Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.



Starym był ród Jaksów u polan nad Odrą i Wartą, a szerokiemi tu władał posiadłościami. Mówiono o nich, prawili oni sami o sobie, że niegdy z między serbów wyszedłszy, gdzie kneziami byli, osiedli tu od rodzinnych chroniąc się waśni; drudzy ich do Leszków i Pepełków krwi liczyli. To pewna, że do najmożniejszych należeli władyków, a choć się rozrodzili, ziemi stało dla wszystkich i skarbca, ubogim żaden nie był. Z dostojniejszemi téż rody wielu węzłami połączeni byli, żon sobie wysoko zawsze szukając, czasem i w krajach sąsiednich. Ludzie byli wszyscy rycerskiego rzemiosła, a u siebie doma tak panowali własną wolą, jak kneziowie polańscy w Poznaniu i Gnieznie, tylko że im poczty na obronę kraju stawić musieli.
Gdy Mieszko chrzest przyjmował święty, Jaksowie téż, nie ociągając się, wiarą nową się odrodzili; a mówiono nawet, że niżeli została ogłoszoną polanom, oni ją już w niektórych domach swych potajemnie wyznawali, acz nie wszyscy.
W Gnieznie do chrztu Mieczysławowego dwu braci stawało, Chroberz i Zbilut, a ci imiona nowe Janka i Andruszki przyjęli.
Oba starzy już wojacy byli, acz krzepko swe lata nosili na barkach niezgiętych; oba téż po dwu synów następców mieli, którzy w ich ślady chodzić obiecywali. Młodzież to była gorąca i butna, do wojny i wycieczek stworzona, tęskniąca za wyprawami, nierada spoczywać w domu. Od dzieci ich do tego noszono.
Stary Jaksa, którego Andruszką na chrzcie nazwano, chłopców miał dorosłych, wiekiem od siebie o rok się tylko różniących; ci już z królem Bolesławem Wielkim i do Czech i na Ruś chodzili z pocztami, a sprawiali się jak nie można lepiéj. Przy ojcu siedzieli rzadko, ten zaś zaniemógłszy ciężko, sam już królowi służyć nie miał siły, kochali się z sobą jak bracia, trzymali razem nieodstępnie, tak że ich pojedyńczo niemal spotkać było trudno. Starszy z nich po ojcu imię Andruszki wziął, drugi się zwał Jurgą. Posiadłość mając niedaleko granic, kędy częste bywały napaści, musieli się Jaksowie trzymać czujno a obronnie.
Właśnie Bolesław był na Rusi z niemi, gdy stary ojciec, który się już i o kiju ruszyć nie mógł, życie zakończył.
Pamiętał on jeszcze Ziemomysła czasy, napół i potroszę poganin był, choć późniéj się już nawróciwszy, wedle nowéj wiary i obyczaju żyć się starał. Opowiadano potajemnie, że na łożu śmiertelném służbie swéj polecił, aby po chrześciańskim pogrzebie, nocą z ziemi ciało dobywszy, starym obyczajem na stosie je spalili. I tak się téż podobno stało, a duchowieństwo dowiedziawszy się, choć sarkało, przez palce patrzéć na to było zmuszone.
Gdy synowie potém oba z owego sławnego grodu Kijowa powrócili, w którym się pono wszyscy, nie wyjmując pana, nad miarę zabawiali wesoło, znaleźli dworzec pusty, służbę tylko wierną stojącą na straży dobra pańskiego, a w skarbcu ogromne stosy dostatków, niemal królewskich. Ojcowskiego oka i powagi zabrakło, młoda krew w nich wojacza zawrzała i wkrótce bardzo jakoś, że Bolesław na nową wojnę nie wzywał, poczęli życia swobodnie zażywać, nie żałując sobie niczego.
Starszy Andruszka pomiędzy innemi z Rusi łupami greczynkę niewolnicę z sobą przywiózł, niewiastę dziwnéj urody, lecz na podziw téż płochą i niepomiarkowaną, która zbyt wesołe życie lubiła. Stary więc dworzec, niegdy spokojny, gędźbą się rozlegał i śpiewami, sprawiano uczty ciągłe i gości się nie przebierało.
Oba bracia ludzie byli samopas żyć lubiący, rozpuszczeni jak wojacy, nawykli życie stawić bez wahania, ale téż używać go bez miary.
Duchowni bliżéj mieszkający upominali ich wprawdzie o to, ale słowa ich niewiele skutkowały, Jurga i Andruszka ujmowali ich sobie, zapisując łąki i lasy kościołom, aby im pokój dano; bo ziemi więcéj mieli, niż im było potrzeba.
Król Bolesław Wielki, choć mu może donoszono o młodych Jaksach, dla swojego rycerstwa dosyć był pobłażającym, sam téż podczas wiodąc takie życie wojacze, przebaczał sobie i drugim wiele, byle na zawołanie poczet stał cały, a dobrze zbrojny.
Jurga i Andruszka jeździli niekiedy na dwór pański z pokłonem, król ich po ojcowsku przyjmował, poił, karmił, o wyprawach mawiał z nimi, zawsze obdarzonych odsyłał, a o rozwiązłe życie strofować zaniechał.
Jurga w Poznaniu bywając najrzał u boku królowéj będącą, piękną Teodorę, córkę Sieciecha ochmistrza królewskiego, i myślał słać jéj drużby. Oboje się sobie podobali i jakby stworzeni byli dla siebie. Nie wiedzieć czemu to odkładał z dnia na dzień, aż twarde przyszły czasy.
Na starym grodzie, gdzie oba bracia dzielić się nie chcąc ojcowizną, siedzieli, dziwy się dziać miały, swawola straszna. Niebardzo się chciało Jurdze żonę tu wprowadzać, Andruszka téż nie rad się był od brata odłączyć.
I szło daléj postaremu. Łowy sprawiano ogromne, uczty książęce, ubogich obdarzano bez miary, nie czyniąc w nich wyboru, z sąsiadami naprzemiany to się wichrzono, to godzono i zapijano...
Przyszło do tego wreszcie, że na owo życie szalone poczęło braknąć, ze skarbca powynoszono i rozdrapano co było, posiadłości dużo rozdano i rozprzedano. Bieda była za pasem, a upamiętanie przyjść nie chciało. Obaj nasi rycerze rachowali pono na nową jakąś wojnę i łupy, któreby ich zasiliły i majętności pozakładane wykupić dopomogły.
Wszystkiego pono złego przyczyną był szwab, przybłęda, co się tam na dwór wcisnąwszy, nowe wprowadzał zwyczaje, jakie, według niego, na zachodzie Europy rycerstwo i panów odznaczać miały.
Sam on korzystał z braci, drugim ich łupić dozwalał, pochlebiał, płaszczył się, a na wsze ich bezprawia wyciągał. Szwabowi imię było Gwidon. Niegdy za Ottonów dużo się pono po świecie włóczył, plótł o swych bojach z Saracenami we Włoszech, o podróży do Byzancyum i o różnych niestworzonych przygodach na cesarskim dworze. A że Jaksom wmawiał, iż równych im dzielnością rycerzy na całym nie spotkał świecie, dobrze mu się działo.
A no z nimi było źle. Choć niby sługa pokorny, on z greczynką Antonią trzęśli dworem i panami swoimi, wiodąc ich do zguby. Ani się opatrzyli Jaksowie, jak ona nadeszła.
W skarbcu nie było już nic, jeno półki próżne i skrzynie otwarte. Ludzie dawać nie chcieli, z ubogich osadników drzéć nie było łatwo.
Śpiewano jeszcze i spijano we dworze, ale i pieśni nie były tak głośne jak niegdyś, i napojem się trzeba było obchodzić domowym. Stare miody wyschły do kropli, nowych nie stało z czego sycić, a i piwo warzono coraz gorsze. W starym dworcu znikły wspaniałości dawne, rozchwytali je potrosze mniemani przyjaciele, a teraz ich już widać nie było.
Żył jeszcze stryj Janko; choć nieco opodal mieszkał, słyszał co się u bratanków działo; raz czy dwa strofował mocno i groził, potém synom u stryjecznych bywać zakazał, potém już jakby się cale nie znali, zerwało się wszystko.
Człek to był stary, ociężały, więcéj nad to począć nie mógł, a do króla skarżyć się nie chciał. Serce mu się ściskało, że ojcowizna szła tak marnie, że ziemię nawet rozszarpywano, krwi mu swéj żal było, a sił do powstrzymania nie miał.
Gdy wreszcie ciężkie bardzo nadeszły czasy, pomyśleli o tém Jaksowie, by u stryja pomocy szukać i zasiłku, a ten, rozgniewany, że go dawniéj nie słuchano, ani przyjąć, ani mówić, ani wspomódz, ni znać nie chciał i drzwi im swe zamknął.
Tymczasem spodziewanéj wyprawy, na któréj się wszelkie opierały nadzieje, jakoś wcale słychać nie było. Król Bolesław, szeroko zawładnąwszy ziemiami słowiańskiemi, od Dunaju do Bałtyku panując, nowych wojen ani potrzebował, ani żądał. Henryk II, cesarz, w pokoju z nim wrzekomym był, drudzy téż obawiali się wypróbowanéj Szczerbca siły.
Na dworze w Jaksowym borze coraz puściéj być zaczynało, ludzie uciekali od podupadłych.
Właśnie zima się była w końcu listopada na dobre ustaliła, śniegi nawet upadły i trzymały się już, najlepszy czas do łowów nadchodził. W nich dwaj bracia jedyny ratunek znajdowali i pociechę. Dniami i tygodniami siedzieli w puszczach i lasach, a no kiedyś przecież i do domu zajrzéć trzeba było, aby w ciepłéj izbie odpocząć.
Dnia tego, gdy się nasze rozpoczyna opowiadanie, Jurga i Andruszka z nieodstępnym szwabem i ludźmi do łowów właśnie się na dworzec przywlekli, oba chmurni, bo myśliwstwo się téż nie wiodło, spocząć jakiś czas doma zamierzali. Rozpalono więc ogień w wielkiéj izbie i służba się krzątała. Gwidon był do koni zszedł, nikogo w izbie, oprócz dwóch braci.
Niegdyś oni wesołymi być umieli, wszystko w nich dobrą myśl obudzało, przygody co najtrudniejsze do przebycia witali ochoczo. Teraz oba milczeli posępnie, patrząc na ognisko, to z ukosa na siebie.
Nie odzywał się żaden, bo powiedzieć dobrego nic nie mógł, złego nie chciał.
Trwało to dosyć długo, gdy się młodszy Jurga odezwał zcicha.
— Co tobie, Andruszku?
— Chciałem spytać, co tobie Jurgo? — odparł drugi. — Jeszczem cię ja takim nie widział.
— A ja ciebie, bracie.
— Bieda u nas...
— Bieda...
— Wojnyby nam trzeba...
— Król ociężał, już mu się na nią nie chce i nie zbiera... Lepiéj mu w Poznaniu siedzieć, rycerzy przyjmować i zastawiać stoły...
— Bieda...
Westchnęli oba.
Szwab, który przed chwilą do izby powróciwszy, u progu stał i słuchał, odezwał się, gdy zamilkli Jaksowie.
— Na biedę sobie u nas ludzie radzić umieją, gdy głupi pokój trwa nadto długo...
Spojrzano na niego.
— Trudno rycerstwu dać mieczom w pochwach rdzewieć. Nie ma nieprzyjaciela, trzeba polować na podróżnych...
Andruszka głową potrząsł silnie.
— U nas tego zwyczaju nie ma — rzekł żywo — gość u nas wszelki bywał zawsze bezpieczny.
— Swój... to pewnie — mówił szwab niezmięszany — a obcy, po co się mają po gościńcach włóczyć ze skarby wielkiemi. Co mają za prawo w cudzéj ziemi handlować?.. U nas, jeśli po dobréj woli podróżny okupu nie da, idzie do lochu, albo i głową nałożyć musi. Na czyjéj ziemi kupiec zdechł, do tego skóra jego należy...
Bracia posępnie milczeli, niemiec mówił daléj zwolna, pocichu, oczyma na nich rzucając kosemi, jak gdyby badał, co z nich te słowa uczynią.
— Tuby się nieraz dobrze obłowić można na tych, co do Poznania, do Gniezna, z Grecyi i Rusi przeciągają. Spotykałem wozy i konie juczne, na które aż ochota brała. No... ludzie to niby orężni... i żelazaby się dobyło przecie, co dawno świata nie widziało i krwi innéj nad wilczą nie kosztowało...
— U nas bo tego zwyczaju nie bywało! — powtórzył Jurga kwaśno.
— No... a jam słyszał — ciągnął niemiec uparty — że greckim kupcom nie jeden raz Domaradowie w lasach swoich drogę zastępowali... Obłowili się mało wiele, przecie im za to nikt marnego nie powiedział słowa... co wzięli to wzięli...
Andruszka niechętnie coś zamruczał.
— Ludzie téż prości, co mieczów nie mają, ledwie pałki nasiekiwane, a i ci, zastąpiwszy gościniec, nieraz z tych włóczęgów ściągali daninę... Takie to polowanie jak inne, tylko skórka lepsza...
Jurga się rozśmiał, oczy mu błysły.
— Lepsze to łowy niż na jelenie — rzekł żartując — bo te złotych rogów nie mają, a kupcy trzosy wożą nabite...
— Ho! ho!.. — wtrącił coraz się ośmielając szwab — nie jeden z nich przy sobie więcéj ma srebra i złota, niżeli król posłał prusakom na wykup ciała świętego Adalberta... Wożą go w sztabach, w bryłach, w pieniądzach i różnych kosztownościach... Jest się u nich czém pożywić.
Andruszka słuchał w ogień ciągle patrząc, namarszczony i nierady.
— Milczałbyś! — zawołał w końcu — na co ludziom darmo robić oskomę... Mieliśmy i my złota i srebra dosyć, powróciwszy z wojny, a teraz go i pruszyny nie znajdzie, chyba na rękojeści u mieczyka...
— Hej! hej! — westchnął Jurga — gdzie się to wszystko podziało...
— Źli ludzie rozchwytali, a dobrzy rozdarowali — rzekł szwab. — I od tych, co po pijanu rwali, siłą mocą odebrać nie byłoby grzechu... Zresztą, od biedy, kościołowiby się téż z tego coś dało...
Jurga wstał i wzdychając ciężko, chodzić zaczął po izbie. Piękna Sieciechówna przyszła mu na myśl, nie było jéj teraz gdzie przyprowadzić i czém obdarzyć...
— Mnie już tak dokuczyło to głupie ubóstwo i ta pustka nasza, że gdyby mi się jaki grek nawinął, nie ręczyłbym za siebie... Andruszka, jako dobry brat, widząc mnie przy robocie, takżeby samego nie zostawił... hę?
— Plugawa rzecz... lepiéj wojny czekać... — rzekł starszy.
— Choćby się i nie chciało, tać musimy — dodał Jurga — grecy jak zwierzyna po lasach się nie włóczą... Łacniéj tura niż greka dostać...
Szwab się śmiać począł z kąta.
— Właśniebym ja — odezwał się — mówił panom o czémś podobném, gdybym już co napytanego i napatrzonego nie miał...
Oba Jaksowie zerwali się nagle i przyskoczyli doń. Myśliwska i wojacza żyłka w nich zagrała, podrażniona głupią mową. Może im nie tyle o zdobycz szło, co o samo polowanie.
— Mówże — krzyknął Jurga, rękę mu kładnąc na ramieniu — wiesz co? gadaj!..
Szwab, który był krępy, niepozorny, wyglądał zdala jak prosty parobek i zwykle twarz miał jakąś bezmyślną; gdy się czémś rozpalił, zmieniał nagle oblicze. Małe oczki mu się iskrzyły jak u kota, usta śmiały, a włos, nawpół siwy, wpół rudy, najeżony jak szczecina, zdawał się podnosić, gdyby sierć na stworzeniu podrażnioném.
Potarł brodę rozczochraną i zębami, jak miał zwyczaj, kłapnął.
— Wiem to napewno — odezwał się — że przez nasze lasy kupcy będą ciągnęli z Kijowa przed Bożem Narodzeniem. To ich zwyczaj, spodziewają się już nasi. Jechał przodem na zwiady posłany wypatrywać gościniec i po nich pono powrócił. Kupcy mają być znaczni, koni jucznych kilkanaście, a skarby wiozą wielkie...
— Toć pewnie z niemi bez pocztu i straży nie jadą... — rzekł Andruszka.
— Niby to my nie znamy, co to ich straż i najemne pachołki, na cudzych śmieciach. Zbierane licho, kulawe i chrome, byle plecy do liku stały. Tyle tylko, że na okaz, od pospolitego motłochu, dadzą im siaką taką dzidkę... albo mieczyk zardzawiały. Na nich jakby prawdziwy rycerz chuchnął a dmuchnął, na ziemię polecą jak żołędzie, żaden palcem nie kiwnie.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Gwido zmilczał trochę, oczyma rzucając po braciach, dawał truciźnie się rozgościć.
— Eh! — szepnął w końcu — gdyby mi jeno ludzi dano, jabym sobie i sam z niemi dał radę...
— Zła to sprawa — wtrącił Jurga — daj pokój.
— Czém zła? co złego? — podchwycił szwab — niechby miłościwi panowie pojechali daléj do nas, w niemiecką ziemię, zobaczyliby, że i największego rodu duki i komesy w to się wolnego czasu zabawiają. Ci obcy, co się włóczą, ladajaki gmin, wyzwoleńcy, niewolnicy, mieszczuchy, ladajaka drużyna. Na wilka czy na nich polować wszystko jedno. Nie wiadomo, w jakiego to Boga wierzy. At... i nikt się za to nie ujmie... Przepadło ta, przepadło!.
Oba bracia wysłuchawszy, nie odpowiedzieli ni słowa, szwab zmiarkował, że nasienie zejdzie późniéj i trochę przycichł, jakby mu to było obojętne.
Podano wieczerzę niewykwintną, bo i adwent się już był rozpoczął, a mięsa niewolno było używać. Kasza i ryba go zastępowały, nad piwo mdłe innego napoju nie stało. Skosztowawszy go Jurga otarł wąsy i splunął.
— Liche pomyje — rzekł — ani to w żołądku zagrzeje, ani w głowie nie zaszumi, lepszy miód stary i wino. A zkąd je, u licha, brać?..
Andruszka téż, co lepszy napój lubił, usta wykrzywił. Szwab siedział w końcu stołu.
— He! he! — ozwał się — byłoby za co wina sprowadzić i miodu nasycić, żeby się dobre polowanie udało. Za złoto wszystkiego dostać...
Bracia pospuszczawszy głowy siedzieli, jakby nie słysząc.
Pod koniec wieczery[1] Andruszka wstając spytał, jakby od niechcenia.
— A kiedyż to ta złota zwierzyna wasza ma ciągnąć?
Szwabowi aż się oczy zaśmiały, już swojego prawie pewien był.
Chciało mu się bowiem obłowić raz jeszcze i z téj pustki uciekać, ale nie z gołemi rękami.
— Lada dzień — zawołał — lada godzina... Na niąby już trzeba być na przesmyku, dobre sobie miejsce wybrawszy...
Jurga dodał.
— Zaczepić czy nie... alebym rad widzieć, jak to wygląda... i jak się to wlecze?.. Zresztą... okup ściągnąć na własnéj ziemi... nie tak to straszna rzecz... biorą miasta i król téż opłatę z nich.
Gwido spiesznie mówić począł.
— Staniemy u mostu, miłościwy panie... u mostu na ruczaju, co się Gniłym nazywa... Most pański... albo to dla nich mosty stawiano?.. czy to nie kosztuje?..
— Może ma słuszność — cicho mruknął Andruszka — na swoim moście przydybawszy, upomnieć się o opłatę nie grzech... Toć ziemia nasza...
— Dla jakiegoś tam lichego okupu na mrozie siedzieć nie warto — odezwał się Jurga po namyśle — kto ich wie, kiedy nadjadą, a potém nas zbędą jaką lisią skórką albo kuną...
— Jeżeli zechcą zbyć psim swędem — zawołał prędko szwab — toć na to przecie sposób jest...
Zamiast dalszéj rozmowy poczęła się już drobna słów wymiana, urywana i niesworna, ale szwab widocznie zyskiwał coraz więcéj na braciach; już mu się tak bardzo jak wprzód nie bronili.
Na niczém jednak skończyło się tego wieczora, bracia smętniejsi tylko niż zwykle spać poszli. Jurga myślał, jakby Andruszce życie osłodzić, Andruszka jakby bratu do wesela dopomódz.
Nazajutrz długo zależeli na ranek, nie było się czego spieszyć, ni do czego wstawać.
Przyszedł szwab nie mówiąc nic, tylko oczyma rzucał, wiedzał[2], że go zaczepią sami. Jakoż z przełaju zaczęli o kupców rozpytywać i niemal przez dzień cały o niczém inném mowy nie było, tylko o nich.
Sprzeczano się, wahano, późnym wieczorem stanęło pojechać i zobaczyć, ot tak, co tam może być... Andruszka i Jurga nie chcieli brać ludzi, aby nikt o tém nie wiedział, tylko szwaba za przewodnika. Mieli się uzbroić w kaftany podwójne, w hełmy skórzane twarde, dobry oręż i młoty, ale to tylko na wypadek. We dwu na dziesięciu pachołków licho uzbrojonych śmiało się rzucić mogli. Szwab jednak radził pewnych dobrawszy kilku parobczaków, dla powagi, z większą siłą wyciągnąć na zasadzkę.
Sprzeczano się długo i ograniczono na sześciu. Dwaj bracia ufali w swą siłę i męztwo. Nieraz konni, całą trzodę piechoty gnali i w niewolę imali.
Trzeciego tedy dnia, od stóp do głów uzbrojeni, wyruszyli w las, jakby na łowy. Gościniec, którym kupcy ciągnąć musieli, był o dwie mile ode dworu.
W puszczy przechodził on parów, którego głębinę przepływał ruczaj, a na nim, dla grzęzawicy i topieliska most wystawiono, gdy raz wojsko tamtędy ciągnąć miało. Miejsce u mostu było dogodne, bo z jednéj strony świerki mogły ukryć ludzi w zasadzce, dopókiby się cała gromada w dół nie spuściła.
Ucieczka pod górę była ztąd niepodobieństwem, bo mróz ściął ją i śliską uczynił. Za świerkami łączki kawał nad ruczajem, dość wygodnie obóz dozwalał rozłożyć. Gościńca tego kupcy zimową zwłaszcza porą wyminąć nie mogli, był jedyny do Poznania wiodący, odwieczny.
U mostu więc, w rozdole pod noc przyciągnąwszy Jaksowie, rozłożyli się poza świerkami.
Nie jeden raz im w wyprawach rycerskich w daleko większém niebezpieczeństwie i niewygodzie przychodziło koczować, z małą téż garstką, na liczniejszego czatując nieprzyjaciela; nigdy jednak tak smutnie, a nawet bojaźliwie się do dzieła nie brali.
Nie rycerskie téż to było dzieło. Szwab tylko w swoim żywiole się zdał, śmiał się ciągle i biegał, z pod nawisłych gałęzi ku gościńcowi wyzierając.
Podług jego rachuby, kupcy o innéj dnia porze, jak ku wieczorowi, przejeżdżać tędy nie mogli, gdyż nieopodal było kilka chat osady, którą zwano Kołodzieje, gdzie każda taka podróżnych gromadka, przy szopach na noc stawać była nawykła. Pierwszego jednak dnia nadzieja zawiodła, nie było nikogo na gościńcu, drugiego téż czekano na próżno, i Jaksowie już poczynali z pogańska przeklinać swą ciekawość, a szwaba namowy. Mróz dojmował i wiatr smagał.
Gwido dał się im wygniewać i nałajać — zapowiedzieli mu, że trzeciego dnia, choćby po nocy, do domu powrócą.
Aliści właśnie zmierzchać poczynało, gdy na gościńcu ukazali się jezdni i juczne konie, stąpające powoli. W mgnieniu oka wszystko było pogotowiu, ludzie się z barłogów pozrywali, a Andruszka zapaliwszy się, jakby istotnie zobaczył nieprzyjaciela, sam wnet począł rozporządzać i ustawiać.
Niczego się niedomyślając i nieobawiając, orszak ów zwolna i ostrożnie ku mostowi przybliżać się zaczął. Czekano aż się cały z góry spuści.
Gdy pierwsze konie juczne z przewodnikiem na czele, już na most miały wstępować, Jurga z Andruszką nagle, z za krzaków wypadłszy, drogę im zastąpili — kupiecka gromadka miała może piętnaście koni, ze sześciu przy nich ludzi zbrojnych na pozór, licho — na czele jéj jechał wąsaty, czarny mężczyzna w kożuchu dostatnim, z nożami dwoma u pasa, żelaznym młotem u siodła i mieczem u nogi. Spostrzegłszy naprzeciw siebie zbrojnych, stanął — inni téż ludzie, jakby do obrony, ścisnąwszy się, sposobić zaczęli.
Przewodnik pieszy, popatrzywszy tylko, może poznawszy z kim miał do czynienia — w bok się zaraz rzucił i zniknął. Szwab pierwszy do rozmowy wystąpił — wołając głośno, że przejazd bez okupu nie jest wolny.
Wąsacz odpowiedział mu téż krzykiem, mało zrozumiałym, bo choć to niby ze słowiańska brzmiało, znać w wymowie było cudzoziemca. Na poparcie wyrazów, począł téż garścią szukać mieczyka.
Na widok żelaza, które dobywał, w Jaksach krew zakipiała, już ich powstrzymać nie było w ludzkiéj mocy. Uciekać kupiec nie mógł i myśleć, bo z obładowanemi i znużonemi końmi, ani się śmiał na to porywać. Ludzie jego, stanąwszy po bokach, dobyli téż co kto miał, udając, że się będą bronić zacięcie.
Od okrutnego łajania zaczęto z obu stron... Wtém Jurga i Andruszka skoczyli wprost na wąsacza, i jeden go zaraz przez łeb chlasnął, czapkę przeciąwszy na dwoje... Grek oddał po ramieniu.
Wszczęła się tedy utarczka ogólna, a że u Jaksów i panowie i ludzie, silniejsi byli — skutek łatwo można było przewidzieć. Dwóch pachołków zaraz z koni skoczywszy, w las pierzchnęło, inni popadali od razów, broniący się kupiec także z konia się zwalił, porąbany okrutnie i ducha wyzionął.
Konie ich zrazu rwały się przestraszone, ale z nich para się na ślizgawicy wywróciła, resztę pochwytali ludzie... Nie upłynęło i pół godziny a cała zdobycz, o którą się pokuszono, została w ręku napastników, rozgrzanych bojem i wcale już nierozważających co popełnili.
Odartego trupa rzucono na gościńcu, a Jaksowie, z końmi jucznemi i ładunkiem, puścili się żywo do dworu swojego.
Znając wszystkie ścieżyny, choć ich noc napadła, potrafili przebrać się lasami do domu. Już nawet nie zważali na to, by się ukryć z popełnionym rozbojem, gorączka ich jakaś opanowała.
Ledwie na podworzec przybywszy, kazali ludziom przyjść z pochodniami, zdjęte z koni juki poznoszono do wielkiéj izby na dole, gdzie się czeladź i mnóstwo ciekawych dworskich zebrało...
Na samym dowódzcy karawany dwa trzosy złota zabrano, w jukach zaś były bogactwa różnego rodzaju. Najwięcéj między niemi złotych i srebrnych lam, jakich naówczas panie do okrycia futer i na suknie używały — byzanckich purpurowych szat, jedwabiów tkanych we wzory, wreście złotych naszyjników, kolców, naczyń, i różnych wyrobów nasadzanych kamieniami drogiemi, malowanych emalią kolorową. Łup o wiele przechodził najśmielsze obu braci i szwaba nadzieje. Był tak wspaniały i obfity, iż Jaksowie zapomniawszy o tém, w jaki go sposób zdobyli, odzyskali wesołość, ciesząc się hucznie i głośno.
Szwabowi téż część udzielono piękną, która mu się słusznie należała, bo i naprowadził i karku nastawiał.
Niemal całą noc trwała uciecha i rozmowa o wypadku, podsycana baryłką wina, która się między ładunkiem znalazła. Sami przed sobą uniewinniali się bracia, iż grek pierwszy porwał się do miecza, a oni w prawie swém byli wymagając okupu na moście. Cudzoziemiec więc sam swéj śmierci był przyczyną. Co jeszcze w oczach ich niemałéj siły dodawało dowodzeniom, to, że jeden z nich, acz lekko, ranny był w ramię. Pomsta wydawała się im słuszną, a grabież ledwie za krew płaciła.
Szwab śmiejąc się upewniał i zaklinał, że o podróżnego i pies się nie upomni. Któżby zresztą mógł i chciał, a wiedział gdzie winnego szukać? Trupa, mówił — jak się to po gościńcach zwykle zdarzało, albo pobożna ręka pogrzebie, lub nocą wilcy rozszarpią i nie po zostanie śladu.
Ostatnie przypuszczenie było najprawdopodobniejszém. Zwierza się głodnego włóczyło dużo.
Dopóki rozgorączkowanie trwało, póki szacowano łupy, rozmawiano o potyczce i wzajem sobie pomagano uniewinniać się — bracia zdawali się jakby z powrotem po wojennéj wyprawie — weseli i raźni. Poszli spać dobrze podochociwszy.
Nazajutrz dopiero, przyszły jakieś obawy... Andruszka pierwszy padł na tę myśl, wnosząc z rzeczy wiezionych, czy kupiec nie był na dwór króla powołany do Poznania, i czy go tam nie oczekiwano.
Jeżeli go tam król albo królowa wyglądała? jeżeli się go spodziewano? nuż miał pozwolenie i porękę pańską? Co naówczas?
Kawał zapisanéj skórki z pieczęcią znalazł się u kupca za nadrą, ale w domu nikt czytać nie umiał, i kartę zaraz szwab do ognia rzucił, aby śladu nie było.
Jurga posępnie milczał. I on téż przebudziwszy się zrana, począł jakoś na sprawę zapatrywać się inaczéj. Łup zdobyty wydawał mu się już nie bardzo prawnie przywłaszczonym. Przez zęby cicho klął szwaba i jego namowy.
Oba Jaksowie chodzili niespokojni.
Ludziom co się na wyprawie znajdowali z niemi, nakazano najsurowiéj milczenie. Jeden z nich potajemnie zaraz wysłany został opatrzeć co się z trupem działo. Kazano mu, jeżeliby ciało jeszcze na gościńcu leżało, zwlec je z drogi i w krzakach gałęźmi przyrzucić.
Długim wydał się czas nim posłany wrócił i doniósł — dotarłszy do Kołodziejów, że ludzie od dworu królewskiego powracający do Poznania, ciało z gościńca zabrali i prawdopodobnie musieli je powieść z sobą. Dopytywali oni u bliżéj mieszkających, czy kogo nie widzieli w okolicy; wypadkiem trafili tu na przewodnika zbiegłego, a ten z niedalekiego sąsiedztwa będąc rodem, miał wręcz powiedzieć iż poznał ludzi Jaksów, a że się to na ich gruncie stało, nikt nie mógł być sprawcą tylko oni.
Królewscy komornicy ujęli zaraz tego przewodnika i związawszy go, poprowadzili z sobą.
Ten, który przywiózł tak niepomyślne wiadomości, sam szczęśliwie potrafił uniknąć, iż go nie zabrano, udając podróżnego i nie dając się poznać zkąd był.
Popłoch tedy tém większy padł na winowajców, którzy jeden na drugiego nie mając serca zrzucić winy, na szwaba ją walili całą, bo on to pierwszy podał tę myśl nieszczęśliwą... któréj pokusie ulegli.
Andruszka, przewidując oskarżenie, miał już w myśli sam jechać do króla, aby przed nim opowiedzieć rzecz całą jak należało. Jurga się temu opierał, boćby to było niemal przyznaniem się do winy; szwab téż zakrzyczał w niebogłosy, i postanowiono w milczeniu czekać, co z tego wyniknie — na najgorsze się gotując.
Tymczasem wszyscy trzej, zwoławszy ludzi, sposobili się, na wypadek wszelki, jak się tłumaczyć będą mieli.
Pierwszy ów kupiec grecki dobył oręża przeciwko rycerzom, i srogiém łajaniem ich wyzywał. Cóż więc dziwnego, iż obelg i napaści wytrzymać nie mogli? Reszta sama za tém poszła. Upominanie się o zapłatę mostową nie było bezprawiem.
Tak się pocieszano, dodając sobie męztwa, chociaż bracia znając dobrze króla, gwałtowność jego i surowość nieubłaganą, nie kryli się z tém przed sobą, iż, gdyby przyszło stawać na sąd jego, sprawęby swą przegrali. Królowi szło o to wielce, aby kupcy obcy bezpiecznemi byli wśród krajów jego, bezprawia i gwałty rycerstwa, zarówno jak kmieci i osadników, karał bezlitośnie. Dał tego dowód, gdy nie dawno osiadłych, na puszczy około Kaźmierza pustelników reguły św. Romualda, łotry, chcąc im złoto przez króla dane wydrzeć, pomordowali. Natychmiast ścigać ich, łapać nakazano, obsaczono, ujęto i na śmierć wydano.
Jaksowie mieli u króla zasługi i łaski, przyjaciół na dworze, rodzinę możną, wszystko to mogło ich bronić w potrzebie — ale w oczach króla nie miałoby wagi, gdy raz co postanowił.
Niepokój zwiększył się jeszcze, gdy wkrótce po powrocie posłańca, który dotarłszy do Kołodziejów, przywiózł wiadomość o tém, iż królowi musiano już dać znać o zabitym kupcu — nader przewidujący szwab, nocą zabrawszy część łupu, i gwałtem porwawszy grecką niewolnicę, z kilką ludźmi namówionemi, uszedł tak spiesznie i zręcznie w lasy, iż go pogoń wysłana nazajutrz doścignąć nie mogła.
Nie bardzo im było żal sługi i kosztowności, ale Andruszka bolał nad stratą pięknéj niewiasty, a ucieczka dawała do myślenia, że i on się obawiał pomsty i prześladowania, i od nich uchodził...
Dwa dni z sobą samemi spory wiodąc, godząc się, pocieszając, bolejąc, bracia przetrwali w niepokoju.
Nareszcie, gdy nic słychać nie było, sądzić poczęli, że burza ta może w inną przeciągnęła stronę, gdy — nagle nocą królewski posłaniec we czterdzieści koni nadbiegł, dwór osaczył do koła i przywiózł rozkaz Jaksom, aby się z nim natychmiast przed sąd królewski stawili, jako obwinieni o napad gwałtowny, zabójstwo i złupienie kupca, który dla króla z Kijowa prowadził zamówione towary.
Ani się temu rozkazowi opierać siłą, ani uciekać nie było sposobu — a sąd króla — śmierć była pewna.
Stary komornik i dowódzca pocztu pancerników królewskich Drogosz, dobrze obu braciom z wojen znany, wszedłszy do izby, gdy mu przyszło o tém oznajmywać, z bólu ręce załamał. Słyszał on przykaz z ust samego króla i wiedział co o nim trzymać. Jak on tak i wszyscy co z Jaksami pospołu bywali na wojnach — lubili ich i przywiązani byli do braci.
Jurgę i Andruszkę znano jako ludzi serdecznych, którzy na miłość sobie zarabiać umieli, choć nieraz po żołniersku płochością i porywczością zgrzeszyli.
Drogosz wszedłszy do izby, długo stał niemy nim się zebrał oznajmić z czém był posłany, zdjął potém z głowy hełm, cisnął nim o stół, i padł na ławę.
Jaksowie w posępném milczeniu wysłuchali oznajmienia, spojrzeli po sobie — żaden się z nich nie ruszył nawet. Minął dawno szał, który ich do wybryku pobudził, wytrzeźwili się już byli — widzieli co ich czekało. W duszy Andruszka pragnął tylko ocalić Jurgę, a Jurga myślał jakby brata oswobodził.
— Na pioruna! — odezwał się stary pancernik — na pioruna! cóżeście to za piwa nawarzyli? Wy? najmajętniejsi ze starych władyków, wy, coście złoto garściami rzucali wiedźmom kijowskim — żebyście się połakomili na kupca i jak proste łotrzyki, dla mizernego skarbu na życie podróżnego godzili!!
Żaden się na razie nie odzywał.
— Król zły... zaprzysiągł się, że tego nie przebaczy — dodał Drogosz wzdychając.
Widać było z jego mowy, że, choć tak mówił, radby był znaleść jakiś sposób ocalenia ludzi walecznych i dobrych towarzyszów...
— Słuchaj Drogosz — odezwał się po namyśle Andruszka — nie pytaj jak do tego przyszło. Bies nas skusił w niemieckiéj skórze. Co się stało, na to nie ma rady. Powiem ci jedno — dodał wskazując na brata, ten nie winien nic — jam starszy, jam mu iść kazał — co się stało, ze mnie poszło nie z niego.
Wtém Jurga przerwał.
— Nie słuchaj go... Bóg świadek, jam się pierwszy niemcowi dał zwieść i skusić. Trzeba dać głowę, dam ją nie targując się, byle Andruszce się nic nie stało... On poszedł za mną, nie ja za nim... Kłamie i przechwala się.
Jeżeli król nas nie poszczędzi... to — Bóg się zmiłuje.
Chcieli mówić i sprzeczać się, gdy Drogosz ręką zamachnął tylko.
— Jam tu nie sędzia — mnie was obu przystawić kazano... powiecie królowi jak się rzecz miała...
Pospuszczali głowy Jaksowie, a Drogosz zadumany przyrzucił.
— Póki jeszcze czas ślijcie do stryja — niechaj on przybywa prosić za wami[3] — Dajcie znać przyjaciołom, niech jadą i proszą, jeżeli nie króla, bo do niego w gniewie przystąpić trudno — to do królowéj. Wiele ona może... A no Bolesławowskie słowo straszna rzecz jak grom, król się zaklął... Nie wiele na tém nadziei.
— Albo i żadnéj — dokończył Andruszka — kto się dziś wstawi za nami? Stryj dawno zagniewany, znać nas nie chce, przyjaciele dopóty trzymali z nami, póki szczęście było — nikt nie powie słowa, aby się z łask pańskich nie wyzuł. Niech się dzieje wola Bozka... może jedną głowę dając ocalim drugą... ja moją położę.
— Chyba ja — mruknął Jurga — albo nie — to oba.
Żadnemu z Jaksów na myśl nie przyszło uczynku się zapierać — po żołniersku co popełnili, do tego się znali, a trzeba było ginąć, żaden się z nich śmierci nie lękał. Patrzeli jéj nie raz w oczy na pobojowiskach.
Drogosz widząc, że o niczém nie myślą, sam dworskim szepnąć musiał, aby starego Jaksę i innych plemiennych objechali, zaklinając o pomoc dla nieszczęśliwych.
Wedle rozkazu królewskiego, zabrano towary, jakie się znalazły, konie kupca i wszystko co doń należało. Z południa potém, oba bracia na konie siedli, dwór swój stary żegnając oczyma i rozpłakane sługi, co się w podworce zwlekły zawodząc a jęcząc... Otoczyli ich w koło ludzie królewscy, i puścili się, jak pogrzebowy pochód milczący, do Poznania.
Wiedzieli, że na swój gród stary nie wrócą...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wieczerzy.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wiedział.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Dajcie) winien być małą literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.