Bogacz (Szaniawska, 1908)/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bogacz |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Redakcja „Przyjaciela Dzieci“ |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
ROZDZIAŁ I.
|
Józio Rybacki słynął z wesołości, zarówno w szkole jak poza szkołą między dziećmi znajomemi. Ten dwunastoletni chłopiec nigdy się nie smucił: uśmiech nie schodził z jego twarzy, figle i psoty były dlań ulubionem zatrudnieniem.
Wesołość jest bardzo miła, wszyscy ją lubimy, trzeba jednak by posiadała mniej lub więcej słuszną racyę. Gdy kto zapyta, co nas tak bawi albo cieszy, że aż sprowadza wybuch gwałtownego śmiechu, powinniśmy umieć na to pytanie odpowiedzieć. A Józio właśnie odpowiedziećby nie umiał, bo żadnej słusznej racyi, zwłaszcza teraz, nie umiał.
Ojciec Józia leżał ciężko chory, bieda zaglądała do mieszkania. Trzykrotnie je zmienili w ciągu roku na coraz uboższe i ciaśniejsze — co będzie dalej, niewiadomo, bo gospodarz oświadczył, że jeśli natychmiast nie zapłacą, wyrzuci sprzęty na dwór.
Józio o tem wszystkiem wie dobrze, głowy sobie jednak sprawami rodzicielskiemi nie zaprząta. Co mu do nich! Bluzkę ma jeszcze nową, tylko trochę wytartą na prawym łokciu, drugi rękaw całkiem świeży, obiad mu smakował — mama ledwie skosztowała — on zaś i siostrzyczka zmietli barszcz, kartofle, mięso i ogórki, a w wieczór przy herbacie kawałek wędliny zawsze bywa, bułki, chleb, czasem masło... Najedzony, w czyściutkiem kołnierzyku i mankietach, Józio wybiegł przed bramę, wycelował, ostro się zamachnął i rzucił drewnem w psa, biegnącego po przeciwległem trotuarze. Śmiał się, podskakiwał z uciechy, w ręce klaskał, jak gdyby największa spotkała go radość, gdy przed dom zajechała dorożka, pełna tobołków i koszyków i wysiadł z niej pan poważny — bardzo wysokiego wzrostu.
Prócz Józia dwóch jeszcze chłopców podpierało bramę, rozglądając się Bóg wie za czem i czas próżno tracąc, żaden jednak do dorożki nie pośpieszył. Stali i patrzyli, jak sobie ten olbrzym radę da, jeśli ma tutaj z tyloma tobołkami wysiąść, a ciekawość ich paliła, czego chce i o kogo pytać będzie.
Niedługo czekali. Olbrzym — bo tak wyglądał poważny jegomość, z brwiami niby dwa krzaki przysypane szronem, twarzą kościstą, długim nosem orlim — nie widząc stróża, sam zaczął ruchomości swoje dźwigać. Dorożkarz mu pomagał, ukłoniwszy się przy zapłacie, i wkrótce jedno za drugiem przenieśli do bramy.
Starsi chłopcy wyszczerzali zęby, szepcząc między sobą, Józio za plecami nieznajomego skrzywił się i wywiesił język. Czy stary jegomość widział to, czyli też nie dostrzegł, objaśnić nie możemy; zaglądał do mieszkania stróża, wychodził na ulicę, szukał, wreszcie zapytał, w stronę Józia się zwróciwszy.
— Mój chłopcze, gdzie jest mieszkanie państwa Rybackich?
Józio był obrażony.
Wszak ma na sobie bluzę szkolną, jako uczeń drugiej klasy, co prawda warunkowy, bo aż trzy przedmioty na zawadzie mu stanęły, bądź co bądź jednak „czyimś chłopcem“ nie jest. Podniósł groźnie głowę i już miał niegrzecznie odpowiedzieć, bo o to u niego najłatwiej, gdy stary pan dodał:
— Powiedz mi, proszę, moje dziecko, i zawołaj stróża, by mi te manatki do Rybackich zaniósł. Jechałem dwa dni, strzęsłem stare kości, chciałbym nareszcie wypocząć. Jeśli państwa Rybackich w domu niema, przeniosę się do hotelu.
— Są! są! — zawołał chłopiec, o urazie zapomniawszy i chwycił jeden z tobołków, drogę obcemu panu wskazując. W tej samej chwili nadszedł stróż.
— Hej! hej! Mateuszu! — zawołał Józio na niego. — Wnieście to wszystko do nas, do mieszkania.
Mateusz nie bardzo się śpieszył. Oglądał po kolei kosz, walizę, kufer, zawiniątka obmacywał, wąchał. Chłopcy też się przybliżyli.
— „Żarcie“ jakieś, — rzekł jeden.
— A pachnące, aż mdli!
— No, no, trzymać się z daleka! — strofował Mateusz. — Porozciągają, człowiek będzie odpowiadał. Nie wolno nic ruszać. Żarcie nie żarcie — co komu do tego. Nabiedowali się chudziaki, jak z nieba im spada! Nad każdym Pan Bóg miłosierny! Ona sama, niby pani Rybacka, taka robotna jak mrówka, on zaś chory. Pewno zamrze lada dzień... Jeno dzieciska nic dobrego, wałkonie okrutne!.. Chłopakowi ciągłe śmiechy na myśli, dziewucha lalkami bawi się, niby małe paniątko. Jabym ich sprał porządnie, rozumu nauczył!... No, chłopcy, bierzta ze mną, z przed bramy kto ściągnie, zanim wrócę — lepiejby od jednego razu!
— Niema głupich!
— A bodaj was! przed bramą stać potrafią, choćby od rana do wieczora, gdy zaś wypadnie co zrobić — wszak nie darmo — pan zapłaci — to jeden i drugi: myk! przepadli, niby kamień w wodzie. Ha, trudno! musi „moja“ dopilnować, dziecisków odstąpić. Marcyna! chodź-że tu co żywo!
Na odgłos dzwonka, dwa razy szarpniętego silnie, Joasia otworzyła. Biegła pędem, wiedząc, że to Józio. Gdyby tak nie biegła, wie, co ją czeka od braciszka. Nie lubił stać za drzwiami, a dzwonił w ten sposób. Joasia — czy jakieś straszydło?... Ręce uwalane atramentem, wąsy, plamy pod oczami i na nosie, włosy rozplecione, na sukni pełno smug, że cała kapie, jak z kałamarza wyjęta...
Józio rzucił się do niej.
— Toś ty taka! — wrzasnął z irytacyą. — Tak panienka robi? — a potem wszystko spada na mnie! Masz! — dodał, nie licząc się z osobą gościa, który stał tuż za nim. — Masz, byś pamiętała na drugi raz! — poprawił jeszcze.
Rozległ się trzask, wślad za nim krzyk dziewczynki i żałosne wołanie z pokoju sąsiedniego dwóch odrazu głosów:
— Dzieci, co tam wyrabiacie? Ach, mój Boże, znów się biją!
— A mnie tak głowa boli! chciałem zasnąć!
We drzwiach półotwartych stanęła kobieta młoda, lecz bardzo mizerna i wychudła. Na widok przybyłego, wyraz bólu ustąpił jej z twarzy — rozpromieniła ją uciecha.
— Co za gość! co za miły gość!
I osunęła się w ramiona starca, głośno płacząc.
— No, no, uspokój się — proszę się uspokoić, — pocieszał nieznajomy. — Wszystko będzie dobrze, gdy złe minie. Ano trudno, przecierpieć trzeba, co Bóg zesłał. Święta Jego wola.
Kobieta łkała. Dzieci spoglądały na nią, to na obcego pana, nic nie rozumiejąc, stróż, który przed chwilą uporał się z tobołkami, jedne na drugich pokładłszy w ciasnej stancyjce, miął czapkę w rękach i patrzał zdziwiony.
Pani Rybacka zapanowała wreszcie nad sobą, otarła oczy i rzekła do dzieci:
— Józiu, Joasiu, przywitajcie dziadunia!
Józio rad był w ziemię się zapaść, by uniknąć wzroku starca, który na samym wstępie, szczególnym trafem poznał główne jego wady, Joasia uciekła umyć twarz i ręce z plam atramentowych.
— No, Józiu! — powtórzyła matka.
— Myśmy się już przywitali — łagodził gość. — Józio wskazał mi mieszkanie wasze i pomógł przenieść rzeczy.
Pani Rybacka z widoczną ulgą spojrzała na syna. Tymczasem Joasia wróciła z kuchni, czerwona od mycia licznych na twarzy śladów atramentu i została przez dziadka upieszczoną gorąco. Po odejściu Mateusza Józio przysunął się bliżej, nie śmiał jednak ręki starca dotknąć.
— Dlaczego nie pisałaś o swoich kłopotach? — wymawiał gość. — Gdybym był wiedział, że Karol jest tak ciężko chory, mielibyście oddawna wszelką możliwą pomoc.
— Każdy kłopoty swoje ma, i bóle, i smutki. Po cóż jeszcze trapić się cudzemi?
— Jadwisiu!... Nie cudzą mi jesteś i nie obcą!
— Rodzeni synowie bądź co bądź najbliżsi...
— Nie wiesz?.. Myślisz, że mieszkam z nimi, że otoczyły mnie wnuczęta?..
— Nie wiem — nie pisywałam i wyście o mnie zapomnieli.
Pani Rybacka siedziała ze spuszczoną głową, oddana smutnym myślom i uszło jej uwagi, że dzieci znów się poróżniły: Józio groził siostrze, że ją wybije, dziewczynka krzywiła się drwiąco, awantura wisiała w powietrzu, już — już wybuchnąć mając. Stary pan ją przeczuwał, bo posmutniał, spoważniał i ostrym wzrokiem gromił niesforne rodzeństwo. Ale gawędy nie przerywał. Silił się na spokój.
— Gdzie dziś synowie moi, dziecko drogie! — mówił. — Gdybym umarł, zanim się zjadą, musianoby mnie pochować. Trup czekać nie może. Tęskno mi; żyję samotny jak kołek. Adaś w Paryżu ma posadę, Joachim buduje kolej w Persyi, Jan zaczepił się przy nim i pracują razem. Nie mogłem iść z nimi — nie potrafię. Chcę umrzeć w kraju, kości swoje złożyć tu na wieczność. Ale umrzeć się nie spieszę, tam zaś żyćbym nie umiał, zatęskniłbym się i do ziemi i do wspomnień. Taki ze mnie dziwak stary, Jadwiniu droga!..
Pani Rybacka podała herbatę, gość rozwiązał tobołki. Była tam faseczka masła, duży garnek miodu, owoce suszone i gomułki, grzyby, rydze, konfitury, pierniki, ciasteczka, chleb razowy, bułka pszenna, serki z jabłek, wędlina, słowem rozmaite przysmaki wiejskie. Zabrali wszystkiego potrosze i przeszli do pokoju, w którym leżał chory.
Był to cień człowieka. Dyszał ciężko i z trudnością mówił. Gość powitał go serdecznie, został też przyjęty spojrzeniem, które i prosiło o wiele, bardzo wiele, i dziękowało jak najczulej. Uścisnęli sobie ręce, nie rzekłszy ni jednego słowa. Porozumieli się, umowę zawarli, nie otworzywszy ust.
Chory patrzył teraz wesoło. Żywa uciecha jaśniała w jego oczach, oddech złagodniał, ciężar z piersi spadał i było im lżej: pracowały bez wysiłku. Gdy jeszcze gość w pokoju obydwa okna otworzył, choremu zrobiło się tak dobrze, błogo, miło, lekko, że zasnął z uśmiechem na ustach.
Wtedy wszyscy wyszli.
∗ ∗
∗ |
— Nie ma czasu na długie namysły, — mówił dziadek. — Zabierajcie się i jedźcie ze mną. Tu nic dobrego was nie czeka. Chleb drogi, mięso drogie, mleko liche, a mieszkanie jak najgorsze. Karolowi potrzeba dobrego powietrza, więc przedewszystkiem lasu...
— Tam pewno wilki są? — zapytał Józio.
— Wilków nie brak. Są też dziki i niedźwiedzie.
— Moje uszanowanie panom misiom! — chichotał Józio.
— Pięknie dziękuję! — dodała Joasia. — Wolę w Warszawie mieszkać, bo tu dobrze, a w lesie smutno i straszno. Mamy znajomych, jest gdzie pójść na spacer, do teatru często ciocia Aurelka nas zabiera.
— No, tak — tobie łatwiej! Mnie szkoła puszcza ledwie czasem. Czasem też się przeszwarcuję, że ani nauczyciel nie wie, ani ojciec, ani mama. A w lesie co?
— Na wyścigach raz byłam, — paplała Joasia z miną kumoszki zadowolonej z siebie. — Tak, dziadziu, byłam... Jedna magazynierka, co ma swój bardzo piękny sklep, a na mnie mówi: śliczne dziecię! zaprosiła nas oboje. Ona musi wszędzie bywać, aby mody widzieć, ubiera się bogato, mnie też wystroiła!... Stałam przed lustrem, przymierzyła mi chyba z dziesięć sukien, pasków, szarf, aż nareszcie wybrała. Cudną byłam wtedy, do lalki z żurnalu podobną, jak tatusia kocham! Wszyscy się przyglądali i mówili: prześliczna dziewczynka! A Józio, to miał ubiór marynarski granatowy, cały z aksamitu i kołnierz z prawdziwych koronek.
— Głupstwo! — rzucił chłopiec pogardliwie. — To było przed dwoma laty, może nawet dawniej. Teraz jużbym za cudaka przebrać się nie pozwolił. Wyścigi jednak lubię i czasem bywam.
Dziadek słuchał tego bajania, kiwając głową. Nie chciał przy dzieciach rozmowy wszczynać, dopiero gdy Józio i Joasia przeszli do kuchni, rzekł.
— Co to znaczy, Jadwisiu? Dzieci twoje mówią z upodobaniem o strojach, wyścigach i teatrze. Czyżby przy waszym skromnym bycie nawykły stroić się i bawić?
— Niestety, ojcze, tak jest, jak mówisz! — rzekła pani Rybacka z żalem. — I to moja wina, moja własna. Życie nasze bardzo ciężkie: choroba i troska nie wychodzą z domu... więc myślałam: po co te biedaki mają już w wiośnie życia cierpieć, nie zaznać swobody dziecięcej, wesołości, śmiechu?... Niech nie wiedzą, niech nie rozumieją... niech będą szczęśliwe. Kryłam przed niemi biedę, osłaniałam; nigdy niczego im nie brakło, choć brakło często mnie i Karolowi. Sama prosiłam też znajomych, by zabierali czasem to Józia, to Joasię do teatru lub na spacer. Dopiero teraz widzę, że nie zrobiłam im przysługi, a sobie i mężowi krzywdę.
— Masz racyę, moje dziecko, przewróciłaś im w głowie. Oni idą teraz zupełnie osobno. Niby ptaki fruwają nad wami, niby żarłoczne muchy. Czują tylko potrzeby własne — nic ich nie obchodzi nasz smutek, nasze łzy, cierpienia. O, Jadwisiu, pomyśl... wszak dziecko nie jest jakiemś stworzeniem wyższem od ciebie, doskonalszem, nie jest też cackiem kruchem, które trzeba po dawnemu w serwantce trzymać, lub jak dziś na pułeczce... wszak jest człowiekiem od pierwszego dnia życia. Zamiast więc litować się nad niem, że jest słabe, hartować je trzeba, zamiast usuwać to, coby mu zawadzać mogło, przygotowywać je i zaprawiać do walki, do czynów. A przedewszystkiem do pracy z wami razem — z tobą, coś tak znędzniała od wysiłku. Tak dalej być nie może. Niechby Joasia po dwie lub trzy godziny zastąpiła cię przy chorym, a ją zluzował Józio. Niechby syn zamiast przed bramą czas tracić, przeczytał ojcu książkę zajmującą, rozerwał smutne jego myśli, sam skorzystał przytem. Niechby Joasia stanęła u komina, przy balii czasem — po rączkach widzę, że są leniwe, bo delikatne, gdy twoje stwardniały. Niechby Józio przyniósł węgli, zmył talerze, zamiótł pokój...
— O, tego nie będzie, żeby mężczyzna marnemi babskiemi robotami się zajmował! — odparł Józio z kuchni.
— Niema robót marnych! — rzekł poważnie dziadek. — Każda, gdy jest pożyteczną i celową, wartość mieć musi, a im staranniej i sumienniej ją wykonasz, tem wartość jej podniesiesz. Marnem jest tylko próżniactwo.
Józio milczał.
— Chodź tu! — rzekł dziadek. — Patrz, moje manatki rozrzucone w przedpokoju. Stróż zrobił jak umiał, a ty popraw. Ten kufer przysuniesz do ściany, walizka pod stołem się zmieści, a koszyk na kufrze. No, — dalej! czemu stoisz? Faseczkę z masłem poniesiesz do piwnicy; gdy wrócisz, zabierz miód — mama nakładła trochę do garnuszka, byście spróbowali. Susz z workiem powiesić trzeba w kuchni, jeśli piwnica wilgotna. Ruszaj-że się prędko!... No, no, nie wiedziałem, że Joasia żwawsza i posłuszniejsza, a może silniejsza od ciebie, mężczyzny! Kochaneczku, wstydu w tem niema, gdy chłopiec jest zaradny — wszystkiego się naucz, abyś umiał: uszyć, uprać, sprzątnąć — wszystko ci się przydać może.
Józio przez chwilę się opierał, lecz stanowczy rozkaz dziadka zrobił swoje.
— A co! — chwalił stary pan. — Niby ciasno — pomieściłeś jednak walizę, kosz, kufer i jeszcze można tańczyć... Widzisz, co znaczy dobra kombinacya. Ustawiłeś dużo lepiej, niż dysponowałem. Tak, tak, tu kufer, a tam kosz; dobrze, wybornie. Teraz do piwnicy! Zmieniłeś bluzkę? owszem, to się chwali. Ubrania szkoda — człowiek biedny powinien je szanować, a gdy czyste, całe — to i dobre. Nie wiesz, która piwnica? dziwno mi... ale to nic — czekaj, pójdziemy we trójkę, Joasia tu ojca dopilnuje, mama weźmie klucze, a ja światło i zapałki. Marsz!
Poszli.
W piwnicy dziadek okienko otworzył, dobył z kieszeni garstkę gwoździ i sznurek, gwoździe kamieniem z czterech stron okienka wbił mocno, ze sznurka zaś na poczekaniu zrobił gęstą kratę.
— I kat nie wejdzie i zaduch usuniemy — rzekł, dokonawszy dzieła. — Czysto tutaj, ale niedość sucho. Teraz będzie lepiej. Po tygodniu można owoce przenieść, pamiętaj, po tygodniu. Konfiturom i dziś będzie dobrze, wędliny powiesimy; gdyby zaczęły pleśnieć, weźmiesz je na górę. To wszystko zeszłoroczne. Bóg da, przyjdzie jesień, pomożecie mi zrobić nowy zapas.
Pani Rybacka westchnęła.
— Drogi ojcze, — rzekła smutnie — zbyt uśmiecha mi się przyszłość bezpieczna pod twą opieką, bym w nią uwierzyć mogła po tylu ciężkich przejściach. Dużo wycierpiałam i myślę nieraz, że zawsze tak cierpieć będę, a zmiany się nie doczekam.
— Bóg nad nami, drogie dziecię, ufaj Mu! Zaraz jutro wezwiemy lekarza, by przepisał kuracyę Karolowi i chorego biedaka przewieziemy na wieś! Nie masz pojęcia, jakie tam powietrze czyste, jaka woń balsamiczna płynie z lasu... Karol wyzdrowieje i ty się wzmocnisz, a potem jak sobie zechcecie: czy zostać u mnie, czemu byłbym rad z serca, czy tutaj znowu osiąść.
Wróciwszy przed chwilą z garnkiem miodu, Józio usłyszał ostatnie słowa dziadka i ciekawy był bardzo; czy mama się zgodzi z chorym ojcem zaraz jechać, czy pojadą na długo i kiedy. Pragnął dobrą nowinę Joasi zanieść, przed chłopcami znajomymi się pochwalić, wreszcie, że jedzie się tak długo, zmyślić nawet, iż jadą zagranicę.
— Dopieroż to będą podziwiali! a wypytywali! — rozmyślał, stojąc w progu.
— Ruszaj na górę i przynoś, co tam jeszcze pozostało — rzekł ostro dziadek.
Chłopiec drgnął, spojrzał hardo i już usta otworzył do szorstkiej odpowiedzi, lecz wzrok dziadka go powstrzymał. Spuścił oczy i wyszedł z piwnicy.