Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.



Chociaż na dworze zmierzchało, niezwyczajny widok, około siedzącego na koniu trupa starca coraz liczniejsze gromadził tłumy.
Przed wszystkiemi drzwiami dworców, po przedsieniach stały niewiasty załamując dłonie, pokrzykując ze strachu i podziwu. Pachołkowie i rycerstwo się cisnęło, aby starego Janka zobaczyć raz jeszcze.
We wszystkich sercach litość się budziła. Niecierpliwie oczekiwano królewskiego słowa, a choć znano nieugiętą jego wolę, choć już prośby królowéj były nadaremne, spodziewano się jeszcze, że ten jęk z za grobu do serca pańskiego przemówi i zmiękczy je...
Gdy z głową na piersi zwieszoną wyszedł wreszcie Miklasz i ukazał się w przedsieni, pogrążony w smutku, z rozpaczą na twarzy, domyślili się wszyscy, iż i trup nie mógł nic.
Szmer jakiś smętny, bolesny przebiegł z ust do ust, niewiasty sobie oczy poskrywały, mężczyźni, nie śmiejąc nic rzec, z posępnemi twarzami oddalać się zaczęli.
Miklasz namyślać się zdawał, wreszcie, choć go wielu towarzyszów, stojąc mu na drodze, zaczepiało słowy i oczyma, milczący poszedł do konia, siadł nań i ludziom znak dał, aby za nim nazad jechali.
Już siedząc nawracał, gdy z dworca królewskiego wyszedł opat Aron, przed którym co żyło usuwać się, kłaniać nizko poczęło. Niektórzy biegli, cisnęli się i przyklękając w rękę go całowali. Widać było, jak bardzo szanowano królewskiego ulubieńca.
Żywym krokiem podszedł opat ku Miklaszowi.
— Stój — rzekł — miłościwy pan a król nasz dla winnych tylko jest surowym... łaskiście jego nie utracili. Pogrzeb ojca waszego kazano na zamkowym odbyć kościele... Jedźcie wprost do tumu...
Miklasz słuchał milczący.
— Ojcze mój — rzekł — to uczynię ze zwłokami rodzica mojego i pana, coby on z sobą żyw uczynił, gdyby mu król dla rodu jego miłosierdzia odmówił. Powiozę je ztąd... powiozę do pierwszego cmentarza i złożę w pierwszym kościele, jaki na drodze znajdę. Zhańbiona rodzina nasza, co łaski pańskiéj nie była godną, ni umarła ni żywa progu już zamku tego nie przestąpi... Taka była zmarłego wola...
Surowym wzrokiem zmierzył opat mówiącego i długo się weń wpatrywał. Nie sprzeciwił mu się, aby bolu nie jątrzyć.
— Miklaszu Jakso — rzekł pocichu — czyńcie jako chcecie... ale rozważcie dobrze co czynicie... komu wydajecie wojnę...
A głos zniżając dodał. — Ja z wami dziś jeszcze widzieć się potrzebuję, dla dobra waszego...
Młodzieniec skłonił tylko głowę i pochód żałobny, na dany przezeń znak, ruszył z grodu powoli, a opat, oglądając się, krokiem ociężałym odszedł ku tumowi.
W podwórcu zostały tylko cicho gwarzące kupki ludzi, oczyma wiodące za Jaksami, poczynając się zwolna rozpraszać i rozchodzić w różne strony, jakby przybite żalem i trwogą.
Od przywiezienia na gród dwu braci poruszenie tu było wielkie. Mieli oni mnogich przyjaciół, a nie jeden z dawnych towarzyszów w wyprawach, który miał może na sumieniu daleko więcéj niż to, za co oni głowami płacili, czuł się niespokojnym. Dawno już króla Bolesława nie widziano tak gniewnym, tak zapalczywym, tak strasznym. Takim tylko bywał niegdy, na placu boju, gdy dwa wojska stojąc po dwóch rzeki brzegach, wzajem się łając wyzywały do walki, dopóki gniewu krwią nie ugasił.
Królowa Emnilda zawsze biorąca nieszczęśliwych stronę, i tym razem chodziła paść do nóg męża, aby życie skazanych uprosić, Bolesław słuchać nie chciał jéj nawet, z groźbą i fukiem odprawił.
Dano zaledwie czas osądzonym do następnego ranka, aby się na śmierć przygotowali przykładnie; zdawało się już, że żadnéj nie było nadziei i nic ich uratować nie może.
Na dworze królowéj smutek ztąd i żal był wielki. Emnilda siedziała z rękami na kolanach złożonemi, zamyślona, zapłakana. Pani to była nie pierwszéj już młodości, lecz jeszcze postawy i lica, które dawniejszego szlachetnego wdzięku zachowało ślady wyraźne. Rysy regularne i czyste nie zmieniły się, głębiéj tylko zapadły oczy, kilka zmarszczek je otaczało, a dokoła ust uśmiechy i płacze wydeptały drogi, któremi naprzemian chodziły. Wiek na ślicznéj jéj twarzy rozlał pokój chrześciański, rezygnacyą pobożną i smutek łagodny, jaki przystał człowiekowi na tym płaczu padole. Były one nowym wdziękiem i urokiem, który młodość zastępował.
Pobożna pani sama siedziała u gasnącego ognia, krosna jéj i robota porzucone w nieładzie, świadczyły, że niedawno od nich odeszła.
Dwie służebne przez drzwi zasłonione z drugiéj komnaty zaglądały pocichu, nie dając znać o sobie najmniéjszym szelestem i nie przerywając spoczynku. Izba królowéj, któréj ściany całe zawieszone były obiciami, przez nią szytemi, pełną stała oznak i godeł pobożnych. Krzyże na wszystkich stołach u ścian widać było, kropielnica bronzowa wisiała u drzwi. Królowa ocierając łzy, długoby tak w myślach zatopiona pozostała, na siedzeniu w nieruchomém odrętwieniu, gdyby w téj chwili z za zasłony stłumiony płacz nie dał się słyszeć.
Głos ten poruszył ją i przestraszył, tak, że nagle się zerwawszy, pobiegła do drugiéj izby, w któréj już znowu cicho było. Odsłoniwszy oponę, ciekawemi oczyma poczęła się po niéj rozglądać.
Druga komnata, przytykająca do téj, w któréj królowa Emnilda przy pracy dnie spędzała, mieściła zwykle gotową na rozkazy służbę jéj niewieścią.
I teraz téż nie było tu nikogo, krom trzech młodych dziewcząt, z których dwie cuciły trzecią, napoły omdlałą na ławie u ściany. Ujrzawszy królowę wchodzącą, zapłakana z trudnością podnieść się usiłowała, dwie jéj towarzyszki stały pomięszane i milczące. Królowa zdawała się nie pojmować, co tu pod jéj bokiem stać się mogło. Szła ku osłabłéj, gdy ta nagle, składając ręce i podnosząc je do góry, padła przed nią na kolana.
Błagająca ta, rozłzawiona dziewica, była młodą i bardzo piękną. Szafirowe jéj oczy, ciemne włosy, śnieżna płeć, smukła i gibka postawa, czyniły ją zarazem poważną i wdzięczną. Ubrana ciemno, z długiemi warkoczami, spadającemi na ramiona, piękniéj i kosztowniéj przystrojoną była niż jéj towarzyszki i zdała się téż wyższego nad nie pochodzenia. Złote sprzążki, łańcuchy, iglice, naszyjniki odbijały świetnie od ciemnego stroju i włosa.
Była to jedynaczka, córka ochmistrza królewskiego, Sieciecha, Teodora, wychowana od dziecka na pańskim dworze, a Emnildzie jak własna córka ulubiona. Królowa téż przyczyny tych łez i rozpaczy pojąć nie mogła, bo pieszczone dziewczę nigdy się skarżyć na nikogo nie miała powodu. Kochali je wszyscy. Teodora zachodząc się od płaczu, padła na ziemię i poczęła obejmować stopy królowéj.
— Ocal go, miłościwa pani! ocal go... albo i mnie niech razem z nim stracą... — zawołała łkając.
Zarumieniona Emnilda usłyszawszy to, skinęła na towarzyszki Teodory, aby wyszły i zwolna podnosząc ją z ziemi spytała łagodnie.
— O kim mówisz, dziecko moje... ja cię nie rozumiem...
Łzy nierychło się jéj wytłumaczyć dały, żal téż i srom utrudniał wyznanie.
Z rozmowy i słów urywanych dorozumiała się królowa, że od dwóch już lat pomiędzy piękną córką Sieciecha a Jurgą Jaksą, w czasie świąt obchodzonych na grodzie, zawiązał się miłosny stosunek.
Jurga był tak pięknym młodzieńcem, jak Teodora śliczną dzieweczką, charaktery obojga podobne, wesołe myśli, serca gorące, zbliżyły ich ku sobie. Jurga ile razy bywał w Poznaniu, acz się na dworze nie pokazywał, zawsze znalazł sposób zbliżenia się i widzenia Sieciechównéj choć zdaleka. Pocichu zapowiedział jéj już swaty. Późniéj nieopatrzność młodzieńcza, nieszczęsna ruina i zubożenie wstrzymały je; na dworze już o wszystkiém wiedziano. Dziewcze gotowe było iść choć za ubogiego, lecz byłżeby ją dał ojciec? Jurga więc czekał wojny, łupów, poprawy w domu, lepszego czasu... i Teodora czekała... Nagle dowiedziała się, gdy sobie śniąc o przyszłości obiecywała szczęście, że Jurga został na śmierć skazany. Rozpacz ją ogarnęła. Zabyła wstydu niewieściego i do królowéj pobiegła, jak do matki.
— Dziecko moje — odezwała się wysłuchawszy Emnilda — nim wiedziałam o tém, że Jurga bohdanem był twoim, chodziłam upaść do nóg króla, płacząc prosiłam go za niemi, ale nie pomogło nic...
— Miłościwa pani, matko moja! — krzyknęła Teodora ręce załamując nad głową — jeżeli on zginie, ślijcie mnie do Dziewina, do Merseburga, gdzie chcecie, pozwólcie zamknąć się w klasztorze. Już ja świata znać nie chcę i żyć nie mogę, jeśli go nie ocalę...
— Bóg tylko jeden ocalić go może! — odparła Emnilda i łzy popłynęły z jéj oczów. — Uspokój się dziecię moje — dodała — uczyniemy jeszcze, co jest w ludzkiéj mocy...
Dziewczęta służebne, którym odejść kazano, musiały pewnie przestraszone rozpaczą Sieciechównéj, pobiedz dać znać jéj ojcu, i w chwili, gdy królowa wychodzić miała, Sieciech stary zjawił się w progu uchylając oponę. Ujrzawszy córkę zapłakaną, dziecię jedyne, z rękami podniesionemi rzucił się ku niéj przestraszony; klęczała jeszcze na ziemi.
Teodora, któréj niebezpieczeństwo dodawało odwagi przed ojcem, ujrzawszy go, na twarz upadła.
— Ojcze mój rodzony! — zawołała, nie tłumacząc mu się jaśniéj — ty masz łaskę u króla, starym jesteś jego sługą... ty wyproś, ty wybaw go od śmierci!..
Zdumiony ojciec, dla którego dotąd wszystko było tajemnicą, obrócił się do królowéj.
Z jéj ust dopiero usłyszał, o kogo Teodora prosiła, spuścił głowę siwą i stanął jak skamieniały.
— U króla!.. u króla wyprosić łaskę, gdy poprzysiągł... — szepnął głosem złamanym — tego pani nawet nasza, ani opat Aron, ani święty nasz męczennik Wojciech, gdyby z grobu wstał, nie potrafiłby pewnie... cóż ja?
Gdy spadną ich głowy, a gniew się pański uśmierzy, gdy król ochłonie — a! zaprawdę — posłyszemy może, jak to już nieraz bywało, żal i ból po czasie. Aliści one nie wskrzeszą.
Teodora ciągle na ziemi leżąc, twarz sobie zakrywszy rękami, zanosiła się od łez i łkania — jęki jéj stokroć wymowniejsze były niż słowa.
Zadumał się Sieciech — królowa tulić i pocieszać ją zaczęła, lecz wszyscy z nią razem płakali...
Trwało to dość długo, gdy dziewczę, które się zdało bezmyślne i z bólu zdrętwiałe, zerwało się nagle, oczy jéj zaczerwienione, ale oschłe z łez błyszczały ogniem jakimś i męztwem wielkiém — chwyciła za rękę królowę i namiętnie całować ją zaczęła.
— Pani moja miłościwa! słyszeliście co mówił ojciec, on króla zna... król sam straconych będzie żałować. Odważ się pani! ocalmy ich, mimo wiedzy króla... dla niego samego — ocalmy ich!...
Rzuciła się znowu na kolana.
— Wiem, słyszałam — mówiła — że ich w więzieniu tracić mają.
Nikt wiedzieć nie będzie... Ty rozkazać możesz, niech kat rękę powstrzyma, niechaj zostaną w ukryciu, w więzieniu, aż się gniew pański uśmierzy. Nikt ciebie pani nie zdradzi, bo cię miłują wszyscy... król nie spyta.
Gdy śmiałe dziewczę gorączkowo wymawiało te słowa, Sieciech i królowa zamilkli strwożeni na samą myśl nieposłuszeństwa, temu, który cienia jego nieznosił; którego gniew był jak piorun, bijący choćby w kościoły.
Emnilda milczała długo.
— Dziecię szalone — rzekła powoli — wieszże ty czego śmiesz żądać odemnie? Przy starym Sieciechu wszystko powiedzieć mogę.
Dałam dwóch synów królowi, nie sprzeciwiałam się nigdy żadnéj woli jego, jak niewolnica byłam mu posłuszną — ale i dla mnie z latami serce jego ostygło — nie jestem już dla niego ukochaną i jedyną. Szanuje mnie, ale powabniejszych twarzy szuka... Gdybym stała mu się nieposłuszną, radby się może był mnie pozbyć, jak się zbył matki Bezpryma i córki Rygdaga — co ją poprzedziła...
Na siebiebym wyrok wydała — i na sumienie jego...
Spuszczając oczy, smutnie wyrazów tych dokończyła królowa i stali wszyscy niemi. Sieciech dumał, boleść córki kazała mu szukać ratunku, gdzie już żadnego nie było.
— Miłościwa pani — odezwała się — próżne są obawy wasze — krewkim jest pan nasz, ale serce ma dla was zawsze i poszanowanie... któż wie, ażaliby wdzięcznym nie był, żebyś go od własnego gniewu uratowała??
Zamyśliła się trwożliwie królowa.
— Któż wie? kto wie? — powtórzyła cicho — życie dwóch ludzi, którzy za grzechy swe odpokutować czas będą mieli, czy nie więcéj warto niż mojego szczęścia ostatek?
Mieszko i Dobromir już matki nie potrzebują. U dworu młoda Ryksa mnie zastąpi... synowa.
Znowu łzy z oczu się potoczyły.
Ta iskierka jakiéjś nadziei w szał wprawiła Teodorę, przyczołgała się do nóg królowéj i ściskać a całować je poczęła. Sieciech stał niemy nieśmiejąc ani namawiać już, ani rzec słowa za niemi.
Emnilda zbliżyła się doń i szepnęła:
— Proście do mnie ojca Arona, a ty — zwróciła się do córki Sieciechowéj — odejdź ztąd, uklęknij i módl się... Wszystko jest w bożéj mocy — ale bożéj woli nigdy się sprzeciwiać nie godzi. Idź — dziecko moje, w pokoju...
To mówiąc wróciła królowa do pierwszéj komnaty i wprost do klęcznika swego doszedłszy, padła na kolana, poczynając się modlić gorąco.
Długi dość czas upłynął, nim powołany Opat oznajmił przyjście swoje — wpuszczono go natychmiast do królowéj.
— Ojcze mój! — rzekła przystępując doń drżąca — rady twojéj proszę. Radźcie nie jako królowéj, ale jako ubożuchnéj chrześciańskiéj niewieście...
Godzi się dla ocenienia żywota ludzkiego kłamstwo popełnić??
Zdumiony Opat stał chwilę milczący — zdawał się chcieć odgadnąć myśl i zastosowanie, jakie odpowiedzi jego nadaném być miało.
— Miłościwa pani — rzekł po namyśle — Ojcowie kościoła nawet, są w tym względzie różnego zdania. Sumieniowi spowiednika, rozumowi kapłana zostawia kościół ocenienie czynu... Bóg waży tajemne myśli człowiecze, ludzie sądzą postępki.
Emnilda wpatrzyła się w Opata, który stał nieruchomy.
— Wyznam ci jak na spowiedzi — rzekła — kuszoną jestem, abym dla ocalenia żywota, dwóch porywczo przez króla skazanych młodzieńców, kłamstwo popełniła i ludzi do popełnienia go skłoniła. Wy wiecie, ojcze o kogo chodzi! Są to dzieci znacznéj rodziny, która króla odstąpi i gniewną nań pozostanie, albo się z całém mieniem z kraju wyniesie, srom unosząc z sobą.
Król sam późniéj pożałować może, iż na śmierć ich skazał. Mamli ja ważyć niełaskę mojego pana wziąć grzech na sumienie, ażeby spełnić miłosierny uczynek?
Zimne i nieporuszone oblicze opata, przebiegło jakby drgnienie jakieś niedostrzeżone; widocznie tknięty był tak wielką królowéj ofiarą, tak serdeczną i piękną.
Patrzał na nią ze zdumieniem, poszanowaniem i z niedowierzaniem razem.
— Wiem ja co czynię — dodała Emnilda — wiem, że moja zwiędła twarz naprzykrzyła się już może panu mojemu, że nieposłuszną może mnie wygnać z przed oczów swoich. Jedyne szczęście moje, dzieci i jego postradać mogę — ale nie nakazałże Chrystus Pan nasz i Zbawiciel, ofiary czynić z siebie, tak jak on sam za nas się stał ofiarą??
Opat słuchał zdumiony — powoli głowę począł uchylać przed królową... ręce na piersiach założył, cofnął się krok...
— Nie grzech popełnisz, miłościwa pani — rzekł — ale zasługę mieć będziesz u Boga. Sumienie twe mocą kapłańską rozwięzuję.
Lecz... choć królowéj naszéj, choć pani — choć żonie wielkiego Bolesława, znajdzież się człowiek tak śmiały a tak pobożny, coby chciał być posłusznym?
Ważysz, miłość wasza — wiele, a no ten co cię posłucha, wbrew rozkazowi pańskiemu, więcéj jeszcze ważyć musi — głowę i życie.
Nim domówił tych słów opat, na twarzy królowéj radość zabłysła.
— Ojcze — zawołała — to sprawa moja — ja sama odpowiem za wszystkich, ja jedna będę winną.
To mówiąc zdjęła z palca pierścień kosztowny.
— Na pamiątkę dnia tego — rzekła — przyjmijcie mały ten dar odemnie. Daliście mi męztwo, przynieśliście uspokojenie — Bóg niech wam zapłaci.
Zawahał się opat dar przyjmując, lecz zmusiła go Emnilda, aby nie odmawiał.
— O tajemnicę was nie proszę — dodała w końcu — od niéj ich życie zależy i — moje! Czas upływa...
Opat odchodził zamyślony, gdy królowa Emnilda znikła już z komnaty, szelest tylko jéj sukni obróciwszy się usłyszał i drżącą zobaczył we drzwiach oponę.
Noc była nadeszła. Na zamku cisza panowała...
Więzienie, do którego rzucono dwóch Jaksów, opodal od dworców znajdowało się do wałów przyparte. Były to ciemnice, na pół w samym usypie ziemnym skryte, z ogromnych balów sosnowych wybudowane. Ciężkie wrota okute, a w nich mniejsza furta, zaryglowana silnie, wiodły do izb dla więźniów przeznaczonych. Wzdłuż od strony wnętrza zamku ciągnęła się długa, wąska szyja, poprzecinana gdzieniegdzie małemi okienkami, w które zaledwie ręka by przecisnąć się mogła. Z téj szyi, kilkanaście drzwi, drągami pozasuwanych, prowadziły do ciemnych izb wilgotnych, w których zamknięci byli więźniowie na śmierć lub dożywotnią skazani niewolę... na długie lata powolnego konania.
Srogi obyczaj owych czasów, potrzeba surowości dla ludzi na pół dzikich, okrucieństwo, które po sobie wojny i pogaństwo zostawiło — zmuszały do takiego nielitośnego obchodzenia się z winowajcami.
W jednéj to z tych izb, niegdyś, przed laty — z rozkazu Bolesława oślepiono Odylona i Prybuwoja — tu czas jakiś, oślepiony także męczył się Bolesław Rudy, niegdyś królik czeski... tu, wielu innych, których imiona zapomniane zostały, dokonali żywota, ale bo po długiéj męczarni, wypuszczeni na swobodę, kryli się gdzieś daleko. W większych izbach po kilku skazanych siedziało, w mniejszych po jednemu. Gdy wyrok padł na którego z zamkniętych, kat pod drzwi jego toczył pieniek krwawy, który zawsze w szyi ciemnicy, stał pogotowiu; pachołkowie wnosili pochodnie i ciężki topór, jednem cięciem głowę od kadłuba dzielił. Wór piasku wysypywano na toczącą się krew, wynoszono trupa po cichu, drzwi kaźni zostawiano otworem, aby woń krwi miała czas ulecieć, nim nowego wtrącono do więzienia.
Tak się działo naówczas, gdy miłosierdzie królewskie sromu chciało oszczędzić rodzinie, lub sobie przykrego widoku. Niekiedy ofiarę wyprowadzano na plac i w oczach tysiąca ludzi, czyniono z niéj przykład dla drugich.
W jednéj z tych izb właśnie, u trzecich drzwi od wnijścia, na garści słomy, w ciemnościach leżeli teraz Jurga i Andruszka. Znosili oni mężnie niedolę swoją, już się nie spodziewając ocalenia.
Dwa razy kapelan królewski przychodził spowiadać ich i do skruchy nakłaniać. Niepotrzebowali oni namowy jego, dawno wytrzeźwieni z chwilowego szału, biedni młodzieńcy, patrzali mężnie na to co ich czekało. W téj ostatniéj godzinie serca się im otworzyły i oczy. Oba się winnémi czuli, a poczciwa miłość braterska wzmagała się jeszcze. Jurga siebie obwiniał, Andruszka, jako starszy winę kładł na się, każdy gotów był na śmierć z rozkoszą, gdyby nią mógł brata ocalić.
Leżąc na słomie obok siebie trzymali się za ręce i liczyli chwile pozostałe. Za każdym szelestem w podziemiu zdawało się, że oto krwawy pieniek o drzwi uderzy i oznajmi: na śmierć iść pora.
W więzieniu ciemność panowała bezdenna; żaden najsłabszy promyk do niego nie wdzierał. Cicho téż było jak w grobie, najmniejszego szelestu. Straż stała na zewnątrz, w szyi ciągle prawie było pusto.
— Gdyby król nas był dopuścił do siebie — mówił Andruszka — gdyby mi przed sobą mówić pozwolił, pewien jestem, że łaskębym był dla ciebie wyprosił. Tyś młodszy, przy mnie władza była, starszeństwo — jam za dwu sam odpowiadać powinien.
— Andruszko, bracie, — zawołał Jurga — jakże ty pomyśleć możesz, że ja bym żyć chciał, kupiwszy bezkarność krwią twoją. Miłe mi życie, miłe to pewna.
Kocham Sieciechównę... śmiał mi się w niéj świat — a jednak i jéj i jego niechciałbym bez ciebie.
— Wspomniałeś córkę Sieciecha — możnego ona ma ojca — rzekł starszy — gdyby ci sprzyjała, onaby przez niego dla ciebie coś potrafiła uczynić.
— Nie — odparł Jurga — czyż króla nie znasz? alboś go to nie widział w boju i pod lipą, gdy sądził? — i gdy go wróg rozsierdził? Naówczas on litości nie zna i opamiętania nie ma.
A nie rychło ochłonie!
— Cicho — nie mów na niego nic — wtrącił starszy.
— Juści się go teraz więcéj bać nie mam potrzeby — porywczo odparł Jurga — chybaby mnie końmi rozszarpać kazał... a głowę muszę dać, czy tak czy tak!
— Nie dla strachu to mówię — westchnął Andruszka — a no, dla tego, że choć on mi życie bierze, ja go nie winię. Sędzia i król — kto wie? w jego miejscu jabym téż może kazał ściąć Andruszkę, a Jurgę tylko z żywotem puścił.
Uciszyli się z rozmową, bo koło drzwi coś się skrobać poczęło.
Przez szpary zabłysło światełko słabe, odpadł drąg, stróż więzienny, którego niewiadomo dla czego zwano Rybą, wsunął się do lochu, z pękiem łuczywa w ręku.
Człek był takiego wzrostu, że musiał nieco przygięty stać w izbie podziemnéj, któréj dyle nizko leżały... Głowę miał krągłą, kudłatą, z oczyma białemi siedzącemi na wierzchu jak u żaby.
Na gołe ciało okryty kożuchem, z nogami skórą poobwiązanémi do kolan, straszny był jak kat, którego téż obowiązki nie jeden raz musiał sprawować.
Gdy kogo udusić przykazano, zwykle Ryba się podejmował, w szerokie żylaste dłonie ująwszy gardło, niewiele czasu potrzebował, by ofiara bez tchu u nóg mu padła. Naówczas patrzał i śmiał się uradowany, że mu to przyszło tak łatwo.
Zwykle chodził jakby senny, powoli, milcząc, oczyma żabiemi ofiary swe mordując powoli, nim je ręką tknął jeszcze.
Gdy Ryba wszedł, bracia mimowolnie przycisnęli się do siebie, dłonie ich mocniéj się ujęły, serca uderzyły — sądzili, że już po nich przychodzi. Stróż za siebie wziął przy otwieraniu zostawiony za drzwiami dzbanek i kawał czarnego chleba, którym był pokryty... Nie mówiąc nic przysunął go do barłogu i ręką czarną wskazał.
Andruszka nań popatrzał.
— A co nam po tém — zamruczał — wszak dziś?..
Ryba zmierzył go oczyma i dwa szeregi zębów ogromnych błysnęły z za warg wypukłych, ramionami ruszył, głową strząsnął, nie odpowiedział nic, odwrócił się tyłem i powlókł do drzwi, które, zatrzasnąwszy już, miał drągiem zawalić, gdy szept u wnijścia jakiś dał się słyszeć, mruczenie, niby krótka jakaś sprzeczka. Drąg opadł znowu, światło wróciło i opat tyniecki w czarnym długim płaszczu, wszedł wolnym do więzienia krokiem. Ryba podniósłszy łuczywo do góry, przyświecał w progu, z miejsca się nie poruszając.
Oba bracia na widok duchownego powstali. Znali go dawniéj na dworze króla, bo któż nie znał opata Arona, który u Bolesława był, jak on sam mawiał, pierwszém okiem w głowie.
Wchodząc odezwał się opat, że im pociechę chrześciańską przynosi, i spytał, ażaliby co rodzinie do przekazania nie mieli, lub prośby jakiéj przedśmiertnéj, któréj by zadość mógł uczynić. — Mówiąc to, znacząco spoglądał dziwnie na stróża.
Niezrozumiałe to były zaprawdę odwiedziny, gdyż Jaksowie już przez kapelana królewskiego na śmierć przygotowani i wyspowiadani byli, a jemu téż wszystkie swe zlecenia przekazali.
— Mój ojcze — rzekł Andruszka smutnie — nie pozostało nam o nic prosić, chyba o modlitwy za dusze nasze.
— To obowiązek kapłański — odezwał się opat. — Wprawdzie — dodał — nadziei mieć trudno, tam gdzie żadne prośby ani żywych ni umarłych, nie pomogły nic — przecież człowiek do ostatniego tchnienia w miłosierdziu bożem i cudach opatrzności powinien mieć nadzieję.
Słowa ostatnie wymówił opat z naciskiem jakimś i znacząco, a więcéj jeszcze nad nie, wzrok jego mówić się zdawał. Andruszkę tylko uderzyło to, że opat wspomniał prośby umarłych!
— A któż umarły mógł wstawiać się za nami? zapytał ze smutnym uśmiechem. Ludzie z grobów nie wstają.
— Tak było — począł mówić opat — i słuszną jest rzeczą, byście dla pociechy waszéj o tém wiedzieli. Stryj wasz Janko, starzec dogorywający, dowiedziawszy się o nieszczęściu, które rodzinę dotknąć miało, mimo wieku i choroby, na koń kazał się wsadzić, i jechał do króla prosić za wami. Jechał dniem i nocą do Poznania, a zmarł w drodze i umierając synowi polecił, by go trupem zawiózł przed króla, i trup jego mówił za wami.
Bracia zdumieni spojrzeli po sobie.
— Któżby się tego po tak zagniewanym stryju mógł spodziewać? — szepnął Jurga.
— Cóż król na to? — spytał Andruszka. Opat zmilczał, domyśleć się łatwo było, spuścili oczy dwaj bracia.
— Ojcze mój — odezwał się Andruszka — nie płaczę ja po życiu, ani pańskiemu wyrokowi złorzeczę, karząc mnie król by zadość uczynił sprawiedliwości. Jam był głową domu, na mnie jednego spaść była powinna pomsta i gniew pański. Jurga powinien był zostać i ocaleć, abyśmy całym rodem nie ginęli.
— A! niechby los ten padł na mnie — przerwał Jurga — jam więcéj winien, bom się dał szwabowi pierwszy pociągnąć.
W téj chwili, jakby korzystając ze światła, które im w oczy sobie spojrzeć dozwalało, dwaj Jaksowie wejrzeli na się, ręce sobie nagle zarzucili na ramiona, głowy ich sparły się na sobie, i w uścisku tym, słychać było jakby nierycerski jęk boleści.
Opat stał poruszony, milcząc. Ryba nawet, wielkiemi oczyma swemi wpatrywał się ciekawie w braci, których przywiązania widok, zdawał się dlań rzeczą niepojętą. Widział on wielekroć dwóch wspólników zbrodni, którzy winę i karę wzajem na się zrzucać usiłowali, ale nie zdarzyło mu się nigdy spotkać ludzi, coby na śmierć idąc, wyręczać się i jeden za drugiego ginąć chcieli.
Potrząsał głową, jakby nierozumiał czy nie wierzył.
— Miejcie nadzieję w miłosierdziu Bożem, cicho wyszepnął opat i podniósł ręce do błogosławieństwa. Bracia poklękli na słomie, zniżyli głowy, skupione razem, a kapłan, po cichu szepcząc modlitwę, krzyż zakreślił nad niemi.
Oba przyczółgali się, aby rękę jego ucałować, a gdy się zbliżyli doń, mógł raz jeszcze powtórzyć im dobitnie po cichu.
— Módlcie się — i — miejcie nadzieję! miejcie nadzieję!
Zatém żywo się zawróciwszy wyszedł zaraz i Ryba drzwi za nim zatrzasnąwszy, drąg założył. Zostali znowu w ciemnościach, słaby tylko promyczek jakiejś nieokreślonéj téj nadziei im przyświecał. Czuli, że nie byłby może przyszedł do nich, gdyby nie miał im z sobą przynieść jakiejś otuchy.
— A! jeden z nas ocaleje może? — zawołał Jurga...
Andruszka milczał.
— Biedny stryj Janko — rzekł po chwili — i jemuśmy mimo woli i wiedzy, śmierć przyspieszyli, a król, i jemu nawet ubłagać się nie dał... I jakże tu mieć nadzieję?
— Tak — to prawda — potwierdził Jurga. — Ksiądz przyszedł, aby nas pocieszyć dobrém słowem, pewnie dla tego, że koniec i oprawca blizki. Dziej się wola boża.
— To najpewniéj — mówił Andruszka.
I milczeli.
W więzieniu tém dnia od nocy rozróżnić było niepodobna, chyba po ruchu jaki w szyi czasem słyszeć się dawał.
Znużeni Jaksowie, mimo woli po długiéj rozmowie, zdrzemnęli się, leżąc na słomie obok siebie. Sen był przerywany co chwila, niespokojny, najmniejszy szelest zdawał się oznajmywać kata.
Noc wydała się im bez miary długą — a choć się spodziewali śmierci, głód dokuczać zaczynał. Wyszukali dzban i chleb, rozłamali się nim, napili wody — nikt nie przychodził.
Po nieskończenie przeciągniętém milczeniu — na ostatku szelest i stąpanie posłyszeli w szyi. — Kroki jakichś ludzi zbliżały się ku ich drzwiom, mruczenie i szepty im towarzyszyły. Zaczęto odwalać drąg — zabłysło światło.
Jurga i Andruszka widząc nadchodzący zgon, raz jeszcze rzucili się sobie na szyję i uściskali. Gdy oczy podnieśli, izbę ujrzeli pełną ludzi. Pachołkowie to byli jacyś zakapturzeni, milczący, i wskazujący im rękami tylko, by natychmiast wstawali i szli z niemi.
Ryba stał u drzwi i ciekawie się przypatrywał, przecierając zaspane oczy.
Kata widać nie było. Pomimo to obaj bracia wstali w tém przekonaniu, że ich wiodą na stracenie. Ujęli się za ręce, i wyszli razem. Do koła wnet objęli ich pachołkowie, a że ludzie byli dorodni, chłop w chłopa, nie mogli nawet dojrzeć za ich czapkami, ani zmiarkować, dokąd ich prowadzą.
Zdala czas jakiś przyświecał Ryba łuczywem, po tém światło to zgasło i znaleźli się wśród nocnych ciemności. Czuli owiewające ich powietrze mroźne. Jurga podniósłszy głowę, postrzegł nad sobą niebo i gwiazdy.
Jakiś czas postępowali w milczeniu, pod nogami czując to ziemię umarzłą, to lodu skorupę, to trochę śniegu, którym ziemia była okrytą. — W tém ścisnęli się pachołkowie i bracia z podziwieniem, ujrzeli się w jakiéjś budowli ciemnéj. Prowadzono ich, popychając, przejściami wązkiemi, skrzypnęły jakieś wrzeciądze, wtrącono ich znowu do izby ciemnéj. Wnet cofnęli się ci, co im towarzyszyli, i bracia znaleźli się sami, omackiem, w jakiemś więzieniu nowém, nie mogąc téj zmiany wytłumaczyć sobie.
Chwilę postawszy w miejscu, Jurga ruszył się pierwszy szukać ściany. Pod dłońmi uczuł mur zimny. Podłoga była z dylów ułożona. Gdy oczy oswoiły się z ciemnością, u góry ujrzeli przez szpary okiennicy zamkniętéj wciskające się blade brzasku jakiegoś światełko.
Do koła panowała cisza głucha. Kiedy niekiedy tylko przerywana szmerem, jakby ludzkiego głosu stłumionego, który brzmiał jak oddalony śpiew powolny.
Nikt nie przychodził.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.