Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.



Chociaż w owych czasach osady po krajach zdala od siebie rozsypane były i wielkie je dzieliły przestrzenie — głośny wypadek z Jaksami, z ust do ust podawany rozszedł się zaraz daleko, na wsze strony.
Być może iż przyjaźny obwinionym, stary Drogosz, który ich pragnął ocalić, umyślnie powoli z niemi ciągnął, po drodze rozgłaszając co się stało — aby tym sposobem rodzinę obudzić i w pomoc ją powołać.
Byli téż, jakeśmy mówili, młodzi Jaksowie, mimo buty swéj i szaleństw lubionemi powszechnie — znano ich wady, a ceniono przymioty, któremi je okupywali. Głowy były zapalone, serca dobre, nierozwaga wielka, płochość bez miary, żal téż i skrucha serdeczne.
Na dworze pańskim i w wojsku Bolesława, mało było rycerstwa tak powszechnie umiłowanego, jak Jurga i Andruszka. Nikt ich nie wyprzedził, gdzie karku trzeba było nastawić, w niebezpieczeństwo się rzucić, za przyjaciela ująć, majątkiem lub krwią płacić.
Ilu towarzyszów wykupili z niewoli, ran odnieśli broniąc ich i zastawiając się za nich — niktby nie zliczył. Część znaczniejsza mienia poszła tak nieopatrznie dla miłości ludzi.
Nie odjechał nikt od ich progu daremnie, jeśli to, czego żądał, spełnić mogli.
Oba społem, we dwu nie mieli lat pięćdziesięciu, młodzi, silni, zdrowi, piękni — nie dawno jeszcze wiele obiecywali po sobie — król na nich rachował — teraz, wszystko to, jedna chwila szalona w niwecz obróciła.
Żal téż był powszechny; przeklinano kupca nieszczęsnego, który miał dwu tak dzielnym rycerzom życie kosztować. Wszyscy ich niemal uniewinniali, przypisując napaść tę młodzieńczemu szaleństwu, a śmierć przypadkowi. Inni, wiedząc o przewrotnym szwabie, który wisiał przy nich, winę całą składali na niego i w tém się nie mylili, że jego poduszczeniu sprawę przypisywali. Nikt jednak, posłyszawszy jak się rzecz miała, dowiedziawszy się o królewskim gniewie, nie wątpił, iż Bolesław karę domierzy okrutną. Im wyżéj w łaskach jego stali dwaj rycerze, tém się nawet sroższéj sprawiedliwości spodziewać było można.
Po drodze zbiegano się przypatrywać dwóm jadącym w tém otoczeniu Jaksom, jakby winowajcom wiedzionym na stracenie — czując już, że ich śmierć nie minie.
Drogosz wszystko czynił co mógł, aby podróż jak najdłużéj trwała.
Tym czasem stało się téż, czego nikt się nie spodział, że uchodzącego z zapłakaną i lamentującą greczynką Gwidona, który za granicę przekraść się spieszył z łupem swoim, pojmali ludzie królewscy przypadkiem i do Poznania go odstawili...
Temu, niżeli Jaksowie przybyli, król po krótkiém badaniu, zaraz łeb ściąć kazał, niewolnicę oddawszy do dworu królowéj. Szwab badany broniąc siebie, winę składał na Jaksów, i w ten sposób jeszcze ich więcéj obciążył, a króla rozsierdził.
Na drodze już, od przejezdnych komorników pańskich, dowiedział się Drogosz, iż Gwidon życiem przypłacił.
Z Jaksowych borów zaufany sługa stary, w chwili, gdy Jurgę i Andruszkę brano, oklep na konia skoczywszy, poleciał o mil kilkanaście do stryja, który mieszkał na gródku swoim w Niemierzyszczach. Człek to był lat już bardzo podeszłych, za którego teraz dwu synów na wojnę stawało, bo on już dawno pocztu prowadzić nie mógł.
Swojego czasu zawołany dowódzca, bił się, gdzie tylko zabrzęczały miecze — bywał nie jeden raz na Czechach i w Pradze, chodził na lutyków i pomorców, na prusaków, na ruś, na węgrów i niemców.
Kilka razy pokłuty i porąbany, na pobojowisku został za umarłego — bywał w niewoli u słowian, znał i niemiecką.
Zawsze mu jakoś szczęście służyło iż, przycierpiawszy, wyrwał się na swobodę i życie. Teraz rany się stare otwierały, o kiju chodzić musiał, włosy i brodę zapuścił długie, a całą pociechą jego było, choć chrześcianinem został, starych słuchać pieśni. Te mu niewiasty i dziadowie wędrowni, których ugaszczał i bronił — musieli niemal po całych dniach i wieczorach nucić.
Ustawało to tylko, gdy duchowny jaki do dworu przybywał. Na starego Jurka nieraz donoszono kapłanom, że w nim ta miłość dawnéj pogańszczyzny została, a że naówczas tępienie wszelkich pamiątek, do których coś ze staréj wiary przylgnąć mogło — było kapłanów obowiązkiem — zjeżdżali oni często do Niemierzyszcz, aby Jaksę w wierze umacniać... a precz odganiać zwyczaje, które zachował po kryjomu, tak jak nieboszczyk brat jego, ojciec dwu braci.
Naówczas stary przyjmował duchownych ze czcią wielką, jaka im należała, milkły na czas pieśni, wynosili się do lasów dziadowie. Janko stawał się z księżmi pobożnym, chociaż, byle oni za wrota, wszystko znów do starego porządku wracało. Nie było na to sposobu.
W przekonaniu Jaksy to co było, mogło się jakoś pogodzić z tém, co nastawało, rad był przynajmniéj oboje połączyć, bo mu przeszłości dusznie żal było. Pobłażał téż pocichu tym, co z nią trzymali, przez szpary patrzał, gdy po lasach, na uroczyskach ciała palono i tryzny odprawiano, gdy na Kupałę gromady ognie rozkładały i „stadem“ chodziły szalejąc.
Dziady i gęślarze byli i jego najmilszymi gośćmi, a że o tém wiedzieli, z całego świata się tu wlekli i siadywali długo, bo pod jego dachem byli bezpieczni. Nieraz, gdy mu pieśni dawne nucono, Jaksa się spłakał, łzy otarł pocichu i westchnął i klął piorunem, ale tego nie słyszał nikt, jeno jego dziadowie. Mimo to nowéj wiary obowiązki spełniał ściśle, posty zachowywał, do kościoła jeździł póki mógł, a synów do pobożności nakłaniał.
Dla dzieci postaremu był surowym. Matki już one dawno nie miały. Czeszka Drahomira, jedyna żona Janka, zmarła mu jakoś wprędce po przyjściu na świat synów, a potém się już nie żenił. Synowie Janka stryjecznych prawie rówieśnikami byli, i jak oni ludzie rycerscy a wojenni. Starszy Miklasz i o trzy lata za nim będący Oleksa chodzili z pocztami na wyprawy, a czasu pokoju u ojca pierwszymi tylko sługami być musieli. Kochał ich, ale im nie folgował.
Albo ludzi do wojny sposobić, lub konie młode objeżdżać, albo osadników i wioski nowe opatrywać codzień ich posyłał stary, spoczywać nie dając.
Obu im już od roku żon szukał, aby, póki pokój trwał, mogli sobie gniazda założyć i nową rozpocząć rodzinę, lecz niełatwym był w wyborze. Naprzód nie dowierzał niewiastom, wiele wymagał od nich, potém rad szukał krwi i plemienia dobrego. Sam bowiem kneziem się mieniąc, bo z podań to wiedzieli, że niegdyś Jaksowie u serbów panowali, ladajakiéj niewiastki do domu wprowadzać nie chciał. A że mu z żoną czeszką dosyć dobrze było na świecie, dla synów téż się za dziewkami ztamtąd oglądał, niemniejszemi wszakże jak Sławniki i Wrszowice. Dumnym był wielce i mało komu kroku ustąpił.
Dlatego téż może, gdy się różni nowi naprzód powysuwali rycerze, na dworze, w łaskach i dostojeństwach zaczynając przodować, on się powoli od dworu uchylać jął i w końcu został w ukryciu, wiekiem się składając. Na gródku swym tak panował samowładnie, jak król w Poznaniu.
Gródek ten w Niemierzyszczach, u ścieku dwóch rzeczułek na pagórku wystawiony, stary był, nie wyglądał pokaźnie, lecz obronić się mógł i nie jednemu już oparł się napadowi. Zajmował przestrzeń dosyć obszerną, objętą wysoko wysypanemi wałami i ostrokołami, bo w razie najścia cała ludność z podzamcza mieścić się w nim musiała. Dwór téż był liczny, ludzi orężnych, szczególniéj konnych, pancerników, zawsze około dwóchset stało pogotowiu. Oprócz dworca starego, jeszcze wedle dawnego obyczaju z drzewa wystawionego, mnogie szopy, obory, stajnie, spichlerze, czeladnie dokoła były ustawione.
Stary Jaksa w wielkiéj izbie swéj, latem i zimą przy ogniu siadywał; nie wygasał on nigdy prawie w ogromnym kominie.
Tu to na ławach, często po kilku na raz, u drzwi zabierali miejsca dziady, ślepce i gęślarze. Maleńkie okna niewiele światła wpuszczały. Janko albo przed ogniem na stołku siadywał, lub téż się układał na skórach, które w kącie leżały.
Gromada psów zawsze go otaczała, bo jak dawniéj myśliwym był wielkim, tak teraz choć patrzyć na nie lubił, że mu łowy przypominały.
Niegdyś on, nawet na wojnę idąc, po parze psów bierał z sobą i mówiono, że mu jeden z nich życie uratował, gdy na niemca, który już Jaksę z konia obalonego dusił, padłszy tak go gryźć począł, iż panu się dał dźwignąć i obronić.
Gdy z Jaksowych borów przypadł tu ów sługa stary z wiadomością o losie Jurgi i Andruszki, na podwórku znalazł Miklasza, i zaraz mu tu, jak stał, ręce załamując, wszystko wyśpiewał.
Między dwoma Jaksów dworami nie było już zdawna żadnego stosunku, z rozkazania Janka, który synowców znać nie chciał i mówić sobie o nich nie dawał.
Chociaż zakaz ten trwał zawsze, Miklasz się wszakże nie wahał, posłańcowi poleciwszy stać i czekać na podsieniu, sam zaraz iść do ojca.
W izbie na ten raz żadnego dziada nie było, stary sam jeden ręce zwiesiwszy u ognia siedział a dumał.
Ledwie stąpiwszy na próg, syn zaraz odezwał się, jako to było w obyczaju, że ze złą wieścią przybywa.
— Nie trzymajże mi jéj jako miecza nad karkiem, a mów... — zawołał stary.
Dusza to była hartowna, co się lada czego nie ulękła.
— Z Jaksowych borów sługa przybiegł — rzekł Miklasz — tam się nieszczęście stało. Jurga z Andruszką napadli na gościńcu kupca greka, który dla króla z Kijowa wiózł kupią... powaśnili się z nim, zabili i odarli. Król po nich przysłał i kazał ich na sąd swój stawić w Poznaniu.
Janko wysłuchawszy syna, głową tylko potrząsł, długo mu słowa brakło.
— Jeśli tak jest — odparł w końcu cicho — jeśli prawda, a król się nie zmiłuje nad nimi, dać będą musieli szyję. Na Jaksów cały ród padnie hańba i sromota niezmazana...
Załamał dłonie stary.
— Co czynić... — mruczał — co czynić?.. o miłosierdzie prosić dla łotrów, czy za cudzą winę hańbę ponosić?.. A zdaż się u Bolesława błaganie? a pomogą u niego łzy i prośby?..
Zamyślony długo w ziemię patrzał, potém skinął, aby mu sługę starego przywołano.
Ten gdy wszedł i rzuciwszy się na ziemię czołem bił, bo człek był niewolny, z płaczem potém szeroko jął opowiadać, jak się to stało.
Tém lepiéj mógł opisać wszystko, bo choć niemłody, ale krzepki i sprawny, należał do tych co z Jaksami u mostu byli, kryć się z niczém nie widział teraz potrzeby.
Dowiedział się więc Jaksa, jak się to nieszczęście stało, kto był jego pierwszą przyczyną. Puściły mu się łzy milczące, odprawę dał człowiekowi ręką i siedział w myślach zatopiony jak martwy.
Syn stał czekając na rozkazy, ale ojciec ani się zwracał ku niemu, jakby zapomniał o nim. Potém, do siebie sam niby, począł mówić z bolu się zachodząc.
— Niechaj giną łotrowie... niech przepadają marnie!.. niech kąkol idzie na ogień, aby czyste ziarno zostało. Mamyż się my czyści za pomazanych ujmować?.. E! Andruszko! bracie mój miły, nie ich mi żal, ale ciebie, jeżeli ty z tamtego świata patrzysz na niegodne ciebie potomstwo...
Miklasz, choć się nigdy nie śmiał ojcu w niczém przeciwić, radby był za stryjecznemi przemówić słowo... a no... westchnął tylko. Zwrócił się Janko z brwią nawisłą ku niemu, jakby pytał a chciał słuchać.
— Rodzica dawno stracili, w złe ręce popadli... — począł cicho Miklasz.
— A krew to Jaksów bujna, co niełatwo ostyga... — przyrzucił Janko głowę skłaniając. Uderzył w dłonie i załamał je.
— Król, jeśli nie im, to nam i rodzinie się umiłować powinien... — rzekł. — Nie im życie, ale nam weźmie sławę poczciwą.
I wstał nagle z siedzenia, choć się pod nim nogi trzęsły, chwyciwszy się za stołek, aby się na nich utrzymać. Z pod siwych brwi nawisłych oczy mu połyskiwały.
— Jeżeli jeszcze czas... jeżeli czas miłosierdzia prosić — zawołał — nie dla nich, ale dla was, dla mnie, dla tych co pomarli i co żyć będą po nas... Jam stary i nie duż, ale mi trzeba... ale muszę!.. Miklasz, ty pojedziesz ze mną... konia siodłać każ...
Stary już od lat kilku z ciężkością chodził o kiju, konia nie do siadał dawno, rozkaz synowi zdał się tak dziwnym, iż się uląkł.
— Ojcze miłościwy — rzekł z pokorą — ale jakże wam i pomyśleć o koniu... jak o podróży? Mroźny czas, a wyście słabi...
— Na saniach leżeć nie mogę — począł Jaksa stołkiem bijąc o ziemię — nie nawykłem... to babska i chłopska rzecz... jam żołnierz... Starego mi mojego osiodłać. Kożuch wezmę, jechać muszę.
Napróżno się syn ofiarował z bratem jechać do króla; uparł się stary Janko i słuchać nie chciał.
Nie było z nim co rozprawiać, gdy raz wydał rozkaz a rzekł swoje. Więc na całym dworze poruszyło się wszystko na tę niesłychaną nowinę, że pan jedzie do króla. Przestrach ogarnął ludzi, bo jakże to coś groźnego być musiało, gdy tego starca, złamanego niemocą, dźwignęło w taką porę na nogi?
W milczeniu posępném wnet się zaczęto przysposabiać do drogi. Stary nie mówiąc już nic, dawał znaki. Naostatek gdy o koniu oznajmiono, że stał pogotowiu, dwu ludzi go doń prowadziło. Trzeba było starego podnieść na ramionach, aby go posadzić na grzbiet wierzchowca, lecz gdy się raz znalazł na nim, już się nie zachwiał.
Przeprowadzony przez cały dwór, z garścią ludzi i synem wyruszył Jaksa do króla.
— Padnę mu do nóg — rzekł do syna — prosić go będę... a nie ubłagam, wyniosę się z téj ziemi, nie chcę jéj znać... aby nam sromu nie wytykano. Do serbów pójdziem albo do czechów.
Jakby gorączka jakaś owładnęła starym Jaksą, bo choć go podtrzymywać było potrzeba i widocznie słabł ze znużenia, ledwie koniom dając wypoczynku, pospieszał nie tracąc chwili.
Znał on porywczość króla, który co raz postanowił, nigdy z wykonaniem nie zwlekał. Słowo u niego czynem było. Więc, choć czasu się zdało dosyć, nimby sprawa rozsądzoną została, niecierpliwy spieszył a pędził. Czuł téż może, ażali mu życia stanie na dokonanie co postanowił.
Drugiego dnia już mu tchu braknąć zaczynało, bo i wiatr był ostry a zimnem smagający, i drogi ciężkie, pozawiewane, a koń stary często na nogi szwankował.
Na noc, nie dając się powstrzymać dla spoczynku, gdy konie zjadły, sadzić się kazał na wierzchowca i ciągnął daléj, lecz nad ranem siły coraz wątlejące, nie starczyły już. Musiano go przy pierwszéj chacie nad drogą znieść z siodła na ręku i w izbie położyć, aby się pokrzepił. Stary płakał niemal, że daléj jechać nie mógł, lecz padał z konia, choć go syn i ludzie trzymali.
Chałupa nędzna była i uboga, więc go, w pośrodku dlań usławszy łoże, przy ognisku położono.
Tu zaledwie ległszy, poczuł sam zaraz, że mu ostatnia nadeszła godzina. Chciał się orzeźwić jakimś napojem, dano mu wodę i wino, które syn zabrał z sobą, ale już to nie pomogło.
Życie, którego niewiele w nim było, nagle się wyczerpało, gasnął w oczach... powieki mu zapadały jak do snu. Syn przy nim przykląkł płacząc, starając się uspokoić, dopraszając, aby spokojnie usnął i snem się pokrzepił.
Jemu chwilami niepokojem i boleścią pałały oczy, czuł już a wiedział, że na drodze, na rozdrożu, nie doścignąwszy celu, marnie zemrzeć przyjdzie.
— Miklasz — ozwał się głosem osłabłym — Miklasz, zaklinam cię na wszystko co święte, co najdroższe, na krzyż pański, na miłość jakąście mieli dla mnie, uczyńcie proszę, co każę, czego żądam...
Syn na znak posłuszeństwa rękę przyłożył do piersi.
— Mnie tu umierać przyszło — mówił głosem gasnącym stary — od doli i przeznaczenia nie uwolni się nikt. Jak skoro umrę, Miklasz, wsadzicie mnie na mojego konia, przywiążecie do niego, trzymać będziecie, bym nie padł... i pojedziecie ze mną, z trupem do Poznania, przed króla... Powiecie mu, jako nie mogąc żywy przybywam umarły prosić za rodem moim... Nie zlitowałby się żywemu może, nieboszczykowi się umiłuje... Rozumiesz to?..
Miklasz zmilczał przerażony.
— Rozumiesz — powtórzył stary — tak ma być! tak ja chcę! Niechaj mnie Bolesław zobaczy... Służyłem mu wiernie, krew lałem dla niego. Jeśli litości nie będzie miał, niech nas Bóg sądzi...
Zabrakło staremu tchu i siły, głowę zwiesiwszy na piersi, konać zaczął. Oddech się stał zrazu przyspieszony, potém wolniał coraz, synowi rękę wyciągnął i trzymał go przy sobie, a dłoń mu stygła i twardniała.
Nie upłynęło ćwierć godziny, a stary Jaksa, szepnąwszy jeszcze pocichu: Dziadów z domu nie pędźcie... — skonał i skostniał.
Miklasz klęczał przy nim osłupiały z żalu, wśród ludzi, którzy zbiegłszy się do swojego starego pana, zawodzili żale. Nierychło wspomniał na swą przysięgę, nie pozostawało mu nic, tylko spełnić co rychléj przykazanie rodzica.
Dziwne to było i straszne widowisko, tego umarłego starca, zbladłego, ze zwisłą głową, podtrzymywanego przez dwu obok jadących ludzi; oglądać po śmierci jeszcze zdążającego na spełnienie obowiązku. Stawali ludzie po drodze, przypatrując się dziwowi temu, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć.
Podróż mimo nakazanego pospiechu szybką być nie mogła. Opóźniał ją ów trup chwiejący się i opadający, przy którym ludzie się ciągle mieniać musieli.
Tak w końcu zbliżyli się już do królewskiego grodu, gdy na gościńcu ten sam Drogosz, którego król po Jaksów posyłał, wyprawiony gdzieś znów przez niego, spotkał się z żałobnym pochodem. Był on téż Miklaszowi z wyprawy ruskiéj dobrze znanym i przyjaznym. Zrazu osłupiał na widok jadącego nieboszczyka, ale wnet mu Jaksa wytłumaczył, jakie od ojca otrzymał przykazanie.
A że właśnie w tém miejscu, gdzie się spotkali, znużonym koniom popaść było potrzeba i szopa się z gospodą trafiła, w któréj mogli ognia rozpalić i ogrzać się nieco, weszli do niéj razem. Pierwszém było słowem Miklasza spytać, co się działo ze stryjecznymi.
Drogosz ciężko westchnąwszy, zmilczał, znać było, że dobrego nic do powiedzenia nie miał.
— Gdybyście nie wiem jak spieszyli — rzekł w końcu — nie wiem i nie ręczę, ażali na czas dla ocalenia ich traficie. Gdym ich obu na gród przywiózł, król na oczy ich widzieć nawet nie chcąc, natychmiast do ciemnicy wrzucić kazał.
Dowiedziała się królowa, pani miłościwa a pobożna — mówił daléj — królowa, któréj każda kropla krwi przelanéj drugie tyle łez kosztuje... święta i dobra pani nasza... pospieszyła więc do króla... Myśmy ją wszyscy o to prosili, boć żal srogi takich dwu rycerzy postradać, za jednego tam jakiegoś zadławionego greka. Prosiła królowa na kolanach... błagali inni... pono nadaremnie... Tymczasem mnie król wysłał precz... nie wiem, co się stało. Gdym na konia siadał, kapelana król swojego wyprawił do nich, aby spowiedź uczynili... katowi się kazano sposobić do więzienia... Król, jak mówiono, sfolgował pono o tyle, iż nie publicznie miał ich dać ściąć, ale w lochu.
Przecież!... Bóg wielki... nie wiem!.. królowéj łzy wiele mogą... cud się mógł stać... Jedźcie, proście... niechaj nieboszczyk stanie przed nim w imię służb swych go błagając... Jeżeli czas... jeżeli jeszcze czas!.. — westchnął Drogosz stary.
Miklasz więc spieszyć postanowił, ale koniom, znużonym tak że się zaledwie wlokły, dać trzeba było chwilę odpoczynku. Drogosz téż swoim wydychać dawał.
— Straszny gniew naszego pana... — mówił stary pancernik. — Widziałem ja go nieraz na wojnie, gdy nieprzyjaciel rozjątrzył, bez opamiętania lecącego na tłumy... ale straszniejszy jeszcze we dworze, pod dachem, śród pokoju, gdy mu niesforność jaka, albo gwałt krew poburzy...
Królowa dobrocią swą wiele może, pohamuje czasem i wymodli... przecie teraz nie wiem, czy i ona i wy z nieboszczykiem potraficie go złagodzić. Rozżarł się okrutnie... może nie o kupca tego, więcéj o to, iż rycerstwu całemu zakałę zrobili. A i kupiec téż człek był znaczny. Gdy wieść pójdzie o śmierci jego, odstręczy i odpędzi od nas innych obcych ludzi...
Gdym z Jaksami waszemi przybył — mówił ciągle Drogosz — a szedłem się miłościwemu oznajmić, spostrzegłszy mnie, jak jest ciężki, z siedzenia wnet porwał się biegnąc prawie.
— Są te łotry? zawołał. — Przywiózłem ich — odezwałem się. — Rzucić wnet spętanych do lochu! — krzyknął — na jawną zbrodnię sądu nie ma, jeno stryczek i miecz... — Ośmieliłem się do kolan mu pokłonić. — Miłościwy panie — rzekłem — młodzi są, krewcy, namowa zła... — Milcz — zawołał — milcz... przykładu trzeba, lub nikt się do nas jechać nie waży... Rodu są znacznego, więc im się śni, że wszystko dlatego wolno. Za się!.. Jak dwu im głowy z karków spadną, stu się ulęknie i strzyma... Idź... ani słowa... do ciemnicy...
Nie wiem, co królowéj rzekł... Mieli wstawiać się duchowni, mieli prosić za nimi powinowaci, Lisowie i Pobogi i inni... a no, wola króla żelazna... Nie zna on pohamowania w gniewie, a gniewem pałał strasznym...
Znał sam Miklasz króla, widział go nieraz na polu bitwy, gdy pamięć tracił tak, że go nic pohamować nie mogło, niewielką téż i on miał nadzieję. Musiał jednak dopełnić przykazania rodzicielskiego. Rozstali się więc ze starym Drogoszem i pochód z nieboszczykiem rozpoczął się nanowo.
Zbliżając się do Poznania i grodu, gdzie coraz więcéj ludu uwijało się w pobliżu, ledwie się mogli przebić przez gromady ciekawych, których to straszne zwabiało widowisko, zmarłego starca wiezionego na koniu, którego na rękach niemal ludzie dźwigali... za nim jadącego syna z głową odkrytą i całéj téj drużyny wlekącéj się, jakby ze wstydem, upokorzeniem i trwogą.
Kupy ludu poczynały się cisnąć około nich coraz tłumniéj, tak że gdy do wrót zamku przybyli, rozpędzać je musiano.
Miklasz tu naprzód wystąpił, ciało wyprzedzając.
Za nim wieziono ojca, którego zbladły i posiniały trup ledwie kilku ludzi w mierze utrzymać mogło. Pieszy chłopak konia w ręku powoli prowadził.

Poznań już w ostatnich latach Mieszkowych rządów, potém za syna jego urósł był na znaczne miasto. Sam téż zamek, który niegdy cesarz Otto III, jako sprzymierzeniec króla i druh jego, odwiedził, zkąd pieszo, po suknem wysłanéj drodze, boso szedł do Gniezna, do grobu męczennika Wojciecha, zamek od czasów Mieszkowych wzmógł się i rozrósł, a królewsko wyglądał. Obok dawnych dworów drewnianych kazał w nim Bolesław murowane palatium wystawić dla siebie, takie niemal, jakie cesarze mieli w Dziewinie i Merseburgu.
Tuż, na gruzach dawnéj pogańskiéj kontyny, kościół katedralny, pierwsza w Polsce z gnieźnieńską stolica biskupia, wznosiła się z kamienia ciosowego zbudowana.
W pośrodku niéj, naprzeciw wielkiego ołtarza, spoczęły już zwłoki ojca Bolesławowego Mieszka; i on téż sam zawczasu tu dla siebie grób sposobić kazał, chcąc leżeć obok rodzica. Dubrawka, matka Bolesławowa, w katedrze gnieźnieńskiéj, którą wzniosła, spoczywać chciała.
Zmieniło się tu wiele od skromnych owych pierwszych czasów, gdy rzemieślników brakło i staremi się domowemi sprzętami obchodzono. Owe sta pancerników Mieszka urosły teraz na tysiące, skromna gromadka dworzan pańskich, w rój ogromny wspaniałego dworu się rozmogła. Każdy poczet wojsk królewskich, zbroją teraz osobliwą, orężem i barwą sukni szczególną się odznaczał. Ani cesarskiéj straży zbrojnéj bolesławowska nie ustępowała.
Wojennego pana, który większą część żywota spędził w polu i na koniu, od Moraw do Bałtyku, odzyskując i zawojowując ziemie, aby ze słowiańskich plemion wielu jedno wielkie stworzyć państwo (czego ojciec pragnąc, dokonać nie mógł), wojennego pana dwór téż cały był rycerski, zamek żołnierzem się roił, roił duchowieństwem, posłami ze wszech krajów i nieustannym gości napływem. Z Rusi, Moraw, Czech, Chrobacyi, Węgier, od pogańskich jeszcze plemion słowiańskich, nieustannie szli tu, jedni prosić, drudzy przepraszać, kłaniać się, dary nieść, łaski jednać.
Gromadnie, ludno, gwarnie było na zamku wielkiego króla, a ci, co dawniejsze pamiętali czasy, poznać go teraz nie mogli.
W téj izbie wielkiéj, w któréj niegdy władyków polan Mieszko przyjmował, dziśby swych gości codziennych król Bolesław nie posadził i połowy. Dla nieustannego ich natłoku, musiano obok zamku wznieść gmach osobny, rozległy, którego izby, na słupach pośrodku sparte, czterdzieści stołów gościnnych, powszednich dni zastawianych, pomieścić mogły.
Gromada téż podkomorzych, komorników, stolników, cześników, podczaszych i wszelkich urzędników dworskich czuwała nieustannie, aby królewscy goście po królewsku byli przyjmowani.
Większa część dworu pańskiego, gdy na przyjęcie cesarza Ottona III gwoli obyczajowi zachodniemu, na sposób włoski i frankoński przebraną została, późniéj téż, dla cudzoziemców i okazałości większéj, w stroju tym chodzić musiała. Czeladź więc i pacholęta, ówczesną modą strój miała przepołowiony na dwoje, tak, że jedna jego strona czerwoną barwą, druga żółtą była, i kaftan rękawy miał różne, a przez plecy rozcięty był napoły. Nie ujrzałeś już tam teraz dawnego obuwia sznurowanego, tylko buty i trzewiki, których końce skówkami lśniącemi były nasadzane, a boki szyte kwiecisto. Co dostojniejsi ze dworu łańcuchami na szyjach się odznaczali, a płaszcze wszystkie złotem lamowane, srebrem naszywane być musiały.
Przepych widać było wszędzie, bo go król lubił i rad na swym dworze oglądał, aby od innych pośledniejszym nie został. Uzbrojenie téż dawniéj proste, wykwintniejszém było u Bolesława i jednostajném. Jednego żołnierza w jeździe nie miał król, któryby cały od stóp do głów pancerzem skórzanym, łuską żelazną naszywanym nie był okryty. U starszyzny, przy takichże hełmach, okutych żelazem, purpurowe i białe powiewały kity.
I tarcze téż pieszaków świeciły gwoźdźmi i błyszczały blachami, a po znakach ich każdy poczet i ziemię odgadnąć było można.
Zostały dzidy i młoty, a mieczów żelaznych przybyło, leżały ich całe komory, aby ludzi każdego czasu tysiące można uzbroić.
Nie jeden téż na grodzie mieścił się dwór królewski, miała swój oddzielny królowa Emnilda, owa święta pani, córka Dobromira, którą już trzecią król zaślubił, a nad wszystkie swe szanował i kochał. Często téż Mieszko, syn Bolesławów i młodszy Dobromir a starszy od nich Bezprym, z królowéj węgierki narodzony, i córki pańskie tu przebywały, a żona Mieszkowa, siostrzenica cesarska Ryksa i wielu książąt sprzymierzonych i pokrewnych, tak że coraz obszerniejsze gmachy zamkowe czasem ich ledwie mogły pomieścić, niekiedy nie mieściły. W podwórcach, jak na targu w uroczyste dnie, w dzień i nocą przebić się było trudno przez tłumy.
Musiano téż część dziedzińca sznurami odgradzać, aby codziennym turniejom i zabawom rycerskim, jakie pod okiem pańskiém dla rozrywki się jego odbywały, plac zostawić swobodny.
W chwili gdy Miklasz Jaksa, za sobą prowadząc ciało ojca, wjeżdżał w bramę zamkową i oczy wszystkich się nań zwracały, komornicy królewscy postrzegłszy wiezionego trupa, z którym w podwórzec wprost jechali, ulękli się wielce. Nie śmieli powstrzymać, ale wnet oznajmiono starszemu nad dworem, którym był Sieciech, aby króla uprzedził, lub rozporządził co należało.
Wybiegł więc zaraz Sieciech ów, pan poważny, w czarnéj sukni dostatniéj, z łańcuchem na szyi, w kołpaku sobolim, z laską kutą w ręku, aby się sam dowiedział, coby to oznaczać miało, i pochód już ku drzwiom murowanego gmachu dążący zatrzymał.
Musiał mu się Miklasz tłumaczyć, w jakiém od umarłego jechał poselstwie. Przykazawszy mu stanąć, Sieciech pospieszył do króla, który z ulubionym sobie opatem tynieckim Aronem na osobności się zabawiał.
Przeszedłszy komnat kilka, Sieciech u drzwi pańskich oznajmił się kaszlem i lekkiém laski o ziemię uderzeniem.
Król w sypialni swéj odpoczywał. Ogromny ogień pałał w kominie z kapturem, przed nim Bolesław w krześle poduszką nakrytém siedział.
Był już naówczas wielki ów podbójca i wojak niezmordowany, nieco wiekiem ociężałym. Ciemny, bujny włos kędzierzawy, okrywający mu głowę, siwizna gdzieniegdzie srebrzyła, odkryło się wspaniałe czoło, które troski poryły. Twarz pełną, ogorzałą, rumianą, dwoje oczów ciemnych zdawało się niemal całą wypełniać, tak wzrok ich gasił i ścierał, co się na niéj innemi wyrażało rysy. Ust niewiele widać było pod wąsami i brodą, wybujałą szeroko. Pierś wydatna, rozłożyste ramiona, przygarbione nieco, całe ciało bujno i silnie rozrosłe, uczyniłyby zeń olbrzyma, gdyby wzrost odpowiadał ich rozmiarom. Otyłość przyszła z wiekiem i ciężarem swym nużyła starego bohatera.
Kożuch soboli jedwabiem pokryty stanowił ubiór cały. Z pod niego widać tylko było bieliznę cienką i miękkie na nogach buty futrem bramowane.
Obok krzesła królewskiego stał mężczyzna w czarnéj sukni długiéj, wzrostu słusznego, chudy, twarzy bladéj, poważnéj a myślącéj. Włos krótko obcięty, wygolona korona, krzyż złoty na piersiach oznaczały duchownego. W rysach jego czytać było trudno, choć jak zagadka nęciły tajemniczym swym wyrazem. Bystry tylko rozum zdradzał wzrok biegający żywo. Król znać go słuchał, gdy Sieciech, uchyliwszy drzwi, z nizkim pokłonem do sypialni się wsunął.
Na obliczu pańskiém dostrzedz było można nieco zniecierpliwienia, ale stary Sieciech, który pana swojego znał dobrze, a wiedział, jak sobie z nim poczynać, bynajmniéj się tém nie poruszył, choć brwi groźnie się ściągające i oczy w siebie wlepione zobaczył.
Pogładził ręką brodę, nie spiesząc z mową, król ciągle zwrócony doń, czekał, jakby pytając wzrokiem: Cóż mi powiesz? — Lecz milczał ustami. Na twarzy widać było jakby drgania myśli, która po głowie się snuła.
Opat Aron pilno się téż wpatrywał w przybyłego, zawiesiwszy przerwane opowiadanie.
Sieciech w końcu krok naprzód postąpił powoli, jakby rozmyślał, od czego zacznie.
— Przebacz, miłościwy królu — odezwał się rękę spuszczając ku ziemi — musiałem wczas miłości twéj przerwać wchodząc... w podwórcu nieboszczyk domaga się twéj łaski i posłuchania...
Król i opat zdziwieni tą mową, głowy podnieśli, spojrzeli po sobie.
— Tak jest, miłościwy panie — kończył Sieciech spokojnie i powolnie. — Stary sługa królewski Janko Jaksa z Niemierzyszcz jechał prosić łaski i zmiłowania pańskiego, a w drodze umierając trupa swojego synowi tu przywieźć kazał, aby on u miłości pańskiéj o przebaczenie błagał dla synowców... Syn z ojca zwłokami stoi przede drzwiami... ludzi gromady się kupią...
Na twarzy króla, który słuchając brwi strasznie ściągnął, odmalował się gniew okrutny; oczy poczęły ciskać pioruny, rękę ścisnął i uderzył nią w poręcz siedzenia, lecz słowa zrazu nie rzekł, poglądając na opata.
Opat Aron stał niemy, nie okazując po sobie ani co czuł, ni co myślał.
Sieciech z głową spuszczoną na odpowiedź czekał.
— Syna mi tu prowadź! — zawołał Bolesław nie wstając.
Sieciech pokłonił się na znak posłuszeństwa i natychmiast odszedł.
Król i opat patrzali na siebie. Bolesław zdawał się wyzywać zdania duchownego, ksiądz czekał na to, co król powie. Trwało długo milczenie, w ognisku tylko płomię syczało i iskry z niego pryskały.
Tymczasem kroki idących słyszeć się dały. Blady Miklasz Jaksa stał w progu chwilę, a potém się na kolana rzucił przed królem.
— Miłościwy panie!.. — począł.
— Wiem wszystko — przerwał, rękę ciągle ściśniętą podnosząc, król — wiem wszystko... Stary Janko z grobu przychodzi prosić za krwią swoją... ale ja... przysiągłem, że nie przebaczę. Każę poczestny pogrzeb sprawić sławnemu rycerzowi, a ich głowy jutro rano spaść muszą... i spadną!..
Usłyszawszy ten wyrok, Miklasz wstał powoli. Zdało się, że duma starego Jaksów rodu już mu do dalszego błagania usta zamknęła. Nie rzekł nic, nie prosił więcéj.
Król głowę opuścił na piersi i ręką dał znak. Miklasz, nie uchyliwszy nawet czoła, wolnym krokiem wyszedł z sypialni.
Za nim wzrok królewski pociągnął i gdy zasłona zapadła, długo się na niéj zatrzymał. Słychać było ciche, niepewne odchodzącego kroki, które coraz się oddalały... W kominie płomię syczało i iskry z niego pryskały.
Z założonemi na piersi rękami opat stał, oczy w ziemię wlepiwszy.
I trwało milczenie grobowe, przykre, którego ani król, ani duchowny przerwać nie śmiał, chwilę jak wiek długą. Z podwórców niby koni tentent głuchy i gwar jakiś stłumiony dochodził, a potém cisza zaległa gród... i ognisko tylko mówiło coś samo, niezrozumiałym językiem...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.