj siedzieli na uboczu przy małym stoliku i trącając się kieliszkami pili szampan.
Łotysz z głową pochyloną i z ponurymi błyskami w bladych oczach chłonął wino małymi, częstymi łykami i milczał wbijając wzrok w ogromne, płomienne źrenice Panina.
Książę nie przestawał mówić energicznie potrząsając płową czupryną i gestykulując wyraziście:
— Chciałem tu rzucić nowe, śmiałe słowa, lecz próżne to marzenie, gdy się jest z Rosjanami w szynku?! Alkohol — tańszy czy droższy — staje się szczytem ich dążeń! Skazany to naród!... Tymczasem wyczuwam głęboko, całym wewnętrznym jestestwem, iż kroczą ku nam, iż na progu naszych domów wkrótce już staną widma strasznych wypadków... Nastaną dni pomstowania, bo Archanioł Pański dotknął dłonią i poznaczył już każdego z nas... Zniknie wódka i naród w bezsilności skłoni głowę pod topór kata-mściciela, a on rzuci tłumom hasła, co zastąpią alkohol, bo będą płynęły wraz z potokami krwi... Powiadam wam, Sprogis, zbliżają się straszliwe czasy szaleństwa i zagłady!
Sprogis dopił swój kieliszek i znowu w milczeniu przeszywał wzrokiem zarumienioną twarz i blade czoło księcia.
— Myślicie zapewne, że żałuję Rosji, że będę płakał nad losami swoich rodaków?! Przenigdy! Wzniosłem się już ponad patriotyzm mieszczański! Należę do uduchowionej elity świata... My, tylko my — ja, pan i nieliczni — podobni do nas — zetrzemy z mapy ślady dawnych granic, ogniem natchnienia naszego wypalimy egoizmy narodowe i nauczymy wszelkie ludy przemawiać wspólnym językiem Ducha!
Słowa te wykrzyknął prawie głosem przenikliwym, z lekka zachrypniętym i już nietrzeźwym.
Sprogis spostrzegł to, zrozumiał maksymalizm w wypowiadanych myślach i czczą, pełną afektacji frazeologię. Skrzywił usta pogardliwie.
Panin dolał wina do kieliszków i pochylając się ku malarzowi spytał go tonem, w którym brzmiała wyraźna pogróżka:
— Posądzacie mnie o nieszczerość przekonań?
Sprogis nic nie odpowiedział.
— No, naturalnie! — uśmiechnął się książę. — Dziwnym się wydaje Łotyszowi, synowi jakiegoś tam prowincjonalnego weterynarza, tak śmiałe „credo“ latorośli znakomitego rodu Paninów! O, tak! Mój ród przez sześć wieków pozostaje przy stopniach tronu najwspanialszych w Europie monarchów... w żyłach Paninów płynie krew carów, bo nasze prababki chętnie widziane były w łożnicach władców... my zaś nie bacząc na to maczaliśmy palce w carobójstwach, a z tajnych narad pałacowych wynosiliśmy przekonanie o słabości, zbrodniczych instynktach i nikczemności swoich monarchów... Mnie już nikt nie znęci blaskiem korony i szkarłatem płaszcza carskiego, potęgą berła i łaską płynącą ze szczytu tronu Piotra, Elżbiety i Katarzyny. Posiadam własną koronę i płaszcz, własnymi zdobyte rękami i talentem, moje berło władzy nad umysłami i uczuciami przyjaciół, wrogów i zawistników, jak również niewyczerpane źródło mojej łaski dla ludzkości... łaski słońca miłościwego...
Pochylił się jeszcze niżej i jakimś złowrogim szeptem dodał pośpiesznie:
— Nic wam nie pomoże, Sprogis! Nic! Możecie mnie zamordować, lecz pójdziecie przez życie z ogniem Prometeuszowym w piersi, bom ja go już tam zapalił... na wieki... na wieki!
Trącił się kieliszkiem z malarzem i westchnął:
— Wciąż milczycie? Nosicie w duszy pustkę lub żrącą was nienawiść...
Sprogis wzruszył ramionami, lecz i tym razem nie wyrzekł ani słowa.
— Odrzućmy wysokie tematy! — uśmiechając się zagadkowo powiedział Panin. — Nie o tym chciałem z wami rozmawiać, gdym was spostrzegł na sali... Słuchajcie, Sprogis! Na wiosnę w pałacu wielkiego księcia Konstantego otworzy się wystawa dzieł malarstwa i rzeźby pod hasłem: „Człowiek i Słońce“. Przyrzekłem dać swój obraz, nowy obraz, do którego od jutra się zabieram. Chciałem zaproponować, abyście i wy również wystawili coś nowego... Wiem, że będziemy ozdobą wystawy... Wy i ja damy razem coś ogarniającego wielką ideę, syntezę zagadnień, nad którymi nikt dotychczas nie zastanawiał się poważnie... No, no! Rozchmurzcie czoło, kolego, wyciągnijcie do mnie dłoń przyjaciela i powiedźcie — tak!
Sprogis oczy spuścił nie chcąc się zdradzić, że ogarnęło go nagłe wzruszenie przechodzące w poryw twórczy, w niepokój wymagający natychmiastowego czynu.
Zaciął się jednak i nawet w tym tak ważnym i stanowczym momencie ani słowem się nie odezwał.
Jeżeli przed chwilą mógłby przysiąc, że sam krwawy, wielki inkwizytor indagował go niby buntowniczego heretyka, to teraz wydało mu się, że jest pustelnikiem, surowym ascetą, którego kusi zły duch wcielony w wiotkiej postaci młodego księcia Panina. Miał przed nim jedyny środek obrony — milczenie. Zacisnął więc zęby i hamował oddech.
Panin nie wyczuł widocznie nastroju malarza, a może też rzucona przez niego samego myśl porwała go i poniosła. Odstawił kieliszek tak gwałtownie, że aż szkło rozprysnęło się na drobne kawałki, i znowu mówić zaczął:
— Człowiek i słońce... Pomyślcie tylko, Sprogis, co za wspaniały, wszystko pochłaniający temat?! Musimy wspólnie stworzyć cały cykl obrazów, traktujących to zagadnienie, oświetlić je ze wszystkich stron, zajrzeć do najtajniejszych jego skrytek, pokazać najbardziej przerażające kontrasty! Co za potworne kontrasty! Słońce uosobione w Horusie, Ra, Ozyrysie, Zeusie i Apollinie, przepotężnych wspaniałych, życiodajnych bogach, świeci jednocześnie dla wszystkich i dla wszystkiego, co zawiera w sobie kosmos, ogarniany naszym wzrokiem. Tymczasem dokoła miotają się ponure, ciemne, śmiertelnie wylękłe, zbłąkane w ciemności dusze ludzi i ludów, straszliwa nędza, matka wszelkiej brzydoty i zbrodni, chociaż wiemy, że najdrobniejsza istota, żyjąca na dnie oceanu, pije sączące się ku niej poprzez niezmierzone warstwy wody nikłe krople ożywczego wina słonecznego. Wiemy wszakże obaj, że najuboższa, szara, na pół skamieniała roślina, wyrastająca na piersi nagiej skały, pod wpływem pieszczoty słońca czuje upojną radość istnienia i wyłania kwiat — ten czarodziejski instrument miłosnych tęsknot, uniesień i ukojonej żądzy nieśmiertelności... To straszny i ohydny grymas człowieczej rzeczywistości! Niemal bogom równi porwali się do walki z nimi jak Ikar, Prometeusz, Herkules, zohydzili, zgasili promienny znicz boga-słońca! Musimy pokazać to wszystko, musimy doprowadzić ludzkość do stanu nowych misteriów delfickich, nauczyć ją, jak ma rozniecić w sobie zagubioną radość słoneczną. Wtedy dopiero, zapaliwszy od niej pochodnie — ogromne, jasne — skierujemy ludzkość na wyżyny — gdzie za mgłą świetlaną przebywa Duch, który jest słowem — logosem, alfą i omegą księgi prawdy, a godłem jej — słońce, Helios!
Długo jeszcze mówił Panin zapalając się coraz bardziej, pełen porywów zuchwałych i szlachetnych. Szczery zachwyt i głęboki sentyment dla całej ludzkości dawał się wyczuwać w jego dźwięcznym głosie, co brzmiał chwilami jak dzwon, bijący na alarm, to znów stawał się podobny do lekkich drgań strun lub cichego szelestu opadających liści.
Panin chodził po loży nie spostrzegając nawet, że całe towarzystwo chyłkiem jeden po drugim dawno już się rozproszyło po gabinetach. Na kanapce drzemał znużony i podpity Ernest Lejtan, pomrukując od czasu do czasu:
— Ależ — nie, pani Niusiu, nie wolno być... nie... niegrzeczną...
Książę chodził i mówił coraz goręcej. Wydawał się teraz wyższym i szerszym w ramionach. Zniknął zniewieściały wyraz na ściągłej twarzy, oczy płonęły mu wielkim ogniem; z ust zrywały się coraz śmielsze słowa. Zdawało się, że wpadł w trans, że śni lub widzi przed sobą na jawie nieogarnięte jeszcze horyzonty, a na nich — korowód obrazów — fragmentów potężnej panoramy. Realizm form i piękno świetlnych mgieł w sposób czarodziejski tonęły tam w łunie mistycznej, wchłaniały w siebie olśniewający blask myśli i zanurzały się w głębi bezbrzeżnej wyobraźni, ni to mknące bolidy znikające w otchłani wszechświata, ni to ostatni promień słońca przełamujący się na powierzchni morza i w jego ruchomej tafli znajdujący ukojenie.
Przed oczami zasłuchanego Sprogisa znikło wszystko. Nie widział już olbrzymich zwierciadeł w brzydkich, złoconych ramach, upstrzonych wydrapanymi na szkle bezmyślnymi napisami; ściany zasnutego dymem gabinetu i czerwona portiera oddzielająca go od zgiełkliwej sali odsunęły się gdzieś daleko. Odsłaniały się jeden po drugim — bezkresne horyzonty, gdzie ręka Panina rzucała cudowne obrazy, całe epopeje ujęte w kształty, barwy, jakieś systematy filozoficzno-religijne. Skądś z daleka dochodził głos jego, niby pienie potężnego arcykapłana, dla którego nie pozostało już tajemnic we wszechświecie. Sprogis zapomniał o wszystkim, co go nieustannie dręczyło. Rozwiała się zmora „Mitu“, opuściła go zawiść i wrogość do księcia, przygasła żądza walki z nim i pragnienie zwycięstwa.
Czując, że łzy cisną mu się do oczu, że kurcz zaciska gardło, a serce to zamiera w rozkoszy niewysłowionej, to bije gwałtownie jak gdyby w chwili szalonego uniesienia, Sprogis krzywiąc usta w bolesnym uśmiechu wydał jęk namiętnej tęsknoty:
— Jesteś geniuszem... geniuszem, jakiego świat nie wydał przez wieki!
Panin skoczył ku niemu, porwał malarza w objęcia, całował go po oczach i szeptał jak do upragnionej, wymarzonej kochanki:
— A-a! Teraz ty — mój... mój jesteś... aż do śmierci!
Sprogis nie zdając sobie sprawy, co czyni, przyciskał do ust dłoń księcia i zlewał ją łzami zachwytu, a Panin powtarzał obłędnie:
— Mój... mój... na zawsze!
Oderwali się od siebie dopiero, gdy Lejtan obudził się i zawołał na głos:
— Wiliumsie! Gdzie Wiliums Sprogis, panowie?
W tej samej chwili chłopak opuścił głowę na stół i zachrapał.
Panin zaciskając mocno dłonie Sprogisa patrzał na niego roziskrzonymi oczyma i pytał wylękłym, drżącym głosem:
— Powiedz mi, bracie, czy jesteśmy pijani?
Sprogis odparł z siłą i jak gdyby rozpaczą:
— Jestem trzeźwy! Pamiętam wszystko i nigdy tej chwili nie zapomnę!
— Ach! — ucieszył się młodzieniec. — Jakież to bezgraniczne szczęście! Uwierzyłem teraz, iż stanę się łowcem dusz w słoneczne sieci! Jestem szczęśliwy... o, jakżeż szczęśliwy!... Odtąd pójdziemy ręka w rękę ku słońcu... ponad ludźmi i ponad ziemią... ku Prawdzie!
Z mocą potrząsnęli sobie ręce i obudziwszy Lejtana opuścili kabaret.
Panin odprowadził przyjaciół aż do ich mieszkania. Idąc milczał i z łagodnym uśmiechem spoglądał na skupionego Sprogisa, ponownie przeżywającego nieznane mu potężne wrażenia.
Lejtan z lekka chwiejąc się na szeroko rozstawionych nogach podśpiewywał sobie pod nosem:
„Zatańcz, mała, swój matchi-che,
I tańcz go aż do rana..“