Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Ks. Petrek, oprócz swych obowiązków pisarza, z któremi wiele do czynienia nie miał, bo w wolnych chwilach nawet przepisywanie kanonów bardzo szło opieszale — spełniał téż inne duchowne na zamku posługi, nie tak może z gorliwości wielkiéj, jak raczéj, aby się wcisnąć wszędzie i dowiedzieć o wszystkiem co go obchodziło. Najmniejsze drobnostki nie były mu obojętne.
Obchodzić był zwykł więzienia, niosąc pociechę duchowną winowajcom i skazanym, nawracał po trosze, rozpuszczonych wojaków, apostołował między czeladzią pogańskiemi jeszcze przesiąkłą przesądami.
Służba zamkowa, męzka i niewieścia, wszelkich stopni, była mu poufale znajomą. Mimo pozoru wcale nie ujmującego, przebiegły człeczyna umiał sobie jednać ludzi rozmaitemi przysługami, dobrém słowem, datkami — i dla niego chętnie się wszystkie usta otwierały.
Znano téż jego stosunek z opatem Aronem, u Bolesława wszechwładnym, przyczyniało się to do nadania mu powagi.
Nie było więc dziwném ukazanie się ks. Petrka w żadnym zakątku zamkowym — prawo wnijścia swobodnego, które suknia sama dawała, służyło mu wszędzie. Domyślano się tam często rozkazów z góry, gdzie ich wcale nie było. Ksiądz śmiało korzystał z przywilejów swego stanu i położenia — pewien, że mu tego nikt za złe nie weźmie.
Nie zadziwiło téż nikogo, gdy ks. Pisarz — jak go pospolicie na dworze nazywano, tegoż dnia wieczorem, błądząc po podwórzach, znalazł się u wnijścia do ciemnic.
W szyi otwartéj siedział w kożuchu stróż więzienny, a na przeciw niego oprawca... Pierwszy z nich jadł coś z garnka, który starannie kulił między kolanami, drugi mu się przypatrywał. Byli z sobą w dobréj zdawna przyjaźni.
Zobaczywszy księdza przed sobą, oba natychmiast powstali, Ryba na bok usunął garnuszek, przyszli przyklękując pocałować go w rękę i odebrać błogosławieństwo.
Ksiądz się zwrócił do kata.
— Gdzie Jaksowie siedzą? — zapytał — jakby omyłką.
Ryba i kat popatrzeli na siebie.
— Ano ich dodnia jeszcze wyprowadzono na stracenie! — ozwał się Ryba.
— Stracono ich? spytał ks. Petrek.
Ryba ramionami poruszał, a kat się odezwał.
— Jam ich nie ścinał ani wieszał... co ja wiem!
— A któż? — mówił przybyły.
Ryba i jego towarzysz pomyśleli nim się na odpowiedź zdobyli.
— Któż to tam wiedzieć może! szepnął Ryba.
— Gdzież ich poprowadzono? za okopy? — badał ciekawy ksiądz.
— Ciemno było jeszcze — niewiem — rzekł Ryba powoli. Dla czego ich poprowadzili? gdzie? któż to wie? Co nam do tego..
— Jeszcze tego nie bywało nawet — odezwał się oprawca, żeby gdzieindziéj tracono panów jak tu!
Wskazał na głąb więzienia.
— Wieszają i wbijają tu za okopami!
Zamilkł pytający, zagadnął potém dla niepoznaki o kilku innych uwięzionych — po krótkiéj chwili skinął głową dwom drabom i uszedł na stronę.
Ryba i jego przyjaciel usiedli na pieńkach — stróż powiódł za odchodzącym oczyma, śmiejąc się jakby sam do siebie... Potém z towarzyszem patrzali sobie w oczy długo, i głowami potrząsali prychając.
— Co ja mam gadać to, czego niepowinienem wiedzieć? — zamruczał kat — a mnie co do tego? Mnie tylko żal odzieży ich coby mi była należała... a była coś warta! Nie — i ta przepadła! albo — albo — dodał śmiejąc się i głos zniżając. Wąchał ja dobrze cały dzień gdzie ich tracono, gdzie pochowano! Nie prawda! nie stracono i nie pochowano! Nieprawda! Licho wie co się z niemi stało! jakby ich ścinać mieli, to ktoby to lepiéj zrobił nademnie? albo to nie wiedzą ludzie, że ja wołowi za jednym zamachem łeb utnę... Mieliby innego szukać co dwa i trzy razy tnie, nim duszę z ciała wypędzi! Che — che!
Sam król, jasny pan, nieraz się dziwował i lubował, jak ja tnę.
A kto potrafi lepiéj? kto lepiéj?
Ten Zyrkacz... co mu się ręka trzęsie. Niedoczekanie... albo Charłak co jak ścinał jednego zbójcę, ledwie go czwartego razu dobił... a i tak jeszcze głowa na skórze wisiała... Nieprawda! nie ścinali ich... nie.
Tu pochyliwszy się do stróża jął mówić poufnie i cicho.
— Jak się ztąd wyprowadzili — ja wstałem z barłogu, poszedłem za niemi. Nie wślad — nie głupim. Opodal... na śniegu stopy było znać, bo świeżo popruszyło. Królowéj dwornia prowadziła i zawiedli ich do księżego domu, do izby na tumie. Tam ich posadzili.
Począł się śmiać, rad własnemu rozumowi.
Stróż się uląkł.
— Tst — ty głupi! — zawołał — nie plótłbyś. A tobie co do tego? Toć pewnie stało się z rozkazu króla i pana. Milcz i gębę stul.
Kat głową potrząsł, a oczy zmrużone śmiały mu się szydersko.
— Tyś głupi sam — rzekł — co ty wiesz! co ty znasz! Drągiem drzwi zawalić, wody przynieść — i tyle. Z tobą o tém i gadać nie ma co.
Ryba wcale się tém nieobrażając, zajadał znowu z garnka, z uznaniem wyższości swojego towarzysza, spoglądając na niego, gdy ten, jakby od niechcenia mruczał daléj powoli.
— Król! królewskie przykazanie!! ale! To nie królewska rzecz, to księdzowska... Księdze tu i od króla mocniejsi, robią co chcą. Komu chcą życie odbiorą, komu chcą je dadzą, komu chcą je powrócą. Prawi czarodzieje. Dla tego — położył palec na ustach — i ja mówię — milczeć! A co nam tam!
Głową potrząsł i zęby mu się śmiały w ustach otwartych.
— E! kiedy księdzowska rzecz, to ją księdzu można było powiedzieć — odezwał się Ryba.
— Taki bo ty głupi na wieki! — zawołał kat — czy to on o tém nie wie o co pyta? oni o wszystkiem wiedzą! a pytał żeby próbować.
Stróż zagłębił się w garnuszku, widać było, iż sam uczuł, że do odgadywania tajemnic stworzonym nie był. Westchnął i kończył kaszę wystygłą.
Kat z tryumfem podniósł czoło — i szeptać zaczęli pocichu.
W czasie rozmowy téj poufnéj, ks. Petrek szedł ku dworcowi królowéj.
Otworzył sobie furtę wiodącą w podwórko, obejrzał się do koła, i namyśliwszy nieco, dokąd się ma pokierować, nieznacznie kołując podsieniami, udał się w głąb dziedzińca.
Chód jego tak był ostrożny i cichy, ruchy tak mało widoczne, iż gdyby kto nawet znajdował się na podwórku, mógł go nie usłyszeć i nie dostrzedz.
Jedne drzwi stały pół otwarte — a za niemi sień widać było ciemną. Ksiądz pisarz wcisnął się do niéj z tąż samą ostrożnością, tym samym chodem cichym, i zapukawszy leciuchno, natychmiast bliskie drzwi do komnaty, w któréj licznych głosów szmer słychać było — otworzył.
Była ona dosyć obszerna, z jednéj strony okienkami opatrzona, pod którémi rzędem krośna do szycia stały. Pod przeciwną ścianą ławę szeroką zajmowały prządki jednako ubrane, które tu jeszcze z kądzielami w rękach siedziały. Na kominie szerokim, na przeciw, ogień się palił wielki. W środku u stołu ciężkiego, na nogach krzyżowych, zarzuconych różnym przyborem niewieścim, widać było kilkanaście różnego wieku dziewcząt, które znać tylko co od krosien powstawały.
Były to królowéj służebne.
Pomiędzy niemi licem i pięknością odznaczała się młoda jeszcze niewiasta niewielkiego wzrostu, z kruczemi włosami czarnemi, płci smagłéj nieco, ubrana z cudzoziemska, pstro i świecąco, którą inne, o jasnych licach i włosach otaczały. Dziewczyna oczy miała zapłakane, twarz jakby bólem obłąkaną. W chwili gdy ksiądz wchodził, rozmowa między nią a resztą służebnych, żywą być bardzo musiała, ale na widok przybyłego, nagle wszystko ucichło.
Dziewczęta zaczęły się ustawiać płochliwie i spoglądać po sobie.
Te, które siedziały u kądzieli powstawały, wszystkie z kolei poczęły się cisnąć z pokłonami, do ucałowania rąk jego. Na ostatku podeszła nie śmiało czarnowłosa.
Po odbyciu téj ceremonii, ksiądz stanął, ręce złożył, przeżegnał się i na głos zaczął odmawiać modlitwy. Wszystkie służebne poklękały i zwrócone ku wschodowi, modliły się niby za kapłanem.
Niby — gdyż w istocie wiele z nich słuchało ciekawie, wiele mu się przypatrywało z trwogą, a mało zdawało się rozumieć co mówił.
Pomiędzy dziewczętami były jeszcze mnogie na pół poganki, które ledwie znak krzyża kłaść się na sobie nauczyły. Ks. Petrek z polecenia królowéj, raz lub dwa w ciągu dnia przychodził tu nauczać religii i odmawiać razem z niemi modlitwy. Były one bardzo proste. Ojcze nasz, Wierzę, Pozdrowienie anielskie, dziesięcioro, krótkie modlitewki tłumaczone z łacińskich.
Gdy się modlitwy skończyły, dziewczęta z ziemi powstawały, ksiądz do kilku przemówi łz[1] powagą, a na ostatku zwróciwszy się do czarnowłoséj zagadnął ją w obcym języku.
Dziewczyna spojrzała nań śmieléj niż inne, patrzała mu w oczy długo i odpowiedziała nie trwożąc się z żywością wielką.
— Żałujeszże ty niezbożnego życia twojego — odezwał się ksiądz do niéj. — Powinnaś łzami pana Boga przebłagać, aby ci przebaczył.
Z twojéj to naprawy, z twojego złego życia, przyszła kara na tych, co byli jego spólnikami. Przez cię zginął Gwido, przez cię straceni zostali Jaksowie.
Dziewczyna słuchając, nagle się zalała łzami. Była to niewolnica greczynka Antonia. Ukryła twarz w dłonie i puściła wodze żalowi swemu, a towarzyszki zdawały się na nią patrzeć z wielkiém współczuciem.
— Cóżem ja winna? com winna? mój ojcze dobry — zaszlochała — ja niewolnicą byłam, nie miałam swéj woli! Wszystko złe poszło z tego łotra Gwidona, który na śmierć zasłużył. Gwałtem rozbójnik porwał mnie z sobą... choć się broniłam... Związali mi ręce, zamknęli usta... Biedny mój pan, biedny dobry pan, padł jego ofiarą. On nie był winien... oni oba niewinni byli, to były złote serca... to byli ludzie jakich nie ma w świecie!.. O! ja nieszczęśliwa! Potracono ich... zabito! — wybuchnęła oczy zakrywając.
— Czas do pokuty!.. iśćby ci się oczyścić do klasztoru... — rzekł duchowny — włosiennicę wdziać na grzeszne ciało!
— Nie... nie!.. — krzyknęła gwałtownie dziewczyna — nie... ja do klasztoru nie chcę... nie pójdę. Ja przy królowéj pani zostanę... wierną sługą... ja...
Nie wdając się już z nią w dłuższą rozmowę, ksiądz pisarz odwrócił się od płaczącéj i poszedł daléj ku drugim komnatom niewieścim.
W trzeciéj znalazł siedzącą Teodorę Sieciechównę, zapłakaną, zadumaną, tak że nie posłyszawszy gdy wchodził, ulękła się i krzyknęła, zobaczywszy go przed sobą. Wstała, by go w rękę pocałować.
Tu ksiądz Petrek nierównie łagodniejszym się stawił, twarz téż okazywał więcéj wypogodzoną.
— Dziś wszędzie łzy na drodze spotykam — odezwał się. — Cóż to za przyczyna?
Sieciechówna zarumieniła się mocno.
— Nic... ach! nic, mój ojcze!.. Kto tam czasem wie, czego płacze? — rzekła pocichu oczy spuszczając.
— Choćby on nie wiedział, to się drudzy domyślą — odezwał się ks. Petrek.
Dziewczę zarumieniło się mocniéj jeszcze, ale nie mając widać ochoty do zwierzania się z bolów swoich, zamilkło trwożne.
Po chwilce ksiądz się pokłonił, przesunął się cicho i szedł daléj, zawsze ostrożnie i nie czyniąc najmniejszego szmeru, stąpając z umysłu tak, by go słychać nie było.
Obyczaj miał taki skromny...
Sień i izba niewielka dzieliły tę komnatę od mieszkania Ody, córki markgrafa Ekarda.
Przed komnatą siedziały postrojone niemki, jéj służebne, z posępnemi twarzami u kądziołek. Ks. Petrek przemówił do nich w ich języku i lica się im rozjaśniły, a usta uśmiechać zaczęły.
Na pytanie o panią wskazały mu drzwi, prowadząc ku nim uprzejmie.
W komnacie, do którėj wszedł, siedziała w istocie Oda.
Izba była niewielka, ale z przepychem przystrojona. Kobierce leżały na podłodze, oponami obwieszone były ściany. Stół w pośrodku zasłany jedwabnym szytym obrusem, zastawiony był i zarzucony naczyniami i fraszkami niewieściemi, połyskującemi złotem. Oda siedziała sparta na ręku, smutna, w postawie dumnéj, nad krosnami. Widać było na nich naciągniętą tkaninę purpurową, którą szyła złotem i jedwabiami. W téj chwili jednak robota była przerwana, a piękna pani patrzała na nią obojętnemi oczyma, gdy ksiądz wszedł do izby.
Na widok jego lice się trochę rozjaśniło, przywitała go poufałym półuśmiechem, wskazując niedaleko siedzenie. Sama jednak nie poruszyła się.
Ks. Petrek, codzienny znać gość u markgrafównéj, usiadł rozpoczynając cichą rozmowę po niemiecku. Mówił tym językiem, jak gdyby się z nim w ustach urodził.
— Cóż wy mi tam przynosicie, mój ojcze? — zapytała Oda.
— Ja z mojéj celi, cóż mogę wam przynieść, opócz[2] modlitwy za pomyślność waszą?
— Dziękuję za nią... ja także już wieczorne odmówiłam modlitwy... Ale... nie wiecie co nowego o królu?.. o królu? — spytała.
— Dziś nawet miłościwego pana nie widziałem w oczy — rzekł pisarz.
— Smutny jest ciągle... Uważaliście to?.. wydaje się nieszczęśliwym... — poczęła bawiąc się nićmi z krosien wziętemi piękna Oda.
— A na cóżby potężny pan nasz mógł się skarżyć? — udając dobrodusznego prostaczka, odezwał się ks. Petrek.
Oda ramionami ruszyła, chciała coś powiedzieć i umilkła. Obejrzała się po komnacie, pochyliła nieco i poczęła wreszcie z niejakiém wahaniem.
— Nieprawdaż mój ojcze, że niewiasta, która męża swojego a pana oszukuje i kłamie przed nim... przez małżonka odrzuconą być może i wydaloną? z taką się ma prawo rozstać?
Ksiądz głową potrząsł zamyślony.
— Niewiasta, któraby mu się stała niewierną?
— W jakikolwiek sposób — żywo dodała Oda — niewiasta, któraby spiskowała przeciw mężowi z nieprzyjacioły jego?
Popatrzała nań, czekając odpowiedzi, ale ks. Petrek nie spieszył z nią.
— Nie tak to łatwo, miłościwa pani — odezwał się po chwili — nie tak to łatwo osądzić stopień winy. Kościół, matka nasza, zostawuje sobie prawo wyrokowania.
Po krótkiém milczeniu Oda dodała z trochą niecierpliwości.
— A wy... wy jesteście kościołem? wy duchowni? nieprawdaż?
Ruchem głowy potwierdził to ksiądz Petrek. Przez jakiś czas znowu powalczywszy z sobą, markgrafówna wybuchnęła nagle, jakby się nie mogła utrzymać dłużéj. Charakter i wychowanie czyniły ją odważną, czuła się ze swą młodością, pięknością i rodem, panią i królową.
— Wy wiecie dobrze, o kim ja myślę i mówię... Króla Bolesława tu zwodzą, jego okłamują... Miłościwa pani, którą wy wszyscy świętą nazywacie, nie waha się potajemnie spiskować z wrogami małżonka i króla...
Ksiądz przez ostrożność całą twarzą wyraził zdziwienie wielkie, a Oda żywiéj jeszcze szydersko dodała.
— O! tak jest, mój ojcze... i wyście nie ślepi! a ja patrzę i wiem wszystko, lituję się nad losem króla, który wart jest lepszego. Chciał słusznie, sprawiedliwie ukarać tych łotrów... cóż? myślicie, że spełniono jego rozkazy?
Ksiądz ciągle jeszcze zdumionego udawał.
— Nieprawda!.. oszukano go, okłamano... Ich wykradziono, oni żyją, aby się mścili... a kto to uczynił? Wasza święta królowa, którą wy tak pod niebiosa wynosicie... Tak... ona... Cóż wy na to?
— Ja? ja?.. — przerwał ks. Petrek — ja się zdumiewam, przerażam i milczę... To nie może być, miłościwa pani... któżby śmiał...
— Tak jest! tak jest! — z gorączką bijąc ręką o krosna ciągnęła daléj Oda — ja wam przysięgnę, że tak jest... wszyscy są ślepi... ale ja mam oczy... bo czczę i szanuję wielkiego króla... Oszukują go...
To mówiąc ze wzruszenia zarumieniła się piękna Oda i oczyma błyszczącemi spojrzała na Petrka.
— Nie mówcie o tém nikomu — szepnęła widząc go jakby przelękłym — dojdę ja téj tajemnicy, jestem na śladzie.
Z wielką radością i wzburzeniem dokończywszy tych słów, markgrafówna porwała się z siedzenia.
Ksiądz téż podniósł się milczący.
— Bądźcie ostrożni, miłościwa pani — szepnął ciszéj — tyle tylko powiedzieć wam mogę... Bądźcie bardzo ostrożni. Będąc z czcią dla was i dla ojca waszego, proszę o to... Dwór pełen sideł i zasadzek. Wasza piękność obudza zazdrość i niepokoje, robi wam nieprzyjaciół.
Z ufnością w siebie rozśmiała się pogardliwie wspaniała dziewica i ręką rzuciwszy znak dała, jak się mało lęka. Ks. Petrek poszeptał coś cicho... wysłuchała go, głową skinęła i pokorny księżyna szedł daléj.
Teraz z kolei zbliżał się do pomieszkania królowéj Emnildy. Twarz jego, już dwakroć zmieniona, po raz trzeci jeszcze się przeobraziła, przybierając wyraz łagodności i łudzącéj pokory. Postawa nawet zastosowała się do niéj. Gdy podniósłszy zasłonę, stanął w progu komnaty, prawie miał pozór ubogiego, nieśmiało przychodzącego po jałmużnę.
Wspaniale przybraną była ta wielka izba żony Bolesława, a najpierwéj uderzał w niéj ołtarzyk domowy z klęcznikiem, cały złotemi obity blachami, z ciężkim krzyżem u góry i dwoma złotemi także świecznikami.
Naczynia mnogie na stołach świeciły w mroku. Od stropu zwieszony był świecznik z rogów jelenich misternie spleciony i ujęty złotemi obręczami.
Królowa stała w pośrodku komnaty jakby na modlitwie, z rękami złożonemi, w czepcu swym białym na głowie i skromnéj szacie obcisłéj.
Na zwiędłéj jéj twarzy, obok smutku, który prawie zawsze mieszkał na niéj, malował się spokój i słodycz wielka. Oczy patrzały miłosierdziem i dobrocią.
Witając królowę ksiądz się niemal do saméj ugiął ziemi, a gdy oczy podniósł, przybrały i one wyraz łudzącéj dobroduszności i pokory.
Ludziom wybranym na ziemi dostają się dary, jakich drudzy nigdy zdobyć nie mogą. Przychodzą one im same, rosnąc z natury tych istot, która jest rolą urodzajniejszą nad inne. Tak królowa Emnilda, pobożna i święta pani, miała szczęśliwy instynkt poznawania, a raczéj przeczuwania ludzi. Ufała jednym, wstręt czuła do drugich, wyrzucając sobie jak grzech nieufność swoją, a nie mogąc jéj obronić.
Przez pobożność szanowała ona wszystkich duchownych i w nich kapłanów bożych, głosicieli słowa żywota; przecież ten tak uniżony, cichy, posłuszny na skinienie ks. Petrek, obudzał w niéj jakąś nieufność i obawę. Nie lubiła go królowa Emnilda.
Dlaczego? tego sama sobie wytłumaczyć nie umiała, nie dał jéj do tego żadnego powodu.
Obawiając się często nad miarę surowego opata Arona, dla niego miała poważanie i miłość, ks. Petrek, choć padał przed nią, budził jakiś wstręt i instynktową trwogę. Usiłowała to uczucie napróżno zwyciężyć królowa.
I teraz, gdy go ujrzała zbliżającego się tym cichym krokiem, z łaszącą postawą, niemal cofnąć się i uciec miała ochotę. Musiała się zwyciężyć.
Ks. pisarz powtarzając ukłony zbliżył się do królowéj, ręce złożył na piersiach, westchnął głęboko i rzekł zcicha.
— Co serce miłościwéj naszéj, świętéj pani, pod te czasy wycierpieć musiało! ja to czułem najlepiéj!.. Ciężkie to zaprawdę były chwile... Przecież, Bogu dzięki, skończone wszystko...
Badający wzrok posłał ku królowéj, która zdala stała milcząca.
— Miły księże — rzekła po długim przestanku — powinniście byli wspierać mnie modlitwami waszemi. Tak jest, cierpiałam wiele, pragnęłam królowi a panu memu miłemu oszczędzić żalu i strapienia... lecz, woli Bożéj trzeba się poddać we wszystkiém.
Westchnęła i nie rzekła więcéj.
— Miłościwa pani — odezwał się ks. Petrek — któż to wie, azali ich ocalić nie było można?..
Ciszéj dodał — w jakikolwiek sposób.
Usta zadrżały królowéj, jakby coś powiedzieć chciała, ale się powstrzymała. Westchnęła znowu, ksiądz oczyma przenikającemi ścigał ją ciągle, najmniejszy ruch śledząc pilnie.
— Można ich było ocalić... przechować, a w dobrą godzinę potém, gdy już wszelki gniew ostygnie, znaleść przystęp do króla... Któż skuteczniéj nad was, miłościwa pani, mógłby im wyjednać miłosierdzie i tym, co rozkazom dobroczynnym staliby się posłuszni?..
Królowa Emnilda drgnęła nieznacznie i dodała pocichu.
— Mylisz się ojcze mój, przypisując mi władzę i moc jakąś nad panem a królem moim. Uboga jego służebniczka, był może czas, gdym nad wielkiém sercem jego miała małą przewagę, ale wystygła owa miłość, zwiędła twarz moja, naprzykrzyła się sama uległość. Dziś ja tu jestem jemu tylko może ciężarem, a drugim zawadą...
Ks. Petrek obruszył się bardzo widocznie.
— A! miłościwa pani! — zawołał — czyż się to godzi i pomyśleć!..
— Nie skarżę się — rzekła z łagodnością i rezygnacyą królowa — wierzajcie mi! byłabym występną, gdyby skarga skaziła usta moje. Byłam i jestem szczęśliwą. Więcéj niżeli mnie należy szczęścia panu mojemu, bo na jego barkach spoczywa ciężar straszny... Dla niego téż gotowam zawsze wszystko moje poświęcić...
— Miłościwy i sprawiedliwy téż król nasz — dodał ksiądz — czcząc cnoty świętéj swéj małżonki, najszczęśliwszym się czuje w jéj posiadaniu...
Królowa Emnilda uśmiechnęła się żałośnie.
— Niech mu na wszystkiém Bóg błogosławi — rzekła.
— Dziś miłościwy pan — mówił ksiądz — chmurniejszy pono niż zwykle... Już samo wykonanie wyroku na Jaksach smutkiem jego téż serce napełnić musiało... cóż dopiero zuchwałe, nierozsądne postępowanie rodziny, która się cała odsunęła od dworu i pana.
— Mój ojcze, sądzicież, że ich kara to za sobą pociągnie?.. — niespokojnie spytała królowa. — Byćże może?.. Lękacie się jakich skutków?
— Któż to obrachuje — cicho i skromnie rzekł pisarz. — Rodzina można, liczna, spowinowacona z najpierwszemi w kraju. Widzieliśmy nieraz zuchwałych buntów przykłady, z mniejszych niż teraźniejsza obraz wynikłe... Słudzy wierni i poddani królewscy muszą być niespokojni.
— A! i ja... i ja téż płaczę i niepokoję się... ojcze mój — odezwała się Emnilda — ale modlę się i mam w miłosierdziu Bożém nadzieję... Wszechmocny Pan cuda czyni!..
Księdzu błysnęły oczy, bo ostatniemi wyrazy niamal[3] się zdradziła królowa. Przewrotne człecze w dźwięku ich poczuło nadzieję, domyśliło się niemal ukrywanéj tajemnicy, po któréj dośledzenie właśnie tu przybywał.
Dla niego rozmowa była skończoną, wynosił z niéj wewnętrzne przeświadczenie, że Jaksowie za sprawą i wiedzą królowéj ocaleni być musieli. Więcéj tu zdobyć i dowiedzieć się od Emnildy, na teraz przynajmniéj się nie spodziewał. Pobożnemi więc wyrazy zamknąwszy rozmowę, skłonił się z tą samą pokorą przesadną, z jaką witał i posunął się napowrót ku drzwiom komnaty.
Wieczorna jego przechadzka po zamku jeszcze nie była skończona. Ks. Petrek nawykł był zaglądać w każdy kątek, gdy mógł, podsłuchać szeptów, rzucić okiem w najciemniejsze głębie, po drodze chwytając co się nawinęło, aby coś wyssać z każdéj oznaki. Pobożna gorliwość o duszne zbawienie za pokrywkę dobrą służyła.
Ze dworca królowéj wszedł pisarz w dziedzińce królewskie, gdzie pełno różnéj gawiedzi obcéj i gościnnéj zawsze bywało. Znajdować mu się tu nawet czasem trafiało posłów pruskich, wendyjskich, pomorskich, pogan niechrzczonych jeszcze, którzy na widok księdza cofali się ze wstrętem i obawą, wszystkich ich mając za czarnoksiężników.
Przeszedłszy zgromadzone tu kupki, rozstępujące mu się z uszanowaniem, ks. Petrek dostał się do wrót na małe podwórko wiodących. Tu stał karzeł Zyg, w krótkim kożuszku, ogromnéj wysokiéj czapie, z rękami w rękawy pozakładanemi.
Karzeł należał do tych, co z pisarzem nie byli w najlepszém porozumieniu, warczał na niego zawsze, nawet gdy go widział przechodzącym zdaleka, ale kąsać nie śmiał. Duchowni byli na dworze pierwszymi po królu.
Na widok nadchodzącego Zyg żywo ustąpił na bok, udając, że niby go nawet nie zobaczył. Petrek jednak umyślnie wprost natarł na niego.
Dla karła miał już twarz wesoło uśmiechniętą i żartobliwy ton pogotowiu.
— Czegóż to, niepoczciwy, tak uciekasz ode mnie? — rzekł ksiądz łagodnie.
— Ja? uciekam?.. a tożbyście mnie nie zjedli! — rzekł Zyg — przytém że i post. Choć tłusty nie jestem, zawsze mięsa kawałek...
— No... i nadto jesteś potrzebny miłościwemu — rzekł wesoło Petrek — nikt cię nie ruszy...
— E! e! miłościwy już się bezemnie obchodzić nauczył — mruknął Zyg. — By najtłuściejsza kasza, jak ją codzień jeść dają, naprzykrzy się...
Księżyna go poklepał po ramieniu.
— Rozum masz większy niż wzrost — ozwał się pochlebnie — szkoda że statku jeszcze od statury mniéj...
— Ono to prawda — rozśmiał się Zyg — a jeszcze i takim głupi, że co zrobię to głośno, gdy drudzy jak pocichu i pociemku co spłodzą, nikt przynajmniéj nie wie o tém...
Ksiądz trochę kwaśno się uśmiechnął.
— Czemużeś to pod ten czas nie w izbie u króla? — spytał — przydałbyś się ku rozrywce... a tu lada gawiedź śmieszysz...
— Nogą dziś dostałem, to się leczę na chłodném powietrzu — odparł karzeł — pan mój chmurny i pioruny z niego biją jak z obłoków, a ja tego nie lubię, gdy we mnie lecą.
— Na ciebie one nie padną...
Karzeł głową potrząsał z powątpiewaniem.
— Pójdźcie no popróbujcie.
— Gdybyś co i oberwał — śmiejąc się i gładząc karła, który starał się tych pieszczót uniknąć, dodał ks. Petrek — tobie się każdy guz opłaca...
— Odstąpię je wam za tę samą cenę bez zarobku — mruknął Zyg, i wnet usta sobie zatulił rękami, wspomniawszy, że z duchownym miał do czynienia.
Ksiądz się jednak nie obraził wcale, owszem śmiać się zaczął nawet.
— Jeżeli ci tu tak źle — mruknął pospiesznie — było ci z Jaksami dziś rano wyjechać do lasów...
Próbował tak każdego ks. Petrek, napomykając o nich ciągle, ażali się kto z czém przed nim nie wygada.
— Do lasu? — spytał Zyg. — A którzyż to do lasów pojechali? Jedni podobno poszli paść robaki, a drudzy...
Nie dokończył i żwawo dorzucił.
— Co nam tam do nich?..
— Byłeś pewnie, gdy ich tracili, boś to ty ciekawy wszystkiego — mówił daléj ks. Petrek, uważnie się w karła wpatrując.
— Zaspałem — rzekł Zyg — szkoda... Gdy mnie pies liżąc po twarzy obudził, już było, słyszę, po wszystkiém...
— Gdzie się to odbyło? nie wiesz?..
— A, nie wiem... Jam nie ciekawy, gdzie umierają... ksiądz tam był potrzebniejszy odemnie...
To rzekłszy Zyg wymknął się z pod ręki leżącéj mu na ramieniu i pobiegł ku królewskiemu dworcowi, nie oglądając się już za siebie.
Ksiądz téż powoli do swéj celi się posunął. Po drodze nikt mu już bliżéj znany i potrzebny się nie nastręczył. Dopiero u drzwi swoich zastał czekającego nań, niepoczesnego średnich lat człowieka, którego ubiór oznaczał komornika pańskiego.
Zafrasowany i wylękłéj twarzy, wejrzenia kosego, ruchów niecierpliwych razem i pokornych, oczekujący w progu, zobaczywszy nadchodzącego księdza, ruszył się żywo do pocałowania jego ręki. Ks. Petrek drzwi otworzywszy, wszedł pierwszy i wprowadził go za sobą do celi.
Tu ciemno już było zupełnie, ogień wygasł na kominie, ks. Petrek uderzył w ścianę i chłopak nadbiegł z łuczywem, spiesząc rozniecić drzewo przygotowane. Kląkł na ziemi i dmuchał z całéj siły, aż sucha olszyna płomieniem się nie zajęła. Dopóki był tą robotą zajęty, przybyły milczał, naglądał nań, pokazywał mu co miał robić, a ku księdzu spozierał.
Dopiero gdy się drzwi za chłopcem zamknęły, pisarz przystąpił bliżéj do komornika i rozmowa głosem cichym się zaczęła.
— Cóż tam z tobą się dzieje Harno?
Zagadnięty począł ciężko wzdychać i kilka razy się w piersi uderzył.
— A! zawsze jeszcze źle! — rzekł — w sumieniu i na duszy niepokój ten sam... Trup ten za mną chodzi. Nie odstępuje mnie dniem ni nocą. Wy wiecie ojcze, spowiadałem się, pokutuję, na kościoły daję, za grzech żałuję... a kamieniem mnie przywala... nieboszczyk.
— Pokuta długa być musi — odezwał się pisarz — ale bądź spokojny... ja czuwam nad duszą twoją i wyrwę ją ze szponów szatana.
Harno pocałował księdza w rękę.
Petrek przysunął się do niego bliżéj jeszcze i rzekł cicho.
— Co mówił król ugrom? nie wiesz?
— Groził! — odezwał się równie cicho Harno — groził nie im tylko jednym, ale wszystkim. Zły był dziś, bardzo zły, aż trwoga ogarniała... Drżeli wszyscy.
— Pytał kogo o Jaksów?
— Nie wiem.
— Gdzie ich stracono?
— Mówią że za okopami — odezwał się komornik. — Sawasz i Dudziec widzieli w tém miejscu ogromną krwi kałużę...
Zdziwiony ks. Petrek aż się cofnął, brwi namarszczywszy.
— Możeż to być?
— Ale pewnie! — dokończył Harno, bijąc się swym obyczajem w piersi.
— A któż ich tracił? bo nie więzienny oprawca.
— Pewnie uprosili sobie kogo z rycerzy, aby nie ginąć z ręki kata... i tę łaskę im wyświadczono — mówił komornik — że ich ścinał kto ze swoich... Ten, co się tego przez miłosierdzie podjął, chwalić się z tém nie będzie...
Zamyślił się ks. Petrek mocno, rzecz mu się zdała bardzo prawdopodobną.
Pisarz mówił zamyślony.
— Sami widzieli krwi kałużę, powiadasz?.. Sawasz i Dudziec? A byłże kto przy traceniu?..
— Nie wiem — mówił Harny — umyślnie pewnie dodnia to sprawiono, aby ludzkich oczów uniknąć... ale... nie wiem...
— E! ty bo nic nie wiesz! — z wyrzutem zawołał ksiądz niemal gniewnie. — A ciała? co zrobiono z niemi? powinny być pogrzebione na święconéj ziemi...
— Pewnie rodzina wzięła je do siebie — odezwał się zafrasowany Harno. — Ojcze mój, trudno bo mnie wiedzieć wszystko... Na dworze nikt o tém wiedzieć nie chce... Jaksowie mieli krewnych dużo i druhów, swojego czasu rozdawali wiele... a teraz żal po nich u ludzi, nikt i gęby nie otworzy...
— Milczą?
— Abo się skomleć boją — odezwał się Harno. — Jak psy piszczą, to je psiarze ćwiczą...
Ksiądz przysunął się prawie do ucha swojego wiernego sługi.
— Wiesz — rzekł — na dworze tu różnie głoszą... rozumiesz. Gadania są rozmaite... Są i tacy, co upewniają, że Jaksów nie stracono, że ich tylko gdzieś przechowano, albo ułatwiono ucieczkę.
Zagadnięty, który o niczém podobném nie słyszał, oburzył się mocno tém przypuszczeniem.
— A kałuża krwi! — zawołał — to nie może być... król kazał...
— Dojdźże mi ty tego, kto to takie sieje baśnie — zamruczał ksiądz — dójść mi i dotrzeć... Za pokutę ci to naznaczam... Harno... Jesteś, nie przeczę, posłuszny, pobożny, pokorny... ale nie umiesz nic wyszperać, nic mi powiedzieć...
— Księże dobrodzieju — całując go w rękę płaczliwie począł Harno — i wół nad siłę nie pociągnie... ja ciągnę z całéj siły...
W piersi się uderzył znowu i mówił daléj.
— Kto to może powiedzieć, że ich nie tracono? ktoby ich żywił, samby śmierć karmił swoją... królby tego nie darował... spadłaby mu głowa, choćby na wysokim karku siedziała... A! przeciw woli królewskiéj!..
I ręce załamał Harno.
— Śmieją to ludzie mówić... któż wie — dołożył cicho ks. Petrek — mógł się téż ktoś ośmielić to uczynić. Możnaż wiedzieć, jak daleko sięga zuchwalstwo ludzkie?.. Śledź, dowiaduj się, słuchaj, podpatruj... Daję ci to za pokutę, rozumiesz?..
Harno dobył garszteczkę drobnych pieniążków srebrnych, cienkich jak blaszki, które naówczas we Wrocławiu bito i z węzełka je wytrząsłszy, księdzu na dłoń zsypał, całując ją.
— Ojcze dobrodzieju, kilka mszy na intencyę biednego grzesznika! żeby ten trup nie chodził za nim!.. Po nocach go słyszę stąpającego dokoła i stękającego strasznie... Budzi mnie ze snu zimną dłonią... pokoju mi nie daje... Jęczy i wyje pod oknami. Kiedyż ja od niego będę wolnym? ojcze!
— Modlić się trzeba, pokutować, a kościołowi służyć z oczyma zamkniętemi — odpowiedział ks. Petrek surowo. — Zdejmiemy z ciebie ten ciężar, gdy przyjdzie godzina... A no, krew, krew braterska niełatwo się zmywa!.. Módl się!
Harno zakrył sobie oczy dłoniami obiema, a głową potrząsł milcząc.
— Jutro — zwracając mowę dokończył ks. Petrek — jutro żebyście mi koniecznie świadków tracenia znaleźli, aby zamknąć gęby plotkarzom, żebyście mi wiadomość o tém przynieśli... Jeżeli nikt nie widział, nikt nie był? któż wie, co się stało? Rodzina można i zuchwała!
— Ale któżby śmiał ich wykraść? — krzyknął Harno — kto?
Nie odbierając długo żadnéj odpowiedzi, komornik popatrzał na księdza milczącego z poszanowaniem i pokorą, postał, powzdychał i widząc, że rozmowa skończona, pocałował go w rękę i wyszedł.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być przemówił z.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być oprócz.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niemal.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.