<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X

W biurach II-go Oddziału w gmachu Ministerstwa Wojny na ulicy St. Dominique nie rządził już generał Dubreuil. Zasłużony szef wywiadu, który wykrył niejeden spisek nieprzyjaciela przeciwko sile zbrojnej Francji i przeprowadził do pomyślnego końca — do gilotyny lub rozstrzelania — wielkie afery szpiegowskie, znaczone imionami Duval, Bolo-Pacha, Monnier, Turmel, Mata-Hari, Lenoir-Dessouches, Al-mereyda, nie licząc drobniejszych, padł ofiarą przepracowania i rażony częściowym udarem odpoczywał bez mowy i ruchu w głębokim fotelu. Tak zakończywszy swój zawód życiowy, rozmyślał nad dziejami tej wojny, nad jej tajemnicami i zagadkami.
Podpułkownik d’Arland też opuścił Wielką Kwaterę Główną, poszedł na front i zdążył już zginąć na polu chwały w osłonie Amiens w ostatnim dniu ofenzywy, idąc do kontrataku tak jak sobie tego życzył na czele bataljonu strzelców pieszych.
Ich miejsce, ich funkcje objęli inni ludzie, wprowadzili swoje porządki, swoje metody pracy. Van Trothen i Abbegglen spostrzegli to w dalekim odciętym od Francji Berlinie znacznie wcześniej niż dowiedzieli się o zmianach personalnych w II-im Oddziale. Co kilka dni przybywali kurjerzy lub tajna poczta graniczna, zorganizowana w Bazylei. Instrukcje i ponaglenia doganiane były przez instrukcje uzupełniające i przez nowe powtórne ponaglenia.
— To się nazywa ruch w interesie! W ministerstwie grasuje jakaś ostra psychoza gazowa. Nie dalej jak przed miesiącem posłaliśmy im kategoryczne zapewnienie, że w gazach niema nic nowego i nie zanosi się na nic, a tu masz... Oni ze swojego Paryża lepiej wiedzą.
— To nerwy. Napędzili im Niemcy strachu swoim „Ferngeschützem“ i teraz wciąż oczekują czegoś niesłychanego. Skąd my im weźmiemy nową sensację?
— Niechno kochany szef posłucha co oni tu wypisują. — Abbegglen czytał świeżo odcyfrowany rozkaz, który przyszedł ostatnią pocztą:
— Ponawia się po raz drugi rozkaz z dnia 5 kwietnia za Nr. 173B. Zażądać od C.K.N. 123 za wszelką cenę niezwłocznego zbadania lub wykradzenia poufnych papierów W. i wydobycia ścisłej formuły nowej substancji, a nadewszystko i jaknajszybciej modelu i opisu odnośnej maski i innych środków ochronnych oraz systemu antyreakcji i neutralizacji stref nagazowanych, tudzież zabiegów ratowniczych i leczniczych dla zakażonych. Nieudolność i niedbalstwo C.K.N. 123 jest oczywiste. Istnieją dane bezsporne, że nowa substancja już została poleconą i oddaną do produkcji fabrycznej, a mianowicie w pierwszej linji w Höchst. CKN 123 ma zażądać pod jakiemikolwiek pozorami odkomenderowania do tych zakładów dla przeprowadzenia wywiadu, jeżeli jego rzekome najbliższe i poufne stosunki z W. nie pozwoliły osiągnąć bezpośrednio informacji co do odkrycia tej doniosłości.
— Co kochany szef powie względem tego osobliwego dokumentu? Wpierają w starego Wagera nowe odkrycie jak w chorego jajko. Cóż zrobi nasz nieszczęśliwy Helm, jeżeli profesor nic takiego nie zechciał dokonać? Sam ma za niego wykombinować ten nowy gaz?
— Już ja im odpiszę. Co się stało naszemu staremu? Wypomina, naprzykład, żeśmy przeoczyli „grubą Bertę“, którą rzekomo studjowano i budowano u Kruppa w ciągu dwuch lat. W Essen straciliśmy pięciu dobrych agentów, w tem dwuch inżynierów. Robiło się co się mogło, do djabła, nie jesteśmy czarownikami...
— Niech im kochany szef napisze, żeby poszukali w archiwum generała Donaldsona. Jest tam raport naszej „Szelmy“ bodaj z przed roku o próbnem strzelaniu na 120 kilometrów na morzu. Działo się to, jak powiada, w Altenwalde, między Cuxhaven i Bremerhaven, ale angielscy rzeczoznawcy z pewnością uznali to za bujdę.

Dyrektor Mundus-Filmu zabierał się właśnie do zdjęć w terenie, wiosna tego roku zbudziła się wcześniej. Niebawem zazielenią się w okolicach Berlina prastare legendarne bory Nibelungów z zaczarowanemi źródłami i krwawy Las Argoński z roku 1914-go. W niedalekiem Buckow, w tak zwanej Marchijskiej Szwajcarji, znajdzie się dość wzgórz, lasów i wód dla „Bogów Germanji“ z ich podwójną akcją mitologiczno-współczesną. Najgorsze było, że partner Evy Evard, słynny aktor Hjalmar Butzke, (bohaterski kapitan Hofacker a zarazem Wotan), był zmobilizowany przez szalejącego z zazdrości generała Sittennfelda i wypchnięty z Berlina do Belgji, skąd jako urzędnik okupacyjny pisał na wszystkie strony rozpaczliwe listy, błagając o wyzwolenie. Van Trothen, wiedząc, że generał zdążył się już przekonać o kogo właściwie powinien być zazdrosnym, prosił o poparcie w sprawie zurlopowania aktora na czas zdjęć i uzyskał odnośne przyrzeczenie, ale rzecz utknęła w labiryncie wojskowych instancyj i kompetencyj.
Eva rozmawiała ze swoim dyrektorem o wznowieniu pracy nad „Bogami Germanji“ odniechcenia, z dziwną obojętnością, jakby to jej nie dotyczyło bezpośrednio. Przeważnie była nieprzytomna, zachowywała się jak obudzona ze snu. Zdawała się zapomnieć naszczęt nietylko o epokowym superfilmie, ale i o swoich fantastycznych zamierzeniach odegrania wielkiej roli w jakiejś intrydze wojennej. Ani wzmianki o niefortunnych planach minionej ofenzywy...
Była opętana pierwszą prawdziwą miłością swego życia, wśród wielu bujnych przygód i uniesień nie zaznała jeszcze nic podobnego. To szczęście było w niej niezniszczalne i wieczne. Utonęła w swojem szczęściu, znikł cały świat, nie miała pewności, gdzie jest i kiedy się to dzieje, nie było żadnej wojny... O tem co ją otaczało miała wiedzenie jakieś lunatyczne. Ach, zaprawdę, tego jeszcze nie było...
Zabrał ją całą, opanował i związał ze sobą na życie i śmierć jej przecudny dziewiczy chłopak, który przed nią nie zaznał był kobiety. Jej pan i władca, łaskawy, dobry i wspaniały, potężny jak młodzieńczy bóg... Dziecko urocze, w głębi serca nie winne nawet tej krwi, którą w nieświadomości przelało... Straszliwy demon rewolucji, burzyciel świata, okrutnik, od którego wieje zgroza... Tchnął egzotyzmem Wschodu, wieczystą tyranją Rosji, która czy carską czy bolszewicką, zawsze jest przerażająco ta sama... Człowiek pierwotny, niepohamowany brutal, zarazem najwytworniejszy dżentelmen, arystokrata — z dziada pradziada książę. Lubiła go nazywać „kniaziem“, co w jej angielsko-francusko-niemieckiej wymowie brzmiało — „Khnass“.
Niepodobna go poznać do głębi, jest pełen niespodzianek. To dla niej czuły i najmilszy, naiwnie dziecięcy, jak syn wobec matki, to wyniosły i drwiący, ma ją za nic, ciska jej prosto w oczy zniewagi najdotkliwsze i zapowiada, że pójdzie sobie, bo ma jej dosyć. Spowiada się przed nią, oskarża się i płacze, błaga, żeby go nie opuszczała, bo on nie ma nikogo na świecie. Szalony w rozpasaniu, niewyczerpany w furji miłosnej, zapada nagle w zniechęcenie, nie da się tknąć i mówi poprostu — niecierpię tego wszystkiego, brzydzę się tobą. Każe jej opowiadać o sobie, wypytuje, dręczy, nie da nic utaić, a gdy już wie wszystko wścieka się z zazdrości o dawne sprawy, poniewiera nią — co za rozkoszny ból — nawet bije, ćwiczy rzemieniem. Sinemi pręgami porysowane są jej ramiona, plecy, piersi, nogi, od stóp do głów całe ciało, które znało tylko pocałunki i pieszczoty, nieskazitelne, niewysłowione, podziwiane przez wszystkie narody ziemi, ciało Evy Evard...
Snuli wielkie plany. Jak tylko załatwioną będzie sprawa spadku po ojcu (mniejsza o rewolucję w Niemczech — niech ją sobie robią sami) — pojadą do Rosji. Tam on będzie robił swoje, a ona swoim talentem i sławą też będzie służyła rewolucji. Stworzy nową epokową sztukę, film proletarjacki, który na całej kuli ziemskiej szerzyć będzie hasła sowietów, okaże światu walki, prace i zdobycze nowego ustroju społecznego. Eva znajdzie w Rosji utalentowanych pisarzy, aktorów, reżyserów, niewyczerpany odmęt nieznanych tematów, motywy szczytnego tragizmu, powikłań psychicznych, problematy, jakich jeszcze nie zaznał stary świat. Rząd Sowietów da jej wszelką pomoc i poparcie, złoży w jej ręce niewyczerpane środki finansowe dla wiekopomnego dzieła. Dla swego piękna i kunsztu i dla Evy Evard rewolucyjne filmy rosyjskie będą rozrywane przez kraje burżuazyjne, pomimo groźnych tematów i haseł, a tym sposobem prawda sowiecka będzie się szerzyła, będzie przenikała wszędzie.
Sèrge Uchmatow, jej ukochany „Khnass“ wprowadził ją w otchłanny świat przewrotu społecznego, dopiero przez niego zdobyła prawdziwe pojęcie o tem, co się działo w Rosji. Aż dotąd karmiła się okropnościami z gazet i z opowieści emigrantów rosyjskich, spotykanych w Paryżu, w Genewie, w Berlinie. Krew, zniszczenie, terror, „zaplombowany wagon“, nikczemna zdrada koalicji, haniebny pokój Brzeski — absurd, obłęd, chaos. Nie wiedziała nic więcej. Teraz zajrzała wgłąb przepaści rosyjskiej i przez opary krwi, przez zamęt i czad pożarów, jak na dnie krateru dostrzegła zawrotnie olbrzymi cel, dla którego się to wszystko dzieje. Sprawiedliwość społeczna... Ucisk złotego cielca, kapitału... Nemezys dziejów... Świetlane jutro ludzkości...
Poznała fałsz świata, w którym osiągnęła sławę i bogactwo. I ona, wolna artystka, którą talent wyniósł na szczyty kultury, miała też swój udział w nieludzkiej wiekowej krzywdzie ludu pracującego. Dowiedziała się, że jest sojuszniczką kapitału i żyje krwią i potem uciemiężonej masy. Stanął w jej oczach ojciec drwal, sterany pracą w lasach, zawsze milczący, zmordowany ciężkiem życiem, gdzie ledwie starczało na chleb.
Przypomniała sobie wielki strajk, gdy na szereg dni zamilkły jęczące piły tartaków a z borów, z gór, zza jezior, aż od dalekiej rzeki Saskaczewanu do Maple Creek ściągnęły tłumy zbuntowanych drwali. Umknęli dyrektorzy, urzędnicy, inżynierowie, przez cały tydzień płonęły kolosalne składowiska surowego drzewa i gotowych desek, aż pewnego dnia przyjechały pociągi z milicją i oddziały siepaczy z prywatnej policji Pinkertona, a za nimi zbieranina bezrobotnych nędzarzy z dalekich stron, horda łamistrajków — „Żółtych“. Salwy karabinowe milicji, Smith-Wessony, Kolty i pałki gumowe szpiclów Pinkertona szybko uśmierzyły bezładny rozruch. Pamięta, jak gwizdały kule — dużo trupów, rannych. Mnóstwo ludzi zakutych w kajdany wywieziono koleją na sądy, na długie lata więzienia. Na tem się skończyło.
Teraz dopiero — w dwadzieścia lat później — jak się to mówi w napisach filmowych, drgnęło w piersi i odezwało się proletarjackie serce Evy Evard, córki kanadyjskiego drwala. Porwała ją rewolucja.
Opowieści ukochanego kniazia, świadka i uczestnika tragedji rosyjskiej, olśniły jej wyobraźnię. Toż jest widowisko, godne, by zatracić się w niem i zapomnieć o wszystkiem innem! Czem że jest ta cała wojna światowa w obliczu straszliwości i powagi rewolucji w Rosji Kapitalistyczna, imperjalistyczna masowa fabrykacja trupów — mordownia o supremację gospodarczą, o naftę, o rudę, o rynki. Kolosalne szachrajstwo pieniądza, osłonięte świętemi frazesami o honorze ojczyzny, o wolności ludów, o prawdzie, o sprawiedliwości, o pokoju wieczystym powszechnym, dla którego godzi się przelać morze krwi. Jednakowy był fałsz po obu stronach i jednaka wina. Teraz kapitalistyczna Rosja carska i kapitalistyczna Rosja Rządu Tymczasowego pierwsze płacą za swoje zbrodnie. Za nią pójdzie odwet na Niemcy, na Francję, na Imperjum Brytyjskie, na Europę, na Amerykę — na kapitalizm całej kuli ziemskiej.
A zresztą, gdy spojrzeć wstecz w te cztery bezmała przewojowane lata — co za śmiertelna nuda! Co za upadek wszelkiej myśli i prawdziwego ludzkiego życia! Czyż można wyżyć przez cztery lata komunikatami głównych kwater? Jak można nie robić nic innego, jeno liczyć trupy, jeńców i zdobyte lub stracone kilometry a nieraz nawet w okresach zastoju — tylko metry?... Spowszedniała, opatrzyła się śmierć, obrzydło codzienne bohaterstwo, zamarły w ludziach uczucia grozy, zapału, litości, oburzenia, już nic nie cieszy, nic nie martwi, zatracił się sens życia. Rozpostarła się i zapanowała dręcząca nuda, pustka w duszach i w mózgach. Eva miała dosyć tej wojny.
Zażądała odmiany i znowu, jakgdyby koleje świata układały się wedle jej zachcenia, odsłania się przed nią nowe misterjum, pełne wspaniałości i grozy i nowych wydarzeń, nowych zagadek i tajemnic.
Wieczorami wychodzili na miasto, Sèrge nie lubił świetnego centrum Berlina, szerokich ulic, pałaców, teatrów, pierwszorzędnych kawiarni. Jechali tramwajem lub koleją obwodową w dalekie dzielnice, wysiadali na pierwszej lepszej stacji i zagłębiali się w labirynt ulic, uliczek, zbaczając naoślep na prawo, na lewo i krążyli godzinami zatopieni w sobie. Dziwili się, gdy im zastąpiła drogę Sprewa, nieoczekiwana w tem miejscu, lub nieogarnione ciemne pole Tempelhofu, albo gdy dowiedzieli się od przechodniów, że są w Rixdorf lub w Charlottenburgu. Miło było zabłądzić i nie wiedzieć, gdzie się jest, miło było wstąpić do najnędzniejszej piwiarni na szklankę nędznego wojennego piwa lub do brudnego trzeciorzędnego kina, między ubogą gawiedź. Serge twierdził, że to są dopiero ludzie rzetelni i że do nich należy przyszłość świta, cóż że na teraz palą tani tytoń, jeszcze się nie kąpią, a gdy się ich zbierze więcej w jednem miejscu — śmierdzą. Zato niemaj wśród nich fałszu i krzywdy, które cuchną w zapachu perfum i w jedwabnych szelestach dystyngowanego tłumu. Eva zgadzała się na wszystko.
Sèrge zażądał, żeby na te wycieczki ubierała się skromnie, czyniła to, ale i tak wszędzie, gdzie się zjawiła, zwracała na siebie uwagę. Utrzymywała, że to on właśnie przez swoją urodę i postawę jest przedmiotem podziwu, choć ubiera się niedbale aż do przesady. W rzeczywistości oboje tworzyli parę, która w żadnem środowisku nie mogła ujść uwagi, zdawali się oboje należeć do nieznanej, obcej, wyższej rasy. Eva ubóstwiała urodę swego młodzieńczego kochanka, zachwycała się nią jako kobieta i jako artystka, ceniąca w człowieku wyrazistość rysów i charakter całej postaci. Jedna jedyna wada... Na ukochanem obliczu Sèrge’a nigdy nie widziała uśmiechu. Zawsze był poważny, skupiony. Posępnie patrzały piękne oczy. Tak samo w roztkliwieniu miłosnem, jak wówczas gdy żartował lub prawił koncepty.
— Dlaczego ty nigdy się nie śmiejesz?
— To niepotrzebne.
— Jakto, zawsze byłeś taki dziwny? Nigdy się nie śmiałeś?
— Owszem, dawniej mi się zdarzało. Ale od pewnego czasu jakoś zapomniałem o śmiechu.
— Dawno?
— Może od roku, może mniej.
— To przez rewolucję!
— Może przez rewolucję, może nie — sam nie wiem.
Trudno było do tego przywyknąć, zwracała mu na to uwagę, zmuszała go do śmiechu, ale gdy jeden jedyny raz jej usłuchał i usiłował się roześmiać, ogarnęło ją przerażenie. Na twarz wypełzło mu coś nieopisanie przykrego, jakgdyby zdradziła się w nim jakaś okropna tajemnica, ukryta na samem dnie duszy. Z tym przymuszonym uśmiechem stał się zupełnie inny, obcy, nawet odpychający... Evę zdjął strach, ona, mistrzyni fizjognomiki, znająca wszystkie tajniki, odcienie, przeobrażenia i niespodzianki w grze ludzkiego oblicza, długo rozważała zjawę tej strasznej maski, którą na ukochaną twarz narzucił tak przyrodzony wyraz, tak powszechny, tak zwyczajny i codzienny, taki ludzki — jeden uśmiech... Jak może istnieć człowiek niezdolny do uśmiechu? Cóż w nim się tai? Starała się zatrzeć w sobie ten obraz, zapomnieć i drżała, by Sèrge nie powtórzył okropnego eksperymentu. Ale do tego już nie doszło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.