<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biesy
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Gdy nastały cieplejsze dni, Sprogis w pośpiechu wynajął nowe mieszkanie.
Malarz płonął już cały marząc o nowym obrazie i miotając się w labiryncie różnych pomysłów coraz śmielszych i trudniejszych do wykonania. Przeniósł się czym prędzej wraz z młodszym kolegą na 15-tą linię Wyspy Bazylijskiej. W jednej z dużych kamienic najwyższe piętro zajmowała wdowa po pułkowniku zabitym na wojnie japońskiej, Zenaida von Meck. Podczas poszukiwań nowej siedziby ujrzawszy białą kartę naklejoną na szybach a świadczącą o wolnym do wynajęcia pokoju, Sprogis wbiegł na piąte piętro i zadzwonił.
Chuda, ospowata służąca wpuściła go do półciemnego przedpokoju i wskazała na drzwi prowadzące do salonu.
Malarz ujrzał tu sporo sprzętów japońskich, lecz uwagę jego zwróciła przede wszystkim czarna, hebanowa szafka, inkrustowana kością słoniową i perłową masą. Pełna nisz, półeczek, schowków i dziwacznych zakamarków, szafka stanowiła małe muzeum orientalne, tak była zastawiona różnymi drobiazgami zbieranymi zapewne przez prawdziwego znawcę Wschodu. Chińskie i japońskie posążki Buddy i różnych bożków i duchów „Kami“ z kryształu, chryzoprazu, ametystu i kolorowych topazów; miniaturowe naczyńka z agatu i nefrytu; pudełka z czerwonej laki, inkrustowanej listkami złota, misterne kantońskie mozaiki ze skrzydełek motyli, oprawne w cienkie, przezroczyste ramki z szyldkretu i centkowanego drzewa pieprzowego; jakieś potworki, fantastyczne, pełne zmysłowego czaru, kwiaty i owoce z porcelany king-te-czuńskiej, lub też z kości i korali — zachwyciły Sprogisa. Ze ścian zwisały makaty chińskie, zdobne w haftowane kwiaty, ptaki i krajobrazy; parawany japońskie w ciężkich ramach rzeźbionych biły w oczy czarnym tłem jedwabiu z rzuconymi z lekkością niezrównaną białymi ibisami jak gdyby lecącymi w noc otchłanną; przysadziste, przeładowane zawiłymi w rysunkach płaskorzeźbami stoły chińskie o blatach z purpurowego lub zielonego kamienia podtrzymywały większe posągi Buddy i jeszcze inne — straszne i zagadkowe w lubieżnych, orgiastycznych pozach, niby zbiorowisko setek żmij, poskręcanych w jeden wstrętny zwał drgających, rozszalałych mięśni. Na oknach stały wazy z porcelany, brązu i emalii. Tam i sam dojrzał Sprogis malowane na jedwabiu obrazy „kakemono“ pędzla artystów ze sławnej szkoły Kose, a śród nich szkic znakomitego twórcy jej i założyciela Karaoki, o czym świadczyła srebrna tabliczka na ramie.
Malarz stąpając ostrożnie po grubym kobiercu oglądał wszystkie te piękne, muzealne rzeczy i nie widział, że przez szparę w niedomkniętych drzwiach badała go para przenikliwych oczu.
Posłyszał wreszcie cichy odgłos kroków i obejrzał się.
Wysoka, szczupła kobieta, w czarnej sukni zapiętej pod szyją szła ku niemu.
Od pierwszego spojrzenia zauważył puszyste, popielate włosy, falistą linią zaczesane na jedną stronę i smutne oczy w oprawie ciemnych rzęs i brwi.
Dowiedziawszy się, że Sprogis chce obejrzeć pokój, milcząc wprowadziła go do obszernego salonu z balkonem, wychodzącym na spory park, który przylegał do gmachu „Instytutu Carowej Elżbiety“.
Pokój skromnie, lecz dobrze umeblowany posiadał wszelkie potrzebne dla pracowni zalety, gdyż oświetlało go ogromne okno weneckie zwrócone na północ.
Dowiedziawszy się, że Sprogis będzie mieszkał z przyjacielem, pani von Meck skrzywiła się z lekka, co nie uszło uwagi malarza.
— O, niech się pani nie obawia! — zawołał ze śmiechem. — Jesteśmy malarzami i, do tego dodam, doprawdy niezwykle spokojnymi, siedzącymi w domu młodzianami! Co do mego przyjaciela, Ernesta Lejtana, jest to chłopak czarujący, a gdy ma pieniądze — niezwykle wesoły. Nie wątpię, że go pani polubi nawet!
Uśmiechnęła się i usiadła wskazując Sprogisowi stojące naprzeciwko krzesło.
Malarz uważnie przyglądał się siedzącej przed nim damie.
— Podoba mi się od stóp do głów! — mignęła mu myśl.
Mógł ją obejrzeć istotnie „od stóp do głów“. Usiadła w takiej pozie, że czarna, obcisła suknia uwydatniła kształty zgrabnego ciała — nieduży, niemal dziewiczy biust, foremne biodra i długie, kształtne nogi o stopach wąskich i proporcjonalnych.
Sprogisowi podobała się fala jej popielatych włosów i smutne oczy, które wydawały się ciemnymi z poza długich, niemal czarnych rzęs.
Zakładając nogę na nogę dała Sprogisowi sposobność do podziwiania wysmukłości i nieskazitelności linii łydek okrytych cienką siatką czarnych pończoch. Malarz wszystko spostrzegł, ocenił i uczuł coraz bardziej ogarniający go pociąg, gotowy zerwać się w każdej chwili i popchnąć go do czynów szalonych i zuchwałych.
Pani Zenaida zauważyła jego obserwujący, rozpalony wzrok i instynktem wyczuła, że spodobała się temu jasnowłosemu, szerokiemu w barach młodzieńcowi o przenikliwym spojrzeniu szarych, zimnych oczu, w których migotały teraz gorące iskry.
Pomimo, iż szybko zakończyli formalności najmu pokoju, zatrzymała go jeszcze wypytując o rodzaj jego sztuki, plany i przyzwyczajenia a słuchając go z zajęciem i ożywieniem. Gdy wspomniał o swym obrazie „Mit“, lekko nachmurzywszy ciemne brwi, rzekła:
— „Mit“?... Zaraz... zaraz... Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć, kto mi to mówił, że widział kilka obrazów pana na ten temat...
— Trzy z nich posiada niejaki pułkownik Pomerancew — podpowiedział jej Sprogis.
Zmrużyła oczy i potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! Nie słyszałam tego nazwiska, — szepnęła, — lecz pamiętam doskonale, iż mówiono w mojej obecności o czterech właśnie odmianach „Mitu“ zebranych w jednym miejscu... Mój Boże, któż mi to mówił?
Rozmowa przeciągnęła się do zmierzchu, bo pani Zenaida poczęstowała gościa herbatą i pokazywała mu nader rzadkie albumy japońskie i chińskie, drogocenne figurki — „necke“ roboty cierpliwych artystów i rzemieślników chińskich, stare hafty i malowidła na cienkim jedwabiu „O-haji“, pędzla Kose Kanaoki, Hiroszigi i Tanagissy.
Przed zdumionym malarzem odsłaniały się skarby najwyższej sztuki japońskiej i chińskiej, a pani von Meck od niechcenia rzucała nazwiska mistrzów starożytnej szkoły Jamato, o których profesor historii sztuki wykładający w Akademii nie mógł wspominać bez wzruszenia. Sprogis zaniemówił i tylko wzrokiem pytał, skąd się mogły znaleźć na piątym piętrze kamienicy przy „15-ej linii“ skarby, których nie posiada nawet cesarskie muzeum w Tokio ani wspaniały Ermitaż.
Zrozumiała pytanie w oczach malarza i odparła swobodnie:
— Mój nieboszczyk mąż przez szereg lat mieszkał w Japonii jako attaché wojskowy. Miał upodobanie do sztuki wschodniej, rozległe stosunki i całe tłumy przyjaciół. Znaczną część tych istotnie bezcennych rzeczy nabył, resztę dostał w upominku...
— Czy pani również mieszkała w Japonii? — spytał.
— Mieszkałam przez trzy lata... — właśnie tyle, ile byłam żoną pułkownika, barona von Meck — odparła z westchnieniem. — Teraz pędzę smutny żywot samotnej wdowy...
Sprogis spojrzał na nią przenikliwie. Nie spostrzegł jednak nic podejrzanego. Pobudzone zmysły nie uspokoiły się wszakże i zmusiły go do coraz pilniejszego obserwowania tej kobiety, w zagadkowy sposób opanowującej jego męską wyobraźnię.
Podniosła głowę jak gdyby chcąc zrzucić z siebie jakiś ciężar i rzekła:
— Niech pan mi coś opowie o sobie! Chcę wiedzieć, kto właściwie wchodzi do mego domu...
Sprogis nie mógł jednak dać sobie rady z podnieceniem, wyczuwanym w obecności pani Zenaidy, a również z zachwytem, który opanował go na widok niezrównanej sztuki japońskich realistów i idealizatorów. Wszystko to razem złożyło się na ożywienie od dawna niepokojących go myśli i wywołało nowy wybuch troski, dręczącej go męką zwątpienia i pogardy dla siebie samego.
— Przeglądałem obrazy wielkich mistrzów „Wschodzącego Słońca“, największych geniuszów w dziedzinie sztuki Japonii, a nigdzie... ani razu nie spostrzegłem efektu słonecznego! Wszędzie i zawsze jakaś niemal bezbarwna mgiełka, w której toną kontury i koloryt obrazu... Wydać się może, że ci wielcy artyści, chociaż dla nich nie mogły istnieć trudności techniczne lub niedoścignione zamierzenia, nie mieli odwagi dotknąć żaru i jasności słońca... bo słońce może być bóstwem schodzącym na ziemię, lecz nie wolno, jak to czyni mój kolega, książę Panin, siłą sztuki ściągać go przemocą na nasz padół łez, zgrzytania zębów i zbrodni bez liku!
Gdy wymówił nazwisko księcia, pani von Meck drgnęła i ożywiła się nagle.
Zamierzała już przerwać gorącą mowę Sprogisa, gdy w tej samej chwili spojrzała na niego baczniej i spostrzegła w oczach malarza nieubłaganą nienawiść, a nawet coś silniejszego, co zmusiło ją do milczenia i jakiejś czujnej ostrożności.
Malarz już chmurzył czoło i krzywił zaciśnięte wargi, usiłując wywołać na nich uśmiech. Wstydził się teraz swej niezrozumiałej i nieoględnej szczerości przed nieznajomą kobietą, która obudziła w nim nagle wybuchającą żądzę.
Uśmiechnął się wreszcie i zmieszanym głosem pytał:
— Pani zapewne nigdy nie obcowała z malarzami? Są to typy przeważnie dziwaczne, śmieszne nawet! Byle co wzrusza ich i każe o bożym świecie zapomnieć! Tak się też stało i ze mną! Usprawiedliwić mnie może tylko jedno. Niezwykle silne wrażenie, wywołane oglądaniem tych artystycznych cudów, które mi szanowna pani raczyła pokazać... W każdym razie proszę mi wybaczyć!
Pani von Meck w milczeniu słuchała, a gdy skończył i wstał, aby ją pożegnać, wyciągnęła do niego dłoń i powiedziała serdecznym głosem:
— Jestem naprawdę wzruszona zaufaniem okazanym mi przez pana... Wnioskuję, że pan jest bardzo samotny, zamknięty we własnym świecie, a być może stał się już niedostępnym nawet dla ludzi najbliższych. Cieszę się niezmiernie, że los zesłał mi właśnie takiego człowieka! Nie wątpię, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi... To znaczy — ja, pan i — pański kolega...
Nazajutrz po tej rozmowie Sprogisa z panią von Meck przyjaciele opuścili na zawsze swe dawne ohydne legowisko.
— Jakiś ciężar spadł mi z serca! Ta wstrętna buda przesiąknięta jest o tyle nieszczęściem, o ile smrodem kapusty i ustępu! — zawołał Lejtan, gdy szli już ulicą, spoglądając na dwie dorożki naładowane ich majętnością.
Sprogis obejrzał się na obszarpaną kamienicę, po raz ostatni rzucił okiem na blaszaną tabliczkę z napisem akuszerki Juśmin i na stojącego przy bramie stróża, stale pijanego chłopa łotewskiego o rudej, kłaczastej brodzie.
Nic nie odpowiedział na słowa przyjaciela.
Malarze szybko się zagospodarowali w dużym i jasnym pokoju.
Lejtan nie posiadał się z radości. Wszystko wzbudzało w nim zachwyt, który wyrażał głośnymi okrzykami. Spojrzawszy z balkonu na dół, dostrzegł tłum jasno ubranych wychowanic „Instytutu Cesarzowej Elżbiety“ spacerujących po parku.
— Niebo, istne niebo! — wołał uradowany student. — Niebo i nawet — z aniołkami! Patrz, Wiliumsie! Muszę koniecznie zakraść się do tego parku... Może mi się coś przydarzy na temat z „Dekameronu“...
Schwycił wpół ospowatą pokojówkę, ścielącą łóżka, i zaczął okręcać ją w kółko przytupując i śpiewając.
Sprogis śpieszył się z rozpoczęciem nowego obrazu. Rozstawiwszy stalugi naciągał płótno na podramek.
— Ho-ho! — mruknął Lejtan, spojrzawszy na przyjaciela. — Widzę, że sterujesz na wielką wodę?! Cóż to za olbrzymie płótno!...
Tegoż wieczoru lokaj księcia Panina przyniósł im wiązankę róż i dwie butelki wina. Przy kwiatach znaleźli kartkę z zaproszeniem na imieniny, które wypadały za dwa dni. Sprogis przeczytawszy list zaklął:
— Nie lubię odrywać się od roboty. Nie pójdę i — basta! Do diabła z głupimi imieninami!
Widząc jednak, że przyjaciel, posłyszawszy jego decyzję zmarkotniał, spytał go:
— Chcesz iść, mały?
— Bardzo! — szepnął Ernest. — Lubię gwar, światło, ludzi... zupełnie obcych, nic a nic mnie nie obchodzących! Wypoczywam wtedy, a potem pracuję z niebywałym ogniem. Czeka na mnie ciężka robota w Akademii przy końcu roku...
— No, to pójdziemy do Panina, skoro ci tak bardzo na tym zależy, Erneście, — mruknął Sprogis.
Lejtan rzucił się do niego, wyściskał i wybiegł na miasto.
Powrócił dopiero przed północą, zmęczony pracą w klasie gipsowych modeli i natychmiast się położył. Po chwili spał już cicho pochrapując i mrucząc przez sen. Sprogis siedział przed naciągniętym płótnem i węglem szkicował przyszły obraz. Pogrążony w pracy nie słyszał pomruków studenta, ani odgłosów lekkich kroków za drzwiami w saloniku pani von Meck, ukrytymi za kotarą. Widział już przed sobą przyszły obraz i z niecierpliwością spoglądał na zegar i na leżące na stołku tubki z farbami i paletę.
Widocznie pragnął zabrać się czym prędzej do malowania, lecz czarne, matowe tło nieba świadczyło, iż do świtu pozostaje jeszcze kilka godzin nocnych. Z cichym zgrzytem sunął węgiel po płótnie, tykał zegar i pochrapywał śpiący Lejtan. Nagle jakiś dziwny dźwięk wdarł się do pokoju i jak gdyby tłukł się po kątach. Malarz podniósłszy głowę nadsłuchiwał. Cisza panowała w sąsiednim saloniku i w przedpokoju, lecz po chwili niby jęk lub łkanie rozległy się ponownie. Sprogis podszedł cicho ku drzwiom, ogarnięty drażniącym zaciekawieniem. Przyłożył ucho do drzwi. Posłyszał teraz wyraźnie zdławiony szloch kobiety i jej ciężki oddech. Położył rękę na klamce i bez szmeru nacisnął ją. Drzwi się otwarły natychmiast. W półciemnym saloniku paliła się lampka naftowa pod czerwono-żółtym abażurem. Sprogis ujrzał panią Zenaidę. Leżała na sofie z rękami przyciśniętymi do piersi. Czarny, jedwabny szlafroczek — piękne kimono japońskie — odsłaniał białe ramiona i pierś, a obfita fala rozpuszczonych włosów spływała na kobierzec. Ciężko, porywczo oddychała kryjąc twarz w poduszkę. Malarz przybladł, w oczach i na twarzy czuł straszliwy żar. Serce biło mu gwałtownie. Zimne palce kurczyły się drapieżnie. Dreszcz przebiegał po całym ciele. Mrużąc oczy przyglądał się leżącej kobiecie i hamował oddech w namiętnym oczekiwaniu. Nie odzywała się do niego, więc postąpił krok naprzód.
— Co pani jest? — spytał szeptem.
Podszedł do sofy i spojrzał uważnie na płaczącą.
Zwróciła ku niemu zalaną łzami twarz i westchnęła:
— Dziś — mam jeden z moich czarnych dni!...
Nie zrozumiał tego i czekał rozdymając nozdrza.
— Niech pan usiądzie tu, na krzesełku! — wyszeptała. — Musi pan się poświęcić, gdyż płaczę z winy pana...
Wzruszył ramionami i zapaliwszy papierosa nad lampą usiadł.
Pani Zenaida poprawiła na sobie szlafroczek i zmieniła pozę.
— Nie mogłam usnąć, bo wciąż myślałam o naszej wczorajszej rozmowie... Przypomniał mi pan niektóre najcięższe okoliczności mego życia...
— Czy panią też trapiły troski malarskie? — spytał ze zdumieniem patrząc na nią.
Długo nie odpowiadała zbierając myśli i ocierając łzy. Wreszcie, skręciwszy włosy w wielki węzeł i spiąwszy go długim nożykiem chińskim, odparła:
— Nie jestem malarką... lecz znam tę walkę człowieka ze słońcem w innej dziedzinie... Niegdyś, przed laty miałam też pewność, że zmuszę słońce, aby świeciło dla mnie i dla tych, których kochałam, że zamknę jego ciepło i światło w swym domu i będę się nimi posługiwać jak gdyby były moją własnością... Słońce jednak wymknęło mi się i zemściło okrutnie!...
Sprogis, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, patrzał na nią pytająco.
— Dążyłam, aby stworzyć dla siebie i męża słoneczne życie... opromienić je, a tego — oddanego wszystkim nałogom człowieka podnieść na wyżyny niedosiężne... aby być szczęśliwą i dumną ze swego dzieła, aby czuć, że przeżyłam życie nie darmo!
— Pułkownik von Meck?... — przerwał jej Sprogis niedowierzającym głosem.
— Tak! — odparła ze smutkiem. — Słońce zadrwiło sobie ze mnie. Kiedy, zdawało mi się, że już je mam w ręku, bo czułam się bardzo szczęśliwą, — mąż mój przypomniał sobie nagle moją przeszłość...
— Pani? — spytał Sprogis, zaczynając domyślać się.
— Byłam... kochanką pewnego oficera... Ale, przysięgam, że nie żądałam, aby von Meck żenił się ze mną... Było to jego własne życzenie... Wiedział przecież o wszystkim...
Umilkła i znowu płakać zaczęła.
— Cóż było dalej? — zadał pytanie malarz.
— Istnieje tragiczny rodzaj ludzi, których unika słońce, wcielone w szczęście... Moje szczęście prysnęło na zawsze, pękło, jak bańka mydlana! Pogodziłam się z tym... i już nie usiłowałam naprawiać mego życia, ani też zdobywać go na nowo... Istniałam... wegetowałam, jak nikomu niepotrzebny chwast rosnący przy drodze... Słońce widać zemściło się na mnie za zuchwalstwo, że ośmieliłam się oczy podnieść ku niemu i ściągnąć na siebie jego promienie dobrotliwe... Pewnego razu mąż mój bez powodu, będąc pijany strzelił do mnie... Tu, w pobliżu serca, noszę głęboką bliznę... Oddano go pod sąd i skazano... Wkrótce jednak wybuchła wojna... Na jego prośbę posłano go na front i — zginął... w Porcie Arthura...
Milczeli oboje. Pani Zenaida westchnąwszy odezwała się nagle:
— Różni bywają ludzie! Jedni spod znaku słonecznego, inni znów — przykuci do ziemi, steranej zmianami pór roku, znękanej kataklizmami, odgrodzonej od reszty świata atmosferą, w której się spalają odłamki innych planet, gdzie się załamują promienie słońca mamiąc ludzi i zwodząc mirażami. Wara od słońca tym dzieciom ponurej, od dawna zagasłej gwiazdy, bo niesie im ono zgubę!
Sprogis zacisnął szczęki i z nienawiścią patrzał na mówiącą. W głowie miotała mu się rozpaczliwa, szalona myśl — schwycić tę złowróżbną Kasandrę za gardło, zdusić, aby nie krakała w dniu, gdy rozpoczął nowy obraz, aby nie łączyła z nim swego wysnutego z chorobliwej wyobraźni pojęcia o ludziach przykutych do ziemi!
Palce kurczyły mu się i prostowały, pochylał głowę coraz niżej, gotowy do skoku, lecz znieruchomiał nagle posłyszawszy jej cichy, przenikliwy szept:
— Musi nastać dzień, w którym pomiędzy nami — dziećmi ziemi, których jest legion, a wybranymi synami słońca rozgorzeje bój śmiertelny! Nienawidzę piewców słońca, bo jak Lucyfer porywają oni za sobą nas — przyziemne robaki, a potem zrzucają z niedosiężnych wyżyn na poniewierkę, jeszcze gorszą mękę i śmierć uwięzionego w nas ducha...
Sprogis zerwał się z miejsca i pochylił się nad leżącą.
— Coś powiedziała? — spytał szarpiąc ją za ramię.
— To, co myślę i czuję... — odparła twardym, stanowczym głosem.
Nie obejrzawszy się ani razu wyszedł i zamknął drzwi, przekręciwszy klucz dwa razy.
— Czarownica! — zaklął i usiadłszy przed stalugami jął strzepywać ścierką i szerokim pędzlem prawie wykończony szkic. Z cichym, jak gdyby żałosnym szelestem osypywał się węgiel i długo jeszcze rozlegał się szmer szmaty, uderzającej o płótno.
Po chwili Sprogis znowu szkicował szeroko rozwartymi oczami z rozpaczą patrząc przed siebie jak gdyby widział coś w oddali, za płótnem rozpoczętego obrazu i poza ścianą pracowni. Dopiero, gdy wybiła czwarta, w ubraniu rzucił się na łóżko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.