Bracia Karamazow/Rozdział piąty/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Późno już było, gdy Alosza powrócił do klasztoru i furtyan wpuścił go bocznemi drzwiczkami. Ostrożnie i cicho wszedł on do celi starca, gdzie ojciec Paisy czytał wciąż ewangelię nad trumną zmarłego. Ojciec słyszał, że Alosza wchodzi, nie podniósł jednak oczu; Alosza zwrócił się w kąt, obok drzwi, i ukląkł na modlitwę. Smutek miał jeszcze w sercu, ale jednocześnie było mu jakoś słodko i dziwnie. Miał znów przed sobą trumnę, zawierającą tak drogie mu zwłoki starca i, padłszy na kolana, modlił się do nich, jak do świętości. Przez otwarte okno płynęło do celi świeże i chłodne powietrze wieczorne, przyciszony głos ojca Paisego, czytającego ewangelię, brzmiał dziwnie kojąco, kołysząc mu duszę jakby do snu. Powoli przestał się modlić i słuchał bezwiednie ustępów czytanej ewangelii, które wpadały mu w ucho, budząc w nim szereg myśli i wyobrażeń następujących po sobie wpół świadomie jakby i sennie. „I oto Jezus i uczniowie Jego znaleźli się na godach w Kanie Galilejskiej”, czytał ojciec Paisy.
— Gody! cóż to gody — snuło się po głowie Aloszy — ona także ma teraz gody, przebaczy i będzie szczęśliwa, chociaż mówiła gorzkie słowa. Gorzkie słowa potrzebne są bolejącym duszom, ujmują ciężaru ludziom, bez nich byłoby im jeszcze gorzej. A Rakitin zeszedł z gościńca i poszedł na kręte ścieżki, zawsze tak z nim będzie, dopóki pamiętać będzie każdą urazę. „I rzekła Jezusowi Matka Jego — oto im wina zabrakło.”
Ach, to Kana Galilejska, pierwszy cud Syna Bożego — pomyślał Alosza. — Więc nie ból, a radość ludzką uświęcił Bóg pierwszym cudem swoim. Kto kocha ludzi, kocha też i radość ich, mawiał ojciec Zosima. „Bez radości żyć niepodobna”, mówił brat Mitia. „Nie przyszła jeszcze godzina moja, odrzekł Jezus Matce.” Musiały to być gody jakichś biednych, bardzo biednych ludzi, widocznie byli biedni, skoro im wina zabrakło. I poznała Boskie serce Matka Jezusa, że Syn Jej zeszedł na ziemię nietylko dla wielkich poświęceń, ale, że dostępne mu będą i proste, ciche, dziecięce radości ludzkie. I stopniowo zapadał Alosza w jakiś stan pół senny, pół świadomy.
Cóż to, zkąd rozjaśniła się tak żałobna cela, zalewają ją promienie światła, czy i tu gody? Widocznie. Oto siedzą biesiadnicy, a wśród nich i on, niema już trumny, on siedzi wraz z innymi, aż oto dostrzegł mnie, wstał i idzie ku mnie. I zbliżył się ku niemu on sam, ojciec Zosima, szczupły, wątły starzec, z twarzą pokrytą drobnymi zmarszczkami, śmiejąc się cicho i radośnie, więc i on na godach, i on wezwany na biesiadę?
— Tak, tak, wezwany i ugoszczony — rozległ się nad nim znany głos, — a gdzieżeś ty się ukrywał, synu miły, że cię dopiero teraz ujrzałem, chodź i ty do nas.
Starzec ujął za rękę Aloszę i ten podniósł się z klęczek.
— Weselimy się — mówił starzec — pijemy wino nowe, wiecznego wesela, patrz ilu tu biesiadników.
I czemuż dziwisz się, widząc mnie tutaj. Nie wiele dobrego zrobiłem na ziemi, co najwyżej podałem cebulę, jak ta baba z bajki, ale i za to dozwolono mi biesiadnikiem być na godach tych. A i ty, mój cichy, słodki chłopcze, uczyniłeś dziś to samo, cebulę podałeś biednej istocie, to już początek, wstąpiłeś na drogę swoją idź że po niej i dalej, zaczynaj dzieło twoje.
Coś płonęło w sercu Aloszy i wypełniało duszę jego, aż do bólu. Wyciągnął ręce przed siebie krzyknął na głos i zbudził się.
I znowu trumna i cichy poważny głos czytający ewangelię. Nie słuchał już tego czytania Alosza, ale zbliżył się pewnymi krokami do trumny, ocierając się przytem plecami o ojca Paisego. Mnich podniósł na chwilę wzrok od książki, zatrzymując go na twarzy Aloszy, ale natychmiast spuścił oczy, rozumiejąc, że w duszy młodzieńca odbywać się musi w tej chwili ważna jakaś przemiana. Alosza patrzył jakie pół minuty na trumnę i leżące w niej zimne zwłoki starca, który w martwych rękach trzymał święty obrazek, a na głowie miał mniszą czapkę, uwieńczoną ośmiokątnym krzyżem.
Przed chwilą jeszcze słyszał głos jego i głos ten brzmiał mu dotąd w uszach, wsłuchiwał się weń jeszcze i czekał nowych dźwięków, nagle jednak odwrócił się szybko i wyszedł z celi. Nie zatrzymał się na ganku, ale zeszedł na dół, dusza jego przepełniona zachwytem pożądała swobody i przestrzeni. Nad głową jego rozesłała się nieskończona dal usianego gwiazdami widnokręgu, na którym zarysował się od zenitu do poziomu, na wpół jeszcze widzialny szlak mlecznej drogi. Cicha, świeża i nieskończenie spokojna noc oblekła ziemię, dokoła kwitły w klombach rozkoszne kwiaty jesienne. Cisza niebieska zlewać się zdawała, z sennym spokojem ziemi. Alosza stał długi czas i wsłuchiwał się w tę ciszę aż nagle, sam nie wiedząc czemu, padł twarzą na ziemię i całować ją począł, płacząc i obejmował ją uściskiem, przysięgając, że kochać ją będzie na zawsze i po wieki wieków. Chciało mu się przebaczyć i darować wszystko wszystkim i za wszystkich i modlić się chciał za wszystkich, nie za siebie. Nie! za niego modlić się będą drudzy. Jednocześnie czuł, że w duszy jego rodzi się i kształtuje coś pewnego, mocnego i niewzruszonego, jak ten strop niebieski, co się nad głową jego wznosił. Coś, jakby nowa jakaś idea, królować zaczynała w jego umyśle. Padł był na ziemię, jako niedojrzałe chłopię, a powstał z niej, jako mąż uzbrojony i zabezpieczony na wszystkie zmiany losu. Uświadomił to sobie i uczuł natychmiast. „Ktoś nawiedził duszę moją w owej godzinie”, opowiadał później sam, wspominając ową pamiętną dla siebie noc. W trzy dni potem opuścił mury klasztorne, zgodnie z wolą swego starca, który polecił mu żyć w świecie.