<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII

Profesor Wager pocieszał się czytaniem, całemi dniami przesiadywał w swoim zadymionym gabinecie i pochłaniał książki, na które od ukończenia uniwersytetu nie miał czasu. Odkrył nanowo urok literatury pięknej, wzruszały go poezje, nie mógł się oderwać od staroświeckich powieścideł, których ogrom a nawet niejaka nuda dawały mu doskonały spokój wewnętrzny, coś nakształt zdrowego snu. Podróże, zwłaszcza te dawne, żaglowe, gdy olbrzymie przestworza świata były jeszcze nieznane, wracały go o pół stulecia wstecz, gdy był dzieckiem. Wiedzieć to o tem wiedział zawsze, ale dopiero teraz na schyłku życia poznał i uwierzył naprawdę, że Goethe, do którego nie zaglądał od czasów obowiązkowych czytań szkolnych, był naprawdę wielkim mędrcem.
Książki odgrodziły go murem od klęsk i nieszczęść wojny i od dręczących porachunków z własną rzeczywistością. Wśród zacisza i spokoju swojej bibljoteki godził się z przeświadczeniem, do niedawna tak dręczącem, że jego zawód życiowy jest bezpowrotnie zamknięty. Słodko było nie walczyć więcej i do niczego już nie dążyć. Był czas, że profesor Wager był potrzebny ojczyźnie niemieckiej, dał jej, co zdołał, otrzymał w zapłacie sławę i zaszczyty, a teraz ojczyzna daje sobie rady bez niego. Widać zgrzeszył dumą, widać chciał dla niej zbyt wiele, jeżeli ludzie, piastujący całą potęgę władzy, pouczyli go złośliwie, że i to, czego już dokonał, wystarczy dla zwycięstwa. Tem lepiej, ale człowiek czynu, gdy pozna, że jest niepotrzebny, czemprędzej umiera, czyż „Wielki“ Wager, potrafi być emerytem? Nie. Już go woła śmierć.
Sprawy świata oddalają się stopniowo, krok za krokiem, powolutku, codzień mu coś ubywa z tego, co jeszcze wczoraj mocno tkwiło w myśli jako zainteresowanie lub zamiar. Niedługo nic nie zostanie z samej jego istoty. Rzut oka w jutro odbijał się jak od ściany lub natrafiał na ciemność. Za sobą czuł ogromny ciężar czasu, przed sobą jakby już nic. Cóż to znaczy? Nadchodzi koniec.
Wspinał się na najwyższe półki i szperał w nieruszanej nigdy bibljotece specjalnej, odziedziczonej po ojcu, który przez pół stulecia zajmował katedrę filozofji czystej na wszechnicy heidelberskiej. W starych zatęchłych księgach szukał uczonych dociekań i ludzkich domysłów o śmierci. Przerzucił tego dużo i uśmiechał się, czytając — ileż pracy, przenikliwości, genjusza zużyły setki pokoleń mędrców, by bezskutecznie przesypywać pojęcia i słowa jak ów miałki piasek, który niezmiennie i niezawodnie przykryje kiedyś każde umarłe — oczy człowieka... Więcej światła w pojęciu śmierci dawała mu już poezja. Rytmiczne skojarzenie kilku słów, jakiś obraz irracjonalny, zapisany jakby z sennego majaczenia, roztwierał w duszy przeczucie ogromu tej nicości, w której panuje śmierć. Czasami powaga i potęga straszliwego końca przemawiały z prostych, najzwyczajniejszych słów poety, który sam nie wiedział, że cudem udało mu się wyrazić samo tchnienie śmierci. Profesor lubił powtarzać sobie szeptem sielankowy, pogodny wierszyk Goethego

Ueber allen Gipfeln
Ist Ruh,
In allen Wipfeln
Spuerest du
Raum einen Hauch
Die Voegelein schweigen im Walde,
Warte nur, balde
Ruhest du auch...


Ten obraz ciszy po zachodzie słońca i zapadającego wieczoru dawał mu wizję dobrego dostojnego umierania, gdy w niezamąconym spokoju ducha spływa na człowieka łaska śmierci. Ale trzeba być mędrcem i uczciwym człowiekiem, by zasłużyć na. taki koniec. Kto zostawia za sobą żale, kogo dręczą wątpliwości, czy szedł przez życie drogą dobrą, ten nie doczeka pogody i ciszy w ostatniej godzinie. Trudno dojść ze sobą do ładu, gdy się żyło długo na tym świecie. W obliczu śmierci nie wystarcza ludzka miara i ocena — tajny radca, kawaler orderów, komandor wielu gwiazd, profesor Wager — Twórca Zwycięstwa będzie miał wspaniały pogrzeb. Liczni mówcy opowiedzą o jego wiekopomnych zasługach dla wiedzy niemieckiej i dla zagrożonej ojczyzny. Jeszcze raz nad roztwartą mogiłą wypominać mu będą chlubę jego żywota — Żółty Krzyż...
Ale jaka jest istota wielkiego Wagera, naga prawda jego sześćdziesięciu siedmiu lat?
Utracił miłość żony... A może ją z własnej winy zagubił? Odebrano mu serce jedynego syna, wychowała go matka zdaleka od ojcowskiego domu i wuj, kosmopolita i doktryner, rewolucjonista — manjak. Dopuścił do tego, zaprzątnięty chemją barwników na chwałę przemysłu i bogactwa narodowego... Córka chowała się sama bez żadnej więzi z ojcem, który tylko odziewał i żywił. I został sam jeden na schyłku lat. Dawno nie żyje żona, Rita pogrążona w swoich majakach zbliża się do obłędu, a Kurt...
On jeden towarzyszył mu wiernie w ciągu dwuch ostatnich lat od dnia, kiedy nadeszła wieść, że padł na polu chwały, na froncie wschodnim, w Karpatach. Fantastyczne dzieje... Dopiero gdy utracił syna uczuł go w sobie żyjącego. Śmierć uśmierzyła ich dawną niezgodę — syn nienawidził cesarskich pruskich Niemiec, a kochał jakieś swoje chimeryczne Niemcy. Kurt nienawidził wojny. Nie chciał brać urlopów, od chwili pamiętnego pożegnania, gdy ruszał w pole, nie widzieli się ze sobą. Cóż można powiedzieć w kartkach polowych, nagryzmolonych w pośpiechu ołówkiem? Wreszcie zginął...
Po roku brat zmarłej matki, wuj Niemeyer wręczył mu paczkę listów Kurta, pisanych z frontu i przesyłanych przez urlopowanych kolegów — bez cenzury wojskowej. Długo się męczył zanim zajrzał do tych papierów, które syn nie przeznaczał dla niego — był urażony, rozgoryczony, lękał się odnowić dawny ból, który już zaskrzepł był i stępiał. Wreszcie odważył się...
Odtąd był z synem nierozłączny. Była to wspólnota burzliwa, pełna sporów. Kurt, jakby czując swoją przewagę nad ojcem, jako umarły, zdawał się wykorzystywać przywilej mogiły. Odbierał mu odziedziczone we krwi zasady, niezłomne przez całe życie. Podkopywał się podstępnie i wyważał z fundamentu ugruntowaną wiarę, wyszydzał to, co było zawsze święte. Bronił się stary ojciec, ale jakże trudno było walczyć ze zmarłym... Zachwiał w nim wszystko zuchwały syn, burzyciel starego świata — socjalista. Nie zdołał go przerobić na swoją wiarę, ale zabrał mu to, czem się trzymał w życiu, obrabował starego ojca bez miłosierdzia.
Wypadło to w okresie, gdy olbrzymie zamierzenia tajnego radcy, potentata broni chemicznej, zostały uchylone przez ministerstwo wojny, przez I.O. — centralę związków przemysłu chemicznego, i wreszcie w ostatniej instancji, przez boga wojny — pierwszego generał-kwatermistrza Ludendorffa. Epokowe odkrycie, niesłychany przewrót w wojnie chemicznej, które mogły ostatecznie przeważyć zwycięstwo, zostały zlekceważone przez ignorancję i rutynę biur ministerialnych, przez drapieżników wojny, miljonerów z I.G. i przez zaiste pruską butę i pewność siebie generała Ludendorffa. Wszystkie potęgi sprzymierzyły się, aby obalić wielkie dzieło i przedłużyć wojnę, może ją nawet przegrać. Stary Wäger wyszedł z tych zapasów złamany, musiał się wyrzec olbrzymiego marzenia, zaprzepaścić sam szczyt swojej pracy naukowej. Na schyłku życia był bankrutem.
Na ten czas wpadły mu w ręce listy Kurta. Czytał je dorywczo, jakby ukradkiem, i odkładał na długo, gdyż przeszkadzały mu łzy. I dotąd jeszcze nie przewertował ich wszystkich, zostało sporo nieznanych, a z innych zapamiętał tylko pewne oderwane myśli i one to nurtowały w nim bez ustanku, mącąc spokój i skazując go na ciężkie zwątpienia i walki wewnętrzne. Zamierzał przepisać wszystkie listy, gdyż Niemeyer zastrzegł sobie zwrot tej spuścizny — co za gruboskórny egoizm zabierać ojcu jedyną pamiątkę po synu...
Te nikłe kartki zawierały w sobie ukrytą mistyczną władzę, nie można było oswoić się z niemi, pociągały i odpychały zarazem, jątrzyły w ojcowskiem sercu, które chciało tylko wspominać i kochać. Urażały boleśnie, oburzały swym wyzywającym tonem, ostremi słowy. Żył w nich buntowniczy, nieposkromiony duch Kurta Wagera, który oddawna spoczywa w mogile żołnierskiej, w obcej ziemi, w zapadłem górskiem uroczysku. Z za grobu jeszcze jątrzy i grozi. Ileż razy niepodobna było doczytać do końca kartki z żalu po zmarłym i z oburzenia za to, co ważył się napisać. Listy syna były dla starego ojca ciągłym niepokojem i walką. Czytać wszystko do końca? Dać spokój i nie zaglądać do nich więcej, zapomnieć?
Trudno było czytać, niepodobna było zapomnieć. Czemuż wpadły mu w ręce? Lepiej było nie wiedzieć o nich zupełnie — ale szwagier Niemeyer nie mógł wytrzymać, żeby mu nie zatruć świętej pamięci syna. Listy Kurta dręczyły, nawet spoczywając w szufladzie biurka, sama ich obecność w domu wytwarzała niepokój. Gdy nie zaglądał do nich przez tydzień i drugi i zaczynał się łudzić, że o nich nie myśli a może i nie wie, dopominały się natarczywie pamięci i uwagi z nieprzejednaną tyranją. Mieszały się do snów, ścigały go na mieście. O zmierzchu dnia, o szarej godzinie wśród ciszy zaszeptały przenikliwie... Niespodziewanie wśród białego dnia odezwie się ich śmiech zatajony, pełen szyderstwa...

„...Gdy połowy wielorybów rozwijały się coraz pomyślniej, William Baffin, wyborny żeglarz, usiłował rozszerzyć jeszcze bardziej zakres wód, dostępnych dla wypraw wielorybniczych, i w roku 1605-ym skierował swój statek „Discovery“ wzdłuż wybrzeży cieśniny Davisa i z uporem przebijał się przez lody ku północy, aż dotarł ku szerokiej przestrzeni wód, która odtąd znaną jest pod nazwą zatoki Baffina. Zatoka ta, leżąca w samem sercu wód polarnych Ameryki...“
Profesor Wager dźwignął się z fotela, by zajrzeć do atlasu. Pierwsze wyprawy polarne były teraz jego ulubioną lekturą, czerpał ją ze stylowej empirowej szafki, nigdy nie otwieranej, która służyła jeno jako podstawa dla bronzowego popiersia Humboldta, a zarówno szafka jak i książki pozostały po dziadku Wagerze, słynnym przed laty przyrodniku, geografie, profesorze wszechnicy lipskiej. Ale atlas leżał na biurku tuż nad prawą boczną szufladą, gdzie...
Z westchnieniem, podobnem do jęku, zasłonił twarz obu dłońmi. Stał długo bez ruchu w nagłem strapieniu, które spadło nań w ciszy spokoju i zapomnienia o tem, co jest. Opierał się jeszcze, choć już wiedział, że znajduje się we władzy złej godziny...

„...Wczoraj udało mi się szczęśliwie wymówić od odkomenderowania do szkoły oficerskiej. Prosiłem o odroczenie tego zaszczytu i dowódca bataljonu z trudem zgodził się skreślić mnie z listy kandydatów. Wśród moich kolegów podoficerów uchodzę za obłąkanego, a niektórzy z nich dochodzą również nieomal do obłędu, roztrząsając tę niesłychaną decyzję. Jakto? Zrzec się samochcąc kolosalnego przywileju, poborów, wygód, władzy? Pozostać w bydlęcym bycie żołnierskim, kiedy się mogło być panem? Wyrzec się conajmniej sześciu miesięcy wywczasów szkolnych w życiu luksusowem zdala od kul i frontowej poniewierki? Nawet trzej bliscy ludzie, towarzysze partyjni z mojego plutonu, nie mogli mie zrozumieć i namawiali, bym nie robił tego głupstwa, gdyż jako oficer mogę czynić dużo dobrego dla żołnierzy. Zapewne... Jednak póki trwa wojna a ja żyję, nie zgodzę się zanic wejść do kasty oficerskiej, nie chcę bodaj formalnie i w najmniejszej części ponosić odpowiedzialności za zbrodnię rozkazywania w tej wojnie. Nie opuszczę masy żołnierskiej, wraz z nią wszystko wycierpię i doczekam końca...“

„...Gdy pomyślę, że za kilka dni przypada druga rocznica wybuchu wojny, mąci mi się w głowie. Jak mogłem wytrzymać i znieść te straszliwe dwa lata? Czem się to dzieje, jakim cudem, że zniósł to świat? Snać przywykliśmy obaj do tego stanu rzeczy i świat i ja — ale to jest właśnie niepojęte. Wojna kryje w sobie niezgłębioną tajemnicę, może w dalekiej przyszłości, gdy wymrze nasze pokolenie, jakiś genjalny psycho-socjolog, patrząc wstecz w tę epokę, znajdzie wyjaśnienie obłędu narodów i da mu nazwę. My, uczestnicy i współcześni, już jesteśmy nawskroś przeżarci specyficzną psychozą, gubimy się w zagadnieniu i nawet najbardziej przenikliwi z nas mogą się tylko zdumiewać — i to coś znaczy, gdyż wszyscy inni tak dalece pogodzili się z wojną, że już nie zdołają wyobrazić sobie ani siebie i czasów z przed dwuch lat, ani tego, że kiedyś nastąpi wreszcie koniec epopei. W tym stanie psychiki ludzkiej teoretycznie wojna może trwać do nieskończoności, to jest aż do zupełnego wyczerpania materjalnego, czyli całkowitego wyrżnięcia gotowego mięsa armatniego, spotrzebowania zasobów chleba, węgla, nafty i tak dalej, i tak dalej, tudzież — pieniędzy. Powszechne zbydlęcenie i ogłupienie ludzkości daje pewność, że Ludendorffom i Joffrom nie zabraknie mężnych żołnierzy i lojalnych obywateli.
Dwa lata! I cóż się staje z ugruntowanem w człowieku pojęciem o tak zwanym czasie? Dwa lata wojny — czy to dużo, czy mało? Jak mierzyć te lata? Chwilami wydaje mi się, że wciąż jestem dopiero w początkach mego zawodu żołnierskiego, gdyż ów 1 sierpnia był jakby wczoraj... Chwilami mam przeświadczenie wewnętrzne, mocniejsze niż rozsądek i wszystkie fakty — że urodziłem się w toku odwiecznej nieprzerwanej wojny, że żołnierzem był mój pradziad i dziad i ojciec, a skolei i ja gdym podrósł stanąłem w szeregu. Okropna nuda wojny wlecze się za mną jak poczwarne obciążenie dziedziczne pokoleń i stuleci. I nędzny ludzki rozum wmawia we mnie, że to zaledwie dwa lata...
Koniec lipca 1914. Byłem i ja jako członek delegacji partyjnej na epokowej manifestacji międzynarodowego braterstwa proletarjatu w Brukseli. Wraz z dziesięciu tysiącami towarzyszy dusiłem się, pociłem w ścisku olbrzymiego cyrku, i ja wrzeszczałem do utraty głosu — precz z wojną, proletarjat nie dopuści do przelewu krwi! Na trybunie Jaurès... Patrzałem zbliska na wielkiego wodza, słuchałem w uniesieniu, nie tracąc jednego słowa, i dziś jeszcze mógłbym powtórzyć z pamięci wszystko, co mówił. On wierzył w swoje słowa i wierzyło mu dziesięć tysięcy słuchaczy, wierzył mu cały proletarjat świata — i ja wierzyłem. Tego wkczora Jaures po raz ostatni przemawiał przed ludem Belgji do ludów ziemi. W kilka dni zginął. W ciągu tych paru dni zginął i bunt przeciw wojnie. Załamały się dusze wodzów, z godziny na godzinę rosły w masach zwątpienie, zawód, gorycz, nazajutrz po wrzaskach rewolty, po płomiennych odezwach, zanim jeszcze wkroczyła policja i prawo wojenne, rozległy się wstydliwe, wykrętne hasła poddania się przemożnym okolicznościom, a w następne jutro robotnik niemiecki i robotnik francuski już szli na siebie w szeregach wrogich armij...
Poszedłem i ja — wszak mógłbym się zbuntować? Poszedłem z rozdarłem sercem, wściekły z poniżenia i wstydu, zniewolony do absurdu, do wielkiej zbrodni — cóż się dziwić innym? Ale te ostatnie dni lipca z przed dwuch lat wyryły we mnie głębszy ślad niż całe dwa lata okropności, które przeżyłem na wojnie. W tych dniach jak w nasieniu zawiera się cała moja przyszłość, jeżeli danem mi będzie doczekać końca, wszystkie moje zamiary i przysięgi, i czyny. Już wówczas gdym maszerował — nach Paris — przez ukwiecone, powiewające chorągwiami ulice rodzinnego miasta, wśród grzmotu trąb, wśród okrzyków rozbestwionego tłumu, wiedziałem, że gdy ten pożar świata wypali się i zgaśnie, my żołnierze wróciifiy do domów z karabinem w dłoni i rozpoczniemy drugą, nową, swoją własną świętą wojnę o nowy ład świata, o prawdę i sprawiedliwość. Do miljonów trupów, które padną na polach bitew, dorzucimy nowe miljony, do powszechnego zniszczenia nowe zgliszcza i ruiny, będziemy bez miłosierdzia dla wrogów ludu, którzy unurzali świat we krwi.
Nie dla zemsty zbuntowanych niewolników przelejemy morze krwi w wojnie domowej, nie dla obrócenia świata do góry nogami, by nędzarze zamieszkali w pałacach, a wczorajsi bogacze, ministrowie, spekulanci, generałowie, uczeni, artyści i tak dalej poszli do kopalń i fabryk, bo tak wyobraża sobie rewolucję zdziczały wielkomiejski oberwaniec z przedmieść Berlina, bez pracy, bez dachu i bez jutra. Tak widzi przewrót społeczny giełdziarz, kamienicznik, sklepikarz, obszarnik-junkier i panujący maleńki wielki książę Schaumburg-Lippe, i mój drogi ojciec, profesor Wager. Nowoczesna socjal-demokracja, poparta przez armję proletarjuszy i chłopów, którzy z bronią w ręku wrócą z frontu, zdoła za cenę wszystkich okropności wojny domowej dać ustrój rozumny i sprawiedliwy. To samo czynić będą u siebie w domu armje wszystkich dziś walczących ze sobą narodów, albowiem to jest prawo niezłomne tej pierwszej wojny światowej, że ona ma być ostatnią w dziejach ludzkości i nie powtórzyć się nigdy.
O tem myślałem sobie w godzinie wymarszu w pole przed dwoma laty. Tak samo czuł w tym dniu, to samo przysięgał sobie żołnierz francuski, rosyjski, austrjacki, węgierski, angielski. Ta wojna z fatalną koniecznością o sto lat przyśpieszy rozwój ludzkości, ale pomimo to niechże będzie na wieki wieków przeklęta!...“

„...Przed tygodniem zostałem odkomenderowany do egzekucji nad dwoma szpiegami, żołnierze z mojej sekcji wieszali, a ja musiałem nad tem stać i patrzeć. Jeden był to miejscowy chłop z gór, hucuł, drugi żyd. Do końca przysięgali się, że są niewinni i z pewnością tak było, a chociażby byli naprawdę winni... Mniejsza o to.
Cudowny poranek czerwcowy, las pachnie, polana zasypana kwiatami aż się mieni w oczach — błękit, czerwień, złoto, biel najczystsza. Niebo bez chmurki głęboko modre, dokoła góry piętrzą się tarasami, podkreślone ciemnemi smugami lasów, okryte jaskrawą zielenią łąk. Tuż biegnie, szemrze i pośpiewuje scicha na kamieniach na urwistym zakręcie dziwogłosy Czeremosz, rzeka o niewysłowionej zielonkawej toni...
Gdyby tak rzucić wszystko i ruszyć, nie oglądając się za siebie, tą drożyną nadbrzeżną wgórę rzeki i zniknąć za zakrętem?... Iść długo przez cały dzień za biegiem pluskającej wody, podnosić się coraz wyżej i wyżej aż do jej źródeł i tam gdzieś zajść w samo serce gór, w zaczarowany kraj szczęśliwości, gdzie rozpościera się baśń-ułuda, gdzie dobra wróżka obudzi znękanego człowieka, sponiewieranego przez zmorę wojny i okaże mu piękno i łaskawość świata i powie — ocknij się i żyj! A wojna — to zły sen...
Ale taka wycieczka zwie się dezercją, bo wgórze Czeremoszu, w tym kraju baśni stoją właśnie Moskale. Dawniej często rozważałem ten problemat — dlaczego się dotychczas nie poddałem, pomimo tylu sposobności? Czyż może być coś prostszego, jeżeli się chce wyjść poza żelazne koło udręki, zrzucić ze siebie hańbę przymusu, oszukać wojnę? W mojem osobliwem położeniu byłoby to jedyne wyjście ze sprzeczności nie tylko logiczne, ale i nawskroś uczciwe. Teraz już nie zaprzątam sobie głowy, wiem, że tego nigdy nie zrobię. Dlaczego?
Możnaby inaczej.
— Panie kapitanie, melduję posłusznie, że nie będę wieszał hucuła i żyda, gdyż nie zgadza się to z moim honorem i sumieniem!
— Co?! Kapral Wäger odmawia posłuszeństwa?! Kapral Wager chce pójść pod sąd połowy?!
— Tak jest, panie kapitanie!
Rozstrzelanie. Ale może być więzienie. Wreszcie wynik najłagodniejszy — bataljon karny. Dałoby się wymanewrować tak, żeby wypadło pięć do dziesięciu lat więzienia. Toby mi najbardziej odpowiadało. Iluż moich towarzyszy siedzi po więzieniach za niesubordynację, za występną agitację w szeregach! Siedzi za kratą nasza chluba i nadzieja, człowiek olbrzymiej przyszłości, „zły żołnierz“ — Liebknecht... Odgrodzić się od wojny i od świata, odpoczywać, zapomnieć — a potem myśleć w samotności, w czterech ścianach, myśleć całą potęgą nad tem, co ma być dalej. Zawieszenie broni, pokój, demobilizacja, amnestja — i oto nadchodzi wreszcie godzina Kurta Wagera. Plan również rozumny i uczciwy jak pójść do niewoli. Ale teraz już wiem, że i tego nigdy nie uczynię.
Dlaczego?...“

„...Spotkał mnie wielki zaszczyt, raczył ze mną rozmawiać przez całe pięć minut jego ekscelencja sam dowódca korpusu. Byłem wywołany z szeregu przez mego kapitana, który mnie przedstawił panu majorowi dowodzącemu baonem, a ten powierzył mnie dowódcy pułku. Pan pułkownik zaprowadził mnie do komendanta brygady, poczem zabrał mnie generał dywizji i przedstawił samej ekscelencji. Jestem wielką osobliwością, jedyną na cały korpus, mam zaszczyt być synem tajnego radcy — „Twórcy Zwycięstwa“ — samego profesora Wagera. Najadłem się komplimentów za ojca, za jego „Żółty Krzyż“ i za setki tysięcy zaduszonych i oślepionych przez niego Francuzów, Anglików i Moskali... I stał się cud w cesarskiej armji — ekscelencja raczyła podać rękę mnie, prostemu kapralowi! Stałem na baczność jak wryty i nie mogłem przemówić ani słowa, zapomniawszy języka w gębie. To też gdy ekscelencja wyraził zdziwienie, że nie jestem jeszcze oficerem, musiał odpowiedzieć za mnie kapitan: — Doktór praw kapral Kurt Wager był przedstawiony przez pułk do szkoły oficerskiej na półroczny kurs, ale tenże, zgłosiwszy się do raportu, sam oznajmił, że nie uważa się jeszcze za dość przygotowanego do szczytnej roli niemieckiego oficera i jako kapral sekcyjny jest zupełnie zadowolony z osiągniętej w polu szarży. Ekscelencja wzniosła do góry krzaczaste siwe brwi i na tem się skończyła audjencja. A ja, odbierając powinszowania od oficerów i kolegów, długo nie mogłem przyjść do siebie ze wstydu. Musiałem go taić w sobie, bo i któżby mnie zrozumiał na froncie? Ja tu jestem sam jeden, zatajony zdrajca ojczyzny, wróg wszystkiego co się tu dzieje i co sam czynię, wyrodek, obłąkaniec, niegodny Niemiec, zły żołnierz... Wstyd mi było, że jestem synem wielkiego Wagera!
Słynie i znaczy na cały świat wiedza niemiecka, od stu i więcej lat w każdem pokoleniu rodzą się epokowe zdobycze i odkrycia i zostają w historji wielkie imiona. Przyszedł i czas znakomitego Wagera... Chluba nauki, niemieckiej — jakże byłem z niego dumny jako uczniak-wyrostek i w uniwersytecie i jeszcze długo potem, choć różniło nas tyle... Nadeszła wojna i cała kultura, cała wiedza niemiecka stanęły do boju. Historycy mężnie fałszowali dzieje, zaczynając od Karola Wielkiego, a kończąc na Wilhelmie Nikczemnym, udowadniali odwiecznie pokojowe dążenia Niemiec a napastliwość Anglosasów i Franków. Socjologowie opiewali jedyną we wszechświecie „Rasę Panów“ i cudowną harmonijną strukturę społeczną Cesarstwa, które daje Niemcom możność i pewność zwycięstwa nad całą Europą. Ekonomiści, piętrząc cyfry, żonglując miljardami, domagali się ekspansji niemieckiej i gospodarczego podboju oceanów i lądów. Moraliści, etycy usprawiedliwiali wszystkie gwałty i pchali do nowych, szczycąc się nazwą Hunnów, nadaną przez całą ludzkość wodzom i żołnierzom, którzy przeszli przez Belgję... Matematycy dokonywali genjalnych wyliczeń, aby oszukać własne społeczeństwo i dowieść naocznie, że rezerwy nieprzyjacielskie stopnieją znacznie wcześniej, zanim Niemcom zabraknie żołnierzy. Cóż mówić o literaturze, o sztuce... Znamy te oficjalne podżegające ody, nędzne dramacidła, fałszowane epopeje okopów, bohaterskie hymny, dostajemy tego wbród na froncie, bo to pisane dla nas. Szydzi z tej na obstalunek gryzmolonej literatury propagandowej cały front — nawet ostatni najgłupszy kucharz kompanijny. A bezczelne afisze, malowane przez bezdusznych utalentowanych artystów? Są one błazeństwem i zniewagą wobec grozy wojny i urągowiskiem ze strasznej doli żołnierza...
Twoje szczęście, drogi wuju, że masz za specjalność pająki, gdyby nie to i ty wystąpiłbyś do boju... Ale doprawdy nie mam ochoty do żartów. Ten mój stary biedny ojciec, czciciel wiedzy i Hohenzollernów, który pomimo naszych wiecznych kłótni jednak czasami usiłował mnie zrozumieć... Ten mądry, szlachetny człowiek... Czy on wie, czy przypuszcza bodaj w tych najrzadszych chwilach samowiedzy łub ocknienia się w nim podświadomego sumienia — że jest on jednym z największych zbrodniarzy tej wojny, że jego imię przejdzie do historji napiętnowane i przeklęte w dalekie pokolenia? Albowiem to on dał tej wojnie nieznaną potworną broń, jakby nie miała dość i ponadto środków mordowania i zniszczenia? Dał ją Niemcom dla zwycięstwa, ale przeciwnik musi ją posiąść i lada dzień — o ironjo — Francuzi, Anglicy, Moskale, Włosi na wszystkich frontach będą truć, oślepiać, dusić, palić i okrywać ranami tysiące Niemców tą samą piekielną bronią chemiczną, którą odkrył był dla pogrążenia wrogów znakomity „Twórca Zwycięstwa“ — profesor Wager. Mój rodzony ojciec...“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.