Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.



Zima ostra była i śnieżna, nie przeszkadzało to jednak do łowów po lasach. Owszem zwierz się zdradzał, zostawując po sobie ślady, niektóre z nich za żerem szły w miejsca przez łowców przewidywane, inne opuszczały gęstwiny leśne i wybiegały na polanki lub do niezmarzłych strumieni.
Król, choć wiekiem ociężały, jak ojciec był do myśliwstwa nawykłym, czasu pokoju zastępowało ono wycieczki wojenne, nie dawało gnuśnieć komornikom, dworowi, licznym tłumom młodzieży, które Bolesława otaczały.
Lasy téż ówczesne, do dzisiejszych nie były podobne, nie splądrowane, dziewicze, obfitowały we wszelkiego rodzaju zwierza, które dziś z nich znikło na wieki.
Żył w nich jeszcze pan puszcz, dziki tur, chodziły żubry stadami wielkiemi, łosie i jelenie. W głębokie zastępy lasów rzadko się dostawał człowiek, lub na krótko przerywał uroczystą ich ciszę. Puszcze, jakby jednem pasmem, połączoném z sobą, okrywały całe obszary ziem polańskich, gdzieniegdzie tylko zrzadka przetrzebione na pola powypalane na łąki i wypasy, bliżéj ludzkiéj sadyby.
Stały one jeszcze tak, jak je po oschnięciu tych nizin stworzyła natura — całą swą siłę na nie szafując, wyrosłe bujno, gęste, ściśnięte, tak, że obalony starzec, któremu ciało zbutwiało, gdy miał ledz, nie padł na ziemię, ale się opierał na pniach sąsiednich, dopóki w proch się rozsypując nie znikł po latach wielu, nowe sobą karmiąc pokolenie.
Na każdym z tych słupów potężnych zielonéj świątyni, wypisane były wiekowe jéj wzrostu dzieje — a wieki te spłynęły im niepostrzeżone, niepoliczone, prześnione — jak nam przechodzą lata. Tam gdzie olbrzymie rosły drzewa, dla młodzieży już miejsca nie było, nic się pod cieniem ich wyżywić nie mogło i przebić w górę do słońca. Ledwie mchy i borówki skromne, co drobnemi światła kropelkami się karmią, u stóp starców pełzały.
Lasy latem jak zimą, miały swe życie odrębne, którego tajemnice znali tylko ci, co do leśnego należeli świata, a w nim zamknięci składali z nim całość jedną. Człowiek wdzierał się tu jak najeźdzca, jak podbójca, niszcząc i psując, rozpędzając i pustosząc. Przed hukiem siekier jego uchodząc, dawni mieszkańce opuszczali legowiska swe i gniazda odwieczne, idąc coraz głębiéj szukać ciszy, pokoju i swobody.
Tu zimą, pod kłodami i gałęźmi, na łożu z suchych liści zasypiał niedźwiedź, nie budząc się aż z wiosną, bartnik gospodarz, o którym prawiono że był dzikim człowiekiem, niechcącym się przyznać do ludzkiéj mowy, aby się uwolnić od pracy. Niedźwiedź był bohaterem wielu powieści. Prawiono o niedźwiedziach co przywłaszczały sobie dzieci i jak własne je karmiły, o niedźwiedziach co chwytali dziewczęta. Straszne bywało spotkanie z dzikim a rozjuszonym meszką, gdy spiąwszy się na łapy wyzywał myśliwca, aby się z nim wziąć za bary. Silniejszy od niego tur, nie tak obrotny, ciężki, pożądanym był także dla myśliwców łupem, dla mięsa, skóry i cudownych własności wichru, który mu ciemię okrywał. Żubry zastawano często na zielonych łąkach w pośród lasu, ale biada była myśliwemu, gdy on go na drzewo zmusił uchodzić, bo je potém rozjuszony nieprzyjaciel tłukł głową i rogami, dopóki go nie obalił i nie zgniótł napastnika. Łatwiejsze były za łosiem pogonie, za pierzchliwym jeleniem i kozami. Nie lękano się téż wilka, jeźli nie był przemienionym człowiekiem, wilkołakiem, którego strzała nie brała, który miał rozum ludzki, a drapieżność wściekłego zwierzęcia.
Na wszystkich tych mieszkańców puszcz, czyhali mnodzy nieprzyjaciele, nie licząc zwierząt drapieżnych, wzajem na siebie wyprawujących łowy krwawe. Kneziowie, panowie, osadnicy, parobczaki szli z oszczepami, z łukami i procami, zastawiali sidła, kopali doły.
Dzieci zaprawiały się na drobném ptastwie, a wyrostki tęskniły za siłą, aby co rychléj pójść w zapasy ze straszniejszém zwierzem, które podpatrzeć, podkraść się do śpiącego, chwycić przebiegłością, najmilszém było zwycięztwem.
Pomiędzy lasem, zwierzem a człowiekiem, węzły były jeszcze silniejsze, znano się nawzajem lepiéj. Puszcza była spiżarnią dla ludzi. Trop na śniegu powiadał nietylko o rodzaju zwierza, ale o jego rozmiarach, sile i charakterze. Dzieci znały nory, pacholęta instynktem domyślały się legowisk.
Wiedział każdy o któréj porze ptacy do snu idą i wstają, kiedy ze zwierza nieopatrzności można skorzystać, a kiedy się jego srogości najbardziéj obawiać potrzeba. Daleki głos, ledwie pochwycony uchem, był naówczas dla ludu zrozumiałą mową, znaczył godziny, przepowiadał pogodę, myśliwy tłumaczył sobie co wył wilk głodny na polu i co ptaki w powietrzu śpiewały.
Zimą, gdy większa część wesołego ptastwa odleciała, a pozostałe musiało niespokojnie na skąpy żer pracować w lesie, bez tych głosów i pobudek, martwo było i smutno. Śnieg zalegał doły, wieszał się na gałęziach, utrudniał pochody i zdradzał. Bojaźliwsze stworzenia, jak przy opadaniu liścia tak w śnieżyce, uchodziły z lasów, wygodnisie grzebali sobie doły, aby im w nich ciepléj było. Wszyscy tęsknie z pod tego całuna wyglądali wiosny.
A dla człowieka to była pora łowów łatwych i obfitych, zwłaszcza gdy śniegi okryły się lodową skorupą, która ucieczkę zwierza czyniła trudną i niebezpieczną.
Ówczesne łowy były istotnie jeszcze wyścigami o lepsze, zręczności, przebiegłości, siły. — Często trzeba było życie stawić, myślą pracować, podstępy knować, ślady zacierać, postać zmieniać, aby nie być poznanym i łup swój pochwycić. — Zdala sięgająca strzała niewielką była pomocą, drażniła raczéj niż zabijała. Dzida i oszczep, a pocisk ostry właściwy oręż stanowił.
Dzielnego oka i dzielnéj potrzeba było dłoni, aby tura, żubra lub łosia obalić i niedźwiedziowi wydrzeć życie. W zdartą skórę stroił się myśliwy z dumą, bo ją często własną krwią okupić musiał.
Myśliwémi byli naówczas wszyscy — co wojakami byli, a najpiękniejsza część narodu garnęła się do rycerstwa. Rzadki dzień upłynął bez łowów i rzadko one tylko dzień jeden trwały... Najczęściéj tygodnie w puszczach spędzano, legając pod szałasami nocą, aby z brzaskiem być gotowym.
Zapędzano się tak bez wieści, często na nieprzyjacielskie ziemie i łowiec sam stawał się zwierzyną zmuszoną do walki, lub uchodzenia przed przeważną siłą.
Posępnych dni kilka w bezczynności spędziwszy u ogniska, król Bolesław ruszył nagle, nazajutrz oznajmując łowy. Śnieg był przypruszył właśnie, niebo obiecywało się pogodne, powietrze łagodne.
Szukał widocznie w téj rozrywce zapomnienia frasunku i rozpędzenia złych myśli. Stanęli mu do boku jego ulubieńcy, zwykle towarzyszący w tych wycieczkach, Sagan łowczy pański, który miał zwierzchni dozór nad myśliwską czeladzią i psiarnią i Radzisz, co nie miał sobie równego w rzucaniu oszczepem a tropieniu zwierza.
Oprócz nich kilkadziesiąt głów dobranéj młodzieży towarzyszyli panu. Sagan zwierzchnictwo miał nad wszystkiemi.
Tuż niemal za miastem rozpoczynały się puszcze, rozgałęziając na wsze strony, tak że raz w nie się zapuściwszy, całą niemal ziemię przejechać było można nie wynurzając się z lasów. Wszystkie one wiązały się z sobą.
O brzasku dnia ruszono z nad Cybiny, gdy w tumie pierwsze światła na jutrznię zapalano.
Król wydał rozkazy, aby lasami kierowano się ku Gnieznu. Domyślano się, że zarazem łowami rozerwać się pragnął i u grobu świętego Prus apostoła pomodlić. Często on tam, w chwilach ciężkich, przybywał niosąc troski swoje i dusznéj szukając pociechy. Zwykłą drogą, którą umyślnie wytrzebiono i rozkopano, gdy Otto III. pieszo ją miał przebywać — mil tylko sześć dzieliło Gniezno od Poznania, lasami i łowieckiemi manowcami liczyć było można prawie tyle dwoje.
Sagan przy wyjściu z dworca, gdy król dosiadał bułanego, postrzegł od razu, iż łowy nie będą wesołe, pan był chmurnego oblicza.
Orszak téż jadący za nim, trzymał się milcząco, ledwie śmiejąc szeptać między sobą. Przodem nieco wysłano czeladź i łowców ze psy, aby zwierza osaczywszy, na dany znak trąbką, napędzała na myśliwych.
Stępią król wyjechał za okopy. Tuż w prawo było miejsce gdzie zwykle winowajców tracono. Bolesław cugle puścił bułanemu, a koń niepostrzeżenie zwrócił się ku prawéj stronie. Tu śnieg szerokim płatem zamarzł czerwono, była to ścięta krwi kałuża. Koń królewski chrapnął i rzucił się w bok gwałtownie, a oko Bolesława padłszy na drogę, ujrzało na niéj plamę krwawą, pobladł król, konia uderzył i jechał daléj. Dwór szeptał między sobą spoglądając z ukosa.
— Jaksów krew! — mówili po cichu. — Jeszcze posępniejszą, gniewliwszą stała się twarz królewska.
W puszczy już dzień się zrobił jasny, niebo, jakby nie zimowe, czystym się oblokło lazurem, świeciło słońce niby wiosenne, mróz zelżał. Wjechawszy między drzewa wielką otaczające polanę stanęli wszyscy.
Sagan się tu zwierza spodziewał. Jakoż nie czekano długo i na łąkę łosiów kilka wypadło, które zaledwie przystanąwszy na chwilę, natychmiast nazad pierzchliwie się w puszczę cofnęły.
Jeleń jak strzała, nie zatrzymując się, przesadził przez polanę i zniknął, kilka kóz przemknęło bliżéj, tak, że pociskami dosięgnąć je mogła młodzież podbieżawszy i położyła ich dwoje. Król z konia się nie ruszywszy, stał, patrzał i ręka mu nie drgnęła.
Początek ten łowów nie był bardzo szczęśliwy, co grubszy zwierz wszystek ujść zdołał. Wkrótce téż Sagan, już się tu nic więcéj nie spodziewając, daléj poprowadził. Orszak królewski podzielił się na kilka oddziałów, rozstąpił szerzéj, objął przestrzeń znaczniejszą.
Król Bolesław pozostał w jego środku, przy boku mając Radzisza, który nie zwykł go był odstępować.
Pod jakąś niefortunną wróżbą rozpoczęte łowy i daléj się nie wiodły. Zwierz znajdował zawsze przesmyki, któremi pierzchał bezkarnie. Łowcy źle obejmowali knieje. Trafiano tylko na drobną zwierzynę, która nikomu nie robiła uciechy. Król co się czasem był zwykł zapalać, teraz obojętny jechał i zimny.
Pięć godzin może po lesie tułając się, szczęścia próbowano na próżno. Sagan klął okrutnie, łajał wszystkich straszliwie, ale to szczęścia nie poprawiało. Choć próżnych wiader nikt przy wyjeździe nie widział, zaczynano się jakichś złośliwych domyślać czarów.
Czarom naówczas wiele przypisywano i siła nieczysta przeszkody stawiła często. Znużenie czuć się dawało silnie, głód i pragnienie dokuczały. Drużyna pańska, chcąc poprawić łowy, rozbiła się na wszystkie strony, rozpierzchła i pozbierać nie mogła. Król Bolesław został z Radziszem jednym i dwoma pacholętami, tak chmurny jak wyjechał z zamku, ale mocno znużony. Zdawał mu się to z twarzy czytać Radzisz i rozpoznawszy się w lesie, bo tu w całéj okolicy każdą znał ścieżynę i niemal każde drzewo stare — nadbiegł do króla z wiadomością, że o kilkoro staij jest dworzec, w którym by spocząć i posilić się można.
Król głowę odwrócił, posłuchał go i dał znak przyzwolenia.
Wzięto się zaraz we wskazanym przez Radzisza kierunku, i po krótkiéj przejażdzce, zdala ukazał się stary dwór w wałach, opasany ostrokołem. Grodzisko to było w głębi puszcz, mało komu znane i dostępne. Zwano je Komorą.
Czy przewodnik Bolesławowski wiedział do kogo należało, trudno odgadnąć, król, choć dobrze każde niemal obronniejsze miejsce miał w pamięci wrażone, o właścicielu Komory, mógł zapomnieć.
Siedział tu jeden ze starych Jaksów, który za Mieczysława okaleczawszy na nogi w wojnie z niemcami, z domu się dawno nigdzie nie ruszał i słychu o nim nie było. Co zresztą króla obchodzić mogło kto na gródku był panem, gdy on nad każdym z nich był panem i władzcą?
Wprost od lasu puszczono się ku wrotom. — Z za wysokiego okopu i tynów dworu tak jak nie widać było. Dwa słupy dymu wznosiły się tylko z ich środka. Gdy Bolesław podjechał bliżej, Radzisz i pachołkowie skoczyli przodem otwierać, a towarzysz pański wrotnemu wnet oznajmił iż król w gościnę przybywa.
Rzucili się od wrót ludzie do dworu, jak popłoszeni. — Król jechał bardzo powoli, tak, że nim się przybliżył i wjechał do środka, już miała czas wieść o nim gródek obiedz cały. Ogromny ruch widać było około dworu, lecz gdy w przedsieniu stanął król Bolesław, nikt na jego powitanie nie wyszedł — wedle obyczaju... chleba i soli niepodano. Stała służba tylko — gospodarza i rodziny jego widać nie było.
Król jakby nie zważając na to, wszedłszy skierował się ku świetlicy. — I tę zastał pustą.
Palący się ogień świadczył, iż nie dawno byli tu ludzie, ale znikli. — Radzisz musiał sam panu gospodarzyć.
Wyszedł razy parę, a król poznać mógł z jego zasępionej twarzy, iż nie wszystko tu było w takim porządku, w jakim się znaleźć spodziewano, coś niespodzianego, nie miłego mąciło przyjęcie w tym domu.
Bolesław jednak o nic nie spytał, zapatrzył się w ogień, zadumał. Dopiéro, gdy po długiéj oczekiwania chwili, służba poczęła na stół jadło przynosić i dzbany, król popatrzał uważniéj. — Uderzyła go niebytność gospodarza.
Słusznego wzrostu młody mężczyzna, postawy pięknéj, oczu jasnych, ale ubrany ubogo stał z boku. Zdawał się tylko czekać na pytanie i mężnie do odpowiedzi gotować. Twarz mu płonęła, to bladła.
— Kto tu gospodarzem? — zapytał król.
— Pan mój, stary Tomko Jaksa — rzekł podniesionym głosem sługa.
— Niema go doma? — odparł król — któremu się brwi ściągnęły.
Na odpowiedź dłużéj teraz zbierał się zapytany...
— Był tu miłościwy panie, ale się do lasu wynieść kazał, zostawując dwór i sługi dla miłości waszéj — a kazał mi rzec, gdybym pytany był, że należy do tego rodu, który krwi swéj płacze, przeto się gościowi radować nie może.
Wszyscy pobledli słuchając tych słów, mężnie i dobitnie wypowiedzianych przez śmiałego sługę, król ani nań spojrzał nawet — ani mu odpowiedział...
Lice jego zmieniło się nieco, pobladło, dłoń, w któréj kubek trzymał, zadrżała — czoło się pofałdowało — ale usta słowo wstrzymały.
Nie wstał jednak od tego stołu nieprzyjacielskiego, czując się i tu i wszędzie jedynym panem i gospodarzem. Wzgardził doznaną obelgą.
Umyślnie może jadł powoli i długo, pił wiele, psom rzucał reszty, usiłując się okazać bezpiecznym i obojętnym. Lecz Radzisz widział na wskroś, że w nim wrzało i gotował się gniew srogi — burzyło się kryjomo wszystko.
Nie nadszedł jeszcze wieczór, lecz już do niego było blisko. Tu się właściwie nocleg należał zmordowanym, których za królem coraz więcéj się pościągało i obozowało we dworze a podwórzach, ale, wkrótce król dał znak do pochodu, i sam ruszył z ławy ku przedsieniu, gdzie mu już przemienionego konia, bo jeden przez cały dzień dźwigać go nie mógł — siodłano.
Na skinienie pana rzucili się wszyscy do swoich koni. Sagan, który się tu znalazł także, zapowiedział, że jelenia, rogacza, miano nie opodal na oku, niemal osaczonego — na króla z nim czekając tylko.
Tak wyruszyli z komór. Nikt tu nie witał, nikt nie żegnał, służba nawet cofnęła się i znikła. Król téż dobrego słowa nie rzekłszy za gościnę, wyruszył nazad tak milczący a posępniejszy, niż przybył.
Jechali znowu ku lasom, Sagan prowadził.
Stał bór sosnowy przed niemi jak ściana czarna, wygodnie przezeń jechać było, bo nie miał podszycia... Ogromne sosny zgłuszyły pod sobą co żyło. Ale tuż za nim zaraz rozpoczynały się inne drzewa, zaroślami objęte, gąszczami poprzerzynane. Sosny coraz były rzadsze, aż znikły zupełnie.
Kawał tego lasu przebywszy, gdy na dany znak uciszyli się wszyscy, i czas jakiś w milczeniu jechali, na kraju polany porwał się jeleń przeciw króla tak blizko, że Bolesław cisnąć mógł oszczepem... Jakoż cisnął nim — ale kuty pocisk trafiając zwierza, ośliznął mu się tylko po grzbiecie bezsilny. Jeleń pomknął rączo, a król, pomimo tuszy swéj, czując świeżego konia pod sobą, rzucił się pogonią za lekko ranioném zwierzem.
Puścili się téż towarzysze królewscy, kto jak mógł, zdołał i umiał.
Zachrzęszczały gałęzie, zatętniał bór, kilka krzyków słyszeć się dało; pod jednym z komorników koń się zaraz zwinął i padł z nim razem, ale na to nie zważano.
Król ścigał zwierza konia pędząc bez miary, jakby na zwierzęciu i na wierzchowcu chciał inne spędzić gniewy i wylać je z siebie. Z okiem zapaloném, przygięty, miotając co miał pod ręką, Bolesław ubiegł znaczny kawał drogi lasem, ciągle zmuszony kołować i wymijać drzewa, gdy jeleń, który się coraz bardziéj odsadzał... znikł mu z oczów nareście.
Jakiś czas król biegł jeszcze, aż konia zasapanego i spienionego, buchającego parą — zatrzymał.
Otaczał go las głuchy, nikogo za sobą, nikogo nie postrzegł przy sobie — nigdzie szelestu i tętnienia słychać nie było... tylko złowrogo... wrony krakały nad starych dębów konarami... Zdawały się szydzić i grozić głosy dziwnemi, przekornemi.
Miał król na piersiach, przywiezioną z Kijowa, misternie rzeźbioną trąbkę z kości słoniowéj, złotem sadzoną. Mógł ją do ust przyłożyć tylko, by dwór powołać do siebie, lecz czy że sam być wolał, czy o niéj zapomniał, zwolniwszy koniowi kroku, począł stępią jechać daléj, noga za nogą, cugle purpurowe z rąk puścił, i obojętnie rozglądał się do koła.
Puszcza była dzika, gąszczami zarosła, niedostępna, poprzerywana strumieniami, w części zamarzłemi, częścią oparzelistemi, u których mimo zimy, jakby wieczną zieleniało wiosną... Kłody i powały przerzynały ją w różnych kierunkach. Na niektórych leżały nawały śniegu zbite, i sterczały jak pagórki. Mnogie ślady zwierza widać było wszędzie, nigdzie oznak konia i człowieka.
Ta pustynia o mroku, bo noc nadchodziła szybko, wcale znać króla, nawykłego do wypraw nie trwożyła. Koniem przestał kierować, i dał mu się obracać, jak sam chciał. Stworzenie to było nawykłe do paszy i swobody, do wędrówek po łąkach i puszczach. Jak tylko uczuło się swobodném, głowę podniosło do góry, okiem bystrém rzuciło do koła się rozpatrując, prychnęło i zarżało...
Zdawało się, że koń zrozumiał zbłąkanie się i osamotnienie pana, i na pomoc mu ludzi przyzywał. Stał, słuchał strzyżąc uszami, lecz nic mu wzajem nie odpowiedziało. Słychać było głuche milczenie! cichym szumem gałęzi, jak tajemniczym szeptem przerywane.
Zostawiony sam sobie wierzchowiec królewski, począł potém iść zwolna, nozdrzami zaczerpnął powietrza — aby ono mu coś powiedziało, gdy nikt się nie odzywał. Jeszcze raz do koła bystremi potoczywszy oczyma, śmiałym krokiem skierował się w stronę, gdzie się zapewne spoczynek znaleść spodziewał.
Król sądził może, iż ślady jego konia, pogoń za nim sprowadzić muszą — jechał więc spokojny, lecz mrok padał gęstszy coraz, w lesie był on wcześniejszym jeszcze, noc nadchodziła czarna.
Nieco przyspieszywszy kroku, koń, jakby znał jakąś drogę niewidoczną, prowadził nią coraz śmieléj.
Bolesław cale na to nie zdawał się zwracać uwagi, dokąd jedzie.
W istocie inszéj téż rady nie było, tylko albo się w trąbkę ozwać do orszaku, a ta wśród ciszy wieczornéj, rozległaby się była daleko — lub zdać na konia roztropność.
Stary kasztan królewski, który bułanego zastąpił szedł wyszukując sobie drogę, mijając zawały, przeskakując oparzeliska, ciągle w jednym kierunku. Czasami stawał chwilę i nozdrzami znowu badał powietrze — potém szedł daléj krokiem pewnym, a coraz, w miarę nadchodzącéj nocy, przyspieszonym. Mrok wieczorny zastąpiła już noc posępna... Śnieg tylko przyświecał nieco, i wskazywał drogę... Parę razy coś pierzchnęło na uboczach, coś zamruczało jak zwierz spłoszony, lecz kasztan nie uląkł się wcale. Z płaszczyzny na wzgórze zaczął wstępować koń, choć mu z ciężarem, jaki dźwigał, iść było trudno. Król przypadkiem oko na dół spuściwszy, na śniegu dostrzegł ślady stóp ludzkich świeże.
Puszcza ciągle gęsta, ku wierzchołkowi wzgórza cokolwiek jednak przerzedzoną była. Z pomiędzy pni grubych, zdziwiony król dostrzegł słabe światełko.
Koń zarżał w téj chwili, jakby je pozdrawiał. Wprędce téż podbiegłszy kilka kroków, stanął rozpatrując się do koła. Bolesław dostrzegł maleńką ubogą lepiankę. Przez szpary okiennicy przerzynało się trochę blasku, ponad daszkiem dymu obłoczek lekki się unosił. Koń rżał ciągle, jakby nawoływał.
Jakoż, nim król miał czas z konia zleść — szmer dał się słyszeć u drzwi, uchyliły się one i głos drżący, odezwał się z nich pierwszy.
— Niech będzie pochwalony!..
To powitanie chrześciańskie, równie jak krzyż było znamieniem wiernych, wśród mnóstwa jeszcze skrytych i ukrywających się bałwochwalców. Ale wśród puszcz najmniéj się go mógł król spodziewać, bo właśnie lasy były pogan schronieniem, w nich oni bezkarnie sprawowali swe obrzędy. Uroczyska zastępowały kontyny.
Usłyszawszy pozdrowienie to, król prędko i donośnym głosem odpowiedział nań, zlazł z konia, zostawując go swobodnym, i zbliżył się ku drzwiom lepianki.
Tu dopiéro mógł dostrzedz że, witający go, starcem był przygarbionym z długą brodą siwą. Czarna czapeczka okrywała mu głowę wypełzłą; ciemna długa suknia, sznurem grubym ujęta w pasie, służyła za odzież całą.
Stary gospodarz nędznéj chatki, wśród ciemności mógł tylko rozeznać, że miał przed sobą podróżnego i jego konia — ale poznać go, ani się domyśleć kim był, nie było mu podobna.
— Podróżny jestem — rzekł zbliżając się król — zabłąkałem się w lesie — dajcie mi się ogrzać i spocząć u siebie...
Coś niewyraźnego odpowiedział staruszek, ale drzwi uchylił wąziuchne i nizkie, a król, choć zgiąwszy się, wcisnął do małéj sionki. Ztąd drugie drzwi podobne, z prostych desek zbite, wprowadziły go do wnętrza chaty.
Była to, raczéj nora jakiegoś biednego stworzenia, niżeli mieszkanie człowieka. Niezgrabnie i krzywo wzniesione ściany nizkie, polepione gliną, malutką bardzo przestrzeń obejmowały. Za podłogę służyła uklepana na tok ziemia, kamieniami otoczony kilką polnemi, słaby ogienek tlił się w kątku.
Maleńki stolik przy drugiéj ścianie spoczywał na dwu ledwie z kory obdartych pieńkach. Przy nim chwiejąca się ławeczka stała oparta na kołkach w ziemię wbitych, a w rogu z liści suchych nie pokryte niczém, widać było posłanie liche jak barłóg, wyleżane i wązkie. Na jednéj ze ścian uderzał oczy krzyż wielki czarny, którego niższa część, widać pocałunkami wytarta, zbielała. Drugi krzyż mniejszy cynowy stał na stoliku, a przy nim leżało co miała najdroższego lepianka ta, co naówczas na równi ze złotem i drogiemi kamieniami lub wyżéj nad nie ceniono — mała książeczka z kart pargaminowych złożona, w ciężkich okładzinach drewnianych, z zawiaskami srebrnemi.
Widać było, że w chwili, gdy się koń królewski odezwał, modlono się na niéj — leżała bowiem otwarta, a na kartkach przezierały malowane purpurą wielkie jéj głoski.
Za królem wsunął się staruszek powoli, ciekawemi mierząc go oczyma. Na piersiach jego wiszący krzyżyk, suknia na któréj teraz król mógł dostrzedz szkaplerz zakonny, dały mu w gospodarzu poznać duchownego. Zbliżył się więc głowę obnażywszy, do pocałowania ręki jego.
— Pobłogosławcie podróżnemu, ojcze mój — odezwał się Bolesław zdziwiony — pobłogosławcie naprzód, a potém powiedzcie mi — jakeście się tu na tę puszczę — i kiedy dostali?
Staruszek wpatrując się bacznie w gościa milczał długo — westchnął potém...
— Pustelnikiem jestem — rzekł — życie zakonne, światu się nie opowiada, przed ludźmi kryje. Tak samo przybyłem tu, jak ci, którzy za wiedzą króla Bolesława, niegdyś się osiedlili — jak błogosławieni męczennicy, a bracia moi w regule św. Romualda: Benedykt, Mateusz, Jan, Izaak, Krystyn i ten, co ich przeżył — Barnaba.
Czemuż mi się dziwujesz synu mój?
Ażaliż my prosić potrzebujemy o to, ażeby się nam modlić dozwolono i Boga za grzechy ludzkie błagać i swoje? Jestli to winą, że nikt, oprócz Barnaby i braci w Trzemesznie, o mnie nie wiedział??
Król oglądał się ze zdumieniem i poszanowaniem razem.
— W takiéj nędzy — rzekł — na takiém bezludziu, wśród dzikiego zwierza, może wśród dzikszych jeszcze pogan, których lasy są pełne, jakże wyżyć mogliście?
— Jak wszystko stworzenie co żyje, łaską bożą — odparł starzec spokojnie. — Czyż wiele potrzeba, ażeby żywot nędzny utrzymać? Czyż ta łaska co zwierza odgania, trwogą, jak kołem czarodziejskiem, od pogan nie odgradza téj lepianki? lepiéj niż murem i rowami?
Ciągle ze zdumienia wynijść nie mogąc, król spoglądał oczom prawie niewierząc. Oprócz opisanego sprzętu, wiaderko z wodą, dwa małe garnuszki, gliniana miska czarna, łyżka drewniana grubo wyciosana, składały całe gospodarstwo pustelnika.
— Ale wy tu ani kościoła, ani ołtarza nie macie? — zawołał król.
— Mylisz się, dziecko moje — odparł uśmiechając się pustelnik. — Na wielkie święta chodzę do braci św. Augustyna do Trzemeszna, na dni powszednie — ja sam sobie zbudowałem kapliczkę małą.
— Gdzież? — spytał król oglądając się do koła, i coraz większe okazując zdziwienie — Gdzie? przy chatce nie widać innéj budowy?
— Chcecie ją widzieć? — spytał uradowany staruszek.
— Proszę was...
Pustelnik ruszył się ku ognisku, tu stała lampka gliniana, napełniona jakąś tłustością, z zanurzonym w niéj knotem. Zapaliwszy ją u ognia, pustelnik poszedł w ciemny kąt izdebki, poprzedzając króla. Tu na ziemi leżące podniósł drzwi z opółków zbite. W głębi pod niemi widać było wschodków kilka wyżłobionych nieforemnie w glinie. Kaplica pustelnika była kryptą razem i katakumbą. Własnemi rękami, powoli wykopał ją, ziemię na starych wynosząc plecach — brat Antoni...
Z trwogą pobożną i zdumieniem, król zaczął się za staruszkiem spuszczać powoli do krypty ciasnéj.
Nie szło mu to łatwo.
Podziemie było daleko obszerniejsze od izdebki na górze, z czystemi, równemi ścianami, i rodzajem sklepienia, które na dwóch ciężkich pozostawionych słupach gliny się spierało. Pomiędzy niemi, z ziemi także i kamieni, po części drzewem rzeźbioném okryty, wznosił się prosty ołtarzyk, z krzyżem w pośrodku i dwoma lichtarzami drewnianemi. Na nim stał cynowy kielich maluczki, takąż przykryty patyną. Na słupach wisiały ubogie odzienia kapłańskie do mszy niezbędne: humerał, alba, pas, stuła (orarium) wreście ornat (paenula), nie świecące złotem, ani jedwabiem i perłami, ale czyste i świeże... jak wszystko co ojca Antoniego — otaczało.
Ksiądz poszedł naprzód na chwilę przed swym ołtarzem uklęknąć.
Król stał téż poruszając ustami, jakby się modlił.
— A tu — dodał gospodarz powstając, z uśmiechem prawie wesołym — a tu, dziecko moje (wskazał na ołtarz) — stoi przygotowane ostatnie łoże moje, w którém ja i teraz sypiam często.
Była to z prostych desek grubych zbita trumienka, wewnątrz liśćmi wysłana, o którą sparte leżało wieko z wyciosanym na niem krzyżem.
Widząc pobożne króla zdumienie ożywił się staruszek, poczuwszy w nim duszę pobożną.
— Mam prawo się trochę pochwalić — dodał — boć to wszystko co tylko tu widzicie dokoła, dziełem jest ręki mojéj. Sam wykopałem powoli kryptę, sam ją sobie przystroiłem, ulepiłem chatynę, wyciosałem sprzęty, a Bóg mi dał siłę, skończyć tak jakom pragnął, i cieszyć się tym trudem, na chwałę Jego... Boć i tu w téj głuchéj puszczy, brzmi teraz cześć Zbawiciela!
Wracali już z krypty do izdebki. O. Antoni drzwi zamknął za sobą — i lampkę zagasił.
— Siądźcie na ławie jako możecie — rzekł do króla — albo lepiéj legnijcie na liściach, które są suche.
Twarde to łoże, ale rycerzem jesteście, jak widzę i do niewygód nawykłym. Ognia wam naniecę.
Niestety — oprócz posłania i ogrzania, Bóg widzi, nie wiem czémbym was mógł przyjąć i posilić!
— A czemże się wy sami karmicie? — zapytał Bolesław, coraz większą czcią dla wesołego anachorety przejęty, którego usta tajemniczo się i łagodnie uśmiechały.
— Ja? — rzekł pustelnik — oto, naprzód modlitwą i łaską bożą, bo te żywią i zasilają najlepiéj — a potém, potém już lada czém... jakąś pruszyną. Trochę krup ugotowanych w wodzie, trochę korzonków wykopanych z ziemi, czasem rybka w strumieniu złapana. Mięsa nie jem od lat trzydziestu, chleb rzadko. Nawykłem do tego życia, za lepszém nie tęsknię. Widzicie, trzyma mnie Bóg łaską swoją.
Nic nie odpowiadając król go w rękę pocałował. Stary postrzegłszy, że ogień wygasa, wiązkę chrustu z sionki przyniósł i przyłożył. Usłuchawszy rady, Bolesław zbliżył się do posłania i rzucił na nie, czując znużonym.
Na głód i niewygodę mógłże się poskarżyć, widząc to dobrowolne zaparcie się starca, tak surowego dla siebie?
Gdy król padł na ubogie posłanie, O. Antoni usiadł z boku na ławie przy stoliku.
— A wy zkąd jesteście, dziecko moje? — zapytał.
— Ja, od dworu króla jestem — rzekł Bolesław — wyjechaliśmy z nim dziś na łowy i obłąkałem się w lesie, pędząc za zwierzem.
— Zaprawdę, nie małoście się zabłąkali — odparł pustelnik — jest to, można rzec, samo jądro téj puszczy, do koła moczarami i naturalnemi otoczone zasiekami, do którego się nawet dostać trudno. Zwierz tu czasem zagląda tylko, człowiek nigdy prawie. Dziady i czarownice stare boją się mnie, za większego od siebie mając czarownika, i nie napastują, choć nieopodal mają swe uroczyska, na których śpiewy, a podczas i pląsy odprawiają.
Zamyślił się staruszek i widocznie zafrasował, spoglądając na leżącego.
— Jakże mi to żal, że was strudzonego, zgłodniałego, niczém pokrzepić nie mam. Ale — zaprawdę!!
To mówiąc wstał z ławy, uradowany.
— Zaprawdę! ojcowie z Trzemeszna dali mi do mszy świętéj aż dwie flaszki wina! Starczy mi go na długo bom oszczędny — a, dla siebie, krom mszy świętéj nie używam. Wina wam zagrzeję? nieprawdaż?
— Dobrze, mój ojcze! wina mi zagrzejcie... a za każdą jego kroplę, oddam wam dzbanek! — zawołał Bolesław uradowany — w istocie osłabłym się czuję, bo tak jak wy, ciała martwić nie zwykłem...
— O! nie bądźcie tak rozrzutni! — uśmiechając się pochwycił stary — cóżbym ja począł z takim zapasem? nie miałbym go nawet gdzie pomieścić. I nużby mi to bogactwo, tak mi się nie poszczęściło, jak ów dar króla Bolesława dla mojéj biednéj braci, co zginęli za jego złota bryłę!!
— A! krzyknął — zapomniawszy się na chwilę król i bijąc w piersi — a! ta nieszczęsna bryła złota — do końca życia na piersi ciężyć mi będzie...
Zaledwie tych wyrazów domówiwszy, Bolesław postrzegł, że się sam zdradził, ale miał nadzieję, że go może pustelnik nie zrozumiał.
O. Antoni stał patrząc nań spokojny, nie okazując wcale zdumienia, z uśmiechem swym łagodnym na ustach.
— Jesteś więc królem Bolesławem!! — zawołał lekko skłaniając głowę. — Cześć ci królu pobożny! Rad jestem, że cię moje oczy oglądają. Synem jesteś tego, co światło wiary na ziemię tę sprowadził, opiekunem jéj i krzewicielem... Bóg niech ci błogosławi.
Ręką zakreślił krzyż w powietrzu — król był w usposobieniu smutném, i przerwał O. Antoniemu.
— Grzesznikiem tylko jestem, większym niż inni! a nadzieja moja w zasługach świętego męczennika Alberta, iż mi on przebaczenie wyjedna.
— Wszyscy się modlimy za ciebie — panie — odparł O. Antoni — bo gdyby silna dłoń twoja nie trzymała pogan, których tu nad chrześcian więcéj jest jeszcze — padlibyśmy wszyscy ofiarą, jak od dzikich zwierząt pożarci.
To rzekłszy stary pustelnik poszedł do kąta izdebki szukać wina, wypłukał garnuszek, przyłożył do ognia gałęzi i zajął się pilno zagrzaniem napoju dla króla.
Nad ten czarny garnek innego nie było, i Bolesław śmiejąc się, do ust go przyłożył, a orzeźwiający napój wychyliwszy, podziękował staruszkowi.
— Teraz — odezwał się — spokojnie mogę czekać ranka. Biedny mój koń tylko o głodzie i chłodzie noc przebędzie.
W istocie dla kasztana miejsca tu nigdzie nie było, ani paszy. Ukrywszy się od wiatru za ścianę, stał smutny ze łbem spuszczonym.
Wkrótce jednak instynkt się obudził, począł grzebać nogami, szukając pod śniegiem zeschłéj trawy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.