Bogowie Germanji/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bogowie Germanji |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W barokowym białym pałacyku na Keithstrasse Eva zajmowała apartament złożony z trzech pokojów na pierwszem piętrze. Panią domu, niepocieszoną wdowę trzymała w surowej dyscyplinie, gdyż inaczej bezprzytomne jej uwielbienie nie dałoby Evie ani jednej wolnej chwili. Oduczyła ją od wpadania do niej co chwila, od naiwnie-cynicznych popisów ze swą miłością przy ludziach, od zasypywania jej podarunkami, od scen zazdrości. Eva wymówiła sobie absolutną swobodę aż do obiadu i przeważnie cały ten czas spędzała w samotności. Przestawanie ze sobą samą lubiła niemniej niż życie towarzyskie i wrażenia, czerpane od ludzi.
Dopiero w godzinach samotnych nabierały sensu i znaczenia jej bujne życie światowe, szukanie ciekawych znajomości i pusty salonowy snobizm.
Gromadziła fakty, wiadomości, cudze myśli, powikłane stosunki politycznego świata, intrygi, plotki i przerabiała w sobie ten chaos, bawiąc się wówczas nierównie lepiej, niż w roztargnionym gwarze wielkich przyjęć lub na ustronnych rozmowach z wybitnemi osobistościami. Opadał wówczas ze spraw ludzkich pył powszedniości, odpadały rzeczy puste, nudne i zbędne, a ujawniały się zjawiska z samego rdzenia życia, które składały się na jej wiedzę tajemną, hodowaną pieczołowicie od wielu lat.
Było jej dumą, że nikt jej nie zna do głębi, tej prawdziwej Evy Evard, i nie przypuszcza nawet, co się kryje pod pozorami pustej, rozbawionej, kapryśnej gwiazdy ekranu. Rzeczywistość, którą chłonęła chciwie, obce kraje, mnóstwo ludzi, wśród których się obracała, wypadki i zdarzenia, których była świadkiem, było to wszystko zaledwie surowym materjałem do konstrukcji jej wewnętrznego zatajonego świata. Tam dopiero kryła się istota i cel Evy Evard, jej żywot prawdziwy, zbudowany z fikcji i fantasmagorji, nieposłuszny żadnej logice i żadnym prawom ludzkim. Była to jej żywa baśń o ludziach, o narodach, o całym świecie, o sobie.
Żyła w tej baśni od dzieciństwa.
Zaczęło się to w małem osiedlu Maple Creek, zagubionem w krainie Assiniboia na pograniczu ze stanami Montany i Północnej Dakoty, w samem sercu puszczy Kanadyjskiej. Olbrzymie tartaki szły w dzień i w nocy bez przerwy i wytchnienia, jakgdyby się zawzięły wytępić odwieczne bory. Nieprzerwany jęk mnóstwa pił, wżerających się w drzewo, rozlegał się posępnym chórem i zapadał w duszę jak czyjeś nieutulone wieczne cierpienie. Surowa zima gromadziła nieskończone godziny nocy i zwały śniegu, zza horyzontu, z końca świata, od północnego szczytu ziemi wytryskały po nocach promienne strzały zorzy polarnej i grały, przesuwając się po niebie. Dwa razy w tygodniu przelatywały przez Maple Creek dalekobieżne expresy, goniąc na wschód goniąc na zachód, od oceanu do oceanu. Mała Eva, sierota bez matki, córka drwala, który bywał gościem w domu, koczując w dalekiej puszczy na pograniczu aż za górami Cypress-Hills, marzyła o rojnym, bujnym, ciekawym i strasznym innym świecie między obu oceanami i dalej za Atlantykiem, za Pacyfikiem. Wiedziała niezłomnie i z tem wzrastała, że nastąpi dzień, gdy i ją porwie express Canadian-Pacific i poniesie w bezbrzeżną dal świata ku dziwnym przygodom i losom, aby i ona przeżyła i poznała wszystko, o czem się czyta w gazetach, w powieściach i co się roi w snach.
Teraz, po latach umiała zapanować nad nieodgadnionym chaosem życia i mądrze, przemyślnie żeglowała po jego falującem przestworzu. Nie miała i nie uznawała żadnego celu. Osiągnęła wielką karjerę, wcale o to nie zabiegając, tak samo jak przyniosła na świat swoją wielką urodę — snać tak jej było przeznaczone. Wszystko w jej dziejach samo się stawało, jakgdyby ktoś tajemny opiekował się nią i prowadził ją z ukrycia. Miewała zachcianki, dążenia przelotne, wyjątkowe zaciekawienia, wybuchy namiętności, ale nadewszystko ukochała wolność i spokój, gdyż one jej dawały władzę nad życiem i możność wydobycia zeń wszelkiej rozkoszy istnienia.
Dopiero wojna wstrząsnęła nią i wciągnęła ją w swój wir. I jej dotknęła psychoza bojowa i nienawiść do Niemców, i ona spędziła parę miesięcy na pielęgnowaniu rannych, spłacając swój dług niewieści. I ona żyła komunikatami z placu boju, truchlejąc o los Paryża i Francji.
Dopiero po zwycięstwie nad Marną, gdy na jesieni ustaliły się fronty a obie arm je zagrzebały się w okopach, odpasała fartuch samarytanki, pozbyła się zawziętości bojowej i nienawiści do Hunnów, znudziły ją fałszowane komunikaty i zakłamana propaganda prasy, znudził ją i anglosaski rodzony Tommy, i umiłowany sojuszniczy Poilu, i mistyczny niezwyciężony olbrzym słowiański, narazie systematycznie bity przez Niemców. Rychło pozbyła się sympatyj i antypatyj i w pewnej godzinie wojna rozpostarła się przed nią jak kolosalny ekran, na który ręka przeznaczenia rzucała migotliwe snopy blasków i cieni.
Wspaniałe, porywające obrazy syciły wyobraźnię wielkością i grozą, odbijało się w nich w streszczeniu całe życie narodów, okazywała się moc i niemoc człowieka, jego wielkość i nędza. W tem widowisku Eva dostrzegła niebawem sam rdzeń rzeczy, ukrytą oś, na której obracało się wszystko. Eva nie dała się utopić w powodzi teoryj, doktryn socjologicznych, w przemądrzałych wywodach historjozofów, w ogłuszającym hałasie propagandy — widziała jasno i niezbicie prostą choć trudną do wykrycia prawdę — nagi Absurd Wojny. Było to irracjonalne i bezcelowe dzieło czystej sztuki, obłędne w swej odwadze zmyślenie literackie, pisane krwią przy purpurowem świetle pożaru świata. Komu przyśnił się ten koszmar?
Eva nie zagłębiała się w metafizyczne dociekania. Swoje zdumiewające odkrycie zachowała dla samej siebie i ujmowała je całkiem poprostu, gdyż niepodobna było poradzić sobie inaczej..Oto rozkosznie wstrząsający kino-obraz wojny począł się i trwał wyłącznie dla niej jednej, aby chłonęła w siebie epokowe widowisko dla własnej wyłącznej uciechy. Odtąd bawiła się jak nigdy w życiu, czuła pełnię swego istnienia, zawsze pilnie i mądrze obserwująca i nienasycona olbrzymiem dziwowiskiem. Dla ludzi miała gdy mówiono o wojnie ubolewania, troski, żale, łzy, sympatje, antypatje — dla siebie tylko rozkoszną ciekawość.
W tem trwała, mijały miesiące i lata wojny. Dopiero kiedyś w trzecim roku widowiska tknęło ją niemile, że na ekranie wydarzeń i katastrof wśród odmętu przewijających się ludzi nie widzi i nigdy nie ujrzy — samej siebie. Ubodło to dumną Evę Evard, gwiazdę filmu. A gdyby dać się wciągnąć w ten rwący potok, który huczy, przewala się i pieni, gdy ona stoi bezczynnie zapatrzona na brzegu? Skoczyć w te wody i niech z nią będzie, co chce? Wynaleźć sobie rolę i odegrać ją znakomicie? Podjąć jakąś tajemną ważną intrygę? Wyzwać kogoś i zwyciężyć? Spróbować na arenie wojny swoich sił, swej inteligencji, odwagi?
Była zbyt rozumną, by, pokusić się o wybitny udział w wydarzeniach dziejowych i o kartę w historji tej wojny, na to trzeba być ministrem, parlamentarzystą, generałem. Ale są ukryte motory wojny, są knowania tajemne, podziemne, które przygotowują przyszłe wypadki, które wypychają z cienia i wynoszą na wielką widownię coraz to nowych ludzi, a obalają wczorajszych potentatów. Za frontami, w krajach neutralnych i wszędzie po świecie zmagają się ze sobą i mordują się wzajemnie nie gorzej niż, w okopach tajemne siły obu stron walczących. W samym ośrodku zamysłów nieprzyjaciela, w sztabach, w ministerstwach, na dworach panujących siedzą jak pasożty w mózgu ciemne, zdradzieckie postacie, zamaskowane głośnem imieniem, Wysokiem stanowiskiem, nieposzlakowanym patrjotyzmem i za judaszowe srebrniki, za krocie czy miljony służą wrogiej sprawie. Snują się jak krety pod ziemią armje szpiegów, dokonują nieznanych czynów bohaterskich i niewykrytych zbrodni...
W tych tajemnych misterjach wojny wszędzie przemyka się kobieta, choć o jednej jedynej dopiero wiadomo. Ale nieszczęsna i tak rozgłośna MataHari to tylko podrzędna agentka. A inne? Wielkie awanturnice, arystokratyczne intrygantki, uwodzące i opętujące wodzów, mężów stanu? Te, które obalają gabinety, mianują dygnitarzy, a potajemnie służą ciemnym sprawom — na zgubę ojczyzny...
Eva nie miała ojczyzny. Brytyjskie dominjum Kanada? Imperjum, rozpostarte po całej kuli ziemskiej? Słodka Francja? Słoneczna Italja? Bezbrzeżna dzika Rosja? Wszędzie było jej dobrze i jednakowo. Niemcy nie odpychały jej niczem, raczęj przeciwnie, teraz zaciekawiały swoją potęgą i twardą wytrzymałością w walce przeciwko całemu światu. Eva nikogo nie zwalczała i nikomu nie sprzyjała, nie chciała nikomu pomagać ani szkodzić, poprostu chciało jej się wystąpić na scenie, wziąć udział w wielkiem przedstawieniu.
Zaczęła jeszcze w Paryżu. Podjęła się pewnej misji w Szwajcarji, załatwiła ważne dla Francji drobiazgi w Genewie, ale już w Bernie z powodu spraw paszportowych zetknęła się z ambasadą niemiecką. Sam ambasador zainteresował się jej podróżą i przyjmował ją z wielkiemi honorami. Nie ukrywała przed nim tego, co wiedziała o kłopotach i zamiarach koalicji, podawała źródła informacyj. Usłyszawszy poczet wielkich imion, rzucanych odniechcenia, jak się mówi o dobrych przyjaciołach, ambasador był zachwycony, niemal zakochany. Rozmawiali ze sobą parokrotnie po kilka godzin. Eva w poczuciu swej swobody osobistej i formalnej neutralności — przez przelotne małżeństwo została obywatelką norweską — nie widziała w tych konferencjach nic niestosownego. Wydało jej się zabawne przestawanie poufne z oficjalnym przedstawicielem strasznych Hunnów, no i bardzo interesujące. Ale zaplątała się nieco w obcych stosunkach i zapewne dała się do pewnego stopnia wyzyskać. Ambasada berneńska torowała jej drogi i w, Berlinie przyjmowano ją po królewsku.
Tam już czekał na nią dawny wielbiciel, podpułkownik von Sittenfeld, awansowany w ciągu tych czterech lat na generała i zajmujący obecnie potężne, owiane grozą stanowisko szefa centralnego kontrwywiadu. Eva igrała z tą potęgą i grozą jak kot z myszą, nie dopuszczając do odnowienia przedwojennego romansu, zresztą była z nim po przyjacielsku, i odniechcenia, po mistrzowsku, nigdy o nic nie pytając bezpośrednio, wyciągała od niego rozmaite urzędowe niedyskrecje a wzamian nie ukrywała różnych koalicyjnych rozmaitości, na które był łapczywy. Bawiła się tem doskonale. Ale gdy uznała, że nadszedł czas wystąpić czynnie w wielkim stylu i skolei ujrzeć samą siebie na niezmiernym ekranie wojny — potknęła się fatalnie.
Odczuła tę porażkę całą swoją dumą, mordował ją wstyd zjadliwy, najtajemniejszy, wysilała się nad pomysłami, jak się odegrać, wreszcie knuła srogą zemstę nad człowiekiem, który poważył się z niej zadrwić. Ale po kilku ciężkich dniach nastąpił w niej gwałtowny zwrot. Znikło poniżenie przegranej, zmalały jej wielkie plany, osłabła i ustała żądza odwetu, zapomniana została sama wojna. Turkusowe promienne oczy Evy zapatrzone były w inne światy, a na ustach coraz częściej wykwitał i zastygał na długo uśmiech upojenia.
— Evo, wybacz, że ośmielam się wejść w tych godzinach... Ale znów przyszedł... ten i zanic nie chce odejść...
— Generał?! Powiedz mu, że jeżeli jeszcze raz...
— Ależ nie! Znowu ten obrzydliwy chłopak. Zachowuje się jak skończony cham. Wszedł do salonu w swojej futrzanej czapie, z papierosem. Mówił ze mną jakbym była jego służącą. Powiedział, że nie pójdzie i już. Opałek papierosa rzucił na dywan, siadł i siedzi. W czapce! Ja się boję...
Eva roześmiała się radośnie, srebrzyście.
— Nie bój się, Lisbeth, każ mu tu przyjść.
— Ależ on jest niemożliwy!
— Już ja go doprowadzę do porządku.
— Ale poco ci ten bolszewik?
— To już moja rzecz. Lis. Zaciekawił mnie. Opowiada tak zajmująco o rewolucji...
— Jak chcesz.... Ale gdyby zaczął wyprawiać coś takiego, dzwoń natychmiast, będę trzymała w pogotowiu szofera i dozorcę — on taki duży, taki mocny! Prawdziwy zbój...
— Nie obawiaj się...
Eva zerwała się z leżaka, stanęła przed swojem wielkiem, potrójnem składanem lustrem, które zawsze woziła ze sobą dla studjowania nowych ról, poprawiła włosy, uśmiechnęła się do siebie, rozchyliła nieco na piersiach błękitną bluzę domową, urwała z wazonu kremową różę i wpięła ją we włosy nad skronią.
— Witaj, mości książę...
— Pani odrazu na wstępie wita mnie przykrością — proszę ze mną bez żadnych księciów!
— No dobrze, niech pan siada. Jak się pan bawi w Berlinie?
— Nie przyjechałem na zabawy.
— A cóż pan robi po całych dniach?
— Badam stosunki.
— I cóż pan zbadał?
— Jeszcze niewiele, tyle, że proletarjat niemiecki jest do gruntu przeżarty socjaldemokratycznem drobnomieszczaństwem, nawet ci osławieni Niezależni. Trzeba liczyć tylko na żołnierzy, a zwłaszcza na marynarzy. Wybieram się na początek do Hamburga i do Kiel, gdzie istnieją jakie takie ośrodki rewolucyjne.
— Tylko niech się pan nie da złapać, z Niemcami niema żartów!
— I ze mną niema żartów, bo ja się przed niczem nie cofnę. Będę im wysadzał pancerniki.
— Nie zdąży im pan niczego wysadzić, rozstrzelają pana i tyle. Szkoda takiego pięknego chłopca.
— Niech mnie rozstrzelają, już ja im zostawię we flocie „jaczejki“, a każda nasza jaczejka to nabój dynamitowy.
— I pan tak każdemu opowiada o swoich zamiarach? Nawet pan nie dojedzie do Kiel. Z pana bardzo śmieszne dziecko.
— Mówię o tem tylko przed panią, a pani mnie nie zdradzi.
— Dlaczego?
— Bo Niemcy pani nic nie obchodzą, a ja się pani zanadto podobam.
Eva rozszalała się kaskadami swego najpiękniejszego śmiechu. Kniaź Uchmatow nawet się nie.uśmiechnął, patrzał na nią ponuro, spodełba, po swojemu. Już żałował głupstwa, które powiedział, ale gdy to mu się wyrwało, nadrabiał bezczelnością. Zupełnie nie tak chciał z nią zacząć, ale ta wspaniała Eva Evard onieśmielała go, a od natarczywego patrzenia jej zielonkawo-błękitnych oczu mieszało mu się w głowie. Wściekał się, że tu przyszedł. Ośmieszył się i nie umiał z tego wybrnąć, już wyczuwał, że z nienawiści do samego siebie zbudzi się wnet znajomy czort i poniesie go. Teraz już sam nie wiedział, na czem się to skończy. Jeżeli ta piekielnica natychmiast nie przestanie się śmiać, wstanie i bez jednego słowa pójdzie precz. Oczywiście noga jego nie postanie tu więcej. Eva jakby czytała w jego myślach, przestała w tej samej chwili, spoważniała i spytała dziwnie serdecznie:
— Dlaczego pan taki zły?
— Nie jestem zły, jestem głupi. Naprzykład, dlaczego powiedziałem, że ja się pani podobam? Chciałem zażartować, ale widać zupełnie zapomniałem żartów, bo się nie udało. Nie mam zamiaru z panią flirtować, bo nigdy nie zważam na kobiety. Kobieta to tylko strata czasu i przeszkoda dla człowieka czynu. Kobieta — to opjum dla rewolucjonisty — usypia wolę i wyżera z mózgu wszelkie idee. Zawsze miałem tylko pogardę dld głupstw miłosnych.
— Tak? I to już nazawsze?
— Nazawsze, ja mam wytknięty program na całe życie.
— Jaki pan śmieszny!
— To pani mnie ogłupiła, bo ja jestem zupełnie inny. Kiedy tu wszedłem, odrazu... Jak tu powiedzieć... Jednem słowem... Możebyśmy lepiej mówili po angielsku? Po francusku? Jeżeli pani umie? Bo, jak pani widzi, jakoś mi całkiem nie idzie...
Uderzył pięścią w złocony stoliczek, przy którym siedział. Spadła tanagryjska figurynka zakwefionej kapłanki i rozbiła się. W irytacji splunął aż na środek saloniku i zaklął rdzennie po rosyjsku, słowami, które właśnie przed paru miesiącami zostały pod karą więzienia zakazane specjalnym dekretem Centralnego Ispołkomu.
— Panie Uchmatow, pan ma przy sobie chustkę do nosa?
— Proletarjusz dzięki nędzy i ciemnocie często nie miewa chustki do nosa, ale ja przypadkowo mam. Naco ona pani potrzebna?
— Niech pan natychmiast zetrze to miejsce! A jak nie — pójdzie pan zaraz za drzwi!
Bolszewicki kniaź nie wytrzymał nakazującego spojrzenia Evy Evard, znanego na całej kuli ziemskiej. Uginali się pod niem egzotyczni monarchowie („Tron za Miłość“), zakamieniali bandyci nowojorscy („Zemsta Parkera Kose Oko“), nawet dzikie zwierzęta, wąż boa i lampart w „Kapłance Shivy“.
— Cóż, mogę to zetrzeć... Za drzwi? Mogę i za drzwi...
Wstał posłusznie, pochylił się i zupełnie dokładnie starł swoją nieprzyzwoitość.
— Dlaczego pan udaje i gra przede mną jakieś komedje? Niech pan będzie sobą...
— Sobą? Od roku tępię w sobie moją kniaziowską przeszłość, pańskie nawyczki, głupie maniery, grzeczne słowa, tę całą obłudę, którą wyniosłem z domu rodzicielskiego. Ale to jeszcze głupstwo. Trudniej wyżyłować ze siebie jad arystokratycznej tak zwanej kultury — naprzykład głupi przesąd jakiegoś honoru. Albo średniowieczne pojęcia o czci dla kontrrewolucyjnych rodziców. Czy pani wie, że kiedy wyprowadzano na rozstrzelanie mojego ojca nie mogłem się opanować, i odwróciłem się, żeby nie patrzeć? Słyszę, mówi ojciec: — Żegnaj, Serge, mój jedyny synu. W ostatniej mojej godzinie zdejmuję z ciebie ojcowskie przekleństwo, żyj, jeżeli zdołasz... I czy pani sobie wyobrazi, że słysząc to, potajemnie uczułem ulgę, że nie ciąży już nade mną ojcowskie przekleństwo?
— A cóż się stało z ojcem?!
— Oczywiście, zaraz go rozstrzelali. To był uporczywy białogwardzista, generał lejtenant świty Jego Cesarskiej Mości.
— Ależ pan jest straszny człowiek! Potwór! Ile pan ma lat?
— Za miesiąc skończę dziewiętnaście lat — ale w ciągu tego roku przeżyłem conajmniej ze dwadzieścia. Pani mówi — potwór... Terminologja burżuazyjna — my bolszewicy nie znamy sentymentów, mamy na głowie większe kłopoty, niż płakać po rozstrzelanych wrogach, choćby to był rodzony ojciec.
— A co się dzieje z pańską matką?
— Matkę i starszego brata zamordowali chłopi przy generalnym pogromie szlacheckiego obszarnictwa.
— I cóż pan na to?
— Nic, rzecz jest w porządku. Chłop zabiera ziemię, która mu się należała od całych stuleci, a obszarnika-gnębiciela likwiduje się przytem jako klasę już zbędną gospodarczo i socjalnie.
— Więc zamordowano panu rodziców, brata i zabrano cały majątek rodowy, zapewne duży?
— Dwadzieścia folwarków nad Wołgą i na Ukrainie, trzy cukrownie, pięć domów w Piotrogrodzie i pałac w Moskwie, no i kapitały, akcje i tym podobne papiery. W Berlinie w banku ojciec złożył kiedyś w depozycie na wszelki wypadek około pół miljona marek, teraz towarzysz Joffe, nasz poseł, z trudem wydobywa te pieniądze, formalnie dla mnie, jako dla jedynego spadkobiercy i ja je pokwituję, ale ta suma jest zgóry przeznaczona na rewolucję w Niemczech i właściwie tylko poto mnie tu sprowadzono.
— I panu nie żal tych pieniędzy?
— Nie uznaję prywatnej własności, zresztą pieniądze mi są zupełnie niepotrzebne.
— Pominąwszy inne rzeczy, tudzież rozkosze życia i zbytek, one dają człowiekowi niezależność, swobodę.
— Mnie nie trzeba żadnej indywidualistycznej swobody, a robotnik rewolucji musi być w ciągłej zależności od masy, inaczej cierpi na tem zrzeszona praca.
— Cóż pan robi w tych pracach rewolucji? W pańskim wieku trzeba się jeszcze uczyć.
— Nie czas na naukę, trzeba naprzód umocnić władzę sowietów i obronić ją od mnóstwa wrogów wewnętrznych, no i od rządów kapitalistycznych całego świata. Pracowałem dotąd na odcinku kontrrewolucji...
— Ale pan chyba nie mordował ludzi.
— Mordować, nie mordowałem, ale owszem, w sądach ludowych nieraz skazywałem białogwardzistów. Nieraz też wykonywałem wyroki śmierci.
— Jakto? Pan, własną ręką?!
— Dlaczegóżby nie? Wszak to tylko normalna funkcja samoobrony rewolucji, jedni pracują w oświacie, w propagandzie, w opiece nad dzieckiem robotniczem, inni w odrodzeniu moralnem proletarjatu, reszta służy na różnych stanowiskach państwowych, a ja obrałem sobie odcinek naszej Nadzwyczajnej Komisji, tak zwanej u nas Cze-Ka, bo w niej jest jedyna obrona rewolucji i osłona wszystkich jej prac i zamiarów.
— Pan żartuje, pan nie mógł własną swoją reką...
— Ależ tak! I to nie raz, może nawet dużo więcej niż sto razy, ktoby zliczył... Z początku, przyznam, było mi trudno, przeszkadzały nerwy, różne przesądy... Ale postanowiłem się przezwyciężyć. Teraz egzekucje nie sprawiają na mnie wrażenia, strzelam we łby, jak automat.
— Ależ pan jest wstrętny! Pan się lubuje we krwi, w morderstwach, jak sadysta!
— Co do tego, myli się pani, nie sprawia mi to żadnej przyjemności.
— Ale się w panu dusza nie wzdryga na te rzeczy i to jest okropne!
— Dusza... Pani jeszcze wierzy w tak zwaną duszę — w tę iskrę boskości w człowieku, nieomylną i nieśmiertelną? We mnie jedyna dusza to moja rewolucyjna świadomość. Od zeszłorocznej rewolucji październikowej powstała nowa proletarjacka etyka...
— Nienawidzę pańskiej etyki i mam już dość tych moskiewskich okropności. Proszę sobie iść, żegnam... Brzydzę się panem.
W końcu kwietnia generał von Sittenfeld czytał następujący raport:
— Wydział służbowy N. 6, sekcji C., agentura B. B., agent raportujący odpowiedzialny H.I.M. 139.
— Za ubiegły tydzień 20 — 27 kwietnia ustalono: Eva Evard przyjmuje codziennie odwiedziny członka legacji sowieckiej, księcia Sergieja Uchmatowa, młodego człowieka wysokiego wzrostu, urodziwego, w wieku lat około dwudziestu. Odwiedziny rozpoczynają się około 8-ej i trwają do północy. Nazajutrz po rozpoczęciu obserwacji E. E. przeniosła się z domu wdowy po pułkowniku, baronowej Steth von Schulzburg, Keithstrasse 8 do „Hotel Windsor“, Behrenstr. 64/55, gdzie zajęła apartament Nr. 43, złożony z dwóch pokojów z alkową i łazienką. W dniach 23, 25, 26 kwietnia wyżej wymieniony U. spędził z E. E. całą noc aż do godziny 10 — 11 rano. W godzinach poobiednich od godz. 5 — 7 E. E. przyjmowała następujących gości: dnia 21-go — redaktora Max Edelinga od 5.10 — 6.25, posła Noodta, 6.00 — 6.45, kapitana lotnika o nieustalonem nazwisku, szczupły, niski brunet o kulach. Dnia 22-go wyszła z domu o godzinie 10 rano, była w biurach „Mundus-Filmu“ do godz. 11-ej. Wstąpiła do dwóch sklepów na Unter den Linden i tamże do księgarni, gdzie zakupiła rozkład pociągów. W magazynie konfekcji męskiej Braci Martens dwie jedwabne pyjamy...
Dalej generał nie mógł czytać.