Bogowie Germanji/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bogowie Germanji |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poczciwy manjak wywiadu, zastępca szefa centrali francusko-angielskiej, agent aprowizacyjny linji kolejowej Berlin — Kolonja i genjalny szmuglerz Abbegglen dopiero od dwudziestu minut rozmawiał z dr. Ossianem Helmem i po raz dziesiąty ocierał pot z czoła, choć dzień bynajmniej nie był upalny. Dr. Helm śmiał mu się w żywe oczy i z tak cudowną prostotą odgrywał swoją rolę, że już to samo wzbudzało w napastniku najwyższy podziw ale i zamęt w głowie. Zaczynało go ogarniać jakieś absurdalne powątpiewanie... Oszołomiony tak niespodziewanem przyjęciem z trudem zbierał myśli, a chwilami oglądał się za drzwi — czyby nie należało już teraz, zaraz, bez zwłoki brać nogi za pas i umykać póki jeszcze można... Ten rzekomy kapitan francuski (Claude Déspaix) tak uparcie siedzi w skórze rzekomego amerykańskiego Niemca dr. Ossiana Helma, że niema możności, wyciągnąć go stamtąd. Nie pomogły hasła i znaki, zawiodły już wszystkie manifestacje zdumienia, wytrzeszczanie oczu, dobroduszny śmiech, rozbrajające gesty i inne perswazje. Ten przerażający osobnik postanowił sobie wytrwać w obranej roli. Abbegglen w rozpaczy po raz niewiadomo który sprawdzał w pamięci czy nie przeoczył przypadkiem jakiegoś uzupełnienia do haseł i znaków? Nie, przedstawił się zupełnie wyczerpująco. A więc van Trothen zapomniał o czemś i Francuz pedant zasłania się teraz tym niewypełnionym szczególikiem, choć każdy inny na jego miejscu i bez tego dodatku wiedziałby doskonale z kim ma do czynienia i nie utrudniałby pilnej sprawy. Jak go tu zażyć? Uśmiecha się zjadliwie i bierze całą rzecz lekko. A jednak tamtym razem przy analogicznem nieporozumieniu z Gretą von Senden, którą zresztą jakoby znał osobiście, już ją ciągnął do policji... Widać wówczas był w gorszym humorze. To jest chyba warjat.
— Eh hien, mon capitaine?
— Jeżeli pan jeszcze raz odezwiesz się do mnie po francusku, zatelefonuję po policję! Zrozumiane?!
— Niech będzie po niemiecku, ale proszę nie przypuszczać, że ja się obawiam policji. Chciałem powiedzieć, że pan w żadnym razie nie zadzwoni do policji.
— Dlaczego nie? Mogę to zrobić zaraz.
— Ani zaraz, ani później, ani nigdy, gdyż w podobnym wypadku zmuszony byłbym złożyć dowody, że dr. Ossian Helm nie istnieje na świecie i że takowego nigdy nie było w Ameryce.
— Ja nie istnieję?
— Tego nie mówię, pan kapitan Déspaix siedzi naprzeciwko mnie po drugiej stronie tego właśnie stołu.
— Farsa! O ile się nie mylę, jest pan agentem kontrwywiadu i na mocy jakiegoś głupiego donosu kazano panu przyłapać mnie. Źle się pan zabrał do rzeczy.
— Proszę mi wskazać łaskawie jak się mam zabrać do pana, gdyż obawiam się, że za chwilę dostanę bzika.
— Pan chyba już ma bzika!
— To samo przed chwilą myślałem o panu.
Siedzieli, obserwując się nawzajem. Patrzy i na siebie z zawziętą złością. Abbeggien sapał, dr. Helm pogwizdywał jakąś niejasną melodję i czasami poziewał. Odrywali od siebie oczy i odpoczywali patrząc w okno. Gdy znów spojrzeli na siebie, zadrgało w ich rysach coś w rodzaju powstrzymywanego śmiechu.
— Panie Helm!
— Proszę?
— Dosyć tej szopy! Doprawdy nie należy przesadzać nawet w najlepszem! Jeżeli pan nadal będzie tak ostrożny, to z całej pańskiej misji zostanie sama ostrożność, a chyba nie poto jedynie odkomenderowano pana na tak doniosły posterunek?
W twarzy dr. Helma odbił się przymus i niczem nieosłonięte obrzydzenie. Spojrzał na zegarek — od pół godziny powinien był być u Rity. Hamował się, ale wydzierała się z niego wściekłość.
— Dobrze, niech pan gada. Kiedy inaczej już być nie może, wysłucham pana, ale proszę się śpieszyć, niech pan powie, co pan tam ma i wynosić mi się do wszystkich djabłów!
— Doskonale. Na początek nagana od pana szefa. Przed tygodniem nie chciał pan przyjąć naszej agentki, która przybyła specjalnie w pilnej sprawie i groził jej pan policją. Ten fakt niedopuszczalny został uwidoczniony w raporcie do ministerstwa. Zapytuję, czy pan się czuje chory i nieodpowiedzialny za swoje postępki? W takim razie możemy pana zwolnić i dopomóc mu do powrotu do Francji.
— Dziękuję za łaskawe względy. Nie jestem chory i nie mam zamiaru wracać.
— A więc przechodzę do rzeczy. Z Paryża domagają się od nas natarczywie formuły nowego wagerowskiego gazu, znanego pod nazwą Podwójnego Żółtego Krzyża.
— Niema żadnego nowego gazu i nie będzie. Profesor jest w zupełnej depresji moralnej i od miesiąca nic nie robi. Tutejsza tajna pracownia badań znajduje się w likwidacji. Ludendorff odmówił kredytów na nowe instalacje i zlekceważył odkrycie Wagera. Formułę nowej substancji przesłałem w swoim czasie, zaznaczając, że nie przypisuję szczególnej wagi temu pół-odkryciu, gdyż profesor rozgoryczony przerwał studja. W sferach naukowych uważają go za manjaka. Wszystko to wyszczególniłem w ostatnim raporcie — czego wy jeszcze chcecie ode mnie?
— Sami jesteśmy naciskani z Paryża w sposób niesłychany, pański raport nie znalazł tam wiary, w II Oddziale mają wprost przeciwne informacje, zresztą nie o to teraz idzie. Wczoraj otrzymaliśmy dla pana rozkaz, który musi być wykonany terminowo — najdalej do tygodnia.
— Słucham.
— Pomimo wszystko, co pan pisał w raportach i co pan powtórzył mi teraz jeszcze, profesor Wager uważany jest tam u góry za straszliwego czarownika, który gotuje dla koalicji cios ostateczny. Nowa substancja, która wedle pańskich informacyj nie istnieje, ma swem działaniem zabójczem przekraczać wszystko, co dotychczas wynaleziono w tej mierze lub nawet dopuszczano jako możliwe.
— Głupstwo!
— Owszem, ale to nic nie znaczy, rozkaz jest wyraźny i musi być wykonany.
Abbegglen przyciszył głos, wpatrzył się w Claude’a przenikliwie, nasrożył się i szeptał dobitnie, pomagając sobie energicznem postukiwaniem pięścią w stół.
— Ma pan wydostać i zbadać tajne notatki, dotyczące Podwójnego Żółtego Krzyża...
— Niema nic podobnego...
— Wszystko jedno. Wykradnie pan te papiery, gdyż profesor mógł utaić przed panem swoje odkrycie. A niezależnie od nowego odkrycia samo istnienie tego człowieka — jeżeli można tak nazwać podobnego potwora — zagraża armjom sprzymierzonym...
— Oho...
— Oraz całej cywilnej ludności Francji i Anglji, a w pierwszej linji obu stolicom. Ten szatan miał odkryć coś zaiste piekielnego, a Ludendorff zamierza podczas ostatniej ofenzywy ważyć się na wszystko. Lotnicy nieprzyjacielscy zarzucą pociskami z nowym gazem pas szerokości stu kilometrów poza frontem i tak dalej... Słowem, gotują się okropności, przechodzące wyobraźnię ludzką. Postanowiono zatem w Paryżu, z uwagi na horrendalne bestjalstwo tych już ujawnionych zamierzeń oraz z uwagi na przyszłe jeszcze niewiadome wynalazki Wagera — usunąć go raz na zawsze i to w najbliższych dniach. Dajemy panu na to tydzień czasu.
— Widzę, że pan jest naprawdę warjatem...
— Niech pan myśli o mnie co się panu żywnie podoba, przynoszę panu rozkaz i na tem koniec.
— I na tem koniec — słusznie pan powiedział, bo ja nietylko nie wykonam tego rozkazu, ale go nawet nie przyjmuję.
— Co to znaczy?!
— Nic z tego nie będzie! Niech pan się nie sroży, bo to zbyt śmieszne.
— Panie kapitanie, a ojczyzna? A dyscyplina? A honor francuskiego oficera?!
— Spełniam lojalnie wszystko, do czego się zobowiązałem. Niechno pan lepiej milczy o ojczyźnie i o honorze. Zresztą, co tu dużo gadać, odpowiedz pan komu należy, że podtrzymuję w całej rozciągłości informacje, zawierające się w moim raporcie, że jakiś nowy Żółty Krzyż jest wierutną bajką, a profesorowi włos z głowy nie spadnie. To wszystko — a teraz nie zatrzymuję pana, czyli proszę się wynosić.
Abbeggien posiniał. — Więc to tak?... Wszelkiemi siłami gniótł i tłumił w sobie wściekłość. Przez twarz dr. Helma przelatywały krótkie skurcze i drgania, a oczy stanęły w słup. — To jest grubo niebezpieczny neurastenik... Ten nas dopiero może urządzić...
Zagadał z dobrodusznym uśmiechem, poczciwie i niemal serdecznie. Tak człowiek starszy i doświadczony mówi do zapalczywego młodzieniaszka, gdy trzeba mu wybić z głowy jakieś głupstwo. Nie jak ojciec do krnąbrnego syna, bez żadnego nacisku i autorytetu władzy, ot, jak stary, poczciwy wuj do małoletniego siostrzeńca, który coś przeskrobał. Poczciwy wuj bez żadnej urazy jako osoba postronna dopomaga smarkaczowi do wybrnięcia z kłopotu...
— Widzę, że kochany pan nie ma czasu, to też zabiorę mu najwyżej dziesięć minut... W tym celu kładę oto przed sobą zegarek.
— Szkoda i dziesięciu minut. Nic innego pan ode mnie nie usłyszy.
— Wiem o tem i nie będę nastawał.
— Do mordowania ludzi przyślijcie tu jakiego draba, bylebym ja o tem nie wiedział.
— O tem niema mowy. Ale proszę posłuchać. Otóż posterunek tutejszy jest istotnie bardzo denerwujący, szczególniej dla oficera z frontu. Pomimo to położył pan niespożyte zasługi, zwłaszcza nie wsypał się pan przez te kilka miesięcy, choć z pewnością był pan i jest jeszcze teraz pod ścisłą obserwacją. Z ową panią von Senden odegrał pan swoją rolę znakomicie, jeżeli udało się panu zwieść taką szczwaną i kutą szelmę. W istocie było to zbędne a nawet szkodliwe, ale wykazało w panu pierwszorzędny materjał na agenta dla misyj specjalnych. Potrafi pan wytrzymać zaskoczenie — rzecz bardzo trudna. Czyni to pan doskonale nawet wówczas, gdy to jest zupełnie niepotrzebne, tembardziej ma pan szanse sprostać realnej zasadzce, a takie rzeczy czyhają na pana każdego dnia i godziny. Dobrze, bardzo dobrze! Jednak pozwoli kochany pan, że, korzystając z naszego spotkania, nie pominę sposobności, aby zwrócić pańską uwagę na pewne pojęcia zasadnicze. Nie mam zaszczytu być wojskowym, ale od trzech lat służę na eksponowanym odcinku, na którym codzień zagraża mi szubienica.
— Do czego pan zmierza?
— Chcę powiedzieć tylko tyle, że będziemy z panem kapitanem rozmawiali na równej stopie. Wojskowi miewają czasami śmieszne uprzedzenia względem tak zwanych cywilów. Nieprawdaż? A armja jest integralną całością — obaj jesteśmy żołnierzami.
— Owszem, owszem... Ja nie mam żadnych przesądów... Niechże pan tak nie nudzi...
— Proszę posłuchać. Co do pańskich przesądów, to pomówimy i o nich. Jak powiedziałem, obaj jesteśmy na froncie i to w pierwszej linji. Czy kochany pan kapitan, siedząc w okopach ze swoią kompanją, odpowiedziałby tak jak mnie na rozkaz dowódcy pułku? Nie. Rozkaz mógłby być wedle pańskiego najlepszego rozumienia zupełnie głupi, zgubny dla kompanji lub zgoła niewykonalny, kochany kapitan kląłby w duchu — ale posłuchałby bez żadnego oporu — prawda? Pan powiada, że polecenie z Paryża nie odpowiada istotnej potrzebie, że jest oparte na złych informacjach i tak dalej, a ja zapytam, skąd pan o tem wie? Co pan wogóle wie o zamiarach i źródłach informacyjnych co do broni chemicznej naszego naczelnego dowództwa, sztabu głównego, oddziału II-go i tak dalej? Czy to na panu kapitanie kończy się całe zagadnienie? Czy pan ma monopol na rozumienie sprawy? A może się pan właśnie fatalnie myli co do biegu odkryć niemieckich w dziedzinie broni chemicznej, a nawet co do samej osoby profesora Wagera? Nie można być tak zarozumiałym. A może oprócz kochanego kapitana mamy jeszcze kogoś w Ludwigshafen? W tem samem tajnem laboratorjum? W najbliższem otoczeniu profesora? Proszę się nad tem zastanowić.
— Dobrze, jeżeli jest ktoś taki, to dlaczego jemu nie każecie zamordować starego?
— Bo może jest teraz chory, może jest kobietą, a może nawet całkiem nie istnieje — wszystko jedno. Czy w okopach na rozkaz wyjścia nocą na patrol za druty ośmieliłby się pan odpowiedzieć — niech za mnie pójdzie kto inny? Niechże się kochany kapitan opamięta!
Claude patrzał na swego gościa z taką piekielną nienawiścią, że Abbegglen zarechotał, trzęsąc brzuchem, i śmiał się dobrodusznie. Na swoje nieszczęście przesadził, śmiał się trochę za długo.
— Kpię sobie z pańskich pouczeń! I z pańskich rozkazów! Niech to pan zamelduje w Berlinie i w Paryżu!
Abbegglen wytrzymał ten wybuch i ciągnął dalej.
— A teraz o pańskich przesądach, których rzekomo pan nie posiada. Jest ich sporo. A więc — rozkaz na froncie i rozkaz, który przynosi moja skromna osoba. Doprawdy, panie kapitanie, tu niema różnicy. Przeze mnie rozkazuje panu ten sam Foch jako świeżo mianowany wódz naczelny armij sprzymierzonych i ten sam Pétain, wódz naczelny wszystkich żołnierzy francuskich, zarówno mój, jak i pański... Proszę mi dać dokończyć, wiem co pan chce powiedzieć, oto że szperanie w cudzych papierach i wykradanie dokumentów nie licuje z honorem oficera? A cóż pan tu robił przez cały czas? Pod fałszywem nazwiskiem, oszukując wszystkich, wykradał pan cudze tajemnice...
— Ależ nie o to idzie — była mowa o ordynarnem morderstwie!
— Ordynarne morderstwo... Chyba na froncie mordował pan znacznie ordynarniej! Poprostu trzeba dla celów natury idealnej usunąć potwora moralnego, którego samo istnienie zagraża setkom tysięcy niewinnych ludzi. Wsypie mu pan cośkolwiek do kawy, czy do piwa... Bez żadnych trudności, przy pierwszym lepszym obiedzie — a pan tam bywa codzień na obiadach? To potrafi każdy, widział pan chyba conajmniej ze sto razy, jak to robią w dramatach filmowych? Choć pan jest chemikiem i łatwo panu samemu spreparować coś takiego, przywiozłem panu komplet gotowych proszków. Są tam piorunujące, średnie i działające przewlekle, co pan woli, na każdej paczuszce znajduje się odpowiedni przepis. Trucizna jest tu jedynie wskazanym środkiem, chyba że kochany pan miałby inne pomysły?
— Nie mam żadnych pomysłów. Odmawiam wykonania tego łajdactwa! Nie wiedziałem, że przyjdzie mi odbierać rozkazy od zbrodniarzy.
— Łajdactwo... Zbrodniarze... Panie kapitanie, cała wojna jest jedną kolosalną zbrodnią i niema łajdactwa, które byłoby wykluczone ze sztuki wojennej — czyż pan o tem nie wiedział? Te i tym podobne brzydkie słowa to nomenklatura za normalnych pokojowych czasów. Mamy jeszcze jeden pański przesąd. Niech się kochany pan nie upiera, bo nic łatwiejszego, jak rozbić pańskie poglądy. Chyba, że pan się boi? Wiem, że to przykro słuchać oficerowi z frontu, ale może jednak tak właśnie jest? Tam był pan z pewnością bardzo mężny, ale tutaj... Proszę się nie gniewać, wszak musimy się porozumieć.
— Nic z tego nie będzie! Szkoda pańskiej wymowy. Profesor Wager nic ode mnie nie ucierpi.
Abbeggien już miał dosyć. Wzbierała w nim złość. Kończyła się rola poczciwego wuja wobec upartego głupiego siostrzeńca. Ten malec jest jakoś zanadto pewny siebie, trzeba to utrącić... Jeżeli nie chce po ludzku, po dobroci, pogada z nim inaczej. Swoją drogą przeklinał Paryż. Alarmy o nowym gazie, kategoryczne rozkazy, demonizm starego Wagera — może to tylko popłoch biurokratyczny, wywołany doniesieniem jakichś ajentów genewskich, którzy żyją z fabrykowania alarmów? Kto wie, czy ten kapitan nie ma całkowitej słuszności, ale rozkaz jest rozkazem. Van Trothen ma władzę zmiany a nawet odwoływania podobnych rozkazów, ale w danym razie choćby to nawet uważał za rozumne nie uczyni tego, zbyt mocno go naciskają. Zresztą niepodobna ustąpić choćby dla samego podtrzymania dyscypliny. Co on sobie myśli, taki kapitan? Niech pozna, że z nami nie żarty...
— Co też panu kapitanowi zależy na tym starym? Czy go pan tak pokochał? Przecież nie wymagamy, ażeby pan otruł naprzykład jego piękną córkę? Chyba, że zamierza pan wejść formalnie do rodziny, w takim razie, rzeczywiście, przykro mordować własnego teścia... Inaczej z teściową — ha, ha — ale niestety teściowa nie wchodzi tu w grę...
Claude nie zdobył się na jedno słowo, na żaden gest, nawet bodaj na spojrzenie, któreby zdradzały to, co się w nim działo. Siedział spokojnie, jakby nic nie słyszał, co ośmieliło Abbegglena do dalszych konceptów... Obezwładniła go jakaś cuchnąca, dusząca odraza do całego świata — do tego uśmiechniętego oberszpiega, do swoich dalekich wysokich rozkazodawców, do siebie samego za to, że podjął się haniebnej szpiegowskiej roli.
Nadewszystko zdjęła go odraza do wojny, jakby dopiero w tej chwili uświadomił sobie czy też odgadł niespodziewanie — czem ona jest. Przerażała go jej potworna władza, zdumiewa jej nieprawdopodobne trwanie. Dobiega czwarty rok... Czwarty rok... Tak jest — czwarty... Powtarzało się to wciąż szybko wraz z rytmem starego ściennego zegara szwajcarskiego, który machał drewnianem wahadełkiem i za każdym razem odcinał — po cztery lata. Czas gromadził się i rósł w pokolenia i w stulecia — to była wojna. Bitwa pod Charleroi, Marna, okopy we Flandrji, okopy nad Mozą, okopy nad Sommą...
Niezliczona nawała znajomych twarzy i postaci żołnierskich, a wszyscy z jednej jego kompanji. Starczyłoby ich na dobry bataljon, ba, może na jaki taki pułk!... Gdzież oni się u niego zmieszczą? Ale jedni giną i znikają, a na ich miejsca natychmiast ukazują się inni i niebawem podziewają się gdzieś bez śladu, a w ich opróżnione miejsca wsuwają się automatycznie nowi żołnierze. Ktoś mu uparcie niszczy kompanję, odrąbuje z niej całe sekcje i plutony, wybija szerokie szczerby, ale z jeszcze większym uporem napływają skądciś nowi ludzie i stają w szeregu. Cóż to znaczy? To kompanja liczy czas wojny...
...Patrzy sam na siebie i widzi nie jedną postać, a skolei kilkanaście, jak na szeregu kartek fotograficznych, wszędzie jest to on, a każdy inny. Co za przemiany! Na samym końcu ktoś nieznajomy, nieuchwytny, obcy — ale to również chyba on, ten dzisiejszy — Niemiec z Ameryki, Ossian Helm.
Cóż będzie dalej?
Poczuł na barkach niezmierny ciężar, ugiął się, usiłował podołać, ale wciąż mu ktoś dokładał kamieni, lada chwila brzemię obali go i zgniecie na miazgę. Litości, jakże można tak obarczać człowieka!...
— Wytrzymaj — to wojna!...
Zaczynał się znajomy zamęt, ten, który przychodził w samotnych godzinach o zmierzchu, ten, który budził go po nocach. Stawało się wszystko niepewne, dowolne, dręczące i rozkoszne... On sam zaczynał się gmatwać w swem istnieniu, był tu i był tam, był Francuzem i był Niemcem, nazywał się i tak i owak. Świat wyglądał jak przez sen, cudaczny, nienamacalny, pełen dziwolągów. Nic nie było prawdą, głowa zaczynała się wypełniać miłą lekkością, za chwilę rozwieje się reszta i zostanie niepamięć i nieogarniona nicość. Aż tam, hen poza ciemną pustynią, która odgrodzi go od całego świata, ukaże się świetna gwiazda — jedyne, co jest I — ona...
— Pan zasypia? Pan nie słyszał, co mówiłem?!
Claude ocknął się. Słyszał, tak, wszystko słyszał, wszak nie dalej niż przed sekundą ten łotr wspomniał imię Rity i puszczał się na dowcipy.
A na stole leży zawinięta w żółtym papierze paczuszka z truciznami dla jej ojca. Cóż, szkoda czasu na kłótnię, na gadanie, trzeba go poprostu wyrzucić za drzwi. Wstał i szybko przechylił się ku niemu przez stół. Zerwał się i Abbeggien i odskoczył od stołu.
— Czy pan zostawi mnie nareszcie w spokoju? Marsz za drzwi! Już!
— Kochany kapitan doskonale udaje warjata i po pewnej wprawie będzie miał szanse dostania się do tutejszego szpitala. To zaś w swoich następstwach może się okazać kłopotliwe dla Francji, więc będziemy nad panem czuwać. Obecnie wydaje mi się pan dość przytomny, aby spełnić otrzymane rozkazy, czekamy więc do tygodnia, powiedzmy — do dziesięciu dni. W tym czasie przyjadę znowu. Do miłego widzenia! A na ostatek chciałbym wyjaśnić pewne nieporozumienie, które, jak mi się zdaje, spowodowało, że pan się zachowuje wobec mnie tak odpornie i, że tak powiem, wyniośle. Pan kapitan na froncie był oficerem wzorowo dyscyplinowanym, gdyż poza zupełnie innemi warunkami służby i tak dalej — był tam tuż, niedaleko, na podorędziu cały aparat władzy i sąd połowy. Tutaj, we wrogim kraju... Pan rozumie, co chcę powiedzieć? Że tu można sobie pozwolić na opór władzy, Francja nie ma tu prawa sankcji ani egzekutywy, a zanim dojdzie do końca wojny, wobec zwycięstwa wina będzie panu zapomniana, a w razie klęski tembardziej... Otóż to jest złudzenie. Każdej chwili karząca ręka Francji może dosięgnąć i zgnieść za nieposłuszeństwo lub zdradę naszego agenta czy oficera. Mamy na to sporo środków i sposobów, niechże kochany kapitan pamięta o tem. Do widzenia za dziesięć dni, przyjadę tak jak dzisiaj, porannym pociągiem.
Abbegglen dawno już poszedł, minęła godzina obiadowa w willi „Zyglinda“, a Claude wciąż siedział za stołem, zapatrzony w małą pękatą paczuszkę, zawiniętą w żółty papier. Nie myślał o niej, a patrząc nawet jej jakby nie dostrzegał, pogrążony w ciężkiej zadumie, ale od czasu do czasu ten maleńki przedmiot nastręczał mu się i wydzierał go z półsennego trwania. Napomykał o czemś, drażnił. Wówczas Claude wracał do rzeczywistości i pogrążał się w zdumieniu nad tem, co się jednak stało. Mogło i to być jednem więcej przywidzeniem, gdyby nie to, że na stole leżał dowód rzeczowy i podpowiadał o tem sennej pamięci. Żółta paczuszka była coprawda jedynym śladem, który pozostał po wiadomem wydarzeniu, ale w niej zawierała się cała jego poczwarna treść.
Co chwila ukazywał się za stołem i znikał złowrogi gość, jego pan i władca, pełnomocnik dalekiej ojczyzny. Claude nie zaprzątał sobie głowy koszmarną zjawą, ani jej rozkazami i pogróżkami, jakby cała ta wizyta nie dotyczyła go bezpośrednio i nie mogła mieć żadnych następstw. Była ona tylko powodem do rozważań abstrakcyjnych, które nabrały niespodziewanie niezmiernej wagi. Dość powiedzieć, że nie mógł się od nich oderwać, choć czekała nań Rita...
Uczepiła go się wizja udręczonego świata. Poco, naco te cierpienia i zbrodnie? Kto pchnął ludzkość w gorejącą przepaść, w krater wulkanu? Kto oszalał — Bóg czy ludzie?! Jak długo to będzie trwać? Co z tego wyniknie?...
Pytania nawałą wybuchały i rozpryskiwały się w pustej głowie. Jedyną odpowiedzią była niewiarogodna oczywistość kataklizmu.
Od początku wojny Claude nie odczuwał nic podobnego nawet w najcięższych swoich momentach. W okopach nie miał na to czasu, w szpitalu zbyt dręczył go ból, a ostatnich kilka miesięcy swojej misji spędził jakby poza wojną, odpoczywał po niej i znowu nie zaprzątał sobie głowy jej zagadnieniami, a choć codziennie czytywał komunikaty z placu boju i wiedział, że sam pracuje dla wojny, było to jakieś dalekie, nieistotne. Zresztą, o czem tu było myśleć? Sprawa przedstawiała się prosto i jasno — była wojna i tyle.
Teraz ta krótka formuła rozrastała się w oczach, rozgałęziała się w olbrzymie drzewo, które już zakryło słońce, niebo, rzucało czarny cień na cały świat. W pomroce uwijały się szybkie sny, a w nich powtarzały się jego zapomniane myśli i niezliczone epizody przeżyć — za całe cztery lata. Wszystko to czekało na swoją chwilę i zwaliło się na niego odrazu. Jak ogarnięty zamiecią śnieżną stracił z oczu świat, a w każdym płatku śniegu przemykała jakaś drobina jego samego, zapomnianego, którym jednak był kiedyś bodaj przez jedną chwilę. Szybko przeleciała zamieć. Claude ocknął się jak z mimowiednego zaśnienia i pierwsze, co ujrzał, był to wciąż jeszcze ten sam żółty pakiecik. Wparł weń oczy z nienawiścią, jakgdyby w nim to streściła się cała ohyda zjawiska wojny. Gdy go wziął do ręki, zdumiał go jego ciężar. Niepojęta była waga gatunkowa substancji, którą zawierał, nieznana, niedopuszczalna w nauce. Czyż w niej to zaciężyła wojna?...
Tak mu się przywidziało.
Gdy wszedł na most, wyjął z kieszeni swoją paczkę i cisnął ją z zamachem. Spadła i popłynęła z prądem. Roześmiał się bezwiednie, widząc, że niezmierny w swym symbolu ciężar wojny płynie, oddala się i uparcie nie chce zatonąć. Śledził za nikłym żółciejącym punkcikiem, dopóki mu nie znikł z oczu. Pozbył się kłopotu.
Na nadbrzeżu wczorajsze pąki kasztanów rozwarły się nocą i wypuściły jasno zielone włochate łapki młodzieńczych listeczków, zawiązki białego kwiatu, rozpierały się, potężnie prąc ku słońcu. Wzdłuż domów po ogródkach krzewy obrosły już bujną, pachnącą zielenią. Urok wiosny, dopiero dziś poraz pierwszy postrzeżony, wzruszył go swoją łaskawością, jakby usłyszał dobre słowo na powitanie od bliskiego człowieka, który długo, długo gdzieś przebywał, ale wrócił nareszcie i przynosi dobre nowiny... Ocknęła się w nim nadzieja, ufny, śmiały rzut oka w jutro, w to jutro, od którego dawno, dawno i jeszcze przed chwilą nie oczekiwał niczego. Dostrzegł, że istnieje, może czeka go jeszcze długie życie, cóż, że się zabłąkał ze swoją dolą — to minie... Gotów był rozpocząć nowy byt, poczuł w sobie siły i ochotę i ciekawość ku nieznanej swojej przyszłości. Któż mu powie, jak rozwiąże się węzeł, na który zacisnął się jego los? Ku czemu zmierza jego fantastyczny żywot? Czyż może dążyć do czegoś, snuć plany, rządzić sobą człowiek, pozostający we władzy wojny? Ale w tem samem jarzmie dręczy się jego naród i cała Europa, setki miljonów ludzi — a świat nie może przecie zaginąć, minie wojna i jak ta nowa wiosna odrodzi się ludzkość, jej prawo do życia i jej dostojność. Trzeba przeczekać.
Z ogrodu willi „Zyglinda“ przewieszały się na ulicę przez parkan pędy krzewów, okryte blado-różowem kwieciem, a pod ścianą domu bezlistna magnolja rozpościerała się jak wieloramienny świecznik i lśniła śnieżną bielą wielkich pąków. Claude stanął, oczarowany niespodzianką, bywał tu codziennie, a nie wiedział o istnieniu w starym domu Wagerów tak wspaniałego drzewa. — Ta magnolja — to ona, tajemnicza, przeczysta i taka zimna...
Z pierwszego piętra przez otwarte okno uderzył akord. Claude drgnął, jakby wywołano jego imię. Gdy wszedł i zamknął za sobą furtkę, odgrodził się od całej prawdy świata, odciął się od wojny. Zostały daleko poza nim zdarzenia tego dnia.
Śmieszny gość... Rozkazy, pogróżki... Żółta paczka płynie sobie Renem...
Dziwaczny sen...
Już po raz trzeci stukał ostrożnie, stojąc przed drzwiami, nikt mu nie odpowiadał. Stał i słuchał. Uderzały akordy w nierównych odstępach czasu, rzadziej, częściej i rozpływały się w ciszy. Były niespodziane, bądź harmonijne, bądź drażniące w rozmyśinem skłóceniu tonów. Krótsze, dłuższe. Momenty ciszy między niemi zdawały się zawierać całą istotę tej muzyki. Było to niesamowite, dręczące ponurością i smutkiem. Za temi zamkniętemi drzwiami dopełniało się dzieło obłędu, nigdy jeszcze tak nie grała Rita... Claude nie mógł tego znieść dłużej, nacisnął klamkę. Rita siedziała twarzą ku drzwiom i spostrzegła go odrazu. Odjęła ręce od klawiatury, spojrzała ku niemu, jak wyrwana z innego świata, palcem nakazując ciszę. Przymknęła oczy i wróciła do swojej muzyki. Długo szukała akordu, pocierała czoło, zaciskała mocno powieki, jej ręce błąkały się po klawiszach, znać było, że się męczy.
— Pani Rito, niech pani przestanie. To, co pani gra, jest straszne, stałem pode drzwiami... To było przerażające, niech się pani nie dręczy...
Odjął jej ręce od klawiatury, były posłuszne, bezwładne. Spojrzała nań z rozdzierającym smutkiem.
— Grałam o mojem nowem nieszczęściu, pan wie, co się stało? Niema go tam. Ani w Szkocji, ani nigdzie w całej Anglji, co gorsza, nieznany jest i w obozach we Francji, bo i tam pisałam, wszak mógł go równie dobrze wyratować statek francuski... Wrócono mi listy ze strasznemi oficjalnemi dopiskami. Poco ja nieszczęsna pisałam? Panie Helm, gdzież on, na Boga, może być? Boję się, boję się...
Czepiała się jego rąk, tuliła się do niego. Opowiadał jej o zawikłanej organizacji centrali dla jeńców, o ustawicznych błędach w ewidencji, przytaczał wypadki i przykłady, skłamane na poczekaniu, i mimowoli przesuwał ręką po jej głowie, pocieszał ją jak spłakane dziecko. Dotknięcie jej włosów sprawiało mu niewysłowioną, świętokradczą rozkosz. Zdawało mu się, że w tej chwili przebył niezgłębioną przepaść, dzielącą go od niej.
Rozwiał się dawny, święty urok Rity, ogarniał go nowy czar, uwielbienie rozkoszne i śmiertelnie beznadziejne. Już przemknęło się w szaleńczej wizji to, co jeszcze nigdy nie postało mu w głowie, i wiedział, że już nie odejdzie z myśli. Zostanie między nimi jak było, nigdy Rita nie usłyszy jego wyznań, błagań, a mimo to wszystko się między nimi odmieni. Radość mieszała się z udręką. Rita będzie jego tajemnym skarbem, zakopanym w duszy, i cokolwiek się stanie, do końca życia ona będzie osią jego istnienia. Pochylił się nad jej głową i lekko, niedostrzegalnie dotknął ustami włosów. Posępnie — rdzawe i promienno-jasne powikłane, słoneczne nici i pasemka musnęły jego twarz pieszczotą — łaską. Nie pytał, czy o tem wiedziała.
Rita odjęła mu ręce i odsunęła się od niego, odstąpił o krok. Ujrzał oczy, utkwione w sobie, pytające, zakłopotane.
— Czy pan wierzy w te listy?
Był stropiony, już wiedział, o co pyta — jakże jej odpowiedzieć... Rozpoczął zawile, usiłując skierować jej uwagę na zagadnienie o niedostateczności faktów. Fakt lub jego nieobecność nie rozstrzygają jeszcze o istotnej prawdzie w świecie odczuć... Myśl, zachcenie same w sobie mogą przeważać nad niepoznaną jeszcze rzeczywistością i są czasami samowystarczalne... Nieraz czysta fikcja dopomaga rodzić się faktom, ona je poprzedza... Intuicja, władza tajemna...
Zaplątał się i umilkł.
— To dla mnie za mądre, nic nie rozumiem. Poco mnie pan oszczędza? Ze mną też można czasami mówić poważnie, o, nie zawsze, nawet niezbyt często... Wyznam panu wręcz, że cały ten obóz jeńców w Szkocji, gdzie ma przebywać Fell... Poprostu przywidziało mi się wszystko od początku do końca. Znowu zwiodły mnie przeróżne okoliczności, szczegóły, tak wyraźnie widziałam te rzeczy... Mogłabym opowiedzieć jednym ciągiem wszystkie koleje i przygody, które doprowadziły Fella od topieli morza pod Dogger Bank aż do rzekomego obozu jeńców w północnej Szkocji... Cóż, szczegóły są zawsze najłatwiejsze, wyobraźnia jest niewyczerpaną, ale główna rzecz — czy on się uratował — pozostaje ciemną, jak noc, w której nic nie widać... Byłam w rozterce, nie mogłam sobie dać rady w osamotnieniu i wzięłam pana za wspólnika wielkiej tajemnicy. Znowu śmieszna fikcja, bo czyż przez to, że się komuś powierzy swoje urojenie, ono staje się czemś innem? I dziś nawet, chcąc się wyplątać z tych kłamstw, zabrnęłam znowu... Nie zwrócono mi żadnych listów, bo ich zupełnie nie wysłałam, napisałam, ale bałam się zaufać strasznej rzeczywistości, której nie znam. Lepiej nie kusić prawdy, niech zostanie, jak było... Zato wysłałam naprawdę list do Freda. Fred Hasshagen, pan pamięta? To przyjaciel męża, jego zastępca na U. C. 17, ten napewno odpisze... Jeżeli wogóle żyje... Ten Fred nie jest zbyt poważnym człowiekiem, ale zato zuch! Trudno mi przypuścić, żeby taki jak on mógł zginąć, jak każdy inny... Zobaczymy. Panie Helm...
— Słucham?
— Niech mi pan nie pozwala kłamać! Bardzo o to proszę. Ja nie jestem histeryczką ani obłąkaną, jestem tylko bardzo nieszczęśliwą. Ratuję się, jak mogę, ale przeważnie czynię to głupio. Zazwyczaj wierzę w moje urojenia i wówczas jest mi dobrze, nieraz przez długie tygodnie, najgorzej, gdy się we mnie ocknie rozsądek, właśnie jak teraz. Teraz naprawdę wiem, że jest wojna i to jest straszne. Wie pan dlaczego? Bo chociaż to wiem, to jednak nie wierzę, że to prawda, poprostu nie mieści mi się to w głowie. Jakto, tylko jakieś trzy miesiące dzieli nas od czwartego roku wojny? Panie Helm, pan to rozumie? Wiem, że wszyscy to rozumieją, nie, bo zrozumieć tego przecież niepodobna, cały świat raczej przywykł do wojny, stępiał... A ja nie mogę.
— I ja niezawsze się z tem godzę. Często miewam momenty zamącenia, gdy zdrowy rozsądek buntuje się we mnie przeciwko oczywistości. Trudna to walka, trzeba ustąpić — biada temu, kto się uprze.
— Biada mnie nieszczęsnej... Ja się nie upieram, to moja głowa nie może podołać koszmarowi wojny. Fell to tylko troska najbardziej własna, najbliższa, ale nie jedyna, może nawet nie najważniejsza. Duszę mam zatrutą, a na to niema rady. Zapewne w tych czasach takich jak ja jest mnóstwo i u nas i we wszystkich krajach walczących. Ja już jestem złamana, nie dźwignę się nigdy, choć nastanie pokój... Nawet, gdyby się stał cud i Fell powrócił, nie zaznam spokoju i radości. Zastałby mnie inną, niezdolną do prawdziwego życia, chorą, chimeryczną, nie poznałby we mnie swojej dawnej Rity. Kto wie, możeby mnie nawet przestał kochać? Rozmyślam nad tem i bardzo się boję... A ja? Czy zdolna jeszcze jestem kochać? Stałam się żałobnicą, zatopioną we łzach i w żalu, kocham zmarłego, kocham przeszłość, ale gdyby on wstał z martwych, ożył?... Trzeba mieć w duszy dużo pogody, dużo prostoty, żeby podołać takiemu obrotowi losu. Gdy się raz pogrzebało kogoś drogiego... Powrót Fella byłby dla nas obojga straszną próbą... I powiem szczerze, że przychodzą godziny, gdy niemal pragnę, żeby zostało jak jest. Na nic nie mam już sił.
Na fortepianie stał wazon z pękiem rozkwitłych gałązek tarniny. Rita wskazała nań z bolesnym uśmiechem.
— Widzi pan? To jest cud wiosny... Przyszła nareszcie, oczekiwana, wytęskniona, tak strasznie potrzebna zdręczonym ludzkim sercom. Któż się nią nie cieszy? Żołnierze w okopach witają jej powrót, czołgają się, narażając życie, aż pod druty, żeby zerwać garść złotych kaczeńców, które wyrosły z ziemi śmierci, z błotnistych lejów po granatach... Radują się wszyscy, choć żaden nie wie, czy dla niego przetrwa wiosna cały ten dzień, czy bodaj jedną godzinę. Ociemniały inwalida wchłania jej tchnienie i wyciąga ramiona ku słońcu... A mnie dręczy i boli ta nowa cudna zieloność, i ciepło, i słońce, drażnią mnie otwarte okna, chciałabym się wrócić w głęboką zimę, zamknąć się w domu, niech będzie mróz, śnieg, słota, wicher i długa noc... Skuliłabym się w sobie, trwałabym w nicości moich smutków... Niech na mnie nic nie woła z pól i lasów! Nie chcę! Nie chcę!...
Rok temu Fell był na swoim przedostatnim urlopie i właśnie jak zawsze niespodziewanie przyszła wiosna. Cieszyło nas, zdumiewało nas wszystko, jakbyśmy po raz pierwszy w życiu oddychali zapachem obudzonej ziemi i oglądali rozkwitające drzewa. Odbywaliśmy dalekie wycieczki, bawiliśmy się, jak puste dzieci, które nie zaznały żadnej troski. A za parę dni on wracał na morze i wiedziałam przecie, co to dla mnie znaczy... Mogłam jeszcze wówczas żyć chwilą, szaleć z radości, że z nim jestem, mniejsza o to, co będzie jutro...
Rita zamilkła, w jej twarzy wśród zamierających uśmiechów już przebijał się płacz. Drgały usta, głowa przechylała się coraz niżej... Nagle zerwała się, spojrzała ostro, dziko i zaśmiała się szyderczo.
— Wie pan, panie Helm? Zaczynam nienawidzić wszystkich najdroższych moich wspomnień! Czemuż nie można zabić w sobie pamięci? Żal mi życia, od którego jestem odcięta, bierze mnie wstręt do mojej niedoli. Co za nuda w tych smutkach! Zapomnieć! Obudzić się ze snu, za długo już mnie dręczą widma i upiory. Zbuntować się! Zadrwić sobie z ran i klęsk! Nie mam na to sił, a któż mi dopomoże? Sama zostałam na świecie, a żadna kobieta nie da sobie rady sama. Cóż pocznę? Dzisiaj, może przez tę wiosnę, czuję inaczej, i we mnie budzi się żądza życia, wydziera się jak te kiełki nowej trawy z pod ziemi, groza mnie bierze, gdy pomyślę, że dziś jeszcze, za godzinę wrócę do mego więziennego zasklepienia się w mroku i ponurości, a każda żywsza chwila, odczucie, nadzieja — wszystko to będzie udane, skłamane. Ludzie mówią, że jestem odziwniała, że melancholja rodzi we mnie przywidzenia, ale lekarze twierdzą, że jestem chora nerwowo. Mojemi dziwactwami, moją muzyką zwiodę ojca, zwiodę pana, ale sama siebie nie zdołam oszukać, nigdy nie zapamiętam się do tego stopnia, żeby bodaj na chwilę uwierzyć w moje chimery. To są gusła, któremi chcę odżegnać zły urok, ale ja sama w nie nie wierzę, one są nieszczere, sztuczne. Przychodzą chwile, kiedy wstydzę się tych kłamstw sama przed sobą, a to jest najgorszy wstyd, najbardziej poniżający. Przed samą sobą grać komedje? Śmieszne jest moje życie... Powiedziałam panu całą prawdę, niech się pan ze mnie śmieje, ja jakoś nie mogę... Choć zrzadka, zazwyczaj po nocy, gdy rozmyślam o sobie, napada mnie gwałtowny śmiech, którego nie umiem opanować, ale w tym śmiechu też niema nic szczerego, to tylko nerwy, czysta histerja. Dużo trzeba siły na to, żeby zbuntować się przeciwko własnemu nieszczęściu, nawet wiem, jakby to wypadało zrobić, ale mnie biednej na to nie stać. Bo to byłoby podłe, brzydkie... Nie wiem, czy słusznie pielęgnowanie cierpienia od wieków uchodzi wśród ludzi za piękne, opiewają to poeci, idealizują wieczną żałobę po zmarłych i przesiadywanie na cmentarzach. A jednak, pomimo wojny, świat jest piękny i życie ma swój urok, choćby gdy się patrzy na te świeżo rozkwitłe gałęzie, które zaglądają do nas przez okna... Wiosna niesie w sobie szaleństwo — skąd we mnie, znękanej i zgnębionej, zrodził się bunt przeciwko mojej niedoli? Chciałoby się ją zabić w sobie i raz na zawsze zapomnieć o tem, co było najdroższe. Ośmielam się pomyśleć, że gdybym zdołała zdeptać i splugawić to, co święte, wydarłabym się na wolność... Ale jak znienawidzić swoje ukochanie? Mścić się na niem za wszystko, co się wycierpiało? To trudniej, niż od kornej modlitwy przejść nagle do szyderstwa i bluźnienia Bogu. To straszniej nawet, niż złamać wiarę ukochanemu i zdradzić...