<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV

„Bogowie Germanji“ nie mieli szczęścia. Niedość, że znakomity Hialmar Butzke (bohaterski kapitan Hoffacker a zarazem iście germański i wagnerowski Wotan) siedział nadal w okupowanej Belgji, ale alarmował w listach, że go zabrano z Generał-Gubernatorstwa do koszar, wcielono do kadry i niewiele brakuje, żeby go wysłano na front. Dyrektor van Trothen robił, co mógł, latał po wszystkich urzędach wojskowych i zamęczał wpływowe osobistości, w pierwszej linji generała Sittenfelda. Generał ze swojej strony robił, co mógł, psuł i paraliżował te zabiegi na złość Evie, ażeby ją zatrzymać w Berlinie, gdyż doszły go wiadomości, że natychmiast po ukończeniu zdjęć w terenie, zamierza wraz ze swym kniaziem wyjechać do Rosji. Wśród tych kłopotów dyrektor Mundus Filmu pewnego dnia stał się sensacją Berlina, ni mniej, ni więcej został aresztowany i osadzony w więzieniu wojskowem...
Cenzura wzbroniła gazetom domyślać się podstaw i uzasadnień tego niesłychanego skandalu, ale i tak wszyscy wiedzieli, że aresztowanie pozostaje w związku z wielką aferą szpiegowską. Liczni przyjaciele van Trothena ręczyli za niego honorem, i całym majątkiem i nagabywali generała Sittenfelda, ale ten zawarł się w oficjalnem milczeniu i odrzucał wszelkie pośrednictwo nawet ze strony nasyłanych mu pięknych pań oraz wysoko postawionych osobistości. Sam był bodaj najmocniej wstrząśnięty tą sprawą.
Jakto? Więc centrala wywiadu francuskiego od trzech lat działała bliżej, niż pod jego bokiem? Więc kierował nią stary znajomy, niemal przyjaciel, ulubiony partner szachowy, z którym wypili tyle butelek reńskiego we wszelkich jego gatunkach?
Było to niepojęte i w najwyższym stopniu kompromitujące. Ambicja jego była dotknięta najbrutalniej, a stanowisko służbowe i cała wielka karjera wręcz zachwiane.
W śledztwie van Trothen odsłaniał rzeczy potworne i gdyby ten nędznik nie zdradził się samochcąc, w ostrym napadzie podrażnienia nerwowego, jego szatańska działalność trwałaby nadal bez żadnej przeszkody. Znaleziono u niego podejrzane rachunki i notatki, ale nic więcej. Aresztowany, przyznał się odrazu do swojej zbrodni, ale narazie milczał o wspólnikach, o agentach i o całej organizacji szajki, zato rozprawiał z ochotą o metodach wywiadu, krytykując ostro doktryny i zwyczaje niemieckie i angielskie, a bardzo wysoko stawiał pod tym względem Francję. Van Trothen był zupełnie spokojny i na posiedzeniach z audytorem wojskowym zdradzał nawet coś w rodzaju humoru, przeplatając swoje zeznania anegdotami oraz chorobliwemi dygresjami, które wkraczały już w dziedzinę czystego absurdu. Było widoczne, że nie zdaje sobie sprawy z grozy swojego położenia. Generał narazie surowo zakazał wszelkich środków przyśpieszających zeznania i podniecających w oskarżonym szczerość tudzież pamięć. Był on w strasznym kłopocie, co począć z tą sprawą, i przeklinał godzinę, w której wydał rozkaz aresztowania. Uczynił to chyba w jakiemś chwilowem zamąceniu...
Poniosła go namiętność, ta skandaliczna afera dawała mu jeszcze jedną i to bardzo mocną broń przeciwko Evie — wszak miał prawo wezwać ją do śledztwa i mógł ją wplątać, a w ostateczności, gdyby jeszcze nie chciała zrozumieć o co idzie — nawet aresztować. Źle się stało, trzeba było wyczekać. Agenci, śledzący van Trothena, zestawili wyczerpujące wykazy jego znajomości, wizyt, spotkań, ale w całym tym materjale nie było śladu czegośkolwiek podejrzanego. Jedynym oskarżycielem i jedynym oskarżonym w zbrodniczej sprawie van Trothena był on sam. Fakt nieznany w dziejach kryminalistyki!
Generał zmagał się ze sobą. Prowadzić dalej śledztwo, czekać, aż van Trothen zacznie gadać nietylko o sobie, ale i o innych, a gdyby zwłóczył, puścić w ruch wiadome metody policyjne? Im szersze kręgi ogarnie sprawa, tem gorzej odbije się ona na jego karjerze, w opinji publicznej będzie nazawsze ośmieszony, dość powiedzieć — szef szpiegostwa francuskiego przyjacielem szefa niemieckiego kontrwywiadu... Trzeba się będzie podać do dymisji, a bodaj że iść na front na podrzędne i tem bardziej niebezpieczne stanowisko... Wycofać się ze stosunków, stolicy pod przymusem śmieszności... Klęska.
Na ratunek pośpieszył niezawodny kapitan Gutzner. Dyskretny, milczący, od paru dni już rzucał na generała pytające spojrzenia, które czekały jeno na zachętę ze strony szefa. Wówczas dopiero kapitan przemówi. Szef rozumiał się na tem, ale jeszcze się wstydził zdradzać z najtajemniejszą myślą. Wreszcie na czwarty dzień od aresztowania van Trothena, gdy sam minister zażądał raportu w tej sprawie, niepodobna było zwlekać dłużej.
— Gutzner, chciałbym znać pańskie zdanie.
— Słucham, panie generale?...
— Co my mamy robić z tem świństwem?
— Nic nie robić, panie generale. Sprawa jest jasna jak słońce. Na mocy skrupulatnego badania protokułów zeznań van Trothena każdy lekarz wyda orzeczenie, że to warjat. Trzeba go jaknajprędzej wypuścić i już. Wszystko to śmiechu warte.
Generał był oburzony. Zagadał ostro, głośno. Uniósł się, obraził kapitana. Ten zniósł mężnie obrazę i obstawał przy swojem. Ponieważ rozmawiali we cztery oczy, nie wysilał się na zbyt obszerne umotywowanie swego stanowiska. Chodziło o wypełnienie ceremonjału pewnej przyzwoitości, trzeba było pozwolić generałowi wyzłościć się i wytargować, żeby mógł ulżyć swej radości z takiego obrotu sprawy.
— Owszem, Gutzner, niech będzie, że jest warjatem. Ale wypuścić go zaraz?
— Natychmiast, panie generale, zaraz wygotujemy rozkaz zwolnienia, pan generał podpisze i nasz motocyklista machnie się z tam do Moabitu. Z warjatami trzeba się śpieszyć, bo może zechce mu się jutro wymieniać nazwiska, wplątywać ludzi? Choć to będą ludzie niewinni, trzeba będzie prowadzić dochodzenia, sprawa się zawikła, nabierze rozgłosu i nie tak łatwo będzie ją skręcić. A tak, — da się komumunikat do prasy...
— Skręcić? Panie kapitanie, co za wyrażenie?!
— Przepraszam pana generała, chciałem powiedzieć — zlikwidować...
— I cóż dalej? co z nim zrobimy?
— Zapakuje się go do porządnego sanatorjum, niech się leczy. Choćby dla tego jednego trzeba, żeby za godzinę był wolny, van Trothen to porządny kochany człowiek, zachorował z nadmiaru wyobraźni, to się zdarza starym filmiarzom, poprostu udetrzył mu do głowy jakiś genjalny pomysł do filmu ze szpiegostwa wojennego.
— A wiesz, Gutzner, że to napewno nic innego! Gutzner, jesteś cwaniak i psycholog pierwszej klasy!
— Pan generał jest zanadto na mnie łaskaw... A teraz w innej sprawie — oto raporty tajnej agentury za ubiegłe pięć dni w skutku nadzoru nad księciem Uchmatowem.
— Jest co ciekawego?
— Trzymamy go mocno. Stało się, jak pan generał przewidywał. Mamy narazie trzy wypadki zbrodniczej agitacji wśród robotników fabryki amunicyjnej i dwa wypadki podmawiania żołnierzy do buntu. Wszystko sprawdzone i zeznane do protokołu.
— Hm... Pięć wypadków... Czy to się nie wyda za dużo?
— Hm... Panie generale, szkodaby było... Jeden protokulik odrzucimy?
— Myślę, że wystarczy i trzech.
— Zatem — trzy.
— A... ta osoba?
— Osoba nie była przy tem obecną, gdyż oczywiście nie dopuściłaby do podobnych wykroczeń i odnośne protokoły nie mogłyby mieć miejsca. Co pan generał zarządza względem naszego bolszewika? Czy mamy uprzedzić nasze ministerstwo spraw zagranicznych, czy też lepiej przeoczyć tę obowiązującą zresztą formalność? Obawiam się, że ekscelencja Kriege, stróż prawa i gwarant lojalności Joffego i Comp. zechce wejrzeć w nasze protokuły — byłoby to nam mocno nie na rękę.
— Mniemam, że wszystko jest tam conajmniej autentyczne?
— Panie generale, lepiej niż autentyczne.

Było to niesłychane. Kniaź nie pokazywał się w ciągu całych dwuch dni. Ani listu, ani telefonu. Eva była zdziwiona, ale nie szukała go bynajmniej. Nie odczuwała niepokoju i pierwszego dnia, korzystając z wolnego czasu, wybrała się w parę miejsc z poobiedniemi wizytami. Zaniedbała się w obowiązkach towarzyskich, pochłonięta swoim kniaziem. Była w trzech zaprzyjaźnionych domach i nigdzie nie została przyjęta.
— Państwa niema w domu?
— Owszem, są oboje państwo.
— Czy wiedzą kto przyszedł?
— Tak jest, zameldowałem — pani Eva Evard.
— I cóż?
— Państwo nie przyjmują.
Po trzech podobnych rozmowach ze służbą Eva straciła ochotę do czwartej wizyty. Dochodziły ją coprawda pogłoski i plotki o niezadowoleniu sfer towarzyskich z jej „skandalicznego“ stosunku z „bolszewickim smarkaczem“, ale nie zwracała na to uwagi. Wiedziała, że w oczach towarzystwa berlińskiego zarówno ten „skandal“ jak i „zdradzenie“ generała Sittenfelda dodadzą jej jeszcze uroku sensacji. Przeliczyła się.
Był to dla niej cios potężny. Coś podobnego spotykało ją po raz pierwszy w życiu. Przywykła do hołdów, wszyscy ją psuli, nigdy nie potrzebowała liczyć się z tem, co powiedzą o jej postępowaniu. Zawsze robiła co zechciała, a w momentach swoich uniesień miłosnych niebardzo przestrzegała pozorów. Tak bywało wszędzie i nikt jeszcze nie poważył się zrobić jej afrontu, dopiero te głupie Niemki — les dames boches... Napewno wchodzi tu w grę nienawiść do rewolucji, strach przed bolszewikami, bo przecież te berlińskie panie same bynajmniej nie obnoszą się ze swoją cnotą. Obraziła się za Sèrge’a, jeszcze tego brakowało, żeby jej kto miał dyktować, kogo jej wolno a kogo nie wypada wziąć sobie za kochanka! Ale nierównie boleśniej odczuła zniewagę jej własna duma, duma Evy Evard. Dobrze, będą Niemcy mieli, czego chcą, obrazili Evę Evard, niech się pożegnają z „Bogami Germanji“. Legendarna Brunhilda wraz ze współczesną Margaretą zabiorą się i opuszczą granice Niemiec. Van Trothen może ją ścigać procesami o złamanie kontraktu, chwała Bogu jest wojna, a po zawarciu pokoju ułożą się polubownie. Dokąd się uda?
Zdziwiło ją, że zamierzona wielka wyprawa do Bolszewji wydała jej się teraz niepodobieństwem. Byłby to eksperyment zbyt chimeryczny, nagle odechciało jej się wszelkich rozkoszy tej barbarzyńskiej rewolucji, które tak zachęcająco obiecywał jej Sèrge, nie wabiły jej rzezie, trupy, głód ani grzmiące hasła przewrotu społecznego. Zachwycające, tchnące zgrozą opowieści ukochanego, mniej podobne do prawdy niż do niebywałego fantastycznego filmu, teraz budziły w niej odrazę. Dlaczego? A proletarjackie instynkty Evy Evard, córki drwala z Maple Creek?
To były głupstwa. Snać w księdze jej żywota znowu obróciła się karta.
— Dlaczego nie przychodzi ten Sèrge? — dziwiła się, jeszcze nie wiedząc, że i ten ubóstwiany ongiś — jeszcze wczoraj — młodzieńczy półbożek rewolucji odsunął się już w niepowrotną przeszłość, odszedł do nieznanych sobie współtowarzyszy w szczęściu i w niełasce — na cmentarzysko wspomnień. Epizod z księciem Uchmatowem wyczerpał się i zgasł, odpadł łagodnie i nieznacznie jak liść jesienny. Eva czuła w sobie znużenie miłością i przedsmak nudy. Dobrze jej było w samotności. Kładąc się spać, błogosławiła czystość swej pościeli, już się w niej budził dreszcz odrazy do mężczyzny, radowała odzyskana swoboda. Tak samo bywało dawniej, tak bywało zawsze.
„Khnass“ nie zjawił się i następnego dnia, i nazajutrz, i pojutrze. Czyżby przeczuł swój los? Było to dziwne, ale tak było właśnie najlepiej, oszczędzało błagań, gróźb, przykrych scen. Sama nie wiedząc kiedy, w ciągu niespełna czterech dni Eva zapomniała o nim. Miała w tym kierunku niezłą zaprawę.

Od paru dni Eva nie czytała gazet i o przygodzie van Trothena dowiedziała się dopiero po jego zwolnieniu. Z początku przeraziła się, potem się uśmiała. Zajrzała jej w oczy groza więzienia, obrzydliwego procesu w brudnej sprawie szpiegowskiej... Van Trothen pod śmiertelnym przymusem, broniąc się od szubienicy, mógł ją wydać, a generał w zajadłości za zdradę zapewne nie osłoniłby jej przed sądem i karą... Szybko przemknęło ponure widmo jak gwizd kuli, która jednak nie trafiła.
Po chwili już nie wyobrażała sobie nawet, że generał mógłby i ją pociągnąć, pomimo wszystko jest to dżentelmen. Dżentelmenem jest również i van Trothen, jak mogła bodaj na chwilę przypuścić, że mógłby ją tak haniebnie zdradzić? A wreszcie czy to tak łatwo skompromitować, wsadzić do więzienia i zgubić Evę Evard, ubóstwianą na całej kuli ziemskiej?
Z całej afery zostało komiczne qui pro quo między starymi przyjaciółmi od szachów i butelki, a dla niej, która była świadomą rzeczy ukrytych, nierównie głębszy tragi-komizm — to w szyderczym uśmiechu wojna obnażyła swe jadowite zęby.
Jak wielu przyjaciół i znajomych van Trothena wybrała się i Eva odwiedzić go dla złożenia kondolencji a zarazem gratulacji. Na Klosterstrasse zastała kilku panów siedzących dokoła stołu, zastawionego butelkami, wysokiemi reńskiemi kielichami i ogromnym tortem. Byli to sami znajomi. Gospodarz zerwał się na jej powitanie wzruszony i obsypał ją czułościami. Po trzech dniach więzienia postarzał, jakby wysiedział dziesięć lat. Panowie popijali, czyniąc zamęt i ożywienie, ale atmosfera była jakaś wymuszona. Van Trothen nadrabiał miną i dużo gadał, a goście poglądali po sobie ukradkiem a znacząco, zresztą zainteresowanie towarzystwa przeniosło się niezwłocznie na Evę.
— Pani widzi, stary dostał małego bzika — szepnął jej socjaldemokratyczny poseł do parlamentu Noodt. — Pani nieszczęśliwy wielbiciel machnął srogie głupstwo, to jest możliwe tylko u nas, przy horrendalnem rozpanoszeniu się soldateski. Ten poczciwiec gotów dostać na stałe manji prześladowczej. I powiedzieć, że byli starymi przyjaciółmi... Tamten łotr — przepraszam panią — przy szachach i butelce wina wyciągnął z niego jakieś niepoczytalne brednie i wsadził go, uszczęśliwiony, że nareszcie udało mu się nakryć wielki spisek...
— Z naszym starym oddawna działo się coś niedobrego, przemęczenie, kłopoty, no i wojna przedewszystkiem, ja jako lekarz obserwuję niezliczone wypadki psychozy podobnego rodzaju, dojrzewało to w ciągu czterech lat a teraz zwali się na nas masowo.
— Przypuszczam, że niebawem wszyscy zwarjujemy. Niepodobieństwo wytrzymać dłużej...
— Mój znajomy, bardzo ustosunkowany porucznik, zdradził mi szeptem wielką tajemnicę Głównej Kwatery, oto ostateczne zwycięstwo nastąpi w połowie...
— Czyje zwycięstwo?!
— Nasze, oczywiście — nastąpi w połowie czerwca...
— Blaga! Znamy się na tem! Świństwo!
— Niech żyje zwycięski czerwiec! Słyszeliśmy to samo w zeszłym roku.
— I w 1916-ym!
— I w 1915-ym!
— Otóż mój porucznik twierdzi, że tym razem czerwiec jest murowany. Zwycięstwo nastąpi w połowie czerwca, ale na przyszły rok.
— Co? Kiedy?!
— Boże sprawiedliwy...
— W roku 1919-ym, zupełnie serjo.
— Możemy czekać spokojnie. Zdążymy wszyscy powarjować.
— Ha — ha!...
— Pani Evo, proszę posiedzieć u nas do tego czasu, zobaczy pani monstrualny film.
— Czy już teraz nie jest on dosyć sensacyjny? Mnie wystarcza i to co widzę, doskonale się bawię.
— Pani Evo, jeszcze nic nie widać! Rzeczy niesłychane tają się u nas w ukryciu, nurtują pod powierzchnią życia, pod wszelkiemi pozorami ładu, spokoju, instynktu moralnego społeczeństwa, pod okiem niemieckiego Boga, tudzież policji. Ale kto zaręczy, że jutro nie nastąpi eksplozja? Wylecą w powietrze wszystkie narodowe ideały i najwyższe głowy.
— Germanja jest w ósmym miesiącu ciąży, należy się spokój wielkiej matce, czekajmy z ufnością, a kto nie może, niech czeka z rezygnacją. Zobaczymy.
— Jesteśmy w czwartym roku tej ciąży! Niemcy urodzą potwora, gorszego niż rosyjski bolszewizm. Biada tym, którzy coś posiadają z dóbr tego świata!
— Jeżeli idzie o pieniądze...
— Gorzej z akcjami...
— Ale ja nie mogę uciec do Szwajcarji z mojemi kamienicami...
— Ani ja z fabryką!
— Radzę panom wyprzedać się pocichu, a gotówkę przelać na banki neutralne.
— Mądra rada, ale nikt nie kupi, nawet za połowę wartości!
— To trudno, wyprzedawajcie się jaknajprędzej i kupujcie tylko złoto i brylanty!
— Tragedja!
— Dla kamieniczników i fabrykantów?
— Tragedja narodu!
— Dosyć, panowie! Powstydźmy się znakomitej cudzoziemki, która to słyszy! Pani Evo, to są tylko niemieckie „witze“, nie osolone po attycku!
— Trudno, Attyka leży w Grecji, a ta nas zdradziła, transporty wstrzymane, zapasy dawno wyczerpane, zaprawiamy nasz dowcip czysto germańską solą glauberską...
— Pani Eva zbyt jest naszą, żeby się w jej obecności wzajemnie cenzurować. I jest zbyt świadomą naszych sił i zasobów, zarówno materjalnych, jak moralnych. Mówiąc poważnie, stoimy u rogatek Paryża. Anglicy stracili ostatnio w okrągłych cyfrach 300.000 żołnierzy i 14.000 oficerów i nie mają już absolutnie żadnych rezerw. Fakt!
— Dobrze znamy te okrągłe cyfry, zaokrąglone w komunikatach, ja od wszystkich oficjalnych tryumfów zawsze odejmuję jedno zero, również okrągłe.
— A więc pan nie ma najmniejszego pojęcia o położeniu na froncie! Spojrzyj pan na mapę — po drugiej kwietniowej ofensywie uzyskaliśmy linję Bailleul, Mezville, Bethune, front wybrzusza się z dyrekcją na Boulogne — Calais. Stoimy u bram Paryża i u bram morza...
— Czy widział pan kiedy bramę morza?
— Niebawem z Calais i Boulogne nasze łodzie podwodne odetną...
— Nasze łodzie podwodne, jeżeli wierzyć komunikatom dla głupiej publiki i tajnym memorjałom Admiralicji dla ścisłych komisyj parlamentarnych, już dawno powinny były doprowadzić tonaż koalicji, a nawet tonaż światowy do zera, jak tego dowodzą tablice najściślejszych cyfr Admiralicji. A tymczasem Amerykanie walą sobie przez Atlantyk jak za najlepszych czasów. W grudniu zeszłego roku Anglja zdychała z głodu, a w styczniu na kolanach miała błagać o pokój... Ale kochany wieczny Michel niemiecki nic z tego nie pamięta...
Głos zabrał van Trothen, trudno było dociec, czy mówi na serjo, czy drwi, koło jego ust ściągały się i wygładzały fałdy śmiechu a w nieruchomych, zapatrzonych w coś oczach zastygło jakby przerażenie.
— Cyfry... Die Zahl regiert die Welt... Nie wierzyć cyfrom to gorzej niż nie wierzyć w Boga! Co nam zostanie? Są czynniki mistyczne, odgrywające wielką rolę w wojnie, jedne są przeciw nam, inne zwalczają naszych wrogów. Kto je zna? Kto zmierzy ich działanie i przeciwdziałanie? Tylko cyfra! Weźmy dla przykładu ogłodzenie Niemiec i ogłodzenie koalicji, w pierwszej linji Anglji. Można sobie drwić z wielu rzeczy ludzkich i boskich, ale niepodobna lekceważyć szczurów...
— Szczurów... — westchnął ktoś.
Goście spojrzeli po sobie, jedni się uśmiechali, inni wykręcali twarze z niesmakiem, inni oglądali się niespokojnie jakby tu wymknąć się niepostrzeżenie, dziki wyraz oczu van Trothena nie wróżył nic dobrego.
— Że my jesteśmy ogłodzeni, tego sądzę nie trzeba dowodzić nawet największemu wojennemu sceptykowi, który z zasady w nic już nie wierzy. Ale koalicja, ale Anglja? Rzecz sporna. Otóż przypomnę państwu tajny raport Admiralicji, przedstawiony komisji parlamentu na jesieni zeszłego roku. W swoim czasie wlał on w nasze serca dużo otuchy. Dowiedzieliśmy się, że okręty handlowe nieprzyjacielskie i neutralne stoją po portach i nie ważą się wykraść na pełne morze. Poco mają wyruszać w drogę, kiedy przy brzegach Anglji czeka je niechybna zguba? A i na drugiej półkuli, nawet na antypodach czyha na nich „Die Möwe“, „Seeadler“, „Wolf“ ze swoim płatowcem „Wölfehen“ i z tysiącami min, które rozsiewa w portach Indyj, Australji, Afryki południowej... A nasze najnowsze krążowniki podwodne dotarły już do Ameryki.
— A jak było z temi szczurami? — Van Trothen, zlituj się, gdzie są twoje szczury?
— Narobił nam apetytu i zapomniał...
— Panowie, proszę nie przeszkadzać! — upominała ich surowo Eva, w strachu, że wciągną biedaka w jakieś niepoczytalne brednie.
— Nie zapomniałem, poczekajcie chwilę, będzie i o szczurach! Otóż klęska żeglugi światowej jest zupełna...
— Którędyż przybyła do Francji armja amerykańska?
— Około miljona ludzi! Armaty, konie, zapasy!...
— To rzecz inna, tu wchodzi w grę flota wojenna, eskortująca transporty... Zapytajmy lepiej, co dziś Anglicy jedli na obiad?
— Niech djabli wezmą Anglików! Ja jadłem pęcak na wodzie plus dziesięć gramów tłuszczu z niewiadomego świństwa!
— A ja brukiew z odżywczym proszkiem doktora Fidibusa. Bez chleba!
— Zapytajmyż, co dziś jedli na obiad w Anglji...
— Szczury?
— Więc to takie są twoje szczury? Van Trothen, jesteśmy rozczarowani!
— Całkiem nie jesteście rozczarowani, bo wszystko mi jedno co dziś jedli na obiad Anglicy, zato odpowiedzno który, co będą jadły jutro szczury wszystkich dominjów brytyjskich?
— Szczury... dominjów... brytyjskich... I to jutro? Jedź dalej, bo mi się...
— Jutro? Powiedz naprzód, co żarły dzisiaj, to pomyślę o jutrze!
— Redaktorze, sam nie wiesz, że jesteś na dobrej drodze.
— Nie wiem! Nie wiem i przestańźe nas człowieku dręczyć!
— Dobrze! Ponieważ nie dajecie mi być dowcipnym, powiem wprost. W wiadomym raporcie Admiralicji udowodniono cyframi, że wskutek sparaliżowania żeglugi w ciągu roku zeszłego w jednej Australji szczury zjadły trzy miljony tonn zboża przeznaczonego na eksport. W raporcie nie podano ilości szczurów, niezbędnych do takiej operacji...
— Uchodzi to zapewne za tajemnicę wojskową!
— Nie mogło być takiego raportu!
— Był! Był, w sierpniu roku zeszłego! Przypominam sobie doskonale. Z australijskich szczurów śmiał się cały parlament...
— Nasz parlament składa się z ludzi małej wiary i żadnej wiedzy, bo z tej zawrotnej cyfry trzech miljonów zniszczonych tonn można wysnuć najradośniejsze wnioski. Naprzód, biorę pod uwagę potworne mnożenie się szczurów, zwłaszcza w tak sprzyjających warunkach — o tej porze niezliczone kwintyljony i więcej szczurów pożarły już całą Australję oprócz tych nielicznych Anglosasów, którzy ratowali się ucieczką i po drodze padli ofiarą naszych krążowników korsarskich i łodzi podwodnych. Ten sam proces dewastacyjny ma miejsce w Indjach z ryżem, w Egipcie z pszenicą, w Kanadzie z owsem i tak dalej. Wszędzie szczury! Nawet Stany Zjednoczone wstrzymały wysyłkę wojsk do Europy, gdyż trzeba im gwałtownie ludzi, armat i gazów do zwalczenia szczurów, które wdarły się z Kanady, zjedzonej już doszczętnie. Nareszcie dobry Bóg, któremu się jednak jak wiadomo nigdy nie śpieszy, wysłuchał naszego — „Gott strafe England“ i zesłał na nią śmiertelną plagę szczurów...
Van Trothen zamilkł, rozejrzał się po gościach, mrugnął porozumiewawczo na Evę i dopił swego kielicha. W jego twarzy zaskrzepło ciężkie zgnębienie, tylko usta rozchylały się w jakimś obłąkanym uśmiechu.
— Ponieważ widzę, że nikt się nie śmieje, dochodzę do przekonania, że panowie biorą moje wywody zupełnie serjo. Jest to słuszne. Dowiodłem bowiem na podstawie ścisłych danych urzędowych, co znaczy potęga cyfr, któremi nas raczą w enuncjacjach oficjalnych, jeżeli zastanowić się nad niemi z logiką i z ołówkiem w ręku. Upajanie się cyfrą jest formą obłędu wybitnie niemiecką, ostrzegam przeto moich drogich przyjaciół...
Dalsze wywody przerwało uroczyste wkroczenie pana tajnego radcy Bunterbardta z ministerstwa spraw wewnętrznych, który demonstracyjnie raczył odwiedzić ofiarę karygodnej lekkomyślności kliki wojskowej.
— Drogi przyjacielu, dziś w Niemczech nikt nie jest pewny jutra. Każdy z nas nie noszących munduru i długich butów jest podejrzany o zdradę ojczyzny, wojskowa sieć inwigilacyjna, rozbudowana do absurdu, potrzebuje swego usprawiedliwienia. Tysiące wyższych i niższych oficerów, aspirantów i feldfeblów znajduje tam najlepszą ochronę przed frontem...
Tajny radca z całą arogancją zajął miejsce przy Evie, zabierając krzesło posła Hundiusa, który nieopatrznie powstał był, aby powitać dygnitarza. Spożywał łapczywie wielką porcję fenomenalnego tortu i popijał gęsto. Jedząc, poglądał na Evę znacząco i kiwał nad nią głową z wyrazem ubolewania.
— Pan radca ma mi coś do powiedzenia?
— Ach, pani, chciałbym i ja wyrazić pani... Pani rozumie... Wobec tego nic nie powiem, ale niech pani wierzy...
— Nie rozumiem...
— Dobrze! Dobrze! Pomówmy o rzeczach weselszych. Van Trothen, ten tort jest chyba z prawdziwej mąki?
— I z prawdziwym cukrem, panie tajny radco!
— Jest to jednak wykroczenie... Obowiązany jestem z tytułu mego urzędu...
— Panie tajny radco, jeszcze porcyjkę — gotów jestem pójść za to do kozy, mam już wprawę... Nadmienię, że w tym torcie i jaja są prawdziwe, i masło...
— Cudowny specjał! Któryż to z naszych cukierników wyrabia te pyszności? Chciałbym na urodziny żony...
— O nie, panie tajny radco! Znamy się na urodzinach żon tajnych radców, dyktatorów aprowizacji! Nie będę Judaszem temu zacnemu człowiekowi!
Tajny radca nabrał drugą porcję i, pochyliwszy się ku Evie, zaszeptał:
— Sądzę, że to chwilowe nieporozumienie, napewno go uwolnią. Z legacją sowiecką musimy być narazie w dobrych stosunkach... Sittenfeld zapomniał się fatalnie... Uniósł go afekt, zemsta na rywalu... Trudno mu się dziwić, ale z punktu widzenia interesów państwa jest to karygodne nadużycie władzy. Nasz genjalny hrabia Mirbach knuje z „Wcikiem“ w Moskwie kolosalną intrygę dyplomatyczną, która może zmienić postać Europy, a my tutaj...
— O czem pan mówi, panie radco?
— Jakto o czem? O sprawie księcia Uchmatowa.
— A co się stało? Nie widziałam go od paru dni...
— To niesłychane! Ależ aresztowano go przed trzema dniami!
Eva była zdumiona. Niemniej zdumiony był i tajny radca. Zatrwożył się, zaszeptał.
— Jakto? Jakto? Pani nie wiedziała? Cały Berlin o niczem innem nie mówi, cały Berlin się zaśmiewa z generała. Gdyby nie cenzura wojenna, wyobrażam sobie, co za arcydzieło dałby nam Gulbransson w „Simplicissimusie“ w serji swoich małych obrazków... Ale zapominam się... Bardzo panią przepraszam! Przykro to być pierwszym, który oznajmia złą wieść...
Eva już się opanowała, uśmiechnęła się swobodnie.
— Z generałem rozstaliśmy się dość oryginalnie, gdyby nie to, podziękowałabym mu za ten wybryk gorliwości. Wyświadczył mi zapewne wbrew woli wielką usługę.
— Pani jest okrutnicą!
Van Trothen snuł się po salonie, przystawał to tu to tam, zatopiony w myślach i zdawał się zapominać o gościach. Pokazywano go sobie nawzajem oczami ze współczuciem, szeptano, jutro miał być przewieziony do sanatorjum Hansa Schönowa w Zehlendorfie pod Berlinem. Doktór Olympius, stary przyjaciel, który zamieszkał z nim dla opieki, zaczął wyprawiać gości, prosząc, by wynosili się nieznacznie po jednemu, bez żadnych pożegnań. Eva podniosła się pierwsza, lekkim uśmiechem i jednem skinieniem głowy pożegnała całe towarzystwo i wyszła. Panowie zaczęli się unosić nad tym uśmiechem i nieznacznym ruchem głowy.
— Co za wdzięk, co za czar!...
— Jakaż kobieta potrafi wyrazić tyle w jednym geście...
— To wyuczone przed lustrem...
— Przenigdy nie dojdzie się do tego żadną sztuką! Czy to mało znamy uroczych gwiazd, a cóż ich cały kunszt przy jednym półuśmiechu Evy?
— Fenomenalna kobieta... Ach, panowie, kobieta... Kobieta... Cóż to za kobieta!...
— Redaktor przypuszcza, że nas trzeba o tem przekonywać? Każdyby chciał...
— Co ona może dać człowiekowi w miłości!... Ach, moi drodzy, to przechodzi wszelką wyobraźnię...
— Zapytaj się pan generała Sittenfelda... Znacie się tak dobrze.
— Ciekawy byłbym, jak to było z tem rewolucyjnem książątkiem. Podobno cudowny chłopak?
— Eva Evard musiała go w cudowny sposób wprowadzać w kunszt miłosny, ach, gdyby tak bodaj przez dziurkę od klucza...
— Do djabła, daj pan spokój, bo ciarki biorą...
— Te wiadome ciarki sprawiły właśnie, że generał chwycił szczęśliwe bolszewiątko w swoje żelazne łapy.
— Potrzyma go i puści.
— No nie, już on się zaopatrzył doskonale w dowody, w świadków i tak dalej, kontrwywiad ma na wszystko swoje sposoby.
— Eva pochodzi trochę po wyższych szczeblach naszej berlińskiej drabiny i wyciągnie swego małego.
— No, Sittenfeld potrafi obronić swoją zdobycz, to jest wilk!
— Eva dobrze zna kogoś takiego, przed którym ten straszny wilk musi warować jak pudel.
W przedpokoju van Trothen dogonił Evę, dziękował najserdeczniej za odwiedziny, ubrał ją, wycałował po rękach ku jej wielkiemu zdumieniu, gdyż zdarzało się to poraz pierwszy od początku ich znajomości. Już zamykał za nią drzwi, Eva żegnała go ostatnim uśmiechem, gdy nagle wypadł na schody i, ująwszy za obie ręce, bez słowa wciągnął ją z powrotem.
— Pani Evo, lepiej będzie... No cóż... Powiem pani wszystko... Żeby pani potem nie mówiła, że van Trothen jest bez honoru... Proszę, proszę — o tutaj, na małą chwilę...
Wprowadził ją do bocznego gabineciku, którego ściany wyklejone były szczelnie niezliczonemi photosami z dziesięciu lat działalności wytwórni Mundus-Film. Dookoła pokoju obiegał jaskrawy fryz, złożony z barwnych zdjęć Evy Evard we wszystkich niemal kreacjach od samego początku jej wielkiej karjery.
— Pani Evo... Widzi pani przed sobą człowieka najnieszczęśliwszego na świecie. Nie jestem skrzywdzony przez nikogo z ludzi. Jestem zdruzgotany przez los i dni moje są policzone. Ślepe fatum zepchnęło mnie na samo dno nędzy, ale i na tem dnie jestem istotą najniebezpieczniejszą, gorzej niż jadowity wąż, gorzej niż najbardziej perfidny zdrajca. Pani Evo, niech się pani strzeże! Mówi do pani przyjaciel w chwilowym przebłysku opamiętania, albowiem i takowe zdarzają się jeszcze w mojej nieszczęsnej głowie... Niech pani nie patrzy na mnie z tem cudownem swojem zdumieniem, niech pani słucha, na miłość boską, niechże pani siada! Muszę się bardzo śpieszyć, bo mi się znowu wszystko zacznie mącić...
Przymknął oczy, rysy jego zwarły się w skupieniu i na twarzy odbiła się pieczęć śmierci, wyglądał na trupa. Gdy się ocknął zasiadł naprzeciwko Evy i, unikając jej spojrzenia, zaczął mówić szybko, pomagając sobie gwałtownemi gestami, które niczego nie wyrażały, tylko snać odprężały w nim zbyt męczące napięcie nerwów.
— Nie mam wrogów, oprócz siebie jednego, ale tego nie mogę się pozbyć żadną miarą, gdyż noszę go w sobie. Nie wierzę w żadne leczenie i wiem, że zginę. Tak jest... Brak mi sił na to, żeby skończyć ze sobą i odejść z godnością, jakbym tego chciał. Zresztą pogubiłem gdzieś moje cyjankali, a do rewolweru czuję odrazę... Mniejsza o to, nie będę pani zaprzątał mojemi kłopotami. Wie pani dlaczego mnie aresztowano? Sittenfeld nie miał co do mnie nigdy najsłabszego podejrzenia, to ja sam oddałem się w jego ręce, nie mogąc znieść myśli, że jestem śledzony na każdym kroku. Opowiedziałem mu o sobie szczerą prawdę, potem na badaniach w protokułach potwierdziłem to na piśmie, dodając zresztą wiele rzeczy przeważnie zmyślonych a nie należących do sprawy. Coś mnie pchało do zguby, a zarazem coś mnie jeszcze broniło przed zbrodnią zdrady wobec innych, w tej liczbie i wobec pani, ale to może zawieść w każdej chwili. Moi ludzie na wieść, że jestem wzięty, rozbiegli się w popłochu na wszystkie strony świata, który mógł uciekł zagranicę. Teraz, gdy mnie zwolniono i w oficjalnym komunikacie — pani wie, dziś ukazał się w gazetach — jestem przywrócony do czci, ale zarazem ogłoszony za coś w rodzaju obłąkanego, zaczyna się najniebezpieczniejsza faza dla naszej tajnej centrali. Każdy z naszych i pani również jest na łasce i niełasce zwarjowanego djabła, który we mnie, skądinąd uczciwym i mężnym van Trothenie, obrał sobie siedlisko. Choćby mnie Sittenfeld nie ruszył i zostawił w zupełnym spokoju, ja sam przyjdę do niego, czuję to w sobie nieomylnie... Ale wiem, że wypuścił mnie tylko dla łatwiejszej obserwacji, a właściwie w słusznem przekonaniu, że na wolności moja psychoza rozwinie się dla niego pomyślniej niż w samotnej celi i że pewnego dnia sam zgłoszę się z dalszemi rewelacjami, wyznaniami — rachuba nieomylna...
Zaśmiał się i dość długo chichotał bezmyślnie jak obłąkany, a z oczu kapały mu łzy. Evę ogarnęła litość nad taką nędzą, ale jeszcze bardziej odraza, gdzieś w pobliżu czaił się strach...
— To co pan mówi jest niemożliwe! Rozumie pan? Niech mi pan patrzy prosto w oczy — tak. I niech pan słucha! Pan wszystko skłamał, to zanadto fantastyczne. Prawda? Proszę się przyznać!
Van Trothen był pod władzą jej spojrzenia, zapatrzył się w głębię tych oczu i zapomniał o swojem nieszczęściu, o sprawach centrali, o Sittenfeldzie, o wszystkiem. Zdawało mu się, że gra z Evą w jakimś filmie pod objektywem aparatu w przeraźliwym blasku jupiterów. Moment był ważny, zdejmowano ich w wielkiem zbliżeniu, trzeba było uważać na każde drgnienie twarzy, cala treść filmu, wszystkie osoby i obrazy przemknęły się przed nim w błyskawicznem przyśpieszeniu... Z roli wypadało, że on ma zgubić Evę, przez niego ta przepiękna kobieta pójdzie pod topór kata i teraz patrzy weń badawczo, chce odgadnąć, czy on zdradzi jej zbrodnię czy przemilczy...
— I cóż?!
W tym głosie zabrzmiało zniecierpliwienie, w oczach błysnął gniew. Przeląkł się jak małe dziecko. Zaczął się tłomaczyć i usprawiedliwiać pośpiesznie, zająkliwie, pochlipując.
— Mówiłem świętą prawdę... Tak jest, pani Evo, proszę się na mnie nie gniewać... I cóż, że się to wydaje fantastyczne? Przecież przez całe te cztery lata każdy mój dzień, każda godzina były fantastyczne! Więc i koniec tego koszmaru jest absurdalny i dziki — nie do pojęcia, ale w tem jest logika olbrzymiego łańcucha faktów. A wreszcie, widać nie mogło się to skończyć inaczej, trzeba się z tem pogodzić i już... Niechże się pani zlituje nade mną! Niech pani tak nie patrzy!
— Jakto, więc ja mam uwierzyć, że pan... Mniejsza o pańskich pomocników i agentów i o tę całą kanalję zaprzańców, kupionych za francuskie pieniądze, ale ja? Panby mnie wydał? Mnie?!
— Tak jest! Niestety, to właśnie pociąga mnie straszliwie, zapewne pani będzie pierwszą, która padnie ofiarą mojego szaleństwa.
— I co panu z tego przyjdzie?
— Nic, prócz hańby.
— Ależ pan chyba naprawdę jest warjatem?!
— Jestem, jestem... Niech mnie pani zabije... Co za szczęście zginąć z pani ręki!...
Eva roześmiała się głośno, potoczyście, jej srebrzysto-dźwięczne koloratury oszołomiły znękanego van Trothena. Wnet zaśmiał się i on cieniusieńko, piskliwym, płaczliwym dyszkantem. Podnieciło to Evę, a ona skolei porwała go za sobą. Śmieli się, prześcigając jedno drugie jak opętani, trwało to z minutę. Wreszcie van Trothen opamiętał się pierwszy, wstał i zaczął mówić rzeczowo, rozumnie i stanowczo, po swojemu, po dawnemu.
— Pani Evo, pani musi wyjechać stąd jaknajprędzej. Jutro! Lepiejby było — jeszcze dziś na noc. Niech pani rzuci wszystko, niech pani zostawi rzeczy, walizy... Idzie o pani życie! W wypadku najwyższej łaski dostanie pani dożywotnie ciężkie więzienie. Pośpiech! Pani Evo! Schnell! Schnell! Formalności potrzebne do wyjazdu zabrałyby pani przy największych protekcjach z tydzień czasu, a do tego paszporty zagraniczne idą przez biuro Sittenfelda, ten pani nie wypuści, za to ręczę... Dam pani adres i hasło, nawet parę słów polecenia. W pewnem mieście zaopiekują się panią, stamtąd przeprowadzą przez nasz tajny punkt graniczny i już...
— Ależ ja tak nie mogę natychmiast...
— Więc pani zginie marnie!
— Czyż pan nie wytrzyma kilku dni?!
— Nie wiem, czy wytrzymam przez jedną godzinę po pani odejściu... Już mnie kusi telefon... Ach, ten telefon...
— Otóż oznajmiam panu, że nie boję się pana ani pańskiego telefonu, rób pan co chcesz, ja zostaję.
— Pani jeszcze liczy na Sittenfelda? Jakież to śmieszne! Ależ on panią zgubi, zmiażdży z rozkoszą!
— Jeżeli uwolnił pana, znaczy to, że nie uwierzył w pańskie samooskarżenie, tak samo nie będzie wierzył w rewelacje obłąkanego co do innych, a więc i mnie nic nie grozi.
— Proszę się nie posługiwać logiką ani rozumowaniem, to wszystko nanic z naszym generałem, jego taktyka wobec mnie jest na to zbyt osobliwą... ale nieomylną. Pani Evo, błagam, usłuchaj mnie!
— Czyż nie ma pan nikogo, ktoby pana pilnował i nie dał panu robić głupstw? Na tylu przyjaciół?
— Pani zapomina, moi przyjaciele to porządni Niemcy, żadnemu przecież nie mogę się przyznać, że jestem szefem francuskiego szpiegostwa, a moi ludzie rozpierzchli się i będą mnie unikać jak zapowietrzonego. Żaden się nie pokaże, nawet ten jedyny, na którego liczyłem zawsze w każdej potrzebie... Jestem samotny jak pies, oddany na pastwę swojego demona.
— W sanatorjum pan odpocznie i opamięta się.
— W Zehlendorfie już o tej porze oczekuje mnie agentka w postaci najpiękniejszej pielęgniarki, wyznaczona przez Sittenfelda z jego ścisłą instrukcją, ta mi już doskonale pomoże... Jaka pani naiwna! Czy pani zapomniała, że jest wojna?
Eva uparła się. Wyjechać? Owszem, sama miała ten zamiar, ale uciekać tak jak stoi, nagwałt? Nie! Nie znosiła przymusu. Pozatem nie mogła jeszcze uwierzyć, żeby jej groziło prawdziwe niebezpieczeństwo, van Trothen jest bezsprzecznie chory nerwowo, ale to nie znaczy jeszcze, żeby miał naprawdę popełnić jakieś szaleństwo.
— A cóż będzie z „Bogami Germanji“?
— Mój nowy wspólnik pan Kampf wypłaci pani resztę honorarjum, należność prześlemy w ciągu tygodnia na bank w Genewie.
— A dalsze zdjęcia?
— Pani Evo, nie pora na żarty! Uciekaj! Ratuj się, póki jeszcze można!
Ujął ją mocno pod rękę i podprowadził do samej ściany, odkręcił kontakt i pokój zalało ostre światło.
— Patrz! Był to jaskrawy kolorowany photos Evy z przedwojennego filmu „Tajemnica Domu Gry“. Bohaterka siedzi na ławie oskarżonych pod zarzutem morderstwa starego lorda Patstone. Przewód sądowy ukończony, już mówili prokurator i obrońca, przysięgli udali się na naradę. Eva zapatrzona na widownię, w jej twarzy legła już pieczęć śmierci. Dowody zbrodni są oczywiste i niezbite, a jednak każdy ujrzy w tych oczach prawdę — bohaterka jest niewinna. Wie, że zginie, wszystko jest przeciw niej, ale przez rozpacz i strach przebija ekstaza, wiara w niemożliwe — tylko cud może ją uratować. I naturalnie w ostatniej chwili zjawi się cud filmowy.
— Pani Evo, jeżeli mnie nie posłuchasz, będziesz miała sposobność odegrania jeszcze raz tej roli. Wiem, że zachwycisz salę sądu, która zresztą będzie pusta, bo sprawy tego rodzaju odgrywają się u nas przy drzwiach zamkniętych. Ale tym razem będziesz naprawdę winną i to nie będzie żaden film z happy end’em, cudem na samym końcu, tylko prawda. Widzę cię na podwórzu więziennem... Kat z toporem i pień, na którym rzemieniami przytwierdzoną jest twoja przepyszna głowa... Widzę straszliwie wyraźnie... Bo, powtarzam, to nie dramacidło, nagrywane w atelier... Zrozumże to nareszcie, póki czas, ty Evo Evard, rozpieszczona przez los i ludzi! Ty, która tak się ubawiłaś życiem, aż ci się zachciało poigrać z wojną... Zginiesz!!
Podczas tej tyrady w uchylonych drzwiach ukazała się wielka czerwona tłusta twarz, poczciwa i jowialna.
— Przepraszam państwa... Czy można?
Van Trothen rzucił się na przybyłego i oplótł go ramionami. Łkał, szlochał i bełkotał słowa niezrozumiałe.
— Dobrze, dobrze... No już dobrze... Van Trothen, wstydźże się u djabła... Mam zaszczyt i honor przedstawić się wielkiej Evie Evard, której urok i sława... Jestem Abbegglen, przyjaciel naszego kochanego dyrektora... Kochany dyrektor jest jak widzę porządnie zdenerwowany... ale bo też trafiła go niewiarogodna przygoda... Ha — ha — ha! Van Trothen, oskarżony o szpiegostwo, ha — ha — ha!... Aresztowany przez starego przyjaciela... Ha — ha — ha!
— Nareszcie, Boże miłosierny — nareszcie! Jestem uratowany! Abbegglen, biorę za świadka tu obecną panią Evę i zapisuję ci cały mój majątek. Komuż mam go zostawić, jak nie temu, który...
— Ostrożnie, dyrektorze, poco te komplimenty?
— Evo, pan Abbegglen jest jednym z najmężniejszych żołnierzy tej wielkiej wojny, gdzie tylu mężnych... To więcej, niż iść do ataku w ogień huraganowy... To gorzej, niż wisieć na aeroplanie na trzy tysiące metrów wśród pękających szrapneli... On włazi w paszczękę samemu djabłu! Pogardza śmiercią i to jaką śmiercią... Wszystko dla honoru i przyjaźni...
— Dyrektorze, co sobie pomyśli pani Evard?
— Podziękuj mu, Evo, albowiem to w nim objawił się nasz Deus ex machina, cud filmowy! Już on przypilnuje mojego demona, może go nawet we mnie zdusi. A jeżeli nie da mu rady inaczej, to nie zawaha się i zamorduje i mnie samego — i dobrze zrobi. Popatrzno w jego dobroduszne oczy, spojrzyj na tę zacną gębę i, że tak powiem, głupowatą — i nie daj się uwieść pozorom. Ten się nie zawaha...

W pewnych godzinach w ciągu ostatnich dni Evę napastował przykry niepokój, chwilami przemieniał się on w napady strachu. Wyglądała przez okno i naraz ulica stawała się wrogą, wszyscy przechodnie z Behrenstrasse, którzy nic o niej nie wiedzieli, gotowi byli na pierwszy znak stłoczyć się u bramy hotelu Windsor i wśród tumultu i wrzasków zażądać jej głowy. W uprzejmym, uniżonym uśmiechu pokojowej widziała obłudę i zdradę. Portjer zdawał się wiedzieć o wszystkiem. Nawet wśród odwiedzających ją panów odróżniała zatajonych wrogów, nasłańców Sittenfelda. Conajmniej raz do nocy z zawikłanych nie do zapamiętania snów wynurzał się strach, budził ją i dręczył już na jawie, szeptał, groził, naglił do pośpiechu... Uciekaj! Uciekaj!
Była na wyjezdnem i czekała tylko wiadomości od Abbegglena, gdyż zapewnił ją, że osobiście odstawi ją całą i zdrową na terytorjum Szwajcarji bez żadnych oficjalnych zezwoleń i wiz, które w tych czasach, przed nową ofensywą były wogóle zawodne, a przede wszystkiem niepotrzebnie zwróciłyby na nią uwagę. Sprawa van Trothena była najosobliwszą na świecie. Sittenfeld knuł coś nad wyraz misternie i poczciwiec Abbegglen potrzebował około tygodnia czasu na zorjentowanie się w położeniu, a zresztą siedział w Zehlendorfie nie opuszczając ani na chwilę przyjaciela i pilnując, by ten nie puścił się na jakiś kawał, który odrazu zgubiłby wszystko.
— Kochany szef jest w fazie początkowej, najostrzejszej i męczy się bardzo, gdyż przeważnie przebywa w stanie zupełnej świadomości i dręczy się. Napady zdarzają się po parę razy na dzień, a choć krótkie, są groźne, gdyż nasz drogi chory stara się mnie oszukać wszelkiemi sposobami, co się zresztą nie udaje, i wówczas szuka sojuszników u lekarzy, a nawet wśród pielęgniarek. Raz wymknął mi się, ale wiedziałem gdzie go szukać — znalazłem go w miejscowem biurze pocztowem. Ten stary łobuz czekał na połączenie telefoniczne z Berlinem. Ha — ha! Nigdy się tak dobrze nie bawiłem, wydaje mi się, że siedzę na beczce z prochem, dokoła której mój kochany przyjaciel krąży nieustannie z zapaloną głownią. Niemniej proszę być zupełnie spokojną, w każdym razie dam sobie z nim radę... Nawet w najgorszym razie... Ale tymczasem proszę nie mówić nikomu, że pani wyjeżdża... Nikomu!
Ogarniała ją tęsknota za wiosną na słodkiej ziemi francuskiej, za ukochanym Paryżem. To miasto było jedyną jej ojczyzną, tam miała prawdziwych przyjaciół, tam zdobyła sławę. Brak jej było słodyczy tamtejszego powietrza i melodji mowy francuskiej, potężnego rytmu i oddechu stolicy świata, znajomych twarzy, znajomych ulic.
Pocóż, goniąc za przelotnem zachceniem, rzuciła ten kraj? Żeby zobaczyć jak wygląda wojna po tamtej stronie frontu? Zażyć przygód i niebezpieczeństwa, spróbować swoich sił na śliskiej drodze intrygi wojennej? Może poto, żeby spotkać swojego bolszewika? A może tylko poto, żeby tu zginąć zanic, marnie i śmiesznie i zostawić swoje imię w rocznikach tej wojny, dla koalicji opromienione bohaterstwem, które nie miało miejsca, dla Niemców skalane wielką zbrodnią, której też nie było. Gdyby zginęła, jej złowroga sława będzie fałszywą, a koniec Evy Evard — absurdem, tragifarsą. Będą ją wspominali narówni z Mata-Hari, tancerką jawajską, ale tamta przynajmniej czegoś dokonała, zarobiła na swoją śmierć. O niej to wspominał Sittenfeld, że godna była żelaznego krzyża i żołnierskiej mogiły a nad nią w dniu pogrzebu honorów wojskowych... Aż zazdrość...
Eva widziała olbrzymie nagłówki w Matin’ie, w Journal’u, obwieszczające jej bohaterską śmierć dla sprawy Francji. Pompatyczne frazesy gazeciarskie, fałsze zmyślone przez bezczelnych reporterów o jej doniosłych czynach, o jej fantastycznych przygodach, godnych brukowych romansów feljetonowych, o tysiącach żywotów żołnierskich, ocalałych dzięki jej informacjom i ostrzeżeniom... W Paryżu, w Londynie, w Rzymie, w Ameryce i na całym świecie tłumy cisną się na jej stare filmy, wznowione dzięki kolosalnej reklamie, jaką stworzyła jej śmierć. Francuski związek artystów filmowych, Syndykat wytwórców wraz z gronem jej przyjaciół olbrzymiemi klepsydrami ogłaszają uroczyste nabożeństwo żałobne, zapewne w Madeleine — i kto wie, czy kochany stary przyjaciel, gubernator wojenny Paryża nie odkomenderuje nawet na tę uroczystość jakiej półkompanji gardę municipale? Powstanie cała literatura o Evie Evard, o jej życiu, o jej genjuszu, o jej kreacjach i mnóstwo skandalicznych elukubracyj tandety w jaskrawych okładkach na najohydniejszym papierze wojennym, z fotografjami, z „autentycznemi“ listami, pełne potwornych łgarstw... Cała jej sława będzie wierutnym fałszem i to przejmowało ją wstydem i wstrętem. Stąd też płynął strach przed podobnym końcem.
Tembardziej dusza wydzierała się z niej do Paryża, zdawało jej się, że wyjechała z Francji przed wielu laty, gdy od tego czasu nie upłynęło i pół roku. Zatęskniła za rojowiskiem wielkich bulwarów i za wspaniałością bogatych dzielnic Etoile, la Mouette, parku Monceau, i za uliczkami starego miasta poza ratuszem, na wyspie św. Ludwika. Wabił ją gotycki zmrok witraży katedry Nôtre Dame, kościoła St. Germain d’Auxerrois i labirynt Louvre’u, gdzie miała swoje ukochane ołtarze świętości — Nike Samotrakęnską, Giocondę...
Stanąć na moście Pont des Arts w sercu miasta i spojrzeć na prawo i na lewo, wgórę i wdół Sekwany, ujrzeć panoramę Paryża ze szczytu Montmartre’u od Sacré Coeur, z Łuku Tryumfalnego, z tarasu parku w Meudon... Wiosna wśród polan i gajów Chaville, w lesie St. Germain en Laye, wiosna Francji — co za cud...
Gdy uprzytomniła sobie, że w tę czarowną porę narodzin wiosny pola, i lasy, i wzgórza, i rzeki słodkiej Francji są pobojowiskami, gdzie w słońcu, cieple i w świeżej zieleni codzień giną tysiące synów tej ziemi, zdjęły ją zgroza i żal i rozwarło się serce w zapamiętałem ukochaniu nieszczęsnego narodu, jakgdyby odezwała się w niej krew. ojca, którego daleki przodek, zanim przebył ocean i zagubił się w puszczach Kanady, był jednak w szeregu pokoleń Francuzem. A jednocześnie w tej samej sekundzie czasu zbudziła się w niej i rasowa nienawiść do najeźdźcy ojczyzny, do dziedzicznego wroga, do Niemca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.