Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Po uczcie w podwórcu zamkowym próbowano koni, łuków i oszczepów, wyprawiano rodzaj małych turniejów, których zwyczaj już na dworze cesarskim naówczas się ustalać zaczynał.
Niewiasty ustąpiły zaraz do komnat swoich, idąc szyć w krosnach, prząść lub zabawiać się śpiewem i grami. Król wyszedł nieco na przedsienie, aby się przypatrzyć igrzyskom młodzieży. Opat znikł udając się na modlitwę. Całe życie zamkowe skupiło się w dziedzińcach, gdzie się popisywali królewscy komornicy, służba rycerska i niektórzy z gości podochoconych. Każdy z nich miał albo oręż nieco inny, lub sposób władania nim odmienny, więc próbowano i chadzano o lepsze, a kto górę wziął, temu okrzykami prym dawano... i drudzy zaraz imali się téjże szermierki. Ścigano się końmi, wyzywano na bary, a gawiedź zdala się przypatrywała.
Gdy się to działo w podwórcach, w małéj izdebce przy dworcu, na rogu zabudowań, siedziało dwóch ludzi, w których z ubioru poznać było można duchownych.
Jeden z nich wychudłym był i przygarbionym, twarz miał żółtą, zasępioną i napiętnowaną jakąś zgryźliwością kwaśną i gniewną. Ściśnięte usta jego wyrażały kryte szyderstwo i nieubłaganą złośliwość. Skulony siedział u stołu, na którym widać było rodzaj pulpitu i obok niego leżące narzędzia, jakich naówczas do pisania używano; natarte farby w miseczkach, pióra i pęzle, noże i zrzynki pargaminu, sznury jedwabne i kawały wosku.
Ogromne, wyschłe, posmolone ręce z długiemi palcami, trzymał ściśnięte pod brodą, podpierając niemi głowę, któréj siwe, błyszczące oczy zwrócone były na siedzącego naprzeciw człowieka.
Ten zdawał się świeżo przybywać z długiéj podróży. U drzwi stał kij krzywy, futrzana leżała czapka i płaszcz czarny lisami podbity.
Był to mężczyzna w sile wieku, duchowną suknią okryty, ale do kapłana skromnego niepodobny twarzą, barczysty, postawy rycerskiéj, zuchwałego wejrzenia, twarzy okrągłéj i jakby nalanéj. Czarna suknia i wygolona głowa same tylko w nim duchownego wskazywały.
Trzymał się, jakby do szat, w które był odziany, nie nawykł, jakby ciągle miecza szukał, braknącego mu u boku.
Wyjąwszy zakonników, nie było téż naówczas rzadkością, wyższych dostojników kościoła widywać we zbroi, przy mieczu, na koniach i łowach. Wielu biskupów, jako panów świeckich obszernych państw ponadawanych kościołowi i im podległych, chadzali nawet na czele swych wojsk na ich obronę.
Mężczyzna, który stołek zajął naprzeciw zgarbionego księżyny, siedzącego u pulpitu, zdawał się jednak być raczéj zakonnikiem niż świeckim kapłanem. Krój jego sukni przypominał mnichów reguły świętego Benedykta. Odzież na nim, długą podróżą zapewne, zszarzana była i powalana.
W izbie, w któréj ci dwaj zasiadali, na kominie płonął ogień, już zaniedbany i resztki głowien dojadający, mrok w niéj panował. Ubogą była jak cela mnisza i w wygodniejszy sprzęt nie obfitowała. Na stole w prostéj misce glinianéj widać było szczątki niedojedzonéj ryby i okruszyny porzuconego chleba.
Dwaj rozmawiający pochyleni ku sobie siedzieli cicho, mierząc się wzrokiem i mieniając skąpe słowa.
— Mówicie mój ojcze — szeptał skulony księżyna, który tu był gospodarzem — że was tu czci najgodniejszy mój dobroczyńca biskup merseburgski przysyła. Chcę temu wierzyć... chcę wierzyć... nie wątpię... lecz najdostojniejszy ten zwierzchnik zwykł zawsze czémś dla wiarogodności posłów swoich opatrywać...
Posłyszawszy te słowa naprzeciw siedzący mnich, rzucił się niemal obrażony niemi, ciemne oczy jego zaogniły się, spojrzał na mówiącego dumnie, z góry, i nic nie odpowiadając, ręką sięgnął za suknię, dobył z niéj zrzynek mały pargaminu i ukazał go pytającemu.
Był to paseczek wązki, na którym żadnego słowa napisanego widać nie było, na wosku tylko stała wyciśnięta pieczątka jakaś, którą pochwyciwszy ksiądz, do samych prawie oczów ją podniósł, aby się jéj lepiéj przypatrzyć i rozeznać na niéj znaki.
Po chwili dopiero głowę skłonił nic nie mówiąc i zrzynek oddał siedzącemu mnichowi, który mu się przypatrywał niemal gniewny. Zwycięzki uśmieszek przebiegł po jego ustach i pieczęć natychmiast zawinąwszy włożył do bocznéj kieszeni, przysunął się bliżéj do siedzącego księdza i rękę mu kładąc na kolanie, odezwał się żywo.
— Widzicie więc, że ze mną możecie mówić otwarcie i ufnie. Nie jest mi nic tajno, wiem, że służycie temu... królowi (wyraz mu ciężko przeszedł przez usta), abyście skuteczniéj przez to kościołowi i cesarzowi służyć mogli, wiem, że tu jesteście dlatego, aby zblizka patrzéć co się snuje i zamierza. Wiem, że ten zjadliwy wróg imperyi, choć sługą jego jesteście, panem waszym nie był i nie jest... Wszystko wiem... Mówmy więc jak przystało ludziom, co do jednego pocztu należą i po jednéj stronie walczą...
Uderzył się ręką w piersi i dodał.
— Na mnie się wy nie zawiedziecie... Nie! Ja téż krwią i sercem cesarski sługa jestem wierny, sługa kościoła, ja téż tego pół-poganina (zniżył nieco głos) nienawidzę, brzydzę się nim, chytrością jego, przewrotnością, drapieztwem, chciwością. Wilk to niesyty, i póki on żyje, cesarstwo spokoju mieć nie będzie nigdy... Przychodzę do was, ażebym zblizka rozpoznał co się dzieje i odniósł to tam, gdzie myślą i pracują nad odzyskaniem zagrabionych przez niego krajów...
Bóg sprawiedliwy — dodał — cierpi on długo, wynosi nawet przestępcę nieraz, ale na to, aby go z większéj strącił wyżyny w przepaście...
Mówiąc tak, mnich się zapalił i pięścią silną, grubą o stół uderzył. Siedzący naprzeciw niego drgnął cały, jak gdyby w tym ruchu znalazł przypomnienie czyjegoś obyczaju...
Nastąpiło milczenie. Kościstemi palcami powiódł po czole i twarzy ksiądz, westchnął i odezwał się bojaźliwie, pocichu.
— Źle jest u nas... źle! Chytry ten wąż poczyna sobie zbyt rozumnie, chytrzejszy nadeń doradzca opat tyniecki Aron... prowadzi tego żubra za rogi. Bez opata onby się dawno rozbił gdzieś o mur głową. Napróżno się tu staramy, zabiegamy, aby nieufność obudzić, aby zrodzić w nim podejrzenie... by go usunąć... a wkraść się w łaski. Opat jest lisem przebiegłym. Ten radzi, ten prowadzi, ten czyni wszystko... a ja... cóż ja mogę?.. Patrzę tylko i zżymam się...
I... nie można rzec inaczéj... rozum w tém jest, a wielki...
Wierniejszych sług kościoła nie znajdziecie na oko nad nich nigdzie, ale oniby swój kościół osobny chcieli mieć u siebie! Z Magdeburga, gdzie cesarz zwierzchność postanowił, oni rozkazów odbierać nie radzi... Swoje biskupstwa i arcybiskupie katedry stanowią samowolnie, pod pozorem, że Otto III na to pozwolił. Już i tę nitkę, co ich z cesarstwem wiązała, zerwali. Jawna rzecz, że Bolesław cesarstwu niczém nie chce być dłużnym, w niczém zależnym od niego. On! on śmie się sam zwać cesarzem na wschodzie, jak gdyby już i tak dwóch ich nie było, w Rzymie i Byzancyum.
Duma jego i samowola daleko sięga, daléj niż oręż...
— A wszystko to — przerwał wybuchając mnich — wszystko to na krwi, na mordach, na łupieztwie ugruntowane...
Wiecie przecie jak poczynał? Gdy mąż zacny, stary Mieszko umierał, nie był Bolesław panem całego kraju... musiał go, wedle woli ojca ostatniéj, dzielić z trzema braćmi z Ody zrodzonymi. Winni mu oni byli tylko, jako najstarszemu, cześć i posłuszeństwo, przymierze i pokój... ale każdy z nich na swojéj ziemi był panem. Trzy lata trwał nie pokój, ale ciągła walka i męka, dopóki pobożnéj królowéj Ody nie wygnał precz i synów jéj z nią nie wypędził razem, aby ich dzielnice sobie przywłaszczył... A któż Odylona i Prybuwoja oślepił, aby im téż wydrzeć ich ziemie?
I synów Ody ten sam losby spotkał pewnie, albo gorszy, gdyby się zawczasu nie ratowali, z matką uchodząc razem.
— Czyż we trzech nie mogli stawić czoła jednemu? — zapytał ksiądz.
— Oni?.. otoczeni byli zdrajcami... — ciągnął mnich daléj, coraz się bardziéj unosząc — gdzie nie sięgnął orężem, tam złotem, obietnicami ujmował... Dwór królowéj Ody, jéj synów, wojsko, urzędnicy, wszystko zawczasu przekupione było i zjednane. Jedna tylko zostawała ucieczka. Oda schroniła się do Rzymu, do ojca św. papieża, a nie mogąc odzyskać już tego, co do niéj i synów należało, wszystkie te ziemie, jéj i dzieciom wydarte, złożyła w ofierze apostolskiéj stolicy. To przywłaszczyciel, który siedzi na papiezkiéj ziemi...
Ksiądz słuchający westchnął.
— Tyle lat upłynęło od tych czasów — odezwał się — już na to nie ma ratunku.
— Dlaczego? — podchwycił mnich — ofiara uczyniona była apostolskiéj stolicy, aby te ziemie z jéj rąk, jako jéj należne, otrzymali napowrót synowie Ody... Oda żyje przecież do dziś dnia w klasztorze w Quedlinburgu, a jéj dzieci...
— Cóż się stało z jéj synami? — zapytał słuchający — pomarli?
— Nie, żyją. Mieszko najstarszy jest przy cesarzu, chociaż i tam, z obawy trucizny i zdrady, bo Bolesław i na dworze cesarza ma swych ludzi... i tam imię swe i dostojność ukrywać musi.
— Bolesław swoich ludzi ma wszędzie — rzekł ksiądz cicho — oko jego sięga daleko i ręce ma długie...
— Drugi — kończył mnich — włożył suknię duchowną, trzeci się tuła po Niemczech, czekając pory pogodnéj... A lata upływają, upływają i nic nie przynoszą z sobą...
To mówiąc westchnął i załamał dłonie. Żywe przejęcie się tém co mówił przybyłego posła merseburgskiego biskupa obudziło znać ciekawość słuchacza, coraz pilniéj począł się w milczeniu w gościa wpatrywać. Ten tak był uniesiony zgrozą i niechęcią, iż nie zważał nawet na zwrócone ku sobie oczy i wnet znowu począł mówić daléj.
— Przecież mu się zawsze tak szczęścić nie może!.. raz mu się noga pośliznąć musi, jak mu się pośliznęła w Czechach i na Rusi. Pragę utracił bezpowrotnie...
— Dzień i noc myśli o jéj odzyskaniu... — zawołał ksiądz cicho, potrząsając głową. — A nie maż on tam całego zastępu Sławników, z których tu jeden wisi przy dworze? Ma on swoich i w Kijowie, i wszędzie...
Zżymnąwszy się wstał ze stołka gość i rzucił rękami, jakby milczącém przekleństwem.
— Więc nie ma nań rady? — zawołał. — A nie można jawnie, nie godziż się przeciw temu zdrajcy i okrutnikowi stawić sideł jak na zjadliwe i krwi chciwe zwierzę?
Ksiądz nierychło odpowiedział.
— Sam on sobie dół może wykopie...
Wyrazy te obudziły w mnichu zajęcie i ciekawość gorącą, usiadł znowu na stołku i przybliżył się do księdza.
— Sądzę — szeptał ten daléj — że chyba pobożność królowéj i jéj cnoty dotychczas ratowały go od zguby. Ale téj czcigodnej pani, córce Dobromira, pono się gotuje los córki Rygdaga i matki Bezpryma... dni jéj tu policzone. Niedość temu bykowi niewolnic i nałożnic, zwiędła królowa już mu się codzień więcéj przykrzy. Gdy jéj na grodzie nie stanie, piorun z niebios uderzy w to gniazdo nieprawości...
— O! może być... może... — uśmiechając się złośliwie dokończył szeptem ledwie dosłyszanym, z widoczną radością ksiądz — tak! może to być! Piękna córka markgrafa Ekarda niedarmo bawi na naszym dworze. Chce się jéj bardzo zostać królową, wyzywa króla oczyma, kusi go słowy, pociąga młodością i wdziękiem szatańskim...
To mówiąc splunął stary i przeżegnał się.
— Są znamiona, że król ku niéj powziął namiętność wielką...
— Czyż dlatego miałby aż jéj ślubować? — odparł mnich — on, co sobie pozwala więcéj niż cesarz i inni królowie, sądząc, że dlań kościół będzie mieć prawa osobne...
— O! onby się pewnie obszedł bez kościoła i błogosławieństwa — dokończył ksiądz — ale Oda chce korony i imienia żony, a nie da mu się do siebie zbliżyć inaczéj. Codzień go sobie więcéj jedna, co dzień go kusi potężniéj... Szatanby w niéj siedział, a nie byłaby niebezpieczniejszą...
— A opat Aron cóż na to?.. świątobliwy ten człeczek?.. — szydersko mnich się odezwał.
— Patrzy i milczy, bo mu się jeszcze król z tém nie zwierzył. Sroma się go... Opat surowym dlań jest... Ja wiem najlepiéj, jak stoi sprawa. Aron dla mnie nie ma tajemnic... ja przez niego zaglądam jak przez okno w królewską duszę.
Mówiąc uśmiechnął się chytrze, dziwnie i nożykiem ostrym nie myśląc rzezał stół, jakby nim co innego chciał krajać.
— Kogo nie zgubi głupota, bo to mąż rozumu i woli wielkiéj — ciągnął daléj — tego obali namiętność, zwycięży krew, zje ryczące zwierzę, które w nim samym siedzi... Czekajmy trochę, a będziemy widzieli świętą królowę biorącą zakonną zasłonę i młodą panię wodzącą starego lwa... Naówczas Pan dopiero rękę swą spuści na cudzołożnika i zgniecie olbrzyma...
A tymczasem — mówił, naprzemiany głos zniżając to podnosząc mimowoli — tymczasem on sam sobie czyni nieprzyjaciół nowych, jak gdyby ich już nie miał dosyć...
Słuchacz ciekawie chylił się ku mówiącemu, chwytając każde jego słowo z upragnieniem.
— Wszystko się powoli składa na zgubę jego — ciągnął opowiadający ze zjadliwym wyrazem mściwéj uciechy. — Los chciał, by się jedna można rodzina rzuciła na swawolę, Jaksowie, którzy się czasu wojen nauczyli być gwałtownikami, napadli i zamordowali kupca tam jakiegoś... Król ich porwać kazał i dał pościnać...
Z Jaksami spokrewnione są rody możne... wszystko to, gniewne teraz, pierzchnęło od króla i dworu... precz... wszystko to wrogiem mu się stanie...
Strata niemała! groźna!.. Prosiła za Jaksami królowa, klęczeli i prosili inni... nie pomogło nic... litości tam w tém sercu nie szukać...
To mówiąc westchnął ksiądz i jakby się opamiętał, że zadużo powiedział, zamilkł nagle.
— Jedna tylko rzecz wątpliwa — dodał namyśliwszy się i pocichu — kazał ich ściąć... ale czy ich ścięto?.. Badałem dobrze, niewiadomo, gdzie i kto spełnił wyrok królewski... Nuż się ich odważono ukryć i ocalić? króla okłamać?... Któżby się to ośmielił uczynić, chyba jedna ta miłosierna i pobożna królowa... A jeśli ona to uczyniła... żal mi jéj... tajemnica się nie utrzyma, król jéj nie przebaczy... wystąpi naówczas namiętność dla Ody... potępi Emnildę, i dopełni miary i kropla ostatnia kielich gniewu pańskiego domierzy...
Zatarł ręce. — Padną gromy!..
— Ale mogłażby się na to ważyć królowa? — zapytał mnich zdziwiony. — Ona go zna przecie.
— Tak, ale córka Dobromira jest pobożną niewiastą, gotowa siebie zaofiarować dla ocalenia dwu żywotów.
— Wiecie pewno, że się tak stało? — spytał mnich.
— Nie wiem... nie... proste to są domysły tylko — rzekł ksiądz żywo — ale po nici do kłębka się idzie, a zdaje mi się, że albo nitkę mam w ręku, lub ją rychło pochwycę. Jeżeli się to stało, opat Aron musi wiedzieć o tém, a jeśli on wie, ja wiedzieć będę... ja dobędę z niego! Gdy ja się dowiem — dokończył mrucząc — naówczas uczynię, co mi mściwa boża prawica wskazuje... Naówczas Oda rychléj może tronu dostąpi, król kochanki, a Bóg wywrze zemstę swoją, bo nie będzie komu od niéj modlitwą zasłaniać!..
Milcząc z uwagą wielką słuchał mnich, nieco zadumany, zdziwiony trochę; wyzywał dalsze zwierzenia, strzegąc się je nawet natrętnemi przerywać pytaniami.
Z kolei opowiadający ksiądz, nie będąc już panem siebie, coraz gorętszemu uczuciu dawał się unosić, jak wprzódy mnich, gdy na Bolesława narzekał.
— Jeżeli się tak stało — dodał jeszcze — jeżeli się stało jak się domyślam, tajemnica długo się utrzymać nie może, nie zachowa. Gdzież ich podzieją? gdzie ukryją? jak im i dokąd ułatwią ucieczkę?.. Nie mogą się obejść bez ludzi... ktoś podpatrzy i królowi szepnie słowo...
— Sądzicie, że się tak stało z tymi Jaksami? — powtórzył mnich.
— Domyślam się... domyślam tylko, ale rzadko się mylę — rzekł ksiądz — królowa mogła się na to odważyć, serce jéj miłosierdzia pełne, każdą krew obmywa łzami; naostatek jest przy niéj córka Sieciecha, z którą jeden ze skazanych na stracenie miał się żenić... ojca i królowę mogła skłonić... Zamięsza się ich wiele...
Zatarł ręce ze złośliwą radością.
— Jakież mogą być skutki? — szepnął mnich.
— Odrzucenie królowéj za przeniewierstwo — mówił ksiądz — a potém panowanie młodéj niewiasty, która nam jest oddaną, cesarską wierną poddanką... Jéj młodość będzie dla niego zgubą, zniewieści go i siłę mu odbierze.
— Lecz Jaksowie, na których nienawiść rachowaliście, zostaną przejednani? — wtrącił mnich.
— Wdzięczność zachowają chyba dla królowéj, co ich ocaliła, jeżeli w istocie potrafiła to uczynić, ale dla kata tém większą nienawiść...
Tak rozpoczęta rozmowa, gdy się oba z sobą coraz więcéj porozumiewali, stawała się téż poufniejszą co chwila. Skulony księżyna, którego na dworze znano pod imieniem księdza pronotaryusza[1] Petrka, był jedynym na dworze królewskim (z wyjątkiem duchownych na nim przebywających), co pisać i czytać umiał. Był on tu niewidomym szpiegiem niemieckim. Poseł merseburgskiego biskupa dobył z niego, co miał w duszy. Nie zataił przed nim, jakiemi uczuciami dla króla był ożywiony. Żmija to była odgrzana na miłościwém łonie łask pańskich, zazdrosna wpływu opata Arona, knująca jego zgubę, spiskująca z wrogami, gotowa na wszystko dla dogodzenia zemście i uzyskania wyższego stanowiska. Protonotaryusz Petrek umiał się jednak tak zręcznie i chytrze obracać, a kryć z tém, co w duszy nosił, że nikt, nawet (jak mu się zdawało) opat Aron, nie śmiał go posądzać o przecherstwo.
Po długich szeptach, gdy się pytań i odpowiedzi przebrało, ksiądz Petrek, zupełnie ubezpieczony ukazaną mu pieczęcią, wylawszy się przed posłem ze wszystkiém co czuł i myślał, zapytał go wreszcie, jakby opamiętawszy się, że nie wiedział jeszcze z kim miał do czynienia.
— Mój ojcze, a wyż zkąd przybywacie? z jakiego jesteście klasztoru? z jakiego narodu?.. Co was tu do nas przywiodło? czy sam rozkaz biskupa? czy ciekawość widzenia téj smoczéj jamy? czy inny jeszcze cel jaki?
Mnich usłyszawszy to pytanie, stanął w postawie dumnéj, rozprostował się, podniósł głowę, spojrzał z góry na pytającego, jakby się namyślał, co mu ma odpowiedzieć.
Oczy księdza Petrka potwierdzały pytanie[2] — Któż wy jesteście?
Bolesny uśmiech przeleciał po ustach mnicha, zbliżył się do księdza, pochylił mu się do samego ucha i rzucił w nie — jedno słowo.
Musiało ono mieć wielkie znaczenie, gdyż usłyszawszy je, zerwał się nagle protonotaryusz, załamał ręce drżące i z trwogą popatrzał na uśmiechającego się gościa.
Na twarzy bladéj ks. Petrka, niedowierzanie, zdumienie, strach malowały się na przemiany, patrzał strwożony to na drzwi, to na gościa, to po pustéj izdebce swojéj.
— Na rany pańskie! — zawołał wreszcie głos tłumiąc — lecz, jeśli tak jest, o czém nie wątpię (skłonił głowę), jeśli tak jest, jak mogliście stopą przekroczyć tego zamku bramę?..
— We krwi mamy zuchwalstwo! — odezwał się mnich uśmiechając. — Pomnijcie, ile to lat nikt tu mojéj nie widział twarzy... któżby zresztą mógł co podobnego przypuścić? Twarz ta z młodzieńczéj na wygnaniu miała się czas odmienić w zestarzałe, pomarszczone oblicze, na którém przeszłość się zatarła do szczętu. Mógłbym się oko w oko spotkać z nieprzyjacielem matki rodu mojego i nie zadrżałbym, bo nawet jego wejrzenie jaszczurcze w tym brudnym mnichu nie poznałoby człowieka, który się w nim ukrywa...
— Nie mówcie tego! nie mówcie! — przerwał ks. Petrek. — Mylicie się... Ten człowiek wzrokiem przebija nawskroś jak włócznią, widzi czarownik pod ziemią, zgaduje to czego nie wie... Szatana ma na posługi co mu szepce... a dośćby było domysłu, podejrzenia tylko, aby was skazał jak Jaksów...
— Nawet suknia taby mnie nie obroniła? — rzekł mnich podnosząc czarną połę habitu.
— Suknia? wątpię... — odparł ksiądz — życieby może darował, ale oczówbyście nie uratowali... Oślepił trzech własnego rodu, a miałby czwartego oszczędzić?
Mnich mimo gróźb tych nie zdawał się bynajmniej strwożony.
— Przyszedłem tu — rzekł — własnemi oczyma widzieć co się dzieje, czy możemy na przyszłość rachować?.. Nastręczać mu się nie mam potrzeby...
— A nie będziecie mieli sposobu go uniknąć, jeżeli tu zostaniecie, choćby do jutra — rzekł ks. Petrek. — Chce on uchodzić za najwierniejszego syna kościoła, czci i szanuje duchownych, tak że i najuboższego kapłana nie pominie, nie ucałowawszy ręki jego. Jeżeli się dowie, że mnich wędrowny przybył do Poznania, zawezwie was do stołu swego, zmusi przyjąć dar jakiś... Zechcecie uniknąć go, podejrzenie się obudzi...
Mnich namyślać się począł, czoło zmarszczył, zdając się ważyć, co ma uczynić. Milczał długo.
— Któż mu tam ma donieść o mnie? — rzekł w końcu. — Dwór ludzi pełen, duchownych jest mnóstwo, wątpię, by mnie postrzeżono...
— A ja pewnym jestem tego — odezwał się ksiądz żywo. — Nie sądźcie, aby tu co uszło baczności ludzi, którzy nic do roboty nie mają, nad śledzenie cudzych czynności. Bolesław wie nietylko co robiemy, ale nawet co myślemy... — Rozśmiał się dziko. — Oprócz mnie!.. ale ja twarzą przed nim padam, a kraj szaty opata całuję i prochy ścieram przed nimi! Ja donoszę, jestem gorliwy... czernię... kłamię... Bóg wszechmogący mi odpuści, bo dla jego służby to czynię... A cóż ja tu znaczę?.. każą mi pisać co opat Aron podyktuje, jestem posłusznym; piszę, nawet na dwie ręce, bo posyłam i tam, gdzie o tém wiedzieć potrzebują... Zresztą maluczki służka boży, stworzenie biedne i drobne, ocalam się tém, że mnie nie widać nawet... Nieraz — mówił daléj ze śmiechem — nieraz szukano tego zdrajcy, co wydał tajemnicę, śledzono na wsze strony... i ja pilno téż szukałem razem z niemi... nikomu ani na myśl nie przyszło mnie posądzać!
— A gdyby?.. — zapytał mnich.
— Gdyby? mówicie?.. — dodał ksiądz Petrek spokojnie. — Nie jestżem ja kościoła mojego sługą, obowiązanym zań dać życie? Wiem, że za duszę moją odprawionoby dziesięć razy tyle mszy, ile mam lat... o duszy zbawienie trwogi nie mam. Miałżebym dbać o mizerne ciało? Jestem jak żołnierz postawiony na straży, który wodzowi winien życie... i da je z ochotą...
Pokazał suknię swą. — Wziąłem tę zbroję... i walczyć muszę do końca.
To mówiąc przeżegnał się, ręce złożył i zdał się modlić w duchu.
Twarz jego, która w czasie rozmowy często odrażała szyderstwem i złością tłumioną, wypogodziła się, stała spokojną a bezbarwną.
Chytre to człecze było w istocie żołnierzem, wpadającym chwilowo w zapał bojowy, lecz rychło odzyskującym krew zimną, aby nie utracić siły.
I znowu pocichu rozpoczęła się rozmowa, a trwała długo, gdy nagle do drzwi zapukano, otwarły się one i najstraszniejsze zjawisko, jakiego się oba mogli lękać, stanęło w progu; wszedł wolnym krokiem, rozglądając się, opat Aron.
Ujrzawszy tu nieznajomego mnicha, zdumiał się zrazu mocno, ks. Petrek pobladł nieco, obcy zakonnik stał prawie nieporuszony, usiłując pokorną przybrać postawę, o co mu niełatwo było. Nim opat miał czas zapytać o niego, podszedł ku Aronowi, ukląkł przed nim, obyczajem mnichów skłonił głowę i prosił o błogosławieństwo.
Opat niezmiernie zdziwiony tém zjawiskiem, zrazu... zmilczał i pytanie zamarło mu na ustach.
Pobłogosławiwszy klęczącego i dawszy znak, aby powstał, ks. Aron zapytał go po łacinie.
— Zkąd to jesteście? co was tu przywiodło?
— Z Korbei jestem — odpowiedział mnich — imię moje Benedykt, mam od przełożonego pozwolenie wędrowania i nawracania. Ciekawość i pobożność prowadziła mnie do Trzemeszna naprzód, a teraz tu, najprzewielebniejszy ojcze...
Aron długo się weń wpatrywał.
— Gdyście tu przybyli, bracie mój — rzekł — jużbyście pozostać powinni. Duchownych zawsze jeszcze mamy mało na nasze potrzeby, kraj na pół pogański, nawracających, apostołów dobréj woli nam braknie... Świątobliwy król nasz obsypuje ich złotem, rad każdemu co przybywa. Dlaczegóżbyście nie mieli pozostać z nami, jeżeli gorliwość was tu przywiodła? Pole szerokie...
— Dlatego, ojcze najprzewielebniejszy — odezwał się mnich — iż uczyniłem ślub powrotu i przełożony nasz rachuje na mnie. Pokłonię się w Gnieznie u grobu św. męczennika i powracać muszę...
Opat ciągle się z wielką ciekawością wpatrywał w mówiącego. Głos, postawa, rysy twarzy, widocznie w nim jakieś myśli obudzały, które się w oczach i na czole malowały.
— Jeżeli pozostać nie zechcecie — odezwał się po przestanku — przynajmniéj gościem bądźcie u króla, który was szczodrze obdarzy, u królowéj, pobożnéj pani, która świadczy wiele duchowieństwu i kościołom.
— Przebaczcie — rzekł mnich żywo — ja wedle ślubu mego dziś daléj w drogę iść muszę... Ślubu łamać się nie godzi... — I w rękę pocałował opata, kłaniając mu się nizko.
— Pójdę nieszporne pacierze odmówić do kościoła... a potém... w drogę.
Skłonił się i nie czekając już, w obawie aby go nie zatrzymywano, poszedł po swój kij, płaszcz i czapkę, chwycił je prędko i za drzwi się wysunął. Pośpiech ten był uderzający. Opat i ks. Petrek poprowadzili za nim oczyma.
— Zaprawdę! — odezwał się po wyjściu jego opat Aron — zaprawdę, coś jest dziwnego w tym mnichu... A wy, księże Pietrze, nie uważaliście tego?
— Ja?.. — z pokorą wielką i zdumieniem ozwał się ks. protonotaryusz. — Ja? Oprócz wielkiej świątobliwości nic mnie w nim nie uderzyło.
— Osobliwsze w nim podobieństwo, nietylko twarzy, ale głosu i ruchów do naszego króla Bolesława! Gdy przemówił, uląkłem się... zdało mi się jakby snem dziwnym to widzenie, uszom moim wierzyć nie chciałem. Rodzeni bracia podobniejsi być nie mogą!
Ks. Petrek ramionami ruszył.
— Nie śmiem przeczyć — rzekł — ale ja tego wcale nie postrzegłem, choć dosyć z nim mówiłem długo...
— Dziwne! dziwne!.. — powtórzył opat. — Zkądże... i jak dawno się on tu zjawił?
— Przed godziną może — rzekł zimno protonotaryusz. — Prosił mnie, aby się mógł nieco w izbie ogrzać i odpocząć.
— Trzeba go było nakarmić i dać znać o nim do dworu... Król nierad będzie, gdy się dowie, że zakonnik minął dwór jego nieobdarzony.
— Chciałem to uczynić, ale mi wzbronił — odparł ks. Petrek z wielką ciągle pokorą i przesadnemi pokłonami... Wypytywałem go pilno o cel podróży, zdaje się, że innego nie ma nad pobożną modlitwę u grobu świętego apostoła naszego. Mnich świątobliwy i skromny, o świecie niewiedzący wiele lub nic prawie.
— Przyniósłże jakie nowiny z Niemiec? — pytał opat.
— Żadnych. Widać, że ich nie szukał i pogardzał światowemi wieściami. Nie obchodzą go one. Od grobu św. Maurycego przywędrował tu prosto.
— Mówił co o Magdeburgu?
— Nie pytałem go o nic — zbył krótko ks. Petrek.
Opat się zadumał głęboko.
— Któż wie! — rzekł jakby sam do siebie. — Rozmaite postacie zwykły przybierać podstęp i zdrada. Nie ręczyłbym za to, że pod tą suknią mnicha ukrywać się może jeden z synów Ody, czyhających na spuściznę Bolesława.
Usłyszawszy to ks. Petrek, podniósł do góry ręce i wykrzyknął jakby z podziwu.
— Syn Ody! Miałżeby który z nich odwagę cisnąć się sam w szpony zwycięzkiego orła naszego?.. Lwu w paszczękę?..
— Któż wie? kto wie? — powtarzał opat zamyślony i niespokojny. — Podobieństwo do króla nadzwyczajne, głos ten sam. Trzeba posłać po mnicha, aby mu się bliżéj przypatrzyć.
Położył rękę opat na ramieniu protonotaryusza i w oczy mu patrząc szepnął cicho.
— Idźcie, znajdziecie go w kościele na wieczornéj modlitwie... Proszę was, zawezwijcie go do dworu, lub, jeśliby się wahał, zaproście do siebie... Bliżéj zbadać go potrzeba... Jeden z synów Ody wdział, jak wiemy, suknię zakonną... Coś mi to apostolstwo mnicha samotnego dziwnie wygląda... Idźcie! idźcie!..
Posłuszny ksiądz Petrek zakrzątnął się natychmiast spełniając rozkaz przełożonego swojego. Ks. Aron wyszedł krokiem powolnym.
Gdy się za nim drzwi zamknęły, z rękami złożonemi stał długo ks. Petrek.
— Nie jestże to cud siły jakiéjś nieczystéj, że ten człowiek wszystko na wskroś przenika!.. Odgadł go! odgadł!..
Powtarzając ten wyraz pospieszył zaraz protonotaryusz kierując się ku tumowi, który cały dzień do późnéj nocy stał otworem.
Kościół był pusty, jedna lampa gorejąca wiecznie płonęła przed ołtarzem. W pośrodku, na czterech grubych słupkach kamiennych oparty, stał nieforemnie wyciosany grobowiec, nakształt skrzyni ogromnéj, zawierający zwłoki króla Mieszka. Tu także dwie lampki paliły się rzucając mdłe światełko. Przy tumbie téj znalazł wchodzący ks. Petrek klęczącego, z głową o kamień opartą, mnicha. Gdy na szelest kroków jego podniósł się nieznajomy, blada twarz jego okryta była łzami, ręce mu drżały.
Szybko żegnając się wstał od grobowca, ujrzawszy księdza, i uspokojony podszedł ku niemu.
— Na Boga litościwego! — zawołał doń ks. Petrek — uchodźcie co najprędzéj... ks. opat podejrzenie ma, a raczéj... chytry wzrok bazyliszka poznał was... znalazł w rysach waszych i głosie podobieństwo do króla... powiedział mi: To jeden z synów Ody... Kazano mi was ściągnąć do zamku albo do mnie... dla badania... Uchodźcie niezwłocznie... spieszcie... Ja powiem, żem was nie znalazł, nie widział... Na podzamczu znajdziecie schronienie...
I do ucha mu się nachylając szeptać coś zaczął. Mnich ręką skinął obojętnie.
— A! mam ja tu wiernych naszych sług dosyć — rzekł uśmiechając się — bądźcie spokojni o mnie... Bywajcie zdrowi... Bóg z wami.
Ks. Petrek stał jeszcze we drzwiach tumu, gdy mnich szybkim krokiem wyszedłszy z kościoła, z widoczną miejsca świadomością, ciasnemi przejściami, udał się w głąb zamku i z oczów mu zniknął.
Odetchnął protonotaryusz lżéj i powolnym krokiem do swojéj celi powrócił.
Niedługo potém pacholę przyszło od ks. opata z wezwaniem ks. Petrka do niego.
— Cóżeście uczynili? gdzie mnich? — zapytał Aron.
Ruchem rąk rozpaczliwym odpowiedział posłany.
— Nigdzie ani śladu!.. I ja i służba kościelna, w tumie, około niego napróżnośmy mnicha szukali... ani na grodzie, ani na drodze, ani w okolicy śladu ni wieści nie dopytaliśmy. Znikł... nie wiem jak...
— Znikł! — szepnął Aron. Popatrzał pilno na ks. Petrka i z dziwnym twarzy wyrazem dodał.
— Nie ma więc potrzeby nikomu o nim wspominać... rozumiecie; témbardziej, iż trochę winy na was spada, żeście o duchownym obcym natychmiast znać mi nie dali...
Ks. Petrek chciał się tłumaczyć, lecz opat dał znak ręką, by zamilkł.
— Bóg z wami... idźcie w pokoju!









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być protonotaryusza.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Któż) winien być małą literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.