Boża opieka/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Boża opieka |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
U hrabiny Estelli tegoż wieczora gra była nadzwyczaj ożywiona; kilka pań nawet zawzięcie stawiły złoto, nie obawiając się niem powalać pięknych paluszków; pan podskarbic bank trzymał. Uśmiechały mu się twarzyczki grających kilku bogiń, zmarszczonym uśmiechem odpowiadał na ich wdzięczenie, ale tak jakoś nieszczęśliwie wypadało, iż wszystkie przegrywały. Jednym z najzawziętszych graczów był siedzący przy stole Anglik, p. Tomas Price, który sobie teraz dawał tytuł Daktyliothekarza JKMości... Szczęście wszakże nawet na ten szumnobrzmiący tytuł jego nie miało względu, przegrywał bowiem okrutnie, a im więcej chłonął bank, tem zawzięciej stawki podwajał... Podskarbic i dla niego miał wdzięczne uśmiechy, mało wszakże pocieszyć go zdolne... Zachmurzony wstał kilkakroć od stołu, przeszedł się po pokoju, namyślił nieco, szukał po kieszeniach, i na garść zebrawszy kilkanaście sztuk złota, dobytego z kamizelek i rozmaitych kryjówek sukni, miał stawić nanowo, gdy w progu ukazał się niespodziany, nie bywały tu gość, jenerał Byszewski... Gospodyni przyjęła go tem uprzejmiej, im mniej był poufale znajomym, ale zaraz w przywitaniu kilka słów cichych, wyrzeczonych przez niego, niezmiernie ją zmieszało. Jenerał siadł na chwilę przy niej, nie spuszczając z oka Anglika... a gdy gra miała się zaczynać nanowo, przystąpił do stołu... Właśnie Price, ważąc pieniądze na ręku, miał je już rzucić, gdy ukośnem spojrzeniem ujrzawszy portugały złote... Byszewski zbliżył się do Anglika... Za pozwoleniem — rzekł — gra nie uciecze... mam kilka pilnych słów do pomówienia z Panem... Price jeszcze jakoś nic się nie domyślając podniósł głowę... Jenerał wziął go pod rękę...
— Chodźmy do przedpokoju...
Wyszli, drzwi się zamknęły... Gospodyni blada i pomieszana siedziała na kanapie; podskarbic czekał z ciągnieniem na Anglika.
— Cóż tam ten jenerał miał tak pilnego? — odezwał się — ażeby aż grę przerywać! Anglik mi zaświecił całą garścią portugałów jak z pod stępla, muszę się zatrzymać.
— Ciągnij waćpan — sucho i kwaśno przerwała gospodyni — Anglik podobno nie wróci.
Podskarbic zdumiony obrócił się. — Jakto? a cóż mu się stało?
— Jenerał przybył go aresztować i powiózł, bodaj czy nie do więzienia — półgłosem wyjęknęła gospodyni.
Ze wszystkich ust wyrwał się okrzyk zdumienia.
— Jakaś polityczna awantura...
— Nie wiem — rzekła hr. Estella — to pewna, że rzecz wielkiej wagi...
— A zatem tysiąca dukatów, które u niego wziąłem, już nie odegra — rzekł uśmiechając się podskarbic — co mnie wcale nie martwi...
W istocie Anglik nie wrócił. W przedpokoju była już straż, która go nie spuszczając z oka wyprowadziła do oczekującego powozu. Price wychodząc obejrzał się i sądził, że wśród ciemnej nocy łatwo wyrwawszy się niespodzianie ujść potrafi, lecz oficer w porę pochwycił go za kołnierz, i kilku mocnemi argumentami zniewolono go zająć przeznaczone miejsce. Napróżno odwoływał się do praw międzynarodowych, jako obywatel wolnego narodu, grożąc zemstą w. Brytanii. Jenerał Byszewski z uśmiechem odpowiedział mu na to: Panie Müller, siedź spokojnie, bo ci każę włożyć bransoletki...
Posłyszawszy to nazwisko, więzień spuścił głowy, zamilkł, i na twarzy jego odmalował się wyraz zwątpienia. Opuściła go cała buta i śmiałość, z którą się jeszcze odgrażał przed chwilą. Powóz ruszył z więźniem, a jenerał Byszewski pojechał dać znać do zamku, iż Price został ujęty. Natychmiast przystąpiono do obejrzenia jego osoby, i znaleziono przy nim, po kieszeniach, znaczną część złotych medalów królewskich... W mieszkaniu delegat sądowy ciekawsze jeszcze odkrył zbiory starożytności już popakowanych, jakby zacny miłośnik nauki i medalografii sposobił się już do wyjazdu. Były tam i medale ze zbioru króla, i reszty kollekcyj Lorda Spencera, i nieświadomego pochodzenia różne zabytki, zdobyte w podróżach zapewne w ten sam sposób, jak portugały z królewskiego Gazophyllacium (skarbca). Znać miły ten gość nie spodziewał się wcale, aby go zaniepokojono, obwarowawszy się zręcznie na czas jakiś podrzuconemi papierami i kilku sztukami w mieszkaniu Janka Leliwy. Rachował na to, że go nawet nikt nie będzie śmiał posądzić.