Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.



Nazajutrz raniéj niż zwykle w sypialni królewskiéj ruch słychać było. Stróż śpiący u drzwi natychmiast przyszedł ogień rozniecić, a gdy w otworze okiennicy światełko błysnęło, ruszyli się i dworscy i starsi komornicy pańscy, aby stać pogotowiu na zawołanie.
Pierwszy, co wszedł z ogniem stary palacz i stróż progu, znał tak z dawien dawna króla, że dość mu było jednego wejrzenia na jego oblicze, aby zmiarkować, jaki dzień się zwiastuje. Burza czy pogoda malowały się zawsze tak wyraziście na tém czole szerokiém, zwłaszcza gdy w domu, osłaniać się nie miały potrzeby, że starego stróża pytano, gdy wychodził z pańskiéj komory — jak tam napisano na czole? jasno czy chmurno?
Tego dnia jakoś nic się dobrego nie święciło, król, gdy stróż wszedł, siedział już na łożu, sparty rękami obiema, włos miał rozrzucony, brwi jeżyły się gęste, zadumany był i ze snu wyniósł gniewy. Obyczajem wojaka i gospodarza, zamruczał naprzód pytanie. Co na dworze?
Stróż klęczący u komina, odpowiedział, że chłód i wiatr urosły w nocy i Bolesław więcéj nie spytał. Zdawał się nawet nie słuchać odpowiedzi na pytanie z nawyknienia zadane. Dumał.
W synu Mieszkowym było ojcowskiego wiele, ale i z matki przeszła weń gorąca krew Bolesława Lutego, którego imię nosił. Mieszko milczący był i zamknięty i Bolesław nim być umiał, ale zmuszać mu się było potrzeba, do kłamania twarzą i zaparcia ust.
Na twarzy i w mowie widać było męża potężnego, co siłę swą czuje i żadnéj się walki nie lęka. Pod czołem wypukłem i szerokiém, drgały widocznie niemal bujając myśli nie tajone. Postawa malowała dumę, nie małego człowieczka, który ją nosi jak ranę, nieustannie obawiającą się dotknięcia — ale dumę bohatera co wie, iż ma prawo stanąć wysoko z woli Bożéj.
Od śmierci Mieszka, który z pokorą niemal stawił się nieraz u progu cesarskiego pałacu w Quedlinburgu i Dziewinie — do téj chwili gdy Bolesław stanął prawie na równi z cesarzem niemiec, zawojowawszy szerokie ziemie słowiańskie, marząc o podziale z nim świata na dwoje, upłynęły nie lat dziesiątki dla Polan, ale jakby całe wieki...
Jedna myśl od pierwszéj chwili do ostatniéj zajmowała Bolesława, stworzenie państwa Słowian tak potężnego, ażeby murem mogło stanąć przeciwko niemieckiéj nawale, cisnącéj się ku wschodowi i wypierającéj słowian coraz głębiéj ze środka Europy, z siedzib starych i drogich.
Cel ten stał mu na myśli ciągle. Do téj budowy leżał budulec na okół, bezpański prawie, rozrzucony w nieładzie, rozbity, gotowy do użycia temu kto chciał i mógł nim zawładnąć. Małe krainki nie trzymające się z sobą, stały otworem silnéj dłoni, co je zagarnąć zapragnęła. Bolesław zabierał je jak swoje, do tego państwa, którego marzenie wielkie ojciec mu przekazał. Odepchnięty na chwilę, król wracał nazad, umiał czekać lata. Wiązał się ślubami, przymierzem, przyciągał łaską i postrachem, usuwał przeszkody mieczem i siłą, a szedł daléj coraz i daléj.
Myśl tę Bolesław wziął w spadku po Mieszku, rodzicu swym — w którym ona cichszą, bojaźliwszą się wykluła — jasną i głośną stać się miała w synu dopiero. Od zachodu światła pożyczyć, stanąć z nim na równi wszystkiem, co dawało siłę, obronić się zarazem najazdowi jego i zaborom, tego chciał i dopiął Bolesław. Imię jego groźném już było, straszném i znienawidzoném u niemców. Zwano go wężem zdradliwym, lwem ryczącym, miotano nań obelgi, które stały za największą chwałę. Bolesław panował w Łużycach odzyskanych, a Pomorza, Prusaków, Wendów do ujścia Łaby nie spuszczał z oczów.
Posłańcy jego i sługi skryte były wszędzie, na cesarskim dworze, we wszystkich stolicach, u plemion najdalszych, wiedział, gdzie się co ruszyło, drgnęło, zabolało, gdzie na ratunek mógł spieszyć i ze słabości korzystać.
Włos mu się posrebrzył w tych myślach i trudzie, państwo stało już jak budowla, któréj słupy ręka cieśli wbiła w ziemię, ano dachu i ścian brakło jeszcze, nie było wałów i ogrodzenia, co by ten gmach bezpiecznym czyniły.
Młody Mieszko, syn królewski, chodził po granicach, wprawiając się do ich obrony; dłoń miał po ojcowsku rycerską i silną, ale czy myśl z nią na równi potężnie urosła, sam ojciec pewien nie był.
Dla tego w chwilach ciszy i rozmyślań samotnych, zawsze mu prawie czoło zachodziło chmurami i wielki król patrzał na dziedzica swego jakby z przeczuciem smutném.
Aby to państwo, stworzone przezeń utrzymać, pieczy trzeba było nieustannéj, zachodów i tego oka, co z góry patrząc, widziało na raz co się działo, co się dziać miało od brzegów Dunaju, do wybrzeżów Bałtyku. Na ten łup wojen kilkudziesięcioletnich, zewsząd czyhali nieprzyjaciele.
W Czechach pokrewni, powinowaci na Węgrzech, zbraceni na Rusi kneziowie, złagodzeni na pozór i połączeni węzłami krwi niemcy, w istocie byli wrogami tajnemi, nieprzejednanemi.
Każdemu z tych powinowatych Bolesław oderwał część jakąś; Czechom zajął Ruś, Morawy i Śląsk, Węgrom zabrał Słowaków, Rusi szerokie kraje za Styrem, niemcom wydarł Łużyce i mnogie plemiona sąsiednie. Najmniejsza oznaka słabości któréj upatrywano tylko, mogła być hasłem rzucenia się wszystkich przyczajonych wrogów na zdobywcę. W zbroi spać było potrzeba i jedno oko trzymać wciąż niezawarte.
Bolesław nawykł do tego, syna wprawiał do życia na koniu i straży, a jednak w przyszłość patrząc, smucił się i niepokoił. Mężny rycerz, Mieszko, może aż nadto był ojcu posłusznym, szedł na rozkazanie, ale sam rozkazu dać nie spieszył. Spokojniejszy duch mieszkał w synu, a jemu spokoju miłować nie było wolno.
I tego dnia, jak często, wielki król wstawał z łoża posępnym, ciasno mu było w sypialni, duszno w zamknięciu, za cicho na dworcu, ściany go ściskały jak więzienie...
Przez okiennice zawarte dzień się przeciskał szarawy, na kominie ogień płonął i trzaskał wesoło.
Pierwszy po stróżu wszedł do sypialni stary Sieciech, gładząc brodę i uchylając głowę. Przybywał po rozkazy.
Król długo nań popatrzał, nim się odezwał, a pierwsze jego słowo było.
— Jaksów stracono?..
Rozkaz królewski, wczoraj wydany, brzmiał, że dnia doczekać nie mieli, a dzień biały cisnął się przez okiennice.
Sieciech milcząc skłonił tylko głowę, król spojrzał nań i zamilkł,[1]
Twarz znowu surowszą się stała i posępniejszą jeszcze.
— Miklasza Jaksę, który tu ojca przywiózł — odezwał się król — przywołać do mnie.
Sieciech głową potrząsł, dziwnie jakoś zafrasowany stanął i podniósł oczy.
— Miklasz, miłościwy panie, wedle przykazania ojca na śmiertelném łożu, nic nie zyskawszy, musiał wczoraj zaraz z ciałem ztąd jechać precz. Wola ojca dla dziecka święta... Nie ujrzą go tu więcéj oczy nasze. Zaklęli się Jaksowie wszyscy i powinowaci ich, że progu zamkowego nie przestąpią więcéj... Wszyscy, ile ich jest! — westchnął Sieciech.
Zarumieniła się jakby krwią oblana twarz króla, spojrzał groźno, pogardliwie, ale... nie wybuchnął.
— Dziś do dnia — kończył Sieciech — Jaksów powinowaci, dwu najdzielniejszych dowódzców naszych, Sreniawa i Pobóg, pojechali téż precz ze dworu z drużyną.
Zaczerwienione oblicze pańskie zapłonęło mocniéj jeszcze, drgnął, coś niewyraźnego, jak przekleństwo, z ust mu się wyrwało. Sieciech stał z spuszczoną głową siwą.
— Pozwijcie opata Arona do mnie — rzekł król.
— W téj chwili odprawia ofiarę świętą...
Na to nic nie odpowiedział Bolesław i dał po chwili wynijść Sieciechowi.
Ledwie za nim opadła zasłona, gdy się wsunęło pacholę. Zdala wyglądało na wyrostka, zbliska mu się przypatrzywszy, poznać w nim było można karła i niemłodego już człowieka. Darował go był niegdy królowi Guncelin, przyrodni brat jego, a raczéj powinowaty, syn wygnanéj Ody z drugiego łoża. Niemczyk, jak wierny pies niemal, przywiązawszy się do pana, był poufałém stworzeniem na dworze. W części przez litość nad słabą istotą, trochę dla zjadłéj złości i dowcipu, któremi zabawiał, Zyg był królowi upodobanym. Jeśli sobie nadto pozwolił, król nogą wyrzucał go za drzwi, częściéj jednak słuchał, tak, jak się cierpliwie słucha brzęczenia owadu w lecie. Wolno mu było wiele, musiał przecie patrzyć na marszczące się brwi pana, ażeby nie przebrać miary.
Zyg miał właściwy sobie mówienia sposób, rad czy nie, z obowiązku powinien był pana zabawiać. Dziś na wchodzącego gdy król spojrzał, karzeł pozostał bojaźliwie w dali. Poznał, że zbliżać się nie było bezpiecznie. Uchwycił drewna kawał leżący przed kominem i milcząc przyrzucił go na ognisko. Stanął potém przy niém, ręce założył na piersiach i patrząc w oczy panu, głową pokręcał.
— Psy całą noc wyły... — począł nieśmiało — wilcy nabrali takiego zuchwalstwa, że pod sam gród podchodzą... Musieli tu zwietrzyć trupy... Koło ciemnic téj nocy się coś bardzo ruchano...
Pokiwał głową. Bolesław spojrzał nań, karzeł zamilkł.
— Przybył tam kto nowy na zamek? — spytał Bolesław cicho.
— Pełno, miłościwy panie, pełno... Objedzą nas do pruszynki... Z Czech któryś ze Sławników znowu, koni pewnie czterdzieści, z Rusi Turowski kneź, koni z pół sotka, z Niemiec bawar jakiś, zbroi z pół kopy... od Wendów starszyzna, chyba téż z sorok głów... Za to Sreniawy i Pobogi pogniewali się na miłość waszą i wypowiedziawszy wojnę, pojechali się na nią sposobić... To dopiero będzie wojna!.. Słychać, że dwa tysiące komarów i trzy tysiące much w pomoc sobie przybrali... i już to wojsko ciągnie... Z bocianami do nas na wiosnę przylecą, to dopiero krwi utoczą! aż strach!..
Zyg miał zwyczaj sam się śmiać naprzód z żartów swoich, aby drugich ryhotaniem do śmiechu pobudzić — i teraz uczynił to, aby panu dodać ochoty, ale popatrzywszy nagle śmiech mu się w połowie urwał.
Zamilkł i za komin się ukrywszy, do ściany przytulony, przypłaszczył. Nie miał już myśli próbować rozweselić raz drugi i nową sposobić zaczepkę.
Wśród milczenia przewlókł się potém po sypialni, trzymając ścian, raz i drugi, jakby się chciał królowi przypomnieć. Widząc, że i to nie poskutkowało, bo król oczy odwracał, przesunął się ku drzwiom. Podniósłszy zasłonę, skłonił się do saméj ziemi z przesadzoną pokorą i rzekł.
— Czołem panu...
I zniknął.
Po wyjściu jego król w dłonie klasnął, weszło dwu dworzan komorników, a tym rozkazu nie było potrzeba, aby wiedzieli co robić. Odzież nieśli i obuwie i poczęli do wstania służyć. Król kożuch tylko włożył i siadł przed ogniem, który paląc się jasno, całą komnatę ciepłem wypełniał.
W chwilę potém opat Aron ukazał się we drzwiach. Na widok jego twarz pańska widocznie się wyjaśniła.
— Chciałem już widzieć was, ojcze — odezwał się poufnym tonem — całą noc sny mnie dziwne dręczyły. Zmora mi piersi dusiła. Zdało się jakby całe wojsko cesarza Henryka na mnie legło i zgnieść mnie chciało... Z niemi, choćby się poprzysięgła zgoda i przyjaźń, pokoju nie będzie nigdy...
Uśmiechnął się opat łagodnie.
— Nic teraz nie grozi nam — rzekł — cesarz gdzieindziéj ma dosyć do czynienia, a król Bolesław dość mocen jest, aby się nie obawiał nikogo, nawet cesarza.
— Mocen! mocen!.. — powtórzył król — ojcze mój, moc ta moja jest jako sznur naprężony... twardy on jak żelazo... prawda... aliści co chwila grozi pęknięciem... Trwogę muszę siać, abym sam jéj nie miał...
Zamilkł patrząc w ognisko i dodał jakby pytając.
— Jaksów stracono?
Czuć było, że ich miał na myśli, że oni to, nie wojsko cesarskie, byli dlań tą nocną zmorą.
— Ja nie wiem... — rzekł opat krótko.
— Tak! zginęli... — dodał Bolesław — zginęli! Szkoda mi ich... ale nieubłaganym być musiałem. Rycerstwo żelazną dłonią trzymać potrzeba, lub jak stado wilków się rozwydrzy. Straciłem nie tych dwu Jaksów, ale cały ich ród... poszli precz oni, idą ich powinowaci... Ubędzie mi rąk i serc dzielnych, przyrośnie gniewu i niechęci...
— Miłościwy panie — przerwał opat — co się stało, rozważać już zapóźno...
— Mój ojcze — mówił nie dając sobie przerywać Bolesław — królewska wola, gdy ją raz objawił, rzecz niepowrotna. On sam jest jéj niewolnikiem. Niewiasty tylko słabe idą i powracają; mężowie gdy raz poszli, wiedzą iż wracać srom... Nie podałem tyłu nigdy, ani w bitwie, ani w sądzie... Gniewnym byłem, gdym ich skazywał, alem słowo rzekł...
— Gniew zły doradzca zawsze — przemówił opat. — Słyszę, że krom Sreniawów i Pobogów, dwu Starżów krewnych im, i Lis jadą téż precz ze dworu...
Gniewnie król ręką rzucił.
— Niech idą! niech jadą!..
Lecz widocznie go to bolało.
— Niech idą — dodał — byle poczty, gdy wici rozeszlę, stawili... bo i im głowy pospadać mogą... służbę pełnić muszą, a dworaków znajdę łatwo...
— Sądzę, że ze służby wyłamywać się nie myślą — odparł opat spokojnie — a trudno, żeby sromu nie czuli, bolu i żalu nie mieli. Zasług nie mało było na szali...
— Gniewnym był!.. — powtórzył król. — Stało się!
I jakby umyślnie zwracając rozmowę, rzekł zmienionym głosem do opata.
— Czyście myśleli, o czém wam mówiłem wczora?
— Nieustannie — odparł Aron — myślałem i modliłem się, miłościwy panie...
— Zrozumiałeś mnie — ciągnął król ożywiając się. — Patrz... starym być poczynam, włos mi codzień więcéj siwieje... ociężałem. Koń jeden przez dzień do wieczora mnie nie dźwignie... ja téż sobie sam jak koniowi ciężę. Ciało do grobu ciągnie... niech Bóg będzie miłościw grzesznéj duszy... O zbawieniu myślę, a za przyczyną świętego mojego opiekuna Wojciecha i patrona Maurycego i Wacława, Bóg mnie za przewinienia karać nie będzie... Trzeba myśleć, aby pot i krew moja, co w tę ziemię wsiąkła, nie poszły marnie. Noc i dzień słucham, ażali nad granicami krzyk się nie ozwie... Grozą tylko mogę strzymać napastników...
Tą grozą dla mnie, dla syna, będzie korona na skroni... królewska korona...
Dlaczegóż jéj nie mam otrzymać?.. Co ojciec nasz Benedykt straci, gdy mi ją da, jak innym, którzy ani tyla ziemi, ani takiéj nie mieli potęgi?
Synowi jak zbroi potrzeba korony pobłogosławionéj w Rzymie... Otto III, niech mu Bóg świeci nad duszą, własną swą cesarską mi włożył na skronie... za berło dał mi włócznię św. Maurycego... a jednak przeczą mi tytułu króla i korony... Ja ją muszę mieć!
Ognistemi oczyma popatrzał na opata Arona, który wzrok trzymał utopiony w ziemię i myślał milczący.
— Cóż ty mówisz, ojcze? — począł król ożywiając się coraz więcéj — tyś najlepszym doradzcą moim... tobie ufam jednemu, ty widzisz jasno, radzisz rozumnie, a ważyć umiesz wszystko.
— Miłościwy panie — odparł opat po długim namyśle, jakby z ciężkością zdobywał się na słowo — nie przeczę ja, że blask korony doda świetności twéj skroni, a siły Mieszkowi, ani, uchowaj mnie Boże, sądzę, by kto nad ciebie panie, był jéj godniejszym, lecz...
— Cóż więc? co? — zapytał król porywczo — mów mi wszystko, całą prawdę, jak ojciec duchowny...
— Królu a panie — ciągnął Aron — korona nie tyle zwiększy twą potęgę, co złości i zawiści obudzi... Nieprzyjaciół uskromionych drażnić niebezpiecznie... Sam cesarz Henryk w Rzymie stanie na przeszkodzie, nietylko u papieża, ale gdziekolwiek będzie mógł, stawiąc przeszkody.
— A ojciec święty Benedykt maż mu poddanym być?.. Nie jestże on Chrystusa następcą, i panem a rozdawcą wszystkich koron świata?.
Opat stał znowu zadumany i król, nie doczekawszy się odpowiedzi, z coraz większą począł mówić gorącością.
— Otto III dał mi koronę... przyrzekł mi ją pobłogosławioną. Śmierć nie dozwoliła mu wykonać tego co ślubował. Nigdy ja nie opłaczę dosyć tego druha a pana, z którym ręka w rękę byłbym doszedł do wszystkiego, czego pragnąłem... Z jego zgonem zachwiało, popsuło się wszystko!..
Mówią, że Bóg go ukarał za otwarcie tego grobowca Karłomana, z którego złote siedzenie przysłał mi w darze...
Jam Karłomanem powinien był być na wschodzie...
Wolałby był nie tykać grobu tego... Henryk. Henryk mi go nie zastąpił! nikt zastąpić nie może.
— Święty to pan i pobożny! — wtrącił opat.
— A niebyłże nim Otto mój! — zawołał Bolesław — ręce podnosząc.
Z jego zgonem połowa siły mojéj odpadła; odtąd iść trzeba było przebojem i we krwi brodzić...
— Możeszże, miłościwy panie, uskarżać się na niepowodzenie? — szepnął Aron.
— O! Pragi! Pragi straconéj, nigdy nie zapomnę — odezwał się Bolesław — i tego poranku na Wyszehradzie, gdy się róg pastuszy odezwał na moście!
Róg mi ten stratę państwa zwiastował — a miałem je w dłoni!..
Aron westchnął.
— Panie — rzekł cicho — a nie byłże to palec Boży za oślepionego Bolesława?
— Miałżem tego wściekłego okrutnika oszczędzać? — wybuchnął król gwałtownie, podnosząc się z siedzenia. — Łaskawym mu byłem zostawując życie, bo na stokrotną śmierć ten dziki przechera zasłużył...
Opat zmilczał.
— Ale z Czechami, z Czechami rzecz nieskończona! — ciągnął Bolesław jakby sam do siebie[2] — Dwojga państw jednego języka obok siebie być nie może. Dwa wilki głodne nie pasą się obok siebie; jeden drugiego rozszarpać i zadławić musi.
Ale czy Mieszko temu podoła?
— Wszystko jest w mocy Bożéj — ozwał się opat chłodno — maleńki Dawid zwyciężył olbrzyma Goliata.
— Niech mi moc dla dziecka da boży zastępca na ziemi — począł Bolesław, pilno wpatrując się w twarz opata, w któréj myśli nie mógł wyczytać — wy wiecie ojcze, że to jedyne moje pragnienie dzisiaj — cel mój wielki... korony mi trzeba — należy mi korona, i — mieć ją muszę!!
To mówiąc uderzył Boleław[3] ręką o poręcz krzesła...
Aron nie zaraz na odpowiedź się zebrał.
— Jest to sprawa zbyt wielkiéj wagi — rzekł powoli i chłodno — nie spoglądając na króla, oczy trzymając w ziemię wlepione — sprawa zbyt niebezpieczna i ślizka, aby ją można podjąć na lekko.
Rozważyć potrzeba wiele. Wy, miłościwy panie, jesteście, dzięki Bogu w pełni życia i sile pocóż się tém spieszyć? ażali nie lepiéj iść do tego celu z rozwagą i powoli??
— A niedośćżeśmy już zwlekali, rozważali, rachowali? — ozwał się król — któż wie, kto po Henryku i Benedykcie nastąpi?
Opat znowu pomilczawszy, skłonił głowę i kończył...
— Przebacz mi, miłościwy panie — nie dosyć jeszcze ważyliśmy i rozmawiali. Wyciągnąć rękę, uczynić pokuszenie, nie dokonać tego, co się zamierzyło, takiemu jak wy nieprzystało panu. Na pewno działać potrzeba, więc baczyć pilno...
Bolesław nieznacznie zżymnął ramionami, i zakończył powstając.
— Więc na was składam obmyślenie środków i wykonania, ojcze mój.
Nadam opactwo wasze ziemiami szerokiemi, rozmnożę zakon wasz, uczynię was możnemi i niezależnemi jak kneziowie — uczynię co każecie dla powiększenia chwały bożéj — a wy mi pomóżcie.
Znacie drogi do Rzymu i w Rzymie. Nie siedzi na stolicy, dzięki Bogu, taki czarownik jak Sylwester; Ojciec Benedykt skłoni serce swoje do dziecięcia...
Dlaczegóż Olaf i Kanut lepsi nademnie być mają, a nawet Ugry niedawno ochrzczone?
Dzień już był wielki — król ruszył się z przed ognia, czekano nań bowiem na dworze. Opat Aron, nie odpowiedziawszy nic, pokłonił się i wyszedł krokiem powolnym do izb gościnnych, na których już wszyscy obcy i dwór był zgromadzony.
Ścisk wszędzie zastał ogromny.
Nadchodziła posłuchania i obiadu, naówczas rannego bardzo, godzina.
Wielki gmach, w którym stoły zastawiono dla mnogich gości, izby boczne — pełne były ludzi — widocznie przybyłych z rozmaitych stron i krajów. Poznać to było po stroju.
Większa część starszyzny miała na sobie kożuchy kosztowne, rozmaicie pookrywane i wyszywane; rycerstwo stawiło się w kaftanach grubych, łuskami żelaznemi naszywanych, służba pańska kręciła się w szatach jaskrawych i bramowanych złotem. Wśród tych najwspanialszych strojów i wykwintnéj odzieży zachodniéj, widać było i nader proste odzienie władyków i żupanów z głębi kraju, od krańców jego, z zapadłych gródków przybyłych... Na tych wieki przeszłe widać jeszcze było. Ci szli w kożuchach czarnych, w pasach wełnianych i skórzanych, z ladajakim i niepozornym starym orężem u boku, wcale się nie zdając o to troszczyć jak wyglądali.
Rozstępowano się im jednak z poszanowaniem...
Kilkunastu Ugrów stało w dziwnych strojach jaskrawych z boku, niemców téż łacno było rozeznać można, po kroju sukien cienkich i frankijskich opończach, a strojach, których wiele, za Ottonów jeszcze, z Włoch poprzywożono.
Pomiędzy gośćmi gospodarzyli komornicy królewscy, stolnicy i podkomorzowie, wszyscy odznaczając się jednakiemi, ciężkiemi łańcuchami na szyjach, i laskami w ręku.
Całkiem osobno, w pierwszéj izbie stała królewska drużyna.
Tę składali mężowie w wojnach i życiu wyprobowani, a bywało ich zwykle dwunastu, którzy nad krajami dwunastą podległemi Bolesławowi zwierzchnictwo mieli czasu wojny i dozór czasu pokoju. Acz król sam władał, rządził i sądził — a nikt pod nim własnéj nie miał woli — dzielił się niemi władzą, a używał do rady. Oni mieli ucho pańskie, zaufanie jego, wiedzieli tajemnice drugim zakryte — oni i opat tyniecki, doradzca sumienia królewskiego, najbliżéj stali tronu.
Gdy u czterdziestu stołów codziennie zasiadali goście, których mieniał każdy ranek, a nigdy ich tu nie zabrakowało — w osobnéj izbie u pańskiego stołu, ci tylko dwunastu zasiadać mieli prawo; gdy Bolesław zawezwał ich do siebie.
Byli to najmożniejsi władzcy, najdzielniejsi żołnierze, najrozumniejsi ze starców w bitwach ogorzałych. Gdy z nich jeden padł na wojnie, albo zmarł wiekiem złamany — długo puste stało po nim siedzenie, aż król w miejscu jego następcę mianował.
Teraz właśnie zmarł był niedawno, stary Jakub Lis, po którym stało opróżnione miejsce w radzie i u pańskiego stołu, król zwlekał dotąd posadzenie na niém spadkobiercy — a kto nim miał być, ani się nawet domyślano.
Chociaż Zyg naprzód, Sieciech i opat tyniecki oznajmili byli królowi, iż wszyscy krewni Jaksów zażaleni od dworu się oddalili — stary Pobóg stał jeszcze, sam z nich wszystkich, u progu wielkiéj izby wraz z dworem króla i dotąd się nie oddalił.
Konie jego i ludzie tylko, w podworcu już gotowi do podróży czekali.
Sparty na kiju kutym z rękojeścią młotem opatrzoną, stary wódz z twarzą bólem jakimś pomarszczoną i pofałdowaną — czekać się zdawał niecierpliwie na coś u proga.
Oglądał się i poruszał, oczyma wodził, a ci co go znali, ani go pytać, ani zagadnąć nie śmieli, tak chmurném wejrzeniem i brwią nasępioną ich odstręczał. Z siwą i wyłysiałą głową, przygarbiony, wśród tego ożywionego tłumu, sam jeden zdawał się obojętnym na to, co się w koło niego działo.
Sieciech się doń przybliżył.
— Gdzie król? — spytał Pobóg — dla czego nie przybywa?
— Będzie za chwilę — odrzekł Sieciech. — Panie mój — szepnął na ucho, pochylając się ku niemu — jestli to prawda co słyszę, że chcecie dwór opuścić? Drużyna wasza stoi przed drzwiami!
— Tak jest — niezawodnie — krótko odrzekł Pobóg — jadę.
— Dla czego?
— Wy to wiecie...
— Król dziś — bardzo posępny — nie pora.
Ramionami ruszył Pobóg.
— Nie ulęknę się — zamruczał — głowę mi może wziąć!
— Sreniawy i Lisy, pojechali w milczeniu nie żegnając pana — zamruczał Sieciech — tak lepiéj...
— Co komu lepiéj — odparł Pobóg.
Wtém stał się ruch wielki, gwary umilkły... w nieładzie rozproszeni zaczęli się ustawiać gromadkami, zdala słychać było stąpanie ciężkie, powolne, i szelest jakiś, jakby szat jedwabnych.
W oddaleniu ukazał się król, okryty sobolą szubą podpasaną, z kołpakiem na głowie. Pod tém zwierzchniem okryciem miał drugą suknię wełnianą, bramowaną złotem, a u pasa mały ów miecz z rękojeścią z kości, pochwą złoconą, miecz, który go nie opuszczał nigdy. Był to Szczerbiec.
Laskę trzymał w ręku.
Szedł zwolna, poglądając w prawo i lewo po twarzach, niekiedy głową skinął nie zatrzymując się, i oczyma dał znak jakiś.
Pacholę strojne niosło za królem miecz jego wielki; daléj szło sześciu komorników i cały dwór służebny.
Bystrém okiem obejrzał król wszystkich — zdało się, że żadna twarz, w zakątku nawet stojąca, nie uszła jego wejrzenia, a nie potrzeba mu było stawić i mianować nieznajomych, bo wiedząc o nich, zgadywał kogo miał przed sobą. Nizkiemi pokłonami, rękami zwieszonemi do ziemi, witali przytomni nadchodzącego pana.
Doszedł tak wolnym krokiem aż do drzwi wielkiéj izby stołów czterdziestu, gdzie stał Pobóg. Rękę zwolna położył starcowi na ramieniu, i lice spojrzawszy nań, rozchmurzyło mu się nieco.
Był to bliski Jaksów pokrewny, rodził się z niewiasty ich imienia i plemienia.
— Pobóg — rzekł król — czeka na cię opróżnione dwunaste siedzenie po Lisie — tobie je przeznaczam, tyś jeden godny.
Oczy otaczających króla biegać zaczęły po sobie, nie spodziewano się znać tego. Stary nieporuszony, nie dziękując stał posępny.
Wnet czoło pańskie marszczyć się zaczęło, i rękę mu z ramienia zdjął król.
— Nie, miłościwy panie — odparł chłodno i śmiało starzec — nie. Ja nie jestem godzien siedzieć u stołu twojego. Krew Jaksów płynie we mnie. Przybyłem ci miłościwy panie, podziękować za łaski twoje — i pożegnać. Za starym Jankiem szwagrem pojadę — tam miejsce moje — gdzie wszyscy nasi. Ani się méj krwi zaprę w niedoli. Miejsce moje nie u stołu i rady pańskiéj, ale na wygnaniu lub w grobie.
Śmiałéj téj mowy słuchając, przytomni pobledli z przerażenia.
Bolesławowskie brwi zeszły się nad oczyma i zwinęły w jeden wał czarny — ręka mimowolnie padła na mieczyk i drżąca leżała na nim... Drugą ujął się w bok król, i długo patrzał na wyzywającego śmiałka.
— Stary jesteś — rzekł w końcu — biłeś się mężnie ze mną nad Bugiem i Wełtawą — głowy ci nie zdejmę.
Idź! idź! z Bogiem!
I ręką gniewnie wskazał po za siebie, a dokończywszy słów, gdy jeszcze brwi trzęsły mu się gniewnie, ustami uśmiechać się począł dziko i strasznie. Rząd białych zębów jak lwia paszczęka, ukazał się z pod warg wybladłych.
Kilka razy powtórzył coraz głośniéj — coraz silniéj — Idź! Idź!
Stary Pobóg, do którego się to stosowało, jakby umyślnie poruszał się zwolna i nie śpiesząc wcale.
Przechodząc pozdrowił króla w milczeniu, i pominąwszy go, wśród rozstępujących mu się szybko dworzan i rycerzy, nie patrząc na nikogo, ku drzwiom powlókł się prosto, nieokazując wcale trwogi ani pomięszania.
Wśród milczenia w izbie panującego, każdy krok jego słychać było — król tymczasem, którego uśmiech przymuszony wnet z ust zniknął, prosto się ku węgrom obrócił.
Miejsce to opuściwszy, gdzie go stary wojak obraził mową zuchwałą, zdawał się razem zapominać o tém, co zaszło przed chwilą — wypogodził twarz, stał się znowu sobą, takim, jakim bywał dni powszednich w gronie oddanych mu powierników.
Wedle obyczaju zachodniego, na dworze królewskim, niewiasty téż do stołu zasiadały. Wiodła je zwykle z sobą królowa, a Bolesław rad był, aby mu one, jak kwiaty, stół ubierały.
Właśnie król z węgrami rozmawiać poczynał, gdy we drzwiach głównych cały szereg niewiast się ukazał.
Przodem szła królowa Emnilda, tak skromnie ubrana jak wczoraj, w sukni ciemnéj, w czepcu białym, na którym lekki łańcuszek złoty był opleciony. Nieco klejnotów nakazywała jéj włożyć dostojność — były one niejako zewnętrzną oznaką godności królewskiéj, lecz obok innych niewiast swojego dworu, królowa niemal zakonną odznaczała się prostotą.
Tuż przy niéj szła, w purpurowéj długiéj sukni, naszywanéj kwiatami złotemi, jaśniejąca klejnotami i od nich piękniejsza, Ryksa, żona syna królewskiego Mieszka, cesarskiéj krwi pani, córka Ezzona palatyna Renu, z siostry cesarza Ottona zrodzona, w któréj rysach widać było, iż o swém pochodzeniu pamiętała. Czarne jéj oczy z góry i dumnie poglądały do koła, a usta zdawały się nie umieć czy niechcieć uśmiechać.
Mimo młodości i wdzięku, surowością wyrazu twarzy i postawą pańską, obudzała raczéj obawę niż cześć dla siebie. Rozum i wola męzka błyszczały w jéj wejrzeniu śmiałém i dumném.
Nie było żadnéj z córek królewskich rozproszonych po świecie, oprócz Matyldy, która szła téż za królową w wianku dziewiczym na głowie i płaszczu niebieskim.
Tak ona jak i inne po niéj następujące panie szeregiem długim — z niezmiernym przepychem były postrojone. Obyczajem owych czasów, niewiasty występując publicznie, kładły na się takie mnóstwo klejnotów ciężkich, płaszczów z grubych tkanin złocistych, podszytych futrami, łańcuchów kowanych grubo, kamieni drogich, iż niektóre z nich służebne podtrzymywać musiały, aby pod tém brzemieniem nie upadły.
Starsze niewiasty, żony żupanów i władyków, miały na piersiach po dwa i trzy łańcuchy, ogromne kolce na rękach, pasy kamieniami sadzone, na głowie rodzaj wieńców złotych, plecionych jakby ze sznurów, u uszów zausznice ciężkie, schodzące aż na ramiona.
Największa rozmaitość jaskrawych barw orszak ten odznaczała.
Panowały wśród nich purpura i fiolety u starszych, żółty i niebieski kolor u młodszego pokolenia.
Wszystko to bramowane, naszywane, sadzone perłami, dawało miarę bogactw, jakie wojny w kraju i handel nagromadziły.
Srebro było tak pospolite, iż je zaledwie na najprościejsze naczynia codziennego użytku obracano; konwie i beczki kute były z blach srebrnych, król jadał na złocie. Nie wyczerpał się skarbiec jego tém, co przyjmując Ottona III.[4] po każdéj uczcie cesarskiemu słudze oddawać kazał.
W kościołach ołtarze całe blachami i tablicami złotemi okryte były...
Wyroby owego czasu nie wszystkie się wytwornym kunsztem odznaczały, wiele z nich grubo i dosyć nieforemnie wyciosanych było, na niektórych tylko różnobarwna emalia grecka i wschodnia, żywością barw z kamieniami drogiemi szła o lepszą.
Przy pięknych twarzach dobranych do królowéj orszaku, złote płaszcze, purpura, lazurowe sukienki, przepych klejnotów i kolorów, odbijały jak bogata oprawa tego żywego twarzy wieńca.
Wśród nich widać téż było Teodorę córkę Sieciecha, wzrostem i postawą górującą nad towarzyszkami swojemi, z twarzą bladą i oczyma już od łez oschłemi, ale jeszcze gorejącymi wewnętrzną boleścią. Szła widocznie jakby zmuszona, jak ofiara, usiłując napróżno na twarz powołać uśmiech nieprawdziwy, skłamany, trwożliwy, męczeński. Na innych téż, nie wyjmując oblicza królowéj, głęboki smutek był rozlany. Emnilda nieśmiało, bojaźliwie niemal spoglądała na oddających jéj cześć i pokłony.
Gdy szelest sukni niewieścich dał się słyszeć, król ku wchodzącym się odwrócił, jakby rad, że może przerwać witania i rozmowy.
Tego dnia na słowo zebrać mu się ciężko było, czoło miał dumne i usta leniwe.
Tuż za niewiastami wchodziły pacholęta niosąc misy nad głowami, dzbany w rękach, nalewki, miednice i ręczniki. Bolesław skinąwszy głową gościom, zwolna na miejsce swe przy królowéj Emnildzie podążył.
U pańskiego stołu zasiadały tylko niewiasty królewskiego i powinowatego im rodu; tu téż miejsce było jednéj z dziewcząt orszaku królowéj, przybranéj do jéj boku, znacznego rodu, córki Ekarda markgrafa Ody. Przebywała ona z woli ojca na dworze i w gościnie królowéj, choć Emnilda chłodno i z pewną nieufnością się z nią od niejakiego czasu obchodziła.
Po Ryksie żonie Mieszkowéj, była to najpiękniejsza pewnie z niewiast na dworze, chociaż tu na urodziwych i gładkich nie zbywało twarzach. Wysokiéj postawy, silna, wyrosła bujno, z warkoczami złotemi, które się ledwie pod wieńcem pomieścić mogły, wyraz miała na obliczu śliczném niemiły, kwitnęła krasą młodzieńczą, a wesela dziewiczego jéj brakło; patrzała niby szydersko i niechętnie dokoła, wzrokiem zuchwalszym niż inne. Niebieskie jéj oczy duże śmiało spoglądały nietylko na królowę i młode towarzyszki, ale na samego króla, którego wyzywać się zdawały. Strojem téż córka markgrafa Ekarda odznaczała się wśród swych rówieśnic, tak była cała klejnotami kosztownemi obwieszona i przybrana, tak starannie i zalotnie występowała, oczy wszystkich kusząc i zwracając ku sobie. Królowa raz spojrzawszy na nią, widocznie unikała jéj, wzrok trzymając spuszczony, a twarz ciągle smutkiem obleczoną. Dwór jéj jakby się stosując do humoru pani, tak samo wyglądał zafrasowanym i smutnym, jedna tylko piękna Oda uśmiechała się jakby na przekorę wszystkim, a gdy król usiadłszy rzucił na nią okiem, wejrzeniem i uśmiechem wyrazistszym jeszcze odpowiedziała mu, wcale się nie troszcząc o świadki. Bolesław długo trzymał w nią oczy wlepione, ale nie rzekł do niéj słowa.
W téj chwili ukazał się opat tyniecki i wszyscy, króla nie wyjmując, wstali. Miejsce dlań było przy królewskim stole zostawione. Lecz nim je zasiadł, surowym obyczajem tamtych wieków, opat rozpoczął głośno modlitwę i błogosławieństwo.
Im młodszą była wiara chrześciańska w tych krajach, tém duchowieństwo i król sam ściśléj pilnowali, aby wszystkie obrzędy przez kościół zalecane zachowywane były. Pierwszy Bolesław duchownych na równi z książętami postawił i poważać kazał, nadał im nazwanie księdzów czyli książąt, i to im na przyszłość zostało, choć dla odróżnienia książęta inaczéj zwać potém poczęto. Długo jednak wszyscy duchowni stali na tém wysokiém stanowisku społeczném, nadającém im w oczach tłumów powagę i dostojność.
Chociaż Zyg, ubrany na pół żółto pół niebiesko, zjawił się przy stole, obok krzesła królewskiego, czekając ażali go Bolesław nie zagadnie i nie da mu się popisać z dowcipem; chmura, którą z sobą przyniósł pan przychodząc do stołu, nie zeszła mu z czoła i Zyg niemym pozostał.
Przyczynę wszyscy łatwo odgadywali. Nie było prawie dnia, w którymby król, jedyny naówczas w całém państwie szafarz sprawiedliwości, nie był zmuszonym sądzić kogoś i karać, rzadko się jednak trafiało, by z koła celniejszych rycerskich rodów, co go otaczały, padały ofiary. Oszczędzano je, wzgląd miano na zasługi, wyrozumienie dla krewkości i obyczajów, zaledwie chrztem obmytych ludzi, w których wiele jeszcze dzikiego z przeszłości pozostało. Śmierć dwu Jaksów wiele kosztowała temu, co na nią skazać ich musiał, i tym co o niéj zasłyszeli, podziwem była. Groza i strach przejmowały wszystkich, aby starzejący król nie nabrał smaku w okrucieństwie, jakiém się oślepiony przezeń Bolesław Ryży odznaczył.
Ze wszystkich stron sali spoglądano na króla ukradkiem, jakby chciano czytać z jego oblicza, jaki ślad w duszy zostawił wyrok ten krwawy. Chmura nie schodziła z czoła pańskiego, wszyscy siedzieli milczący. Nie uszło i to oka i ucha ludzi, jak stary Pobóg, najwyższego naówczas dostojeństwa odmówiwszy, na zawsze dwór pański opuścił.
Kilka razy Bolesław podniósł wzrok na królowę, ale jéj oczów nie spotkał, nastręczały mu się za to owe niebieskie, zuchwałe choć straszne oczy Ody, która szukać się zdała króla i na przekór wszystkim okazywać spokój i wesele. Tak samo pono, gdy inni weseli bywali, ona smutną i gniewliwą być się starała, aby nie godzić się ze dworem, a iść wolą swoją.
Ulubione psy królewskie otaczały stół i chciwie rzucały się na kości, które zwyczajem było ciskać na podłogę. Zyg kilka razy próbował drażniąc je zabawić pana, ale stworzenia te zuchwałe, nie szanując jego dostojeństwa ni stroju, zębami wyszczerzonemi kłapiąc i burcząc nań, odstraszyły karła, który musiał ustąpić.
Cały niemal obiad przeszedł bez rozmowy, w milczeniu, tylko głosami z izby czterdziestu stołów dochodzącemi, przerywany. Niewiasty szeptały do siebie, parę słów król zamienił z opatem, królowa go kilka razy o bliskie święta kościelne spytała.
Proste i niewykwintne jadło, które roznoszono obficie, nasyciło gości wprędce, wypróżniały się misy, kubki z miodem i winem gęściéj krążyć zaczęły... król téż spełniał je chciwie i dopiero pod koniec uczty, z weselszą nieco twarzą, ku współbiesiadnikom się obrócił.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Dwojga) winien być małą literą.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być Bolesław.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.