Bohaterowie Grecji/II. Marko Botzaris/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugenjusz Yemenis
Tytuł Bohaterowie Grecji
Wydawca „Ruch literacki“
nr 30—45 /1876
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Władysław Tarnowski
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Mieścina Missolonghi, której port może zaledwo przyjąć łódki rybackie, leży naprzeciwko Patras, na kończynach płazczyzny wklęsłej i bagnistej, po której przepływa Achelous na zachód, a Evenus na wschód, cztery mile zaś na północ poczynają falować lesiste wzgórza Aracyntu. Od strony morza Missolonghi, równie jak Wenecja otoczone lagunami, wśród których Rumeljoci żeglują z nadzwyczajną zręcznością temi wiotkiemi łódkami, które zwą monoxylos[1]; ponieważ są wydrążone z jednego kawałka drzewa, na wzór pirogów indyjskich (á la façon des pirogues Indiannes, mówi autor; czyżby więc pierogi nie były polskiem słowem? That the question!?[2]). U tych północnych wybrzeży morze jest tak niskie, że ustępuje przed wiatrami północy, a przeciwnie wichry południowe wzburzają je tak, że często w czasie morskiej burzy szeregi domów bywają zalane. Przed wojną niepodległości, niektórzy zbogaceni żeglarze, chcący użyć rozkosznego widoku rozwartego na morskie skały i horyzonty błękitami nieba świetlane, mieli tak malownicze domki, mniej wspaniałe oczywiście od weneckich pałaców, ale także na pomostach wzniesione. Missolonghi więc dwojako jest obronne: przez laguny, nie dające wstępu okrętom wojennym, i przez bagna, dla wojska prawie nieprzebyte.
Byliśmy osobiście w Missolonghi, by widzieć uświęcone to miejsce i zasięgnąć w tej mierze podań ludowych, równie opowiadań sędziwych weteranów co tam byli czynni. List, który zawdzięczałem Ihumenowi Megaspiljonu[3], wprowadził mnie do protopapy missolonghskiego. Ksiądz ten był dawnym żołnierzem, i dopiero po wyzwoleniu ojczyzny kapłaństwo rycerskie zmienił na duchowne, ujrzawszy obu synów swoich po bokach swoich, poległymi. Erudycja teologiczna tego wiarusa, który służył pod Botzarisem, często szkodowała na jego pierwotnem wychowaniu i szorstkich awanturach młodości; natomiast posiadał skarbiec wspomnień, w które skąpym nie bywał, które umiał, zapaliwszy się, odtwarzać z dziwną wymową, napawaną w nienawiści ku Turkom i własnej dumie z powodu dokonanych powinności, co tak strasznym kosztem tryumf odniosły. Starożytny mur z czasów weneckich[4], przekop na siedm stóp szeroki, zasypany gdzie niegdzie okruchami wałów, czternaście rdzawych armatek, oto, co mieli Grecy, za którymi szedł Omer Briones, co znaleźli w Missolonghi.
Maurocordato wchodząc do miasta, miał dnia 21. października 1822 z sobą 25 ludzi, Botzaris 35, a z mieszkańcami co się z nimi złączyli było razem trzystu. Główna część ludności, pewna zguby, umknęła. Kilka kapitanów radziło, by zamiast iść na niechybną hekatombę, przeprawić się szybko łódkami do Peloponezu. Jeżeli, odpłyniemy, rzekł Maurocordato, wróg przejdzie bez oporu, zajmie Moreę, a Morea zajęta, to sprawa przegrana. Co do mnie, chcę tu życie skończyć. „I ja!“ wykrzyknął Marco Botzaris. Te słowa przecięły wszelkie wahania, były one, powiada historyk Trikupi, głazem węgielnym obrony Missolonghi. W parę dni wydalono kobiety, dzieci i starców, którzy w nocy niepostrzeżeni przepłynęli między trzy okręty tureckie w największej ciszy. Z jakiemż uczuciem opuszczać musieli to rodzinne gniazdo na łup wydane?! Dzieci mające przyszłość przed sobą, starcy przeszłość, za sobą… Po większej części udali się oni na siedm wysp. Po siedmiu leciech rozłączenia Botzaris obaczył swą Chryzeis, syna i dwie córki. Szczęście krótko trwało. Opanowany smutnemi przeczuciami, postanowił wyprawić ich do Ankony pod strażą sędziwego stryja Nothi, ostatniego polemarchy Suli.
Napróżno nieszczęsna Chryzeis błagała, by jej pozwolił niebezpieczeństwa podzielić z sobą. Odkądże to, mówiła, niewiasty Suljotów opuszczają swych mężów w chwili walki? Czy już nie umieją nabić broni i ran zagoić? Marko był nieubłaganym. P. Jan Zambelios, autor tragedji „Marko Botzaris“, w Grecji wysoko cenionej, w usta Marka kładzie te dwa wiersze:

W czasie pokoju całym ja twój,
Całym dla Grecji, póki wre bój!

I tak się stało. Po wielu łzach wylanych na wybrzeżu rozstania, Chryzeis złamana moralnie z dziećmi i sędziwem stryjem odpłynęła do Italji. Rozdzierające to rozstanie w wilję walki, z samowiedzą przyszłej śmierci, nie jest że większe i piękniejsze od pożegnania Hektora z Andromachą u Skeijskiej bramy?[5]
W mieście pozostało kilku mnichów i kilkuset żołnierzy gotowych na wszystko. Gdyby Turcy w tej chwili byli uderzyli, byliby wzięli Missolonghi siłą samego krótkiego mordu bohaterów, ale nie znali stanu rzeczy i ograniczyli się na odległem ostrzeliwaniu. Oblężeni wszelkimi pozory mylili ich co do swej mocy. Uciekali się do takich środków, jak bębnienie na kilku znalezionych bębnach tureckich, które swych właścicieli dawnych oszukiwały co do liczby wojska oblężonego. Ten drobny wybieg tak oszukał Turków, ich siły nieświadomych, że Omar pasza wysłał parlamentarzy. Obaj wodzowie chwycili tę sposobność dla jak najdłuższego przewleczenia układów, sami czekając na spodziewane posiłki, zapewne tylko tureckimi okrętami wstrzymane. Marko Botzaris i Hagos Bessiaris spotkali się więc z sobą w oddaleniu strzału pistoletowego od Missolonghi. Nastąpiły trzy rokowania z kilkodniowemi przerwami, w czasie których wzajemnie się ostrzeliwano; Marko udał wreszcie, że zawiera rodzaj układu, by nie zniecierpliwić przeciwnika. Ułożono się, że prezydent, z swoimi ludźmi, Botzaris i trzysta rodzin swobodnie opuszczą miasto, a klucze potem oddane zostaną paszy.
Ta cyfra 300 rodzin oczywiście zmyślona dla wprowadzenia w błąd Turcczyna. Tydzień czasu wyznaczono Grekom dla wydalenia. Nastała chwila pokoju. Marko Botzaris, kochający prawdę, podobno sobie ten fałsz wyrzucał; starzy ludzie mówili mi, że wracając do Missolonghi, zakrył swe czoło, wołając: „O, ojczyzno moja! Ileż ofiar już mnie nie kosztowałaś? Trzebaż było i honor mój na twoją szalę rzucić?“
Pierwsze dni tego zawieszenia broni były dla Greków pełne okropności. Mijały długie godziny, posiłków nie było widać. Zdało się, że Grecja wyparła się Missolonghi. „Byliśmy w strasznej obawie, mówił mi stary ksiądz, co chwila zdało nam się, że te psy (inaczej nigdy nie zwał Muzułmanów) spostrzegą się na naszej słabości i wpadną, że nie przebaczą, żeśmy z nich zadrwili. Cóżbyśmy zrobili 300 przeciw 10.000?! Czas leciał z chyżością nieubłaganą, wypatrywaliśmy oczy na dalekich, falujących horyzontach, nic i nic, trzy okręty tureckie dobrze pilnowały. W kościołach nieustanne gromnice płonęły przed Panagijami; błagaliśmy niebios o noc ciemną i straszną burzę morską, wśród której majtkowie nasi, umiejący walczyć z rozpasanym żywiołem, mogli z okolic Hydry przeprawić się ku nam przez linię ich okrętów. Ale noce były ciche i gwiazdolite… morze jak kołyska śpiącego dziecięcia.“
Wreszcie czwartego dnia dopiero gwałtowny wiatr południowy zerwał się i okręty Turków z miejsc ich powyrzucał. Długim był krzyk radości, który dobył się z piersi broniących Missolonghi, gdy spostrzegli jednocześnie siedem białych masztów Hidrjockich, płynących ku sobie od Patrasu, kiedy okręty tureckie zagrożone wyźrelcami skał gęstych, z całym komicznym wysiłkiem, pełne wściekłości jęły chronić się przed burzą i płynąć z gwałtownym pośpiechem do Itaki.
Skoro te ustąpiły, flotylla grecka wylądowała na pomoc oblężonym, rzucając na brzeg siedmiu set ludzi pod wodzą Pietra Bey Mauromichalis[6]. W parę dni 15.000 nadpłynęło z Peloponezu. Odtąd była możliwość odporu (11. listopada). Omer Briones był rozpaczliwym świadkiem tej („Częstochowskiej!“) obrony. Wyperswadowano z łatwością temu niedołędze, że flotylla patraska zabrała właśnie owe trzysta rodzin z Missolonghi. To też (co za komiczny efekt!) posłał wróciwszy po klucze miasta. Marko Botzaris odrzekł słowami Leonidasa: „Jeżeli ich pragniesz, przyjdź je wziąć!“ — Nie zatrzymamy się długo nad bezskutecznymi szturmami Turków, ani nad ewolucjami, któremi odznaczyli się Helleni. Omer widząc, że siłą rady nie da, uciekł się do chytrości.
Bożego Narodzenia święta się zbliżały. Grecy odbywają je z gorącem nabożeństwem, które czasem przechodzi aż w zabobonność; zachowują do najmniejszych drobnostek wszelkie uświęcone zwyczaje i niesłychaną pompą rytuału otaczają te święta[7]. Sądził pasza, że przez tę noc wszyscy się zamodlą i opuszczą wały obronne. Postanowił więc przypuścić szturm nocny. Na pierwsze odezwanie się dzwonów w kościołach Missolonghi, mieli Turcy pospieszyć ku miastu. Sądził pasza, że tym fortelem, który mu się nie wydał niebezpiecznym, potrafi rzucić się na miasto i wytępić jego obrońców. Zaledwo zbliżyli się pod okopy, gdy ukryci za wałem żołnierze Botzarisa przywitali ich ogniem, który to miejsce zasiał trupami. Omer Briones następnej nocy przerażony, umknął z taką chyżością, że oblężeńcy weszli do jego warowni, wzięli tabor, dwanaście dział, mundury i insygnia, nawet świąteczny ubiór Baszy pełen klejnotów. Kilka osób wiarogodnych upewniło nas o tem zdarzeniu nieprawdopodobnem; opiewa go też piosnka, co ludzi przeżyła, niejakiego żołnierza wielkiej dzielności, Mikrulis, brata jednej z dwóch ofiar. Śpiew nadto długi do cytowania. Podyktowano nam go w Missolonghi, oto jego ustęp:
„Kartacze padają deszczem, bomby gradem, kule piaskiem morza![8]
„Poszanujmy kraj, będący kwiatem Grecji, chwałą świata, kluczem Rumelji, kolumną Morei.
„Turcy poprzysięgli sprawić potop w Missilonghi w dzień Wigilji — odparliśmy ich!
„Ilu ich padło? wie Pan! Dwóch padło naszych Palikarów, Kalkuris i Mikrulis.
„Zmarli dla Grecji, cieszcie się! Ci co giną dla narodu swego, nie giną, zostawiają piękne imię i odchodzą z chwałą!“
Przytomność to umysłu M. Botzarisa i jego szybka decyzja w działaniu zbawiły Grecję.
Jeden z bastionów miasta, dziś nosi jego imię, skromne świadectwo oddane jego wielkości! Maurocordarto, który zdobył wdzięczność całego kraju przez okazany w tej potrzebie hart ducha, wrócił wtedy do Peloponezu, gdzie go troskliwość rządu narodowego powołała. Zostawił Botzarisowi nominację na generała dowódcę Grecji zachodniej (géneral en chef). Sława tego rozmiaru byłaby upoiła człowieka o mniejszej wrodzonej skromności, ale ambicja jego, jeźli ją miał, „była poetyczniejszą“; nie jenerałem być, w duchu i czynie równać się Leonidasom starożytnym, w nowej epoce jak oni walczyć i ginąć bez innych zaszczytów, oto o czem marzył. W lecie r. 1823, Mustai pasza Skodry (właściwie Skutari europejskie w Albanji), wyruszył z Ilirji w celu rzucenia się na Missolonghi z Peloponezu, na czele armji złożonej z Guegów i Toksidów, najdzielniejszych plemion Albańskich. Historycy ich liczbę oznaczają na 30 do 40.000. Jego gwardja poprzedzająca, złożona z 14.000, przebyła w sierpniu Tesalię i kanton Agrafa, wszystko niszcząc w swym pochodzie i pustę po sobie zostawiając, i gruzy o wlokących się nad okolicą dymach pożarów. W tym to czasie hydra niezgody o mała nie przyprawiła o zgubę Missolonghi, bronionego tak strasznym wysiłkiem ludności. Nominacja Botzarisa wznieciła zawiść otaczających go dowódców o karłowatych ambicjach osobistych; nie mogli mu darować, że młodszy od nich dosłużył się wyższego stopnia, pragnęli go mieć równym, nigdy wyższym. Oto straszny wzór, jak w narodzie podbitym, słowo „niesłuchać“, naturalny wykwit niechęci ku najezdniczemu rządowi, z łatwością potem obraca się przeciw wszelkiej władzy, i jak to pojęcie znarowione staje się jajkiem anarchji, a w skutku zguby podobnej samobójstwu człowieka, co tonąc z wody się ratuje, a w głąb ciągnie człowieka ratującego. Rząd Grecki czuł się zniewolonym do przesłania nowych kilku nominacji, wolał milczeć jak drażnić. Wtem przyszła wieść o zbliżeniu Seraskiera Mustai. Botzaris korzystając z tego jak wielki mąż, wyższy o cały maszt okrętowy od zaściankowych zawiści, zebrał wszystkich dowódców i w oczach ich podarłszy w drobne kawałki swą nominację, zawołał: „U wroga szukać nam tych dyplomów! Pojutrze obaczym, który z was najgodniejszy.“ I z 400 Palikarami opuścił miasto. Nazajutrz wszystkie oddziały pod grozą niebezpieczeństwa z nim się złączyły. Zamiarem Botzarisa było wstrzymać Turków, zanim dojdą do Missolonghi. Jednym z tych błyskawicznych pochodów, których szybkością wsławili się Grecy i stąd niejedne odnieśli zwycięztwa. Marko przybył na granicę kantonu Karpenitzi przez wąwozy gór Plocapari, kiedy Turcy wysuwali się z drugiej strony Kalidromu. Grecy ukryci w lasach dali im rozbić namioty. Botzaris uznał niepodobieństwo zmierzenia się z 14.000 ludzi, będących tylko poprzednikami Seraskiera. Ten stan trwał dobę. Grecy rozeksaltowani hydrą niebezpieczeństwa, to znów przerażeniu ulegający, błądzili w tych lasach miotani najoporniejszemi uczuciami, jednak na wszystko gotowi. Ich wódz jeden tylko zachował tę nieustanną równowagę i spokój, jaki mieszka w wielkiej duszy, gdy ta raz co postanowiła. List jego pisany do lorda Byrona d. 18. sierpnia 1823, tego usposobienia dowodzi. „List wasz, i list Ignazja (metropolita Arty, opiekun rodziny M. Botzarisa) przejęły mnie najżywszą radością. Wasza Ekscelencja jesteś właśnie mężem, jakiego nam potrzeba. Niechaj cię nic nie wstrzymuje od zbliżenia się w tę okolicę. Wróg liczny grozi nam, ale za pomocą Boga wszechmogącego i ludzi jego łaski, takich jak Wasza Ekscelencja, potrafimy mu się oprzeć. Tego wieczora już będę miał spotkanie z korpusem albańskim. Pojutrze zaś z tymi, co w mym obozie najprzedniejsi, wyjadę na spotkanie waszej Ekscelencji. (Avec les hommes d’elite, audevaut de Votre Excellence.) Nie spóźniaj się! Dzięki ci za dobre wyobrażenie jakie masz o nas, i tuszę, że go nie zatracisz!“[9]
Napisawszy te słowa, uczynił wycieczkę, o której wspomina jako o bagateli (j’aurai quelquechose à faire contre las Albanais)[10], a która była ni mniej ni więcej jak ofiarą jego życia i wyzwalaniem ojczyzny. Wśród zajęć dnia miał on kilkakrotnie smętne przeczucie śmierci.
Aleksander Sutzo, autor historji powstania greckiego, opowiada, że z zapadnięciem zmierzchu nocnego, Botzaris oddalił się od swoich i zagłębił się w marzącą zadume. Tussas, krewny jego, dojrzał go płaczącego i nie śmiał badać przyczyny. Marko zaś spostrzegłszy go, wyciągnął doń rękę i rzekł: „Jakże ciężką jest powinność moja! Zlecam tobie moją Chryzeis i moje dzieci!“
Nazajutrz do świtu idąc na Karpenitzi, Grecy przeszli przed wschodem słońca wioskę Silitza, której mieszkańcy jeszcze spali. W małej kapliczce przy drodze dzwoniono na mszę za pomocą dwóch klekoczących desek, bo dzwonić nie pozwalali Turcy[11]. Wszedł do kościoła z kilku towarzyszami i uniósł się w modlitwie ku Stwórcy, jak krzyżowcy starożytni przed bojem.
Po skończonej ofierze, gdy mnisi śpiewali godzinki, zbliżył się ku nim i dając parę sztuk złota, rzekł: „Oto dla ubogich! Módlcie się za duszę Botzarisa!“
— Wielki Boże! Czyż zginął? zawołał mnich znający go po imieniu.
— Nie — odrzekł — właśnie zginie!
Bitwa pod Korpenitzi zostawiła w Grecji romantyczne wspomnienia. Słyszeliśmy jej opis z ust jenerała Kitzos Tsawellas, który w niej był czynny. Zmarły niedawno, był on ostatnim reprezentantem Suliotów, i łatwo w nim typ ten można znaleźć. Niski, krępy, nerwowy, błękitnooki, o głowie dumnie zadartej i wyrazistych rysach, miał coś wspólnego z portretami Botzarisa[12]. Świadectwa historji też godzą się na jeden zdźwięk, dając opis tej bitwy pamiętnej w szeregu walk o niepodległość grecką.




Dnia 18. rano M. Botzaris wydał rozporządzenia ataku, mającego nazajutrz w nocy być wykonanym. W ciągu dnia, Kitzos Tsawellas, dzielny i wierny syn Akarnanji Karaiskos, Zongos, Makris, przeszli z góry Plokapari w lasy Kalidromu, jedni po drugich, dzikiemi bezdrożami, by nie byli dostrzeżeni od Turków. Mieli zlecone zatrzymać się naprzeciw ich obozu, ale nie dać znaku życia choćby strzały słyszeli, dokąd nie usłyszą sygnału trąbki Botzarisa. Ten zaś tylko 300 ludzi zatrzymał przy sobie. Zamiarem jego zuchwałym było, uderzyć wprost na obóz Seraskiera i zgładzić go, podczas gdy całe wojsko z różnych stron będzie zajęte zaczepkami wypadłych z Kalidromu oddziałów. Potem zostawiwszy rezerwę, któraby ostateczny popłoch, w płochliwej w takich razach armji tureckiej rozsiała, spodziewał się znieść tym fortelem nieprzygotowanego wroga, zmieszanego utratą wodza. Z nocą wyruszył. Moment wahania dał się czuć w wojsku. „Wolno wam wszystkim pozostać — zawołał — co do mnie — pójdę.“ I dodał te pamiętne słowa, które odtąd powtarzano jak rodzaj przysłowia. „Jeźli mnie stracicie z oczu w zawieszce, idźcie do namiotu Seraskiera — tam mnie znajdziecie“. Temi słowy porwani trzystu Palikarów dobyło miecze, a pochwy w dal odrzuciło, dając tem poznać, że postanowili tylko zwyciężyć lub zginąć; potem według obyczaju Greków, w chwilach uroczystych zawsze zachowywanego, dali sobie pocałunek pokoju. (Le baiser de la paix[13].) Noc — dzikość otaczającej natury, heroizm tych ludzi na śmierć gotowych, wszystko to nadaje bitwie pod Karpenitzi szczególną i wybitną cechę dramatyczną. Poeci i historycy spotkali w porównaniu tej bitwy z Termopylami, trzystu mężów Botzarisa z trzystą mężami Leonidasa. Marko z swymi zbliżył się ku strażom muzułmańskim o północy. Zagadawszy z albańska, udali, że są posiłkami ciągnącemi w pomoc Omerowi Briones, i zostali przepuszczeni. Weszli w środek obozu, gdzie największy spokój panował. Turcy głęboko uśpieni, ocknęli się na wrzask pierwszych ofiar Greków. Zerwali się do broni, nie wiedząc zkąd w tej ciemności grozi niebezpieczeństwo. Wodzowie byli pewni sprzeczki w armji, tak dalecy byli od przypuszczenia rzeczywistości. Jeden tylko Dżelelendi-Bey, adiutant Mustai paszy, poznał Marka Botzaris; w chwili, gdy otwarł usta, by ostrzec swoich, Suljota zamknął mu je na wieki. Korzystając z zamieszki Grecy godzili podwójnymi razy. Wkrótce Guegowie i Toxydzi wzajemnie na siebie strzelać poczęli. Przez ten czas Botzaris przedzierał się przez grupy osłupiałych żołnierzy, pytając po albańsku, gdzie namiot Seraskiera? Tak przez pomyłkę wpadł do Hagos Bessarisa, który ongi zdradził Suljotów, i tak zdradę życiem przypłacił. Pan Zampeljos opowiada w swej historji, że sam Botzaris tej nocy zgładził siedmiu wodzów tureckich. Fatalność jakaś przed jego ramieniem chroniła Seraskiera. W tem świtać zaczęło, czas upływał i Marko Botzaris ujrzał, że go wielka przestrzeń dzieli od reszty żołnierzy. Sądził, że oto czas dania hasła żołnierzom ukrytym w lasach, by uwagę wroga znów w inną stronę zwrócić i zwolnić okropne w tej chwili położenie swych Palikarów. Przyłożył do ust róg swój bojowy i weń uderzył całą mocą. Na ten dźwięk silny i dziki pojęli dopiero Albańczycy, z kim mieli do czynienia i co im groziło. Na chwilę ulegli przerażeniu z blizkości tego człowieka, którego poznali, potem hurmą nań się rzucili i razem strzelili w jego kierunku, nieświadomi sami, co czynią.
W tej chwili Kitzos Tsawellas ze swymi na głos rogu wypadłszy z lasów, pędzili z całej siły na obóz ze stromych gór Kalidromu.
W mgnieniu oka już są — już walczą. Botzaris widząc jak wróg falami następuje nań i zewsząd go otacza, rzucił się napowrót, wprzód szukając z tęsknotą Seraskiera jak najmilszego ideału. Kula ugodziła go w żywot, kiedy zmierzał ku wielkiemu namiotowi, który sądził być wodza namiotem. Nieczuły na ból, jaszcze parę kroków postąpił, ale upływem krwi buchającej w parę minut wstrzymany, ugiął jedno kolano, by się podeprzeć. „Do mnie bracia!“ zawołał, czując się śmiertelnie ugodzonym — siły jego uchodziły — słońce poczynało wschodzić. Już omglonym wzrokiem, z ostatnim krzykiem szczęścia, dojrzał wielki mąż żołnierzy swoich gromiących zewsząd wroga, który uchodzić zaczął. Tu dopadł go brat jego Kosto (Konstanty), próżno go dotąd szukający. Nie mógł wymóc na nim, by się oddalił z pola walki. Nie słysząc prawie, pożerał wzrokiem ten tryumf swej myśli — porwał się jeszcze do walczenia, gdyż opatrzono szybko ranę i osłabienie raptowne zdało się mijać. Już nabijał karabin — gdy druga kula strzaskała mu czoło! Padł, by nie powstać, mając lat zaledwo trzydzieści pięć. Żołnierze jego pijani zemstą, odzyskali lwie siły na widok tego ciała bohatera, rozbili w perzynę armię Seraskiera o tyle liczniejszą, i zmusili do ucieczki w góry Tesalji.
Zwycięzcy wrócili do Missolonghi, zapominając o tryumfie, a boleśni strasznem osieroceniem. Mieli przed sobą ciało męczennika, którego prawie rozeznać nie mogli. Upowiwszy w pieluchy sztandarów, odnieśli dziecko chwały do grobu.
Dziwnym trafem pochód ten żałobny zatrzymał się w Silitza, i Grecy złożyli Marka Botzaris w tej samej kapliczce, gdzie się modlił odchodząc kilka dni temu. W pobliżu Missolonghi spotkali tłumy ludzi, co się zbiegły z całego Peloponezu. Wszędzie kędy przechodzili, lud rzucał się na kolana, śpiewając poetyczne Myryologi[14]. Wieść o tem rozeszła się w ojczyźnie jak grom. Dawid D’Angers jedną z najpiękniejszych rzeźb swoich, dziewicę piszącą imię Grecji na piasku, poświęcił na grób bohatera; bo któż nad niego do odrodzenia ojczyzny się przyczynił? W historji Grecji zajmuje on to miejsce, które Fotos Tsawellas zajmuje w jej legendzie. Nie dla tego, by i Botzaris nie miał swych poetów, życie, przygody, czyny jego są najpopularniejszemi, ale te powieści o walkach, elegie o biednej Chryzeis całe życie kochanej i kochającej a oderwanej na zawsze od męża, którego wreszcie, co dzień go tracąc, przeżyć jej przyszło, pieśni, hymny żałobne i wzory budowane za jego życia dla najmłodszych pokoleń, nie mają już tego kolorytu legendowego, są czymś historycznie ujętem, tak jakby narysowała tę postać historja, a pomalowała ten rysunek — poezja. Chwila wreszcie, w której poległ Botzaris, była przesileniem walki o niepodległość, stąd tak zapełniona, tak zajęta prozą codziennych trosk o byt lub niebyt, że później dopiero obejrzano się za tą postacią, której życie było taką ciągłą z siebie ofiarą, że śmierć niejako staje się wyzwoleniem, choć bolesnem z powodu, że nie ujrzał wolności tej, za którą zginął. Jeden z poetów, którego śpiewy w lud wsiąkły, jak woda w ziemię, tak śpiewa bitwę pod Karpenitzi i te słowa daje konającemu: „Kosto, mój bracie — nie wstrzymuj bitwy, nie, nie mięknij, ale napisz do mej żony, do tej nieszczęsnej kobiety, która jest w kraju Franków w Ankonie [15]. Napisz jej, niech już nie myśli, tylko o dzieciach naszych.“ (Patrz list p. Zampelios.) Obraz łagodnej i smutnej Chryzeis, pozostał symbolem cichego poświęcenia, ofiar nieznanych, boleści tajemnych i bezimiennych uczynków, obok chwały jej nieśmiertelnego małżonka. Z Ankony wróciła do Zante, i nie można lepiej poczuć życia pełnego uszczerbków, jakie tam wiodła, jak czytając list pana Kapodistrias do niej 1827 pisany.
„Brat mój (pisze on) odebrał polecenie wypłacenia pani pensji 30 talarów (150 franków) miesięcznie, dokąd nie będzie w stanie zapewnić jej innego bytu. Nie żądaj uiszczenia całego długu, jaki ojczyzna dłużna Markowi Botzaris. Na to — byłaby cała za uboga, ale będzie choć w możności umożliwienia pani trwałego spokoju w kącie rodzinnym.“ (Koresp. hr. Capodistrias, wydana przez jego braci.) Dwie córki Botzarisa zostały ze skarbu państwa wyposażone. Syn jego Demetrjusz jest obecnie adiutantem jego królewskiej mości Otona. Z Zante Chryzeis przeniosła się do Aten, gdzie żyje (autor pisał to za jej życia) dotąd w odosobnieniu, mając 6000 franków rocznie od rządu krajowego. Pewnego dnia stałem z kilką przyjaciółmi na ulicy Eola w Atenach. Grecy zwyczajem praojców szli na Agorę dysputować z wielką wrzawą o sprawie publicznej, kiedy z portyku Agory wyszła niewiasta czarno odziana, tłum Palikarów rozstąpił się z uszanowaniem dla jej przejścia. Kto ta niewiasta? spytałem. To wdowa Marka Botzarisa.
Kształt jej był nieco pochylony wiekiem; ale czas nie zatarł dotąd śladów jej niepospolitej piękności. Po wielkiej regularności rysów i słodyczy ich wyrazu można było odpoznać tę Chryzeis przez poetów śpiewaną. Półkownik Gamba powiada w swym sprawozdaniu, że lord Byron łzami się zalał na tę wieść o Botzarisie; właśnie pisał poemat większych rozmiarów, który mu poświęcić zamierzał, on, którego pieśń była jedną z pochodni, co zażegła ogień greckiego powstania, przypominając Grekom czem byli, czem są i czem być powinni; dowiedziawszy się o śmierci Botzarisa, nie tknął zbolały więcej poczętego poematu, z którego zostało parę okruchów, niestety, nieczytelnych zupełnie. Na zawsze żałować należy, że autor Giaura tej pracy nie dokonał. Niebawem poszedł on także w ślady Marka Botzaris, życiem przypłacił swe poświęcenie, przedawszy swoje najmilsze „Newsteed-abbey“ dla zakupienia dział i drukarni, i dziś Grecy z dumą wskazują w Misslonghi miejsce, gdzie wieszcz, co wygnańcem był w własnej ojczyźnie, oddał wielkiego ducha[16]. Czemuż zwłok jego nie zostawiono obok bohatera, którego pragnął być towarzyszem, pod tem pięknem niebem, które tak lubił, co najpiękniejsze pieśni jego natchnęło. Należały te drogie resztki Grecji, Botzaris i Byron nie powinni byli być rozdzielonymi. Te dwa wielkie groby, użyczające jeden drugiemu romantycznego uroku, byłyby zostały w oczach potomności jako surowe a razem poetyczne godło tego tajemniczego pokrewieństwa ducha, które sympatycznie pociągnęło geniusz ku heroizmowi.
W następnym roku 1824, Missolonghi upadło po oporze rozpaczliwym, pod przewagą jeszcze większej siły która je zalała. Mehemed Ali, zkądinąd człowiek wielki, stał się wówczas sprzymierzeńcem Sułtana i splamił dając te pomoc przeciw nieszczęsnym ludziom, takimi wysiłkami walczącym. Obie floty, Aleksandryjska i flota Bosforu, zbliżyły się z intencją uczynienia pustyni z całego Peloponezu, a przesiedlenia (po moskiewsku) jego mieszkańców nad brzegi Nilu. I byłoby się skończyło z Grecją wobec całej Europy, gdyby nie wyspiarze Archipelagu, którzy postanowili bądź co bądź pomścić rzezie stambulskie i Chios. Kiedy Europa cała, której nie dość jeszcze było ofiar, patrzyła jak na walkę cyrku w ten mały punkt świata i ograniczała się podziwianiem walki „interesującej“, mały szczep żeglarzy zawędzonych niedostatkami życia i nędzy, ale tem więcej zaciętych i nieustraszonych wobec ludzi, tak jak bywają w pasowaniu się z demoniczną siłą rozhukanego morza, ci majtkowie, puści, dzicy, awanturnicy, jak garść orłów morskich porwali się z wrzawą, wyrastając zewsząd, wypadając z każdego kąta partyzantką wodną, dokąd nie zgnębili, nie zmusili do cofnięcia się w swych małych łódkach rybackich całej armady muzułmańskiej, którą nie morze jak armadę Filipa w Angli, ale ci rybacy zniszczyli. Zwycięztwa ich dopiero, bo zwykle podziwia się to co zwyciężyło a potępia zwyciężone, dały czas przewleczeniem walki, do przybycia pomocy europejskiej i rzucenia interwencji mocarstw w arenę tych krwawych zapasów. Wtedy dopiero uznano praw narodowości, poparte walką tak wielkiego heroizmu. Teatr wojny więc przynosi się teraz na morze, równie bogaty w zapasy rozpaczliwe i obrazy pełne dramatyczności: obaczymy, jak mieszkańcy wysp Archipelskich, po mieszkańcach gór, następnie po mieszkańcach płaszczyzn, biorą z kolei zaszczyt walki na siebie, i jak się zeń wywiążą, działając pod wodzą człowieka równie śmiałego jak zręcznego, będącego żywem uosobistnieniem geniuszu morskiego Hellady.








  1. Całe wybrzeże przylądku Korynckiego położone naprzeciw Peloponezu, zwie się Rumelją.
  2. Przypis własny Wikiźródeł That the question!? — Oto pytanie!?
  3. Jedyny może w świecie klasztor olbrzymich rozmiarów, kuty cały w jaskini skalistej w górach Peloponezu, stąd Maga-spileon. Tłumacz tej książki zwiedził go z listem ministra Zaimis i uniósł miłe wspomnienia gościnności.
  4. Kiedy Doża Morozini więcej zniszczył Partenon bombardowaniem, jak wszyscy barbarzyńcy — o tem gdzieindziej pomówimy. (Przyp. tłum.)
  5. Bramę skeijską wygrzebaną w starej Troi przez p. Schlimana widziałem, o czem później. (Przyp. tłum.)
  6. Prawnuka jego, młodego konsula na Cyprze, pełnego zapału dla sztuki, archeologa i polonofila poznałem i zaprzyjaźniłem się z nim w podróży z Aleksandrji do Rodus. O zacnej tej rodzinie mówią Grecy, że jest starożytną jak skały jej ziemi. (Przyp. tłum.)
  7. Widziałem na wyspie Syra, gdzie mnie okręt odpłynął, na procesji rezurekcyjnej wielkanocnej biskupa celebrującego, który przez dwie godzin trzymał cztery palce wzniesionej prawej ręki wyprężone, a czwarty skulony jak przylepiony do dłoni, dla tego, że tak ręce błogosławią na starych ikonach. (Przyp. tłum.)
  8. Wielki odłam bomby wygrzebałem sam na cmentarzu Missolonghi i na koniu w worku podróżnym wioząc z trudnością po całym Peloponezie, przywiozłem aż do Rzymu i wreszcie do domu. (Przyp. tłum.)
  9. Relation de l’exp. de L. Byron en Grece 1825, przez hr. Gamba, który był porucznikiem w oddziale fundowanym p. Byrona, a zarazem bratem słynnej hr. Guiccioli.
  10. Przypis własny Wikiźródeł J’aurai quelquechose à faire contre les Albanais — Będę miał coś czynić przeciw Albańczykom.
  11. Obecnie wolno tylko raz uderzać w dzwon młotem. Słyszałem te uderzenia cały tydzień na górze Karmel nad morzem. (Przyp. tłum.)
  12. Portret Botzarisa ślicznie pojęty i głęboko poczuty, prawdziwy ideał akwareli, był na ostatniej wystawie obrazów lwowskiej, malowany przez Franciszka Tepę. (Przyp. tłum.)
  13. Przypis własny Wikiźródeł Le baiser de la paix. — Pocałunek pokoju.
  14. Myryologi są improwizacją na cześć zmarłego, wyrażaną słowem i śpiewem. Ich zwyczaj sięga najodleglejszych czasów. Skoro skona umarły, blizcy mu dom opuszczają, poczem wracają ubrani biało, z włosy rozpuszczonymi, i w improwizacjach, które nieraz zwiastują wielkich poetów uczucia, których nikt znać nie będzie, żal swój wyrażają. Niektórzy najboleśniejsi szepcą mu swe skargi do ucha. Gdy msza nastaje, uciszają się. Potem trwa ten wybuch żalu z klasycznym spokojem wypowiadany, aż dokąd trumna, którą otwartą niosą, w ziemię nie zapadnie.
    (Przyp. aut).

    W pewnym domu gościnnym jednego z byłych ministrów greckich, nocowałem w podróży po Grecji w Sparcie. Widziałem tam w całej pełni to, co Francuzi zwą le culte des morts. Już drugi rok upływał, jak pan domu owdowiał — on, córka i zięć w grubej żałobie, ściany i wszystkie meble, firanki z czarnego kiru, nadawały temu cechę przerażającą.(Przyp. tłum).

  15. Frankami zwą Grecy wszelkich cudzoziemców, jak w Rzymie forestieri. Stąd i różnica godzin w Turcji zwie się a la Turia i a la Franca, t. j. według zegaru europejskiego. (Przyp. tłum).
  16. Ostatnie dzienniki przyniosły wieść o mającym stanąć pomniku jego w Londynie. Grecja ofiarowała marmur. Z powodu klimatu jednak, pomnik będzie z brązu, a piedestał tylko z greckiego marmuru. Straszny i upokarzający wypadek, że rodzina wzbroniła ojczyźnie postawić ten pomnik na jego grobie w Chuknell, którego mały walący się prawie kościółek widziałem, i skromną tablicę autorowi Charolda, co położyła siostra poety miss Leigh, którą tak kochał. Rodzina jednak uczyniła słusznie; ci ludzie co za życia drą pasy z człowieka, nie mają znowu prawa być jego pompatycznymi grabarzami i przyczyniać się do chwały, choćby ze względu że to straszliwą ironię wzbudza, kiedy się myśli o zbiorowym charakterze ludzkości. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Yemeniz i tłumacza: Władysław Tarnowski.