Bohaterowie Grecji/II. Marko Botzaris/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bohaterowie Grecji |
Wydawca | „Ruch literacki“ nr 30—45 /1876 |
Data wyd. | 1876 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Władysław Tarnowski |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W miesiąc po potrzebie w Arta (27. marca 1822) Ali Pasza został wreszcie schwycony i ścięty, a Kurschid Pasza, najczynniejszy i najzdolniejszy z wodzów tureckich, postanowił w czterech punktach otoczyć Suli w 40.000 ludzi. Jak widzimy, góry te, gniazda bohaterów, skazane były na bohaterskie — bo tragiczne losy. Marko mniemał, że wybawienie Grecji zawisło od wyzwolenia Selleidy. Epir, w którym burzliwe żywioły greckie uporczywie objawiały się od kilku wieków, wydał mu się najstrategiczniejszym punktem do rozwinięcia sił zbrojnych, już mających za sobą część ziemi wywalczonej; bój zaś pierwotny zdaniem jego winien był aż do osiągnięcia pierwszych rezultatów ukończyć się w Suli, kędy się rozpoczął. Gdyby ta myśl została była uskutecznioną, Grecja w krótkim czasie byłaby wolną, byłaby równie odbiła swe żyzne prowincje, które dotąd oglądają się na nią, a z których zdobyciem, byłaby równie od razu zajęła pozycję geograficzną, nadającą jej znaczenie polityczne, na jakiem w skutek ciasnoty jej granic dotąd jej zbywa.
Na to trzeba było, by Kiaffa stawiła główny opór tłumom barbarzyńców, którzy zbiegli tam z nad Bosforu; chodziło tą razą o straszne zapasy z Kurschidem Paszą, który uwolniony od Ali zwyciężonego, wytężył wszystkie siły, by zdobyć te główne a jedyne dotąd przedmurze niepodległości greckiej.
Marko Botzaris pospieszył do Koryntu; zażądał od senatu Helleńskiego tam zebranego, posiłków, które otrzymał. W tej mierze druch po broni Colocotronis był mu głównym poplecznikiem. Widzenie się obu było proste a charakterystyczne. Colocotronis pierwszy pospieszył odwiedzić tego, którego znał niegdyś nieznanym, a dziś już sławnym, a któremu sławę on wróżył od początku. Ubrał się umyślnie w najokazalsze szaty, na co Grecy baczą niezmiernie. Szal z kaszmiru indyjskiego opasywał mu biodra, miecz w srebrnej kunsztownej pochwie błyskał u jego boku, barki zaś odział ową kamizelą o szerokich wylotach, całą lśniącą od złota, wielkiej wartości i malowniczego wdzięku, którą sobie (jak ongi strój Polski) i Grecy nie raz przekazywali z ojca na syna.
Marko przeciwnie, przybywszy cichaczem do Koryntu, nosił swój skromny ubiór górnika, rodzaj błękitnego żupana, burkę o śnieżnych kędziorach z domasznego koźlęcia, i broń bez wszelkich ozdób… ale z ozdobą sławy zdobytej! Jedyny zbytek jego stroju stanowił szeroki pas wełniany, śnieżnej białości, roboty jego siostry Anieli.
Colokotroni zmieszany skromnym pozorem bohatera Suli, skrócił swe odwiedziny i przysiadł zaledwo, ale nazajutrz wrócił w szorstkim ubiorze Klefta: z fezem płomienistym, fustanellą zdziurawioną od kul, kindżał zrdzewiały, i długi samopał na taśmie przez ramię zawiśnięty. Na ten widok rozrzewniony Botzaris rzucił się ku niemu, porwał go w ramiona i zawołał: „Jeżeli tak, to owszem! Bracie mój, oto jesteś znowu Palikarem, teraz znowuśmy swoi, uściskajmyż się po bratersku!“ Zdaje się, że ci dwaj męże spotkali się tylko w Korfu i w Koryncie. Colokotroni, najdzielniejszy wódz Morei, jeden z najzawołańszych Kleftów, jakich Grecja wydała, mimo wielkiej różnicy charakterów i zdań, okazywał zawsze Botzarisowi największą sympatię i poważanie. Oto — jak zgodzić się mogą wodzowie najróżniejsi, jeżeli ojczyznę i świętą sprawę jej, za którą walczą, miłują więcej jak siebie.
Poruczył Colocotroni zaraz Botzarisowi żołnierzy (stratjotów), mających pod jego wodzą odejść do Selleidy. Botzaris nie przyjął tego zaszczytu. Pragnął on, by interwencja Morei na rzecz Epiru przybrała charakter wielkiej doniosłości, manifestacji narodowej, dowodzącej wymownie, że wszystkie prowincje greckie działają w zjednoczeniu, i jeden zdźwięk patrjotyczny stanowią. Skłonił też prezydenta senatu Maurocordato, by stanął na czele hufców. Wkrótce potem (w maju 1822) przybył tenże do Patras, przebył Missolonghi i skierował się ku Epirowi z zebraną armią, w której szeregach mieściło się mnóstwo Filhelenów: Francuzów, Niemców, Włochów i dzielnej Polonji. Mała ta armia, po raz pierwszy okazała Grekom, podniesionym na duchu, obraz wojska regularnego; był tam regiment grecki, zupełnie po europejsku urządzony. Był to wielki wysiłek, i największy dowód poświęcenia ze strony Kleftów, żyjących i walczących dotąd jak orły wolne w ich górach, że się dobrowolnie poddali dyscyplinie i wymogom armji regularnej, tak różnej od ich wypraw awanturniczych.
Maurocordato zgadzał się we wszystkiem z Botzarisem; rozumiał że wojnę narodową skupiać trzeba w Epirze, i do tego dążyć wszelkimi siłami. Oto co mówi Trikupi w swej historji Grecji: „Jedynie opór Kiaffy wstrzymywał wojska Kurszida Paszy gotowe rzucić się na Akarnanję. Niezmiernie ważnem było więc dla Grecji, utrzymać się przy tej twierdzy i skoncentrować walkę wśród Epiru.
Dlatego Maurocordato, zaledwie wylądował w Missolonghi postanowił obwarować się w Makzinoros[1] i całą siłą godzić na odebranie Kiaffy“. Niestety siły prezydenta i Botzarisa nie były dostatecznemi; wynosiły zaledwo 3000 ludzi. Prezydent i Filheleni uznali konieczność zdobycia powyższego miasta, dla zyskania punktu oparcia i komunikacji z resztą Grecji, zanimby pomknęli ku górom Suli; było to tylko powtórzeniem usiłowań niedawnych Botzarisa. W połowie czerwca 1822 Grecy osiedli na wzgórzach Komboti, o dwie godzin prawie od Amfilochji, a wkrótce Filheleni, żądni sposobności odznaczenia się wobec tych, za których sprawę walczyli, posunęli się aż ku warowni Peta, dla przecięcia wszelkiej styczności między obrońcami Arta a wojskiem tureckiem, zajętem oblężeniem Suli. Przywiedzeni do ostateczności wskutek rosnących sił nieprzyjacielskich, bez żywności, Suljoci wysyłali gońca za gońcem do kwatery generała Komboti, błagając natychmiastowych posiłków. Botzaris i Maurocordato złożyli radę wojenną w nocy pod gołem niebem, nad rzeką Potimi. Obok obcych poruczników, byli tam księża siwobrodzi, garstka Suljotów w białych burkach, o gestach gwałtownych, śmiałem wejrzeniu i wyrazistych rysach, uwydatnionych zwyczajem golenia brwi i czoła; górale Pindu o szerokich pasach, przetykanych skałkowemi pistoletami; wreszcie kilku Albańczyków surowych, słuchających z niemą grozą dyskusji narad wojennych, jedni stojąc z brodą opartą na lufach karabinów, inni siedzący wschodnim obyczajem z nogami pod siebie i palący na pozór obojętnie długie nieodstępne nargile drewniane. Uchwalono, że Botzaris uda się w 500 ludzi dla wsparcia walczących w górach, Filheleni zaś, poparci przez Albańczyków, działać będą tymczasem w jego celu w okolicy Peta. Botzaris wyruszył nazajutrz, przebył strumień Arta o dwie godzin od miasta tegoż imienia, i ukryty w lasach czekał nocy, by przejść cichaczem pod czaty tureckie. Eskapada ta, godna hartu Annibala, jest szczytem rycerskiej niezłomności w nieszczęściu. Napróżno udawał, że chce iść płaszczyzną, wykonywał fałszywy marsz po marszu w różnych kierunkach by omylić czujność wroga: ciągle trafiał na niezwalczone przeszkody. Po upływie tygodnia, zbolały, upadający z utrudzenia, powrócił do Komboti; zostało mu z pięciu set, trzydziestu dwóch ludzi, reszta poległa w ciągłych utarczkach, lub zrozpaczona rozpierzchła się w wąwozach Pindu. Fortuna była nieubłaganą dla Greków, a mała przestrzeń ziemi zdobytej, zdawała się niknąć na nowo… zdobyta tylą trudów nadludzkich. W tejże chwili Toxyda Gogos zjawił się w obozie Maurocordata z tysiącem ludzi. Pomoc tę, jak z nieba zesłaną, wódz jednak, wahał się przyjąć. Albańczyk ten nie był czystym człowiekiem, sława jego dwuznaczną, nadto vox populi posądzał go o zgładzenie Kitzosa Botzaris[2], ojca dzielnego Marka. Był to starzec butny, wychowanek szkoły Ali Paszy, któremu dochował wiary. Po upadku Janiny Gogos łączył się z Kurszidem Paszą. Słusznie więc podejrzewano szczerość jego zamiarów. Botzaris, głuchy na krzyk własnego serca, w imię sprawy ojczystej, podaje dłoń mordercy swego ojca, godzi się z nim i skłania Maurocordata do korzystania z tej pomocy niezbędnej. Wezwał Gogosa do swego namiotu i zawołał: „O mój ojcze! jeżeli prawda jest, że ten człowiek był twoim wrogiem, niech się cień twój nie zżyma! Ojczyzna żąda, bym mu wybaczył.“ Więcej jak to, wyciągając doń prawicę, dla pozyskania go dla sprawy, rzekł: „Mężu, jeźli szczerze będziesz w zakonie naszym postępował, obiecujęć dać córkę moją za żonę twemu synowi.“
Czy podobna! Botzaris popełnił w dniu tym błąd, o który oskarżać trzeba chyba wielkość jego duszy. Gogos udając rozczulonego, dybał na zgubę Greków. A za zgubę ich płatnym był od Kurszida.
W kilka dni potem wszczęła się walka pod Petą. Podły ten i nikczemny starzec, któremu dano ważne stanowisko, uszedł z placu w najważniejszej chwili, i Grecy w skutek istnej, długo wytrzymanej rzezi, zostali pobici. W walce tej bohatersko odznaczyli się wszyscy Filheleni. Tylko osiemnastu Filhelenów po tej bitwie z dziewięćdziesięciu sześciu pozostało przy życiu. Cześć im, cześć!
W parę dni poszła wieść, że Suljoci wygłodzeni i zmordowani, wobec przemocy, broń złożyli[3].
Wolni od tylu wieków w swych górach, kiedy Grecja jęczała w niewoli, o losie tragiczny! Suljoci z kolei ginęli teraz i tracili ojczystą ziemię z pod nóg, kiedy jutrzenka swobody poczęła już świtać nad Helladą. Byli oni jej zwiastunami, poprzednikami ofiarnymi. Z upadkiem Suli, Maurocordato stracił wszelką możliwość opanowania Epiru. Wrócił ku Missolonghi. Wojsko jego o trzecią część osierocone, zamiast upadku, okazało wielką dzielność ducha. Stać w niepowodzeniu, największe to dzieło. Garstka ta walecznych cofała się w wielkim ładzie, piędź ziemi jedną po drugiej opuszczając, krwią swą zroszoną daremnie. Wśród cofania korzystali z każdego pomyślnego miejsca, by szarpnąć nieprzyjaciela wydaniem utarczki. I tak pod Lutraki, Machala, Wrachori, Wonitza i Kefalowrysis, dali dowody bohaterstwa, ku czemu niemało przyczyniała się dusza ich oddziału Botzaris i Filheleni. Wreszcie 21. października, w sto ludzi już tylko, ścigani przez 1000 Turczynów, dosięgli Missolonghi, którego oblężenie dało Grecji nowożytnej jedną z kart wiekopomnych, godnych walk starożytności i pieśni Homera!
„Jakże chciałbym być ptaszkiem, mówi pieśń gminna, by ulecieć ku Missolonghi, widzieć, jak tam w słońcu grają pałasze, jak błyszczą bagnety, jak te niezwyciężone sępy Rumelji „robią wojnę“. Czarne stosy kości urastają pod Missolonghi, z nich zrodzą się żołnierze, i lwy Suli będą miały swą radość!“[4]
- ↑ Pasmo gór, dotykające na wschód Amfilochji i Paracheloidy.
- ↑ Tenże nie mogąc znieść męki wygnania, tajemnie wrócił do Janiny, nazajutrz zamordowany. Śmierć jego przypisują Gogosowi.
- ↑ Jedni udali się do Korfu, drudzy do Missolonghi, a z temi i rodzina M. Botzarisa. Jego żona Chryzeis po upadku Ali Paszy przeszła w niewolę Kurszida. Ten pod grozą imienia Botzaris był dla niej pełen uszanowania, wojsku przed nią defilować kazał i pytał jej, czy który z żołnierzy nie przypomina jej męża? Smutna Chryzeis wskazała jednego, którego niska postać zdała się jej go przypominać. Jak to? zawołał Kurszid, sam atletycznej budowy, jakim sposobem mąż tak mały mógł tak wielki cios armji mojej zadać?!
- ↑ Patrz zbiór ludowych pieśni p. M. Zampelios.