Bohaterowie Grecji/II. Marko Botzaris/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugenjusz Yemenis
Tytuł Bohaterowie Grecji
Wydawca „Ruch literacki“
nr 30—45 /1876
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Władysław Tarnowski
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Marko Botzaris.[1]
(Temistoklesowi i Izabelli Anino, bratu i siostrze, którzy pięknością i miłością ku sobie przypominali grupę Oresta i Elektry wędrownemu artyście, w domu ich podejmowanemu tak, jak u nikogo z ziomków, ten przekład z niezmienną serdecznością poświęcam. Po raz drugi w Atenach nie zastałem już ojca waszego, a was sierotami. Nie zapomnę jednak pola, jakie otworzył przed koncertem w swym domu, dla zapoznania artysty z obcą mu publicznością. Cześć ode mnie jego pamięci, a wam pozdrowienie braterskie od tłumacza, co Grecję ukochał „na zawsze“.)
W.T.
I.

Oto imię, które Grecy wymawiają z największą dumą. Syn Kitsosa Botzaris, który przesunął nam się w górach Suli, urodził się on r. 1788, i spędził pierwszą młodość w Wurgarelli, wiosce pod górami Dżumerka, na północ sąsiedniej od Selleidy, w Altamamej.
Po klęsce Suljotów w r. 1803, Kitzos na próżno próbował ochronić tych, co się w koło niego zgromadzili. Napadnięty przez wojska baszy Janiny, zamknął się w monasterze z kilką set żołnierzy, kobiet i dzieci, i przez kilka tygodni wytrzymał powtarzające się szturmowania Albańczyków. To było szkołą wojskową młodego Marka Botzarisa. Ale monaster zdobyto, a obrońców jego wymordowano. Kitzos, Marko i pewna niewiasta, której imię dla historji stracone, w troje zdołali się przedrzeć przez bandy tureckie, i dostali się do Parga. Marko Botzaris był jednym z Greków, którzy poszli służyć wojskowo we Francji. Pobyt jego tamże nie zostawił żadnych śladów; w lat kilka wrócił do Korfu, by zorganizować oddział Suljotów.
Kolokotroni[2] powiada, że go spotkał r. 1814 w chwili, gdy miało nastąpić starcie między Francuzami a Anglikami. Kolokotroni był w służbie angielskiej. Wabił on Marka, by przeszedł na jego stronę. Jakże chcesz, odrzekł tenże, bym opuścił sztandar, któremu przysiągłem? Każdy z swej strony! Gdy strzały ustaną, uściskamy się. Kolokotroni uznał tę wierność Marka, po skończonej bitwie uściskał go i obyczajem Greków złączył się z nim węzłem braterstwa. Pobyt Botzarisa w Europie, widok wielkich wypadków, których był świadkiem, dały mu niesłyszaną wyższość nad wszystkimi wodzami w wojnie o niepodległość. Nie umieli oni się pod wpływem barbarzyństwa, w jakiem wzrośli i na które patrzyli, otrząść z wzajemnej zawiści i knowań, które tyle rozczarowań sprawiały szlachetnym Europejczykom, przybyłym do Grecji r. 1820 i 1824, którzy przepełnieni ideami i tradycjami klasycznemi, sądzili, że zaraz spotkają Aristydesów, Militiadów lub Filipomenów w każdym z przywódców oddziału helleńskiego. „Jeden“ Botzaris odpowiedział oczekiwaniu cudzoziemców, którzy walczyli przy jego boku, i urzeczywistnił ich ideał. Filhelleni, których pytaliśmy, lub czytali wspomnienia, w jeden akord uwielbienia dla tego bohatera zstrajają swe głosy i stwierdzają słuszność nadanego mu imienia Leonidasa. Z wszystkich olbrzymów starożytności, ten jeden wzbudzał zazdrość Botzarisa swą chwałą; mówił o nim bezustannie i marzył o wynalezieniu sobie drugich Termopylów i podobnej śmierci.
Z gorącym patrjotyzmem, z lwią odwagą, łączył on żywą bystrość umysłu, łatwość wysłowienia, która bez usiłowań wznosiła się do potęg wymowy, znajomość gruntowną rzeczy wojskowych i potężną żądzę sławy. Zjednał sobie wszystkich, co się doń zbliżyli, słodyczą obejścia, a ogólny szacunek zacnem postępowaniem i nieposzlakowanym charakterem. Można rzec, że życie jego o tyle wolne jest od wad, ile mieści przymiotów i wielkich czynów. Edward Blankiers, członek komitetu Helleńskiego, długo bawiący w Atenach, znający osobiście Marka Botzarisa, takie o nim składa świadectwo: „Obok przymiotów, jakie daje wychowanie i wykształcenie, Marko Botzaris odznaczał się wszelkimi cnotami, przystępnemi człowiekowi, a były one tak pełne w nim prostoty, że przykład ich znajdujemy tylko w Plutarchu. Od pierwszej młodości był nadzieją, a później podziwem swego kraju, jako obywatel, patrjota i żołnierz.“ Jak cała prawie rasa Suljotów, Marko Botzaris był niski, blondyn, zwinny i silny, po grecku nosił długie włosy, opadające mu na ramiona. Fizjonomia jego, równie jak charakter, miała wyraz słodyczy, energji i śmiałości, a osoba jego niewiedzieć jakiem urokiem oczarowywała każdego, który doń się zbliżył. Botzaris był bohaterem w całem znaczeniu tego wyrazu. Historja, najbezstronniejsza, zebrawszy wszystko za i przeciw, nie rzuciła najmniejszego cienia na tę postać romantyczną, którą nowsza poezja grecka otoczyła takim urokiem.
W r. 1820 Marek wylądował na wybrzeżach Chamuri z kilku set Suljotów, wróconych z wygnania. W tej epoce, Ali Pasza blokowany był w Janinie, brawując przez 12 lat wyroki śmierci, wydawane przeciw niemu przez sułtana. Oblężony przez 20.000 ludzi, pod Seraskierem Izmaelem, bronił się z całym szałem rozpaczy i nie posiadał już jak swój pałac nad jeziorem i górę Suli, gdzie wzniósł warownię najeżoną działami na miejscu słabej wieży Kiaffa. Marko Botzaris przekraczając granice Epiru, pragnął przejść jak najprędzej ku „meteczom“[3] gór Suli, w których oczekiwali go jego towarzysze. Nie sądząc, by chwila powstania Grecji dojrzała już, chciał pozostać w pośrodku między sułtanem a jego buntowniczym współzawodnikiem, i sądził, że siły obu osłabną w tej wojnie domowej. Tymczasem, chciał z góry Suli uczynić ognisko rewolucji Greckiej, tak jak to uczynili Moskale w r. 1790, ale szybki pochód wypadków uniemożebnił wykonanie tego zamiaru. Za radą sędziwego Nothi Botzaris, stryja Marka, Suljoci w liczbie 800 z dziećmi i żonami udali się do kwatery Izmaela Paszy pod Janiną, prosząc, by na ich ryzyko wolno im było zająć Suli, w których stał jeszcze silny oddział Alego Paszy. Żądali równie powrotu a nietykalności wszelkich przywilejów, jakich używali ich ojcowie. Izmael przystał na wszystko, byle pomogli mu w szturmie Prewezy, którą bronił zacięcie Wely, znany nam syn Alego. Preweza w parę dni padła pod ciosami Suljotów i M. Botzarisa, którzy upomnieli się zaraz o należną nagrodę.
Izmael[4] dla różnych wybiegów odłożył dotrzymanie obietnicy. Suljoci przebiegli a roztropni, postanowili nie brać żadnego udziału w walce, i patrząc na nią z daleka, osiedli w wiosce St. Nikolas, nad jeziorem Janiny, u stóp góry Paktoras. Ali o tem uwiadomiony, począł ich wabić ku sobie. Środek jakiego użył dla skrytości, był taki: Cały dzień kazał strzelać na biwak grecki, i wystrzelił na niego mnóstwo bomb. Żadna jednak nie wypaliła. Grecy zdziwieni tym fenomenem, rozłupali wszystkie, z razu skłoni myśleć, że to jakiś cud, znaleźli w każdej bombie kilkanaście sztuk złota i bilet od Ali Paszy, obiecujący wszystko i wzywający posłów Suljockich do siebie. Żądał, by na znak zgody zapalili trzy płomienie i zeszli ku brzegowi do Gany, kędy łódź na nich czeka. Marko Botzaris udał się zaraz z kilkoma towarzyszami. Stary lis użył wszelkich fortelów, by sobie zjednać dawnych nieprzyjaciół tak przez niego skrzywdzonych, roztworzył przed nimi firman sułtana, który polecał wygubić wszystkich chrześcijan, a najprzód Suljotów. Kapitanowie podpisali ofiarowany im układ, na mocy którego Ali oddawał im cały kraj i ofiarował zakładników.
Między greckimi mieli być: żona, brat i dzieci Botzarisa. On sam na próżno ofiarował się za zakładnika. Cały hufiec z nim przybyły temu się sprzeciwił; Botzaris zaś sam ofiarował za zakładnika swe dzieci, i tę Chryzejs, żonę swą, która więcej jeszcze słynęła z cnót jak z piękności. Z swej strony Ali Pasza dał mu najmłodszego i najulubieńszego z swych synów, Hussejna Paszę. Wymówił sobie tylko, by wieża w Kiaffie wzniesiona, była jego własnością, i że Albańczyków z niej nie wypędzą. Suljoci naiwnie przyjęli ten warunek, nie zważając, że dawna wieża Kiaffy, mieszcząca sumum 50 ludzi, została zastąpiona całą fortecą, całą załogę mogącą pomieścić. Następnej nocy udali się do Kiaffy, ale Marko Botzaris, z którego charakterem nie zgadzała się nocna ucieczka, wzbronił się wyjść z obozu przed świtem. Rano wyruszył, i ostrzeliwując się patrolom tureckim, wszedł w góry i dopędził towarzyszy wieczorem (w grudniu r. 1920). Kto sobie wystawi zdumienie Suljotów, gdy u wejścia w góry zastali całą hydrę napiętrzonych murów fortecznych, zamiast dawnego Pyryot w Kiaffie? Ograniczyli się rozstawieniem swych straży na głównych punktach warowni; zarazem oświadczyli Wezyrowi, że syn jego zamknięty będzie w Suli, dopóki kluczów Kiaffy im nie oddadzą. Nowy teatr wojny trzeba choć kilku słowami naszkicować. Selleida, którą unieśmiertelnił Fotos Tsawellas, na zachód jest równie łagodną i uśmiechniętą, jak na wschód ponurą, i porozdzieraną gardzielami najdzikszych rozpadlin i wyżłobień. Okolica ta, zwana Chamuri, zamyka cały kraj między Tyamis a Acheronem, od morza Korfijskiego na południe, aż do gór Olchinijskich na północ. Część północna Chamuri, zwała się Tesprocją; ta która zbiega się ku morzu, zowie się Cestriną i Aidonią. Tam to starożytni umieścili państwo Plutona, i tam znajduje się jezioro Acherus o parę mil od przylądku Glykys. Od tego portu idąc w górę ku przeciwnemu brzegowi Acheronu, idzie się tą samą drogą, którą przebiegali starożytni, idąc z drżeniem ku wyroczniom Dodony. Z tegoż portu Glykys, idąc ku południowi, schodzi się w kanton Rogu, który oznaczał dawną Kassiopeę. Kraj wzgórzysty, czasem bogato roślinny, gdzie pasterze Epiroccy zwykli zimować.
Na wschód graniczy z Arachtusem (dziś Lurcha) na brzegu którego stoi miasto Lorux, nie daleko od miejsc, gdzie była Ambracja, której zaledwie kilka szczątków zostało. Ta piękna prowincja tworzy szeroką płaszczyznę, całą zasianą łąkami i lasami; wznosi się na północ aż do szorstkich gór, tworzących pasmo Warjados i pięciu studzien, o 5 godzin od golfu Arta. Ali Pasza u pięciu studzien utworzył karawan seraj obronny, i na tem miejscu najbardziej zależało Suljotom, bo jest kluczem drogi morskiej do Janiny, i krótką drogą oddzieloną od gór Dżumerka, schronienia najdzikszych Kleftów Epiru.
Podróżny schodzący tą pochyłością od Selleidy ku Arta, ma przed oczyma najrozkoszniejsze panorama, gdy czystą jest atmosfera: na pierwszym planie powstają iglaste wierzchołki, ciemne otchłanie i śnieżne pasmo gór Suli; u nóg jego śmiejąca dolina Arty zbiega aż do morza, które z nią igra, bryzgając w półkolach modrą falą i pian podmuchem, góry zaś Akarnanji najwyższe, służą za ostatni plan obrazu. Na wschód wreszcie, po nad alpą[5] szmaragdową Dżumerki, wysokie szczyty Pindu, których masa imponująca nadaje całości czarownej charakter olbrzymi, pełen tęsknej melancholji. Dla nadania wojnie, która wkoło Selleidy toczyć się miała, charakteru narodowego i widocznych korzyści, Botzaris pospieszył zbliżyć się do chrześcijan Tesprotyjskich. Suljoci pozbywszy się przesądów dawnej wygórowanej wyłączności, która ich osamotniła i zgubiła ostatecznie, postanowili zawrzeć braterstwo z wszystkimi okolicznemi plemionami greckiemi. Po raz to pierwszy widzimy zbratanie się gór z płaszczyznami, a mała republika Suljocka, występując z wyłączności, jaką się otoczyła w skutek naiwnej dumy, rozszerzyła się raptem od Janiny do kantonu Loru nad morzem. Tak więc mężny Botzaris stanął na czele 3.500 walczących.





Zniewolony złą wiarą Izmaela do chwycenia broni pierwej niż zamierzał, Marko przede wszystkiem wziął się do przecięcie wszelkiej styczności między nieprzyjacielem a miastem Arta, stolicą Amfilochji. W tym celu opanował karawan seraj warowny, który bronił przejścia tak zwanego „pięciu studzien“, o 5 mil na południe od Janiny. Panem będąc tego miejsca, mógł zarazem podać dłoń wojowniczym Kleftom w górach Dżumerka, z których śmielsi poczęli się już kupić koło niego. Wtedy po raz pierwszy echa Epiru powtórzyły Δεύτε, πυι δες τών Ελληνων! (naprzód! dzieci Hellady!) hymn narodowy, podłożony pod arję Marsyljanki, wprowadzony przez Suljotów, służących ongi pod sztandarami Francji. Śpiew ten prędko rozpowszechniony, rozpłomieniał ducha w najważniejszych zwycięztwach. Utrata przesmyku „pięciu studzien, opanowanego przez Suljotów“ rzuciła popłoch w obozie Izmaela. Turcy wybrali w zabobonności swej 36 oficerów, którzy mieli na tę intencję powtarzać po dziewięćdziesiąt razy na dzień Iszy rozdział Koranu, i 36 Derwiszów, którzy równocześnie mieli otrzymać dziewięćdziesiąt plag dyscyplinarnych od swych przełożonych. Ta satysfakcja dana prorokowi, którego zagniewania objawem miało być powodzenie chrześcijan, miała za następstwo, że wysłano 5000 piechoty i konnicy dla odbicia karawan seraju od Suljotów, których tam było 250.

Ci, ostrzeżeni przez Ali Paszę, przypuścili wroga aż pod stopy forteczki, i przyjęli rzęsistym ogniem. Niemniej Muzułmanie szturm rozpoczęli; ale w tejże chwili, z innego wąwozu gór, ukryty Marko Botzaris wpadł na nich z garstką zbrojnych, rozbił, i ścigał aż do forpocztu Tyriaki. Poczem z największym pośpiechem wrócił ku „pięciu studniom“, dla uwolnienia jeńców wojennych. Jeszcze nie zdążył wrócić, a już dzicy Suljoci ścięli kilku, wywieszając ich głowy jako trofee. Przerwał groźnie to dzieło, on, który nigdy swego zwycięztwa krwią bezbronnych nie skalał. Głównym jego trudem obecnie było wprowadzenie karności wojskowej europejskiej wśród małych band koczowniczych, na czele których jako partyzant stanął, a jakiej świadkiem bywał w bitwach europejskich. To też wojna o niepodległość ojczystą, z Markiem Botzaris przybiera charakter wzniosły, na którym dotąd jej zbywało. Przestaje być szeregiem bójek i krwawych rozbojów wzajemnych, nieopartych na żadnych rezultatach politycznych, epizodów bezładnych, tryumfów bez jutra. Nowy wódz wiedzie ich do celu świadomego, wszystkimi możliwymi środkami, do celu, którym jest wypędzenie Turków nie jak dotąd z jednej wioski, góry, lub choćby prowincji, ale z powierzchni całej Hellady! Dzięki powodzeniu Botzarisa, powstanie chyżo się wzmogło. Kassiopja zerwała się jak jeden mąż. Sami Albańczycy poczęli mierzić sobie usługę u Izmaela. Dwaj główni ich wodzowie, Tabir Abbas i Hagos Bessiaris, kolejno sprzymierzeńcy Alego, to sułtana, przeszli pod sztandar Botzarisa. Seraskier mocno poturbowany, pozbawiony posiłków, użył adiutanta swego Bakir Dżokador, jako pośrednika z Grekami Selleidy (Luty 1821). Ci przystali na zawieszenie broni jednomiesięczne. Polemarka, nierad bezczynności Grecji południowej, użył tego czasu do wysłania emisarjuszów, którzy by wieść o zwycięztwach rozsiali. W kilka tygodni ciż powrócili do Suli z wielką nowiną: oto Germanos[6], metropolita Patrasu, manifestem bohaterskim, datowanym 26. marca 1821, ogłosił niepodległość Grecji, zawezwał ziomków pod sztandar swój, a za świadków — narody.
Turcja zastąpiła Izmaela, pomówionego o niedołęstwo, Kurschidem, Paszą Morei. Ten opuścił parę dni potem Tripolitzę, zostawiając tam skarb i harem pod strażą Albańczyków. Przybył pospiesznie do Epiru i stanął pod Janiną w chwili, gdy minął czas zawieszenia broni. Ali Pasza przerażony, wreszcie postanowił oddać chrześcijanom cytadelę Kiaffa, dla większego ich zobowiązania. Powstańcy Epiru, groźnej przeszłości świadomi, gromadnie schronili się w góry Suli. Odtąd życie Botzarisa jest nieprzerwanem pasmem bojów, epopeją nieprzerwaną „w czynie“, dzielącą się na trzy rapsody: Oblężenie Arta, kampania Epiru 1822, i wreszcie bitwa Karpenitzi.
Oblężenie Arty (1821) główny rozgłos broni Marka rozniosło. Arta, stolica Amfilochji, leży o 12 godzin od Suli, a o kilka godzin od morza i portu Ambracji. Klimat jej łagodny, ziemia bujna, kwieciste ogrody, gaje wonne pomarańczowym kwiatem, błękitny port, najeżony szkieletami masztów, bogate karawany co dzień wychodzące ku prowincjom północnym, z swem arcybiskupstwem, z dwudziestu sześciu kościoły greckimi, których bizanckie kopuły malowniczo wyzierały z pomiędzy lśniących minaretów i moszei[7], miasto to, po Janinie, było wówczas najważniejszem w Epirze. Dziś nikt by nie poznał jego dawnej świetności. Rząd turecki, wierny tradycjom swego feudalizmu, nie podźwignął go z upadku.
Prócz wspanialszych mieszkań kilku rajasów zbogaconych w Grecji, a chytrze kryjących swe bogactwa przed okiem jastrzębia, nie widać w tych stronach podległych Turcji nic, prócz nędzy ludu i opieszałości władz krajowych. Niemniej, szafir niebios, który się nie zmienił, jeszcze Artę malowniczą przedzierzga w jedno z najcudniejszych ustroni…
Mimo, że Arty broniło 10.000 ludzi i silna artyleria, Botzaris nie myślał o niczem jak o jej opanowaniu, które czyniło go panem okolicy, otwierało stosunki z flotylami hydrjockiemi i powstańcami całej Akarnanji. Po raz to pierwszy ten naród bezładny, od wieków ujarzmiony, miał zdobywać miasto i wytrzymać ogień walnej bitwy. To właśnie uśmiechało się wodzowi. Niczego nie szczędził ku temu przedsięwzięciu. Olbrzymie groty tamtejszych gór stały się arsenałem i spichrzem doraźnym, strzeżonym przez starców i mnichów. W czterech wsiach Selleidy powstały szpitale rannych. Bory Tesprocji i kantonu Rogux zostały przecięte liniami, a na drzewach porobiono drogowskazy. Na szczytach gór Amfilocji osiadły czaty, dające sygnały, i śledzące ruchy wroga z swych orlich wysokości. Wreszcie, wzmocnił Botzaris przesmyk „pięciu studzien“, i osadził załogę mogącą stawić czoło Kurschidowi Paszy Morei. Wtedy atakiem wykonanym w kierunku Wariades, odwróciwszy uwagę Seraskiera, Marko z 600 ludzi spuścił się cichaczem z Suli, dawszy hasło Chamidom na granicy kantonu Rogux.
Niestety, liczył on optymizmem szlachetnej naturze właściwym, na Albańczyków z sobą sprzymierzonych; ledwo opuścił góry, dowiedział się, że przeniewierczo na nowo rzucili się w objęcie sułtana. Wzmocniony tą klęską o tyle o ile daleki od złamania się pod ciosem, postanowił nie wracać do Suli, póki nie opanuje pewnej styczności z morzem. O własnych siłach bez podzianej pomocy nie marzył o zdobyciu Arty na teraz, przerzucił się szybko w okolicę Reniassa, położoną wobec wyspy Paxos, na wybrzeżu kędy stała starożytna Kassiopea. Po krwawej utarczce opanował tę miejscowość i osadził swą załogę; poczem zwracając się na północ i spadając tam, gdzie go się Turcy najmniej spodziewali, zdobył w Atamanji fort Plaka, z którego chciał średnicę swych działań utworzyć. W parę dni rozbił korpus idący Kurschidowi Paszy na pomoc, następnie spotkał się z Izmael Paszą w górach Olichimji, i znów go poraził. Tak odnosząc częściowe korzyści nad oddziałami, którymi Kurschid ścigać go zamierzył i ruchy partyzanckimi nękając wciąż wroga, wrócił wreszcie w góry Suli po tych gromkich zwycięztwach.
Nie sama miłość ojczyzny była mu bodźcem. Wiadomo, że cudna Chryzeis z dziećmi jego, byli zakładnikami u Ali Paszy, i że ich wyzwolenie zawisło od powodzenia chytrego sprzymierzeńca. Marko dla tej pięknej i poświęcenia pełnej niewiasty, nie posiadał się z czułości pełnej namiętnego uczucia, tak różnego od zwykłego Suljotów do swych żon stosunku. Kobiety Suli, słynne z swej odwagi, dorównywające nie raz mężom w władaniu bronią, o duszy męskiej, w której patrjotyzm, honor i nienawiść bisurmana wyrugowały wszelkie niewieście uczucia. Przeciwnie piękna Chryzeis, w Korfu wychowana, łączyła w sobie wszystkie przymioty płci swojej właściwe. Miłość jej bez granic dla Botzarisa, ciągła obawa i boleść z powodu nieustannych niebezpieczeństw, któremi on tylko oddychał, zostawiły wspomnienia w gminnych pieśniach tych okolic Grecji. Improwizatorowie Epiru przeczuli, zdaje się, ten najdelikatniejszy zakąt uczucia swego bohatera i źródło jego smutków. Śpiewali oni bohaterstwo dziewic Moscho i Chaido, ale pięknej Chryzeis poświęcili ustępy najtkliwsze, pełne rzewnej melancholji:
„Chryzeis (mówi pieśń gminna) siedzi nad litym haftem, ale jej czarne oko nie idzie za robotą: patrzy ono w chmury i śledzi ich bieg.
„Serce moje zatrzasnęło swe wrota — zamknięte jest, nie wesołe jak ongi! — Łzy uchodząc moim źrenicom, tworzą gorzkie jezioro, morzu podobne“.
„Przynieś mi żałobne szaty (mówi inna pieśń); od trzech miesięcy nie mam żadnej wieści. — Skonał — albo ja skonałam w jego pamięci!
„Ptaszyna siadła na cyprysie — i świegoce: Nie zginął — ani zapomniał. Gromi wroga w Wariades, w Systrani, w Lelowo. — Obiecał dziesięć tysięcy łbów Ali Paszy, by cię wykupić; sześć tysięcy już padło.
„Niedługo okrutnik Ali zapłacze widząc cię odjeżdżającą z orszakiem bohaterów“… i t. d.
Ostatnie słowa zdają się świadczyć o zakochaniu się wezyra w brance. O tem powzięliśmy świadectwo podania z ust jednego z pasterzy, koczujących pod wieczystemi oliwami na wzgórzach otaczających Ateny. Tylko mały okruch tej pastuszej piosnki ostał się w naszej pamięci. Świadczy on, jak Chryzeis postępowała względem groźnego Paszy:
„Nalej mi czarę — mówił jej Ali — i daj mi się zachwycać tobą, gdy ją wypróżnię.
„Chryzeis pokraśniała z oburzenia — Nie jestem twą niewolnicą bym ci nalewała czarę — jestem wnuczką prymasa — a żoną Marka Botzarisa!“
Marko, mimo całej żądzy wyparcia wroga i powrotu do rodziny, nie zdołał pokusić się o zdobycie Arty, aż w r. 1821. Oszukany wiarołomstwem Albańczyków, zmienił plan. Oblegać z małemi siły w sposób zwykły tak silne miasto, widział, że niepodobna. Znając swych żołnierzy, wolał poruszyć tę sprawę zgodnemu z ich charakterem dzikim i niepodległym, jednemu uderzeniu niespodzianemu. Porozumiał się z wodzem Akarnanji Karaiskos, który 1000 mężów obiecał, i opuścił Suli 11. listopada 1821, na czele 300 Palikarów. Liczył, że w nocy przebędzie płaszczyznę Amfilochji, i o świcie wpadnie na Turków niespodzianie, łącząc się z Karaiskosem, który miał zaatakować od strony południowej. Ten plan bohaterski nie był bez podstawy, zważywszy, jak łatwi Turcy do cofania wobec dzielnie nacierającego przeciwnika. Jak na złość pasterze tureccy, zoczywszy ruchy Suljotów, wzniecili alarm w Arta. Parę tysięcy Albańczyków pospieszyło bronić wału, pod którym płynął Inachus, i który Botzaris przebyć musiał, nimby mógł miasto opanować. Niemniej spróbował szczęścia. Mimo pogróżek wodza i uroczystej chwili, Grecy nie zaniedbali obyczajem datującym z czasów Homera, obrzucić mnóstwem obelg nieprzyjaciela przed samą bitwą. Opowiadanie o tej bitwie historyka p. Trikupi (Londyn 1856) świadczy, że im to dodawało energji. Autor maluje obie strony zarzucające się obelgami przed bitwą, jakby dla zwiększenia swej zaciekłości.
Marko, zrozpaczony, że czas na lichosławieniu schodzi, zmusił ich do walki. W tej chwili 800 jeźdźców mostem przez Inachus wpada na Suljotów, niemogących im dostać kroku. Szybko cofają się ku wiosce Mihurti i chronią się po domach. Cztery działa niszczą kruche wieśniacze siedziby, otoczone konnicą dla obławy chrześcijan. Marko z kilkoma towarzyszy biega z miejsca na miejsce, z lwią rozpaczą dowodzi obroną, wzmacnia miejsca osłabione, i szykuje ludzi z razu w nieładzie rozpierzchnionych. Bitwa ta mająca się skończyć rzezią Suljotów, trwała klika godzin, kiedy Noti Botzaris niespodziewanie napadł od drugiej strony Turków w 400 palikarów. Stary ten wiarus, słysząc huk dział w oddali, nie wytrzymał, by nie pospieszyć na plac boju; młodość i siła odnalazły się w nim i uratował siostrzeńca, w groźnych będącego opałach. Wtedy Marko formuje kolumnę jak najgęstszą i wpada z ostatnią furją na wroga, którego z drugiej strony niespodziewanie jął szarpać Noti Botzaris. Wieczorem Suljoci byli panami pola walki, aż po wał miasta. Druga niespodziana pomoc przybywa: 2000 Toxidów łączy się z nimi. Albańczycy ci byli, pod wodzą Elmas-Beja, długo będącego pod wodzą Kurschida Paszy, który po wzięciu Tripolizy przez Moraitów postanowił przejść na tą stronę Ali Paszy a zatem Suljotów.





W dwa dni potem Toxydzi i Suljoci, którzy już byli opanowali przedmieścia, rzucili się we wnętrze Arty, spotkali się z dzielnym Karaiskos, który z swej strony przybył, i po strasznej walce zawładnęli trzecią częścią miasta. Noc rozdzieliła walczących; zdobywcy biwakowali na gruzach dymiących po walce, u stóp Akropolu miasta, kędy była warownia i domy arcybiskupie, ostatnie paszy schronienie. Szturm miano nazajutrz przypuścić, z niemałą nadzieją wyparcia wroga, licznemi klęskami zdemoralizowanego. Był to widok szczególny, derwiszów toxydzkich i popów suljockich, noc całą dziękujących błagalnie niebu za swe tryumfy. Wierzchołki gór różnej wysokości, od wzgórków Amfilochji aż do iglastych turni Selleidy, zapłonęły nocą jedne po drugich; te płomienie łączące się powietrznemi ogniwy, zwiastowały w Suli zwycięztwo chrześcijan; ale nawet przy ich radośnym blasku miał paść cień gruby nieprzychylnej znowu fortuny. Bejowie Chamuri poruszeni, naradzali się co przedsięwziąć. Zawsze pod wpływem nędznym chwilowych wrażeń, miotających jak szuwarami bagien na tę i na ową stronę, nie wiedzieli sami czy do Greków czy do prześwietnej Porty się przychylić. Służyć pierwszym nie zgadzało się z ich fanatyzmem religijnym, ostatnim zaś, broniło ich uczucie niezawisłości. Kilku posłów Kurschida Paszy skłoniło ich na jego stronę. Obiecali namówić bejów Texydy do dezercji z szeregów greckich. Następnej nocy emisariusze Chamidów zdołali dostać się do obozu albańskiego. Błagali w imię proroka Almasa ich wodza, by nie walczyli więcej przeciw własnym współwiercom i rehabilitowali się prędko poprawą.

Almas Bey uległ namowom, rozkazał zwinąć obóz i oddalić się w najgłębszej ciszy, jednak wzbraniał się walczyć przeciw swym sprzymierzeńcom. Suljoci gotowi nazajutrz do walki, spostrzegli znikniecie Toxydów. Marko jednak, licząc na zapał towarzyszy, świadomych dotychczasowych krwawo wywalczonych zwycięztw, nie zwątpił o zwycięztwie. Niestety, światła dające znać, że nowy oddział ciągnie w pomoc oblężonej Arcie, zniweczył te nadzieje. Niemniej Marko z okrzykiem bojowym rzucił się na gmachy arcybiskupie. Nie było to tyle bohaterstwo, ile uczucie wspaniałomyślności. Pamiętamy bowiem, że Karaiskos i Akarnańczycy przez wodza Selleidy zostali do tej potrzeby wciągnięci. Chciał on tą napaścią zająć wroga, by mógł od drugiej strony osaczonym tym sprzymierzeńcom odwrót ułatwić, a sam idąc na ciosy, ich od ciosu zbawić. Ale i Karaiskos żołnierz honorowy, nie chciał ustąpić z placu boju, tylko przez posłuszeństwo dla wodza Botzarisa to uczynił. Dzięki atakowi bohatera Suli, w koło którego skupiła się cała waga i uwaga Turczynów, Akarnańczycy umknęli cali i mogli wrócić w ojczyste strony. W parę godzin później, Suljoci uchodząc, rzucali się wpław i tak przebywali wezbrany ulewą Inachus. Tu nowy epizod, który słyszeliśmy z ust starych inwalidów. Przypływając do brzegu, Grecy z przerażeniem ujrzeli szwadron kawalerji nieprzyjacielskiej, zęby na nich ostrzący. Botzaris spostrzegł w tej chwili wielką trzodę wołów, które uwolnione w zgiełku wczorajszej bitwy, spokojnie krążyły w około dymiących gruzów, acz zaprzężone do taboru. Rozkazał wtedy żołnierzom, by każdy czepił się wolego ogona, bodąc go równocześnie ostrzem pałasza. Woły przerażone krzykami Suljotów i boleścią, którą im kłucie szabel sprawiało, rzuciły się w rzekę z całym taborem swych uprzęży, inne zaś spłoszone, z takim impetem wpadły wraz z taborem na kawalerję, że konie spłoszone z jeźdźcami rozpierzchły się w nieładzie.
Mimo, że wyprawa na Artę nie powiodła się i właśnie dla tego, jako dowód nieustraszonej waleczności i niezłomnego wytrwania, stanowi jej oblężenia jedną z najwspanialszych kart w życiu Marka Botzaris. On powziął ten plan dzielny, który gdyby się był powiódł, Suljoci byliby zostali panami portu i brzegów Ambracji, i mogli podać rękę powstańcom Etolji, Akarnanji i Peloponezu. Pomysł więc, acz się nie powiódł, niemniej wielkim zostanie dziś rozważany spokojnie, i jest chwałą bohatera, co go powziął. A nie powiódł się jedynie w skutek nikczemnego wiarołomstwa Toxydów. W parę dni po odwrocie Suljotów, wieża Remiasa odebraną została przez Turków. Towarzyszące temu okoliczności dowodzą, jak wojownicy Epiru pojmowali swe powinności. Tylko 53 Palikarów tworzyło załogę tej wieży. Poprzysięgli Botzarisowi bronić jej do upadłego. Achmed Aga otoczył ich w 3000 ludzi. Odparty w pierwszym napadzie, uznał za stosowne wejść w układy z wodzem powstańców Timolasem. Ten widząc niepodobieństwo obrony, postanowił poddać się z amnestią i wolnością zabrania taboru. To nie uległo trudności, z radością puścili ich Turcy do domu. Zaledwo jednak doszli brzegów Acheronu, napotkali oddział Palikarów suljockich, którzy nie tylko ich rozbroili, ale wzbronili im wstępu na ojczystą ziemię skonfederowaną, tak oburzeni byli dzicy górale poddaniem wieży Remiassa; zarzucali podłość, zdradę żołnierzom Timolasa, mówiąc, że winni byli zagrzebać się pod gruzami baszty. Ci zaś nie zdołali przekonać ziomków o przesadzie ich wyobrażeń i musieli ulec rozbrojeniu.
Dekret Gerontów wydalił ich z ojczystej ziemi. Domy ich zaś zostały od góry do dołu czarno pomalowane, jakby w istocie byli pomarli, a żony ich, nie do uwierzenia! w żałobie stanęły przed sądem wojennym, by prosić o rozwód, który prawami Suli w takim razie był dozwolony[8]. Kilka dni ci nieszczęśni przebłądzili w górach. Wreszcie, w skutek wdania się Botzarisa, skłonnego do łagodności, wdali się w to popi i u sądu Gerontów wyjednali im powrót w rodzinne strony. Ale okolica caluteńka nie chciała ich przyjąć, dokąd nie odznaczą się natomiast jakim czynem bohaterskim. Wtedy pięćdziesięciu tych ludzi rzuciło się z wściekłością w góry Tesprocji, rozbiło kilka oddziałów Kurschida, i wrócili radośnie do Suli, zmywszy w przekonaniu Selleidy popełnioną plamę w krwi wroga. Wdanie się Botzarisa na korzyść legji Timolasa świadczy, że nie sprzyjał spartańskości tyrańskiej tych ustaw Selleidy, że raczej obudzeniem stron szlachetnych w człowieku, niż zwierzęcym strachem przed karą rad byłby działał. Głównie oburzało go lekceważenie życia i indywidualności człowieka ze strony tych szorstkich sędziów, którzy od wieków ku temu w polu bitwy przywykli, wnieśli ten obyczaj i do domu, a nie mając praw pisanych, modulujących się z duchem czasu, dzierżyli je żelazną siłą tylko dziedzicząc je po ojcach w podaniu.
Oto dowód, jaką jest potęga tradycji. Nie było prawie występku, którego by doraźnie nie karano śmiercią, i zwykle też Suljoci nie czekając sądu Demogerontów (rady najstarszej), sami wymierzali sobie okrutną sprawiedliwość.
Pewien kapitan, przechodzący raz przez Parasuljotydę, spotyka trzodę baranów, wybiera najpiękniejszego, i wziąwszy na ramiona, odchodzi sobie bez żadnej ceremonji. Pasterz oburzony nadbiega, wszczyna się kłótnia, bójka, i nie byka za indyka, ale człowieka za barana tą razą bierze Nemezis, bo pasterz silniejszy ubił kapitana swą pałką.
Towarzysze kapitana porywają pastucha. Ten prosi o jedną łaskę: stawcie mnie przed Botzarisa! Dobrze. Napróżno Marko skłaniał ich do złagodzenia, przedstawiając, że ten człowiek bronił się od napaści. Odpowiedzieli, że odkąd Suli istnieje nie pamiętano, by śmierć kapitana zabitego inaczej była karana jak śmiercią.
Oto jak w kraju, co gniazdem wolności, wkrada się przesąd tworzący swawolę jednej klasy, a ta znosi niewidzialne zarody przyszłej niewoli. Marko otrzymał niemniej zwłokę wyroku. Skończyło się więzieniem. O północy bohater chcący go wybawić, zszedł do lochu, ofiarując mu worek pieniędzy. „Oto wartość twego barana, rzekł, nie sądzę cię winnym kary śmierci, boś walczył w twej obronie. Uchodź prędko, bo jutro moi żołnierze musieliby cię ścigać. Jeżeli cię złapią, za nic nie ręczę“. I dla pewności zlecił swemu Protopalikarowi (adiutantowi), by czas jakiś towarzyszył uchodzącemu.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Μάρκος Мπότσαρης — Markos Botsaris (1788—21 sierpnia 1823).
  2. Histroja wypadków greckich r. 1770 do 1830, dyktowana przez Teodora Kolokotroni synowi swemu Konstantynowi. (Ateny r. 1846. Terretti.)
  3. Meteczami zwą Grecy nie tylko zjawiska sferyczne, ale i szczyty gór, wyraźnie u nich bardzo utarte. [Być może w zdaniu pominięto: przedrostek „atmo-“, brzmiałoby ono wówczas: „Meteczami zwą Grecy nie tylko zjawiska atmosferyczne, ale i szczyty gór, wyraźnie u nich bardzo utarte.“ Takie uzupełnienie nadaje temu zdaniu większy sens.]
  4. Po Napoleońsku (!) (P. tł.)
  5. Przypis własny Wikiźródeł Alpą — autor porównuje w ten sposób górę Dżumerkę ze szczytami alpejskimi.
  6. Podróżując po Grecji, nocowałem w jego celi w klasztorze Megaspilion. (Tłumacz.)
  7. Przypis własny Wikiźródeł Moszea — meczet, świątynia muzułmańska.
  8. Kobiety mimo dzikości gór suljockich miały ważne posłannictwo czuwania nad wzajemną zgodą mężów, by kraj nie upadał. Najgroźniejszych w tym celu używały środków. Jeżeli Suljota uderzył żonę, ulegał wielkiej grzywnie, jeźli ją zabił, winien był do śmierci dać utrzymanie tylu ludziom, ile zabita, mogła dzieci zrodzić, co sąd rozstrzygał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Yemeniz i tłumacza: Władysław Tarnowski.