Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.



Sen nie brał króla.
Przybył tu z myślami czarnemi, podrażniony w drodze nowym dowodem niechęci całego Jaksów rodu, gniewny i smutny — dopiéro widok tego dobrowolnego, ubogiego wygnańca, męczennika, spokojnego i niemal wesołego — kazał mu nieco o sobie zapomnieć.
Przyjęcie we dworze u Jaksów, mogło daleko straszliwiéj króla rozjątrzyć, gdyby przytomność umysłu Sagana, nie zapobiegła najokropniejszéj obrazie, jaką zagniewany stary Tomko zgotował.
Szczęściem w porę podsłuchawszy wydawane rozkazy, Sagan zagrażając śmiercią sługom, wstrzymał ich wykonanie.
Tomko uchodząc ze dworu przed królem, z którym pod jednym dachem być nie chciał — nakazał słudze, aby utoczywszy misę krwi z jagnięcia, podał ją przed króla, mówiąc, iż mu ją stary Jaksa przysyła, jako najmilszą Bolesławowi potrawę.
Kto wie coby się było stało, gdyby sługa ośmielił się spełnić, co mu surowo i pod groźbą przykazano.
Gniew Mieszkowego syna, gdy raz wybuchł, strasznym był i bezpamiętnym. Dałby był głowę sługa, możeby nawet dwór poszedł w popiół... i stary Tomko nie uniknął pomsty.
Samo nawet oddalenie się wzgardliwe starego Jaksy, bolało już króla srodze — lecz ból ten tłumił w sobie. W lepiance O. Antoniego ustąpił gniew i uczucie obrazy, czci dla pobożnego staruszka.
Nie tylko króla, wszystkich niedawno nawróconych i pogan, to dobrowolne męczeństwo ciała, ubóstwo wesołe, chętne życia ofiary — przejmowały zdumieniem, czcią i trwogą. Więcéj niż apostolstwo samo nawracał żywot świętych zakonników, mężne na śmierć narażanie się apostołów jak Wojciech święty, który rzuciwszy dostojeństwo biskupie, dwór cesarski i królewski — poszedł szukać męczeństwa jak korony.
Tacy mężowie jak on, nawracali w istocie tysiące, a trzymali przy wierze świeżo jéj przyswojonych, na pół jeszcze dzikich ludzi.
Św. Wojciech po zgonie nawet, był ojcem duchownym i Bolesława wielkiego i Ottona III. którzy go opłakać nie mogli. U grobu apostoła, ci co znali żywot jego niezmordowanego trudu i walki a poświęceń, czuli się nim pokrzepieni i utwierdzeni w wierze.
To samo wrażenie czynił na królu Bolesławie skromny mnich, na nieznanéj pustyni, żyjący w krypcie, własnemi wygrzebanéj rękami, śpiący w trumnie, żywiący się korzonkami, oderwany od świata całego, oddany Bogu i modlitwie.
Człowiek ten zdał się już nie żyć na świecie, po którym stąpał jeszcze, ale już należeć do drugiego... Ciałem był na nim tylko, duszą w niebiesiech, za któremi tęsknił, przebywał. Godzina śmierci była dlań w istocie wybawieniem z ciężkiéj ciała niewoli, powrotem do ojczyzny. Dlatego ziemska owa wielkość i potęga króla a mocarza, którego miał przed sobą starzec, nie czyniła na nim wrażenia. Nawykł był codzień obcować duchem z panem zastępów, z królem królów, a biedny ziemski pan wydawał mu się prostym śmiertelnikiem, dźwigającym ciężar wielkiego posłannictwa na ramionach. I przyjmował go tak, jakby był ugościł w lepiance zziębłego żebraka, głodnego zbłąkanego przechodnia.
Bolesław nawykły był do czci i hołdów, które mu jego duchowieństwo składało, a choć on sam mu wielkie wszędzie okazywał poszanowanie, uderzonym być musiał tą prostotą i spokojem ducha świętego człowieka, co się majestatu jego nie lękał.
Z wyższością tych, co się wszystkiego wyrzekli na ziemi, o. Antoni przyjmował króla swojego, szanując w nim władzcę, ale bałwochwalczo nie upadając przed nim.
Ta duszna wyższość ubogiego człowieka, niepożądającego nic, uśmiechającego się własnéj nędzy, w podziw króla wprawiała. Każdy ruch, każde słowo starca się w nim odbijało. Leżał i spoglądał na krzątającego się, jak na jakieś nadziemskie zjawisko.
Po rozmowie z Bolesławem, pustelnik czas jakiś pomilczawszy, wziął ze stołu otwartą księgę swoją.
— Miłościwy panie — rzekł — tyś królem ziemskim, ale dla ciebie służby Pana niebieskiego zaniedbywać się nie godzi. Mamy nasze modlitwy godziny... pójdę odprawić je i powrócę.
Staruszek, zapaliwszy lampkę, pospiesznie wszedł do krypty. Król pozostał sam w myślach zatopiony. Któż wie? porównywał może spokojne życie tego nędzarza ze swojém; jego ukojenie wewnętrzne, z tą walką, którą całe życie w piersi nosił. Świeże i dawne wypadki napełniały go trwogą w sumieniu. Mógłże znaleść lepszego doradzcę i powiernika nad tego świątobliwego człowieka, który w sądzie swym o ludziach i czynach nie mógł się żadnym powodować względem i stronnością dla nikogo, a patrzał tylko wiecznéj sprawiedliwości.
Z podziemnéj krypty słychać było szept modlitwy i westchnienia. Dokoła szumiał las posępnie. Niekiedy żywiéj wiatr puszczę zamiatał i wdzierał się otworem dymnika do izdebki. Na kamieniach ogień dogorywał. Król leżał zadumany, niemal rad będąc, że go opuściła drużyna, że na chwilę pozostał sam z sobą i pustynią.
Cichym krokiem nareszcie wrócił o. Antoni, zasłaniając światło rękami, bo sądził, że król usypiał, ale Bolesław zobaczywszy go, odezwał się żywo.
— Chodźcie, ojcze mój, nie bierze mnie sen, rad jeszcze chwilę spędzę z wami. Na sumieniu mi ciężko, na duszy mi smutno... Znacie wy życie moje?
— Ja? — zapytał ojciec Antoni — a zkądżebym ja miał je znać? Tyle tylko wiem, iż synem jesteście wielkiego Mieszka i że dzieło jego nawrócenia i chrztu ziemi waszéj przedłużacie na chwałę Bożą; że wznosicie kościoły, że złocicie świątynie pańskie i opiekujecie się sługami Chrystusa... Cóż mnie może obchodzić więcéj? Modlimy się za was!..
— Mój ojcze — począł podnosząc się z posłania Bolesław — dobrze czynicie modląc się za mnie, albowiem potrzebuję pomocy z niebios od Boga... Ciężkie jest brzemię moje...
Westchnął Bolesław.
— Ciężki jest i był cały żywot mój — mówił — choć w nim jasne miałem godziny.
Grzechy moje i niepokój mój chcę wyznać przed wami ojcze... i myśli moje tajemne... Wy mi powiecie najlepiéj, jak ciężkie są winy i czy grzeszne mam pragnienia. Chcecie mi dać ucha, tak, jakbym spowiedź ze skruchą składał przed wami?
— Miłościwy panie — czyńcie jako sumieniowi waszemu lepiéj, jako duszy lżéj. Wszakci za cud niemal uważać muszę, że was tu noc i obłęd przywiodły do mnie. Nie jestli to dziełem Opatrzności, która słabego i grzesznego chce uczynić lekarzem?
— I jam téż myślał, ojcze mój — odrzekł król poruszony — niedarmo się tu znalazłem, nie wiedząc o was, ani szukać mogąc... Niech się więc wyspowiadam przed wami, ciężar mi może spadnie z piersi...
Tu zamilkł król na chwilę, jakby myśli chciał zebrać i cichym głosem począł opowiadanie.
— Słyszałeś o ojcu moim, o macierzy méj. Doszły do ciebie ich imiona, ale znać ich nie mogłeś, ojcze. Wziąłem ciało mężne po rodzicu mym, a ducha gorącego po matce. Mieszko się urodził poganinem, a przeczuł światło i zapragnął go... Matka moja wyszła z domu krwi... Stryja miała męczennikiem, ojca katem i pokutnikiem. Rycerski duch i w niéj mieszkał, a śmiałe biło serce. Szła za poganina, na pośmiewisko ludzkie, żyjąc z nim, aby go oświecić. Jéj sprawą stanęły kościoły i lud przywdział szaty białe. Niewiasta była pogardzająca światem, bo w duchu swym silna.
Dzieckiem uczono mnie rycerstwa i razem przebiegłości. Otoczeni byliśmy wrogami... kraj nam kawałami odszarpywano, polowano na nas jak na zwierzęta dzikie. Na granicy zatknął rodzic mój krzyż, jak tarczę przeciw niemieckiéj napaści.
Poszedł się pokłonić cesarzowi, aby go przejednawszy, miał czas się umacniać i zbroić.
Ja biłem się dzieckiem... Gdy dorosłem, ojciec mi mówił: — Ziemie jednéj mowy do jednéj powinny należeć dłoni, albo Czesi lub my niemi zawładnąć musimy. Od morza do Dunaju, jak szeroko brzmi słowo nasze, to musi być królestwo twoje... a mieczem i krwią je zdobywać trzeba. Cesarz niech sobie Zachód dzierży w przymierzu z nami, my z pomocą jego i kościoła wschodnie ziemie zagarnąć musimy... Trzeba wydrzeć co zarwane, przywłaszczone, oddarte, zjednoczyć i podbić. To dzieło twoje... ja granice myślą oborzę, ty je masz orężem żelaznym, jak słupami obwarować. Zamki niech staną na rubieżach i strzegą ich...
Słuchałem dzieckiem téj mowy i do serca ją brałem, rosło to ze mną i pójdzie ze mną do grobu. Nie wypocząłem i godziny, spełniając przykazanie ojcowskie.
Ale i rodzic mój Mieszko i ja ludźmi byliśmy, ojcze mój. Zmarła świątobliwa macierz moja, gdy ja lat miałem dziesiątek. Niemcom potrzeba było na miejscu czeskiéj niewiasty swoją mieć u tronu. Pokazali staremu urodziwą zakonnicę w Kalwe, Odę, córkę markgrafa Dytmara, która wdziała już była suknię i złożyła śluby. Skusili go do nowego małżeństwa. Duchowieństwo nie rzekło nic...
Dali mu ją, aby przez nią owładnęli ojcem moim. Przybyła na zamek dumna macocha, gdy ja już miałem lat trzynaście, ale mi serca ojca nie odebrała...
Wprędce potém chodziłem już na wojnę. W domu mi było duszno.
Przybywało rodzeństwo nowe. Siostrę rodzoną miałem jednę, Sygrydę, którą za duńskiego wydano Swenona. Teraz z Ody przyszli pokolei Świętopełk, Władywój, Lambert, synowie mniszki. Słyszałem już jak mówiono, że państwo podzielić się miało.
Ojciec, bijąc mnie po głowie, powtarzał: — to będą wojewody twoje, a ty nad niemi panem i królem.
Ale z oczów dzieci mniszki patrzało, że mnie one słuchać nie zechcą. Starzał Mieszek, posyłał mnie w świat wojować, sam żonie posłuszny, spokoju pragnął, niemcom się kłaniał... Wracałem z wojny... szeptano coraz częściéj, że się państwo na braci musi podzielić. Znaczyło to rozbić je i pokrajać na sztuki jak mięso, aby wrogom łacniéj kawały połykać było. Niemce co nam dali Odę, aby za nią okupem tysiące niewolnika swojego odebrać, czyhali na przyrodnią bracię, aby ich téż z niemkami poswatać, niemki przy nich posadzać. I mnie zawczasu markgrafa Rygdaga córkę przywieziono, któréjem nie chciał, a żyć z nią musiałem. Ojciec panem był, woli jego słuchać była synowska rzecz.
Co matka moja posiała, chwast począł ogarniać. Krzewiono wiarę, ale państwo, wcześniéj niż dorosło, już się padało. Cierpiałem posłuszny. Szedłem bić się na rubieże, a króla opasywano, aby czynił po ich woli.
Miał ojciec brata Sydbora, a po nim dwu bratanków, Odylona i Prybuwoja. Ci mniszce się zawczasu kłaniali... jam się bił a mnie tam moją ojcowiznę zawczasu na kawały darto... Ojciec milczał...
Naznaczono państwo jedno dla Świętopełka, dla Władywoja drugie, a dla Lamberta trzecie. Dwu synom Sydbora dano ziemie szerokie, aby téż sobie w nich panowali. Gdym słuchając o tém milczał, bom ci słowa rzec nie mógł, ojciec czasem poklepał po ramieniu i do ucha mi szeptał: Przy tobie będzie stolica, władza i zwierzchnictwo.
A dzieci mniszki patrzały na mnie koso urągając i mnie i stolicy... Milczałem.
Wiedział Bóg pewnie co czynił, że mi dwór ojcowski obmierził, bom od niego uciekał w bory i szukał nieprzyjaciela, wojować musiał i do wojny, którą cały żywot prowadzę, zaprawiałem się.
Zmarł Mieszko, gdy mnie doma nie było. Wróciwszy zastałem go na marach, macochę znowu w sukni zakonnéj, młodszych moich gospodarzących z nią i niemcami w moim domu. Jam był starszym i pierworodnym przecie... i głową rodu mojego.
Działy stały wolą ojca. Każdemu z synów kraj osobny. Świętopełkowi Gniezno, dwie szerokie ziemie Odylonowi i Prybuwojowi. Macocha za młodszych na dwóch działach rządzić miała.
Ledwie że mi Poznań oddano.
Jęknął Bolesław mówiąc to i dłonią w posłanie uderzył.
— Miałemże ja dać rozpaść się temu, co ojciec własnemi, krwawemi zlepił rękami? Byłem starszym i wodzem, nikt mnie słuchać nie chciał; ja jeden za wszystkich stawać musiałem w obronie. Wróg targał jak zapragnął. Lud do pogaństwa powracał, rozprzęgało się wszystko... Rycerstwo tylko, z którém ja chodziłem na wojny, było ze mną.
Cierpiałem trzy lata, mój ojcze, patrząc jak się w gruzy waliło Mieszkowe budowanie, a serce się krwawiło.
Słałem nie jeden raz do macochy — ludzi mi dawajcie na obronę... odprawiano posły moje, niemal z urągowiskiem. Odylon i Prybuwoj nie ze mną, ale z tamtemi trzymali. Byłem sam przeciw pięciu i macosze.
Nadeszła godzina, gdy się cierpienia przebrało. Nocą naszedłem na zamek Ody, jéj i dzieciom iść kazałem precz z méj ziemi, gdzie chcieli... do klasztoru, do swoich, do niemców...
Musiałem raz być panem w domu, lub dachby mi się zwalił na głowę.
Szli precz ze złością i zemsty pragnieniem. Odylon i Prybuwoj powstali na mnie z orężem. Pokonałem ich obu, dostali się w ręce moje. Nieposłusznych mógłem dać pościnać... miałem litość, oślepić ich kazałem, aby szkodliwymi być nie mogli. Życiem im darował, choć wziąć je miałem prawo...
Mnich słuchając westchnął, król w piersi się uderzył.
— Mów ojcze, winienemli? byłemli okrutnym?
O. Antoni milczał długo.
— Mów daléj — odezwał się po przestanku — mów daléj.
— Sam zostałem panem tego kraju całego, sam z myślą ojcowską... Chrobackie ziemie trzeba było wydrzeć Czechom, stanąłem z Czechami do wojny, z Bolkiem Pobożnym, ze krwią własną, ale kraj mi stał bliżéj krwi. Od Rusi trzeba było odebrać zawojowane kraje, wołali mnie na Ruś. Węgry trzymały Słowaków, musiałem się bić z Węgrami. W Niemczech przyszły niepokoje, Serbów trzeba było od nich odbić do swoich. Nie było spoczynku. Miecza ani otrzéć, ni do pochew schować. Prusy podbijać słowem świętém poszedł apostoł Wojciech i zginął. Stał on najbliżéj serca mojego, czcił go cesarz Otton III i ja... i każdy, kto się zbliżył do niego, bo on istnie świętym był mężem...
— Wyście go znali! — zawołał pustelnik ręce składając — a! toście byli szczęśliwi!
— Prawdęście rzekli — dodał król — Chrystus Pan żywym obrazem swoim uczynił go na ziemi i dlatego chciał, aby męczeńską śmiercią umierał.
Po śmierci jeszcze dobroczyńcą był moim — mówił Bolesław z uczuciem. — Przeprowadziłem święte zwłoki jego do Trzemeszna, a wkrótce potém do Gniezna. Rozpromieniała od nich świątynia nasza i rzuciła promienie na świat cały. Duch świętego apostoła przywiódł mi tu Ottona i uczynił go druhem moim. U grobu Wojciecha podaliśmy sobie dłonie, koronę swoją włożył na skroń moją i rzekł mi naówczas: Panuj u siebie tak, jak ja w mojém władam cesarstwie, a bądź kościołowi wiernym i mnie sprzymierzeńcem wiecznym.
Ottonowa bytność na mojéj ziemi uświęciła ją, oswobodziła. On mnie uznał bratem i druhem swoim i cesarstwa swojego. Ale zawiścią zawrzały wszystkie markgrafy niemieckie i co żyło wrogiego mnie i mojéj ziemi. Czułem się silnym przeciw nim wszystkim, lecz nie byłem na chwilę bezpiecznym. Wstawało com przytłumił, podnosiło się co zawojowałem, szarpano mnie zewsząd i nękano. Byłem już Czech i Morawy panem! Ojcowska myśl spełniła się przezemnie, widziałem ją już oczyma mojemi... a teraz znowu niknie, gdy ciało słabnie, gdy duch gaśnie we mnie, a mroki zwątpienia opasują...
Mieszko syn mój dzielny jest, ale dłoń ma silniejszą od woli... i rozkazywać nie umie. Com ja krwią polepił moją, wytrzyma czy rozpadnie się i pójdzie marnie, jak trup od robactwa zjedzony?
Ojcze mój, powiedz mi, co czynić, aby dzieło utrwalić? Widzisz ty przyszłość?
— Synu mój — odparł mnich z pokorą — o przeszłości mów, o teraźniejszości... nie tykaj téj zasłony, którą tylko dłoń boża podnieść może z przed oczów chrześcianina... Przyszłość jest w ręku Boga...
— Mnie koniec blizki — odezwał się król — co będzie po mnie?..
Nim on nadejdzie nawet, zdołamli ja utrzymać co zdobyłem? Maż się mój gmach rozsypać w gruzy i proch?.. Nieprzyjaciele milczą a rosną... Czekają pory, a gromadzą złość swoją, aby większą była... patrzą bym osłabł...
Zamilkł Bolesław, a wkrótce dodał znowu.
— I teraz... mamli ja na sumieniu krew tych ludzi, winnych zabójstwa? Dwaj rycerze znacznego rodu zamordowali na drodze wiozącego kupię bogatego człowieka niewinnego. Skazałem ich na śmierć. Ród ich i powinowaci zwracają się przeciw mnie. Surowym byłem, ubłagać się nie dałem, przykładu na możnych zuchwalców potrzeba było, aby nie rzeczono, że rycerzom moim czasu pokoju łupić i zabijać wolno bezkarnie... A nie mówiż zakon nasz — oko za oko, ząb za ząb?!.
— Tak — odezwał się pustelnik — mówił to zakon stary, dopóki nie przyszedł Pan Światłości, Słowo wcielone i nie rzekł natomiast: Przebaczaj nieprzyjaciołom, jako pragniesz, abym ja ci twe winy przebaczył.
— Nie byli to nieprzyjaciele moi — odparł król — kochałem ich, druhami byli mi i towarzyszami... Lecz cóżem czynić miał sędzią będąc, przeciwko zakonowi ludzkiemu, który śmiercią za śmierć karze? Miałżem szczędzić tych, co się nie litowali niewinnemu, dla chciwości bogactw jego?..
Pustelnik ze spuszczonemi oczym[1] mruczał coś, jak gdyby odmawiał modlitwę.
— Nie jesteś winnym — rzekł po namyśle — niech spadnie brzemię z serca twojego, a jeśli powstaną na cię nieprzyjaciele twoi, śmiało podnieś się przeciwko nim, bo zakon ludzki tarczą twoją. Nie ty sądziłeś i karałeś, ale zakon sędzią był i katem...
Królu mój — dodał pustelnik — jako sędzia najwyższy czystym jesteś. Jako chrześcianin i ojciec ludu twojego, mogłeśli uczynić miłosierdzie, niech ci to powie serce twoje...
Długo milczał Bolesław, spuścił głowę i podparł ją na dłoni, patrząc na wygasające ognisko i nie mówiąc słowa. Potém, jakby ocucony nagle, zawołał.
— Miłosierdzie uczynić mogłem... ojcze mój... winienem może, iż krew zburzyła się we mnie, a nie powstrzymałem jéj! Żałuję uczynku mojego, żal mi ludzi tych...
Pustelnik usłyszawszy te wyrazy podniósł ręce obie i cicho zamruczał, jakby rozgrzeszenia słowo.
— Niech ci Bóg wszechmogący odpuści winy twoje...
Tak skończyła się boleściwa spowiedź królewska, ale nie przerwała rozmowa, nie rozjaśniło się lice Bolesława, ciężar jakiś pierś mu tłoczył.
— Kończy się żywot mój — rzekł — i dobiega do kresu swojego... a nie mam pociechy téj, abym utrwaloném widział co ręce ojca i moje podniosły...
Stoi państwo szerokie, jak łup na pastwę dzikiego zwierza czyhającego dokoła. Truje to dni moich ostatek... Zaledwie zwłoki moje obok ojcowskich położą, podniosą się ci, co nauczyli się mnie trwożyć...
Widzę ich zastępy dokoła...
Ruś, Czechy, Ugry, Niemcy, Prusacy i Pomorce... Synowie Ody mogą się obudzić... wrogów jest dosyć, a naprzeciw nich jeden Mieszek... wojak ale nie wódz, rycerz, a nie wiem czy król?.. W snach i na jawie widzę losy państwa po zgonie i boleje dusza moja, jak Chrystus w Ogrojcu... Maż paść i rozszarpanym być kraj mój, dzieło moje... wielkość i potęga?! — złożył król ręce.
— Świątobliwy człowiecze — zawołał — westchnij do Boga, aby spuścił na cię światło i powiedz mi przyszłość...
— Nie żądajcie odemnie tego, czego ja wam dać nie mogę — odparł staruszek — a gdyby ono było w mocy mojéj, nie dałbym dla dobra waszego... Nie chce Bóg, abyśmy wiedzieli losy przyszłe, albowiem kto je przeczuwa, ten krwawym zlewa się potem i słabnie dusza jego...
Wiesz królu z pisma świętego, które ci czytają kapłani twoi, jakie były państw wielkich i potęg ziemskich losy... Jestli co trwałego na ziemi? ostoiż się co na niéj przeciw wyrokom niezmiennym?.. Mężowi przystało czynić co mu Bóg przykazał i w sprawiedliwość jego wierzyć, a poddać się woli pańskiéj.
To mówiąc powstał mnich, jakby znużony chciał uniknąć pytań i odpowiedzi.
— Uśnij, gościu mój — dodał — ja pójdę do mojéj trumny i spocznę także... Potrzebujesz spoczynku i ukojenia, niech Bóg ci je ześle...
Posłuszny król Bolesław skłonił głowę i zabierał się wyciągnąć na posłaniu, a że u boku miał miecz poświęcony, który go nie opuszczał nigdy, jął pasa zwalniać, aby go mógł przy sobie złożyć.
Oko pustelnika padło na rękojeść, którą król całował i ciekawie się na niéj zatrzymało.
Wyrażone na niéj były misternie znaki czterech ewangelistów, ów Tetramorfon mistyczny, który zawieszano naówczas po wszystkich kościołach, malowano we wszystkich księgach i szanowano jako symbol czworakiego zgodnego świadectwa prawdy.
Widząc iż o. Antoni spogląda na miecz, który trzymał w ręku, Bolesław podniósł go tak, iż od lampki, którą mnich dla wyjścia do krypty zapalił, światło padło na rzeźby od rękojeści.
I przeczytać mógł mnich imiona Boże, tajemnicze, stojące wypisane na niéj i wyrazy, które im towarzyszyły.
„Quicumque haec nomina Dei secum tulerit, nullum periculum ei omnino nocebit. Amen“
(Ktokolwiek imiona te Boże nosić będzie przy sobie, żadne niebezpieczeństwo mu nie uszkodzi. Amen.)
Z poszanowaniem przypatrywał się ojciec Antoni królewskiemu mieczowi, którego cudowna siła zdała się w istocie spoczywać w Bożych imionach, a nie w rozmiarach żelaza; głównia bowiem jasna i ostra, na któréj jednéj stronie znaczne szczerby widać było, niewielką była. I nie nadaremnie miecz małym został uczyniony, lecz aby potwierdzał, co stało na nim wypisane, że nie żelazo siłę daje, ale Bóg i słowo jego.
Gdy opatrzywszy o. Antoni do rąk króla wrócił mieczyk jego, odezwał się Bolesław patrząc nań z poszanowaniem.
— Nie skłamał ten napis, ojcze mój... a jeśli mnie widzicie żywym, pewniem to winien błogosławieństwu temu, jakie ten dar cudowny przyniósł mi z sobą...
Nie opuszczał on mnie nigdy, w żadnéj przygodzie i po tysiąckroć wypróbowaną została moc jego niepożyta...
— Jestli to dar Ottona?.. — spytał mnich nieśmiało.
— Zaprawdę świątobliwym mężem był cesarz Otto III — rzekł Bolesław — lecz sądzę, że ten, z czyich go rąk otrzymałem, czystszym nad niego i nad wszystkich był ludzi śmiertelnych!..
Pustelnik spojrzał zdziwiony wielce.
— Stare to mojego życia dzieje — odezwał się król, wpatrując w pobożne wizerunki rękojeści. — Miecza tego rodowód cudowny... a jakom go dostał, nie wiem nawet... i to tylko powiem wam, ojcze mój, co sam wiem...
Jest temu lat wiele — ciągnął daléj król — żył jeszcze ojciec mój... wprawiałem się naówczas wyrostkiem będąc do wojny, ale mi na nią jeszcze chodzić nie dawano. Prosiłem się napróżno i wyrywałem... W podwórcu z koniem, oszczepem i mieczem musiałem wojować z pachołkami, których stawiano jak cieniaki, aby mi wroga udawali. Nie jednemu z nich naówczas w gorączce młodzieńczéj krwawo się dostało... nie jeden kaleką na całe życie wyrwał mi się z rąk, lub długo leczyć musiał... Dochodziłem lat osiemnastu, gdy naostatek gorącym prośbom moim dał się ojciec ubłagać... Dziwna rzecz, pomagała mi w tém macocha Oda, namawiając ojca, aby w pole mnie puścił, gdy druga młodzież już w tym wieku na wojny chodziła... Starego wojewodę dał mi król za opiekuna... szliśmy na granicę przeciwko Pomorcom, z którymi nigdy stałego nie było pokoju.
Padłem do nóg Mieszkowi dziękując, dosiadłem konia i z całym oddziałem ruszyliśmy nad wieczór z nad Cybiny ku granicom. Mając pierwszy raz w życiu prawdziwéj wojny i boju zakosztować, niecierpliw byłem nad miarę i nagliłem starego, pod którego rozkazy mnie oddano... Noc i dzień byłbym do granicy biegł, gdyby mi dozwolono, ale baczny wódz, posyłając naprzód szpiegi, szedł zwolna i ostrożnie. Na noc rozbijano namioty i musieliśmy spoczywać...
Pierwszy nocleg i obozowisko po wyjściu naszém z Poznania, żeśmy się dla niepoznaki lasami przerzynali, przypadło téż na polanie wśród puszczy. A była wiosna piękna i noc najkrótsza, tak że na sen się kłaść nawet nie zdawało godziwém. Przecież stary mnie zmusił ledz, prosząc i zaręczając, że po krótkim spoczynku sam mnie zbudzi... Myślałem kładnąc się, iż pewnie oka nie zmrużę, aliści zaledwie głowę pochyliłem, ogarnął mnie sen twardy, głęboki, dziwny tém, że mi się zdało, iż wszystko widzę i słyszę, co się działo dokoła, a ruszyć się ani ust otworzyć nie mogłem... Widziałem w mroku namiot i leżącego nieopodal wojewodę, i chodzącą przed namiotem straż, słyszałem rżące konie i szmer ludzi... i naszczekiwania psów obozowych, i śpiewy ranne ptastwa w sąsiednim lesie... Spałem mocno, jakby z otwartemi oczyma i zaostrzonym słuchem; a w duszy miałem jedno tylko, to, żeby mi Bóg dał z pierwszéj walki wynijść z chlubą i zwycięztwem. Frasował się duch mój na samą myśl, iż sromotnie możemy być zmuszeni uchodzić, albo... przeważną siłą zgnieceni... Modliłem się o to zwycięztwo, gdy wśród modlitwy, ujrzałem przed uchyloném płótnem namiotu jakby jasność dnia... Zdało mi się żeśmy zaspali i że weszło słońce zawstydzić nas, chciałem się zerwać z posłania, lecz byłem jakby skrępowany i przykuty do skóry, na któréj leżałem. Ruszyć się nie mogłem. Jasność u wnijścia namiotu wnet w sam środek jego się wcisnęła i oświeciła go... Przez zamknięte powieki widziałem najdrobniejszy sprzęt i w kątach nawet złożony oręż nasz, błyskał od téj jasności... Oczy moje zdziwione, dopiéro oswoiwszy się z nią, dojrzały białego młodzieńca, z włosami złotemi, promienistego, piękności nadzwyczajnéj. Czując w nim jakieś zjawisko cudowne, zerwać się chciałem i upaść przed nim, aby mu cześć oddać, lecz ciało było jak kamienne, nie władałem niém...
Widziałem jak wolnym krokiem szedł ów młodzian promienisty wprost ku miejscu, w którém leżałem i stanął nademną... w rękach białych trzymał on oto ten miecz i patrzał na mnie z uśmiechem.
Naówczas stanęło wyraźnie w myśli méj, iż powinienem był prosić o miecz ten, mający mi zapewnić zwycięztwo i otrzymać go...
I zacząłem wołać z błaganiem wielkiém domagając się miecza, na który chciwie patrzałem, a młodzieniec promienny patrzał na mnie z uśmiechem dobrotliwym, ale go z rąk nie puszczał... I trwała ta moja modlitwa tak długo, iż z wysiłku cały oblałem się potem... a gdy mi i słów brakło już, młodzieniec pochylił się nad łoże moje i miecz u boku mojego położył, mówiąc: Na wiary i sprawiedliwości obronę...
Czułem jakby oddech jego wonny nad sobą, duszę moją ogarnęła radość niewysłowiona i z krzykiem obudziłem się.
Młodzieńca nie było przy mnie, namiot stał w ciemnościach, słaby brzask zaledwie poczynającego się dnia wpadał przez uchylone nieco płótna...
Spostrzegłem dopiéro, że wszystko to snem było. Krzyk tylko mój przez sen zbudził starca śpiącego nieopodal, który upamiętywać mnie i do uspokojenia zachęcać począł.
Żal mi się stał wielki ze snem razem straconego miecza, gdy ręce wyciągnąwszy pociemku, rękojeść jego uczułem właśnie w tém miejscu, gdziem śnił że został złożony... Z podziwem zacząłem wołać o światło i domagać się go natychmiast. Straż, która około namiotu czuwała, pobiegła do pogaszonych w obozie ognisk i przyniesiono zapalone łuczywo.
Miecz cudowny! ten sam, który we śnie widziałem, miałem w ręku... Zkąd i jakim sposobem zjawił się on przy mnie, nikt nie umiał wytłumaczyć. Pocałowałem go i przypasałem natychmiast, a staremu towarzyszowi opowiedziałem widzenie moje... Nie dowierzano mi... Pytano straży, która stała u namiotu, azali nie widziała kogo wchodzącego... Pachołek wyznał, że wprawdzie nie postrzegł nikogo, lecz w namiocie świeciło coś, jakby w nim zapalono pochodnie i głos mój słyszał wyraźnie.
Od téj chwili, ojcze mój — dokończył król — miecz ten nie opuszczał mnie nigdy... Błogosławieństwu z nim przyniesionemu mi winienem moje szczęście w bojach, zwycięztwa i szeroko rozlegające się dziś państwa granice...
Nic nie odpowiadając pustelnik skłonił głowę i już miał odchodzić do swéj krypty, gdy daleki szum puszczy zdał się nagle jakby rosnąć, wzmagać i zmieniać nagle w głosy dziwne. O. Antoni przysłuchując się temu, zatrzymał w miejscu.
Koń królewski stojący pod ścianą, gwałtownie rżeć zaczął.
Bolesław podniósł się z posłania.
Łomot jakiś i wrzawę wyraźniéj coraz słychać było w lesie. Stadoli zwierza biegło gnane jakimś popłochem, czy burza łamała w puszczy gałęzie?
— Ludzkie głosy słyszę!.. — zawołał pustelnik zwracając się do króla.
— Jeżeli macie obawę jaką — rzekł Bolesław — znijdźcie do kaplicy waszéj... ja się nie lękam niczego...
— Ani ja o siebie — odparł pustelnik — raczéj o was, miłościwy panie...
Zamilkli przysłuchując się baczniéj, aż królowi rozjaśniło się lice. Wstał z posłania, przybliżył się ku oknu, odsunął okiennicę, którą było przywarte, i dobywszy róg co na piersi wisiał... zatrąbił. Przez otwór blask bił z podwórza i okrzyk wesoły odpowiedział głosowi trąbki. Chatę otaczał orszak króla, który go szukając długo po lesie, śladami konia nareszcie dobił się na górę.
Radość między dworem była niezmierna; nie mniejsza téż musiała być i obawa, aby król gniewnym nie był, iż go tak nieopatrznie opuścili wszyscy.
Wnet téż do drzwi lepianki począł się dobijać Sagan i Radzisz, i weszli uznojeni.
Saganowi zdało się, iż najlepiéj uczyni, gdy nie czekając wymówek i wyrzutów, sam z żalem wystąpi, i pokłoniwszy się do ziemi, jął wołać.
— Miłościwy panie! litościście nie mieli nad sługami swojemi! nie chcieliście odezwać się do nas i dać nam znak! Jak poszaleli błądziliśmy po puszczy. A że każdy niemal pojedynczo się wyrwał w inną stronę, zamiast śladów waszych, miłościwy panie, własnęśmy uganiali...
Westchnął Sagan, król się uśmiechał.
— Nic się złego nie stało! — rzekł — wskazując na staruszka, dodał. Świętego męża co mi dał schronienie powitajcie!
Poszli tedy ręce jego całować urzędnicy królewscy.
O. Antoni, który się tu czuł więcéj zawadą niż pomocą, wysunął sie[2] do podziemia. Służba pańska zakrzątnęła się zaraz około posłania, ognia i co królowi potrzebném w sakwach się znalazło. W małéj lepiance ledwie dwu ze starszyzny pozostać mogło, reszta położyła się do koła obozem dla spoczynku, dopókiby nie rozedniało.
Wkrótce uciszyło się dokoła... i król twardym snem znużony usnął.
Otworem stało wnijście do podziemia, i ledwie na brzask, ukazało się w niém światełko, gdyż O. Antoni jutrznię i modlitwy odmawiał po cichu. Król podniósł się dopiero gdy rozedniało, i spuściwszy się do kapliczki, wraz z Saganem i Radziszem, mszy świętéj O. Antoniego wysłuchał.
Czas było sposobić się do dalszéj drogi, i Bolesław téż, gdy mu dano znać, iż konie były gotowe, zbliżył się do ucałowania ręki pustelnika.
— Ojcze mój — rzekł — nie może to być, ażebym z tąd odjechał nie zostawiwszy po sobie pamiątki ni śladu — powiedz mi, proszę cię, co chcesz abym dla ciebie, lub tutaj na chwałę pańską uczynił? Zbuduję kościół... choć zaprawdę takiego jak wy, gdybym nie wiem wiele złota dał — nie potrafię wznieść.
— Uczyńcie jedno dla mnie — odparł pustelnik — abyście mi dali dożyć dni moich nie odmieniając tu nic, nie przysparzając mi niczego... Przypomnijcie sobie, panie miłościwy, los braci mojéj, którąście obdarzyć pragnęli!! Wprawdzie daliście jéj największe dobro, bo możność przelania krwi za wiarę świętą...
Król ręce złożył nie dając mu dokończyć.
— Niech Bóg was szczęśliwie prowadzi — dodał O. Antoni — niech błogosławi na każdym kroku... niech pociesza i ukaja.
To mówiąc schyloną króla głowę pobłogosławił pustelnik i idąc z nim przeprowadził za próg lepianki.
Z kolei cały dwór królewski przyszedł po błogosławieństwo staruszka, i orszak ruszył już o dniu jasnym w dalszą ku Gnieznu drogę, z któréj się w bok zbito.
Dnia tego już tylko młodzież za zwierzem się puszczała, Bolesław do łowów nie miał ochoty, ani do rozmowy.
Z południa natrafiono na osadę Rybniki zwaną, nad jeziorkiem położoną, w któréj ubodzy tylko osadnicy mieszkali. Ci, na widok pańskiego orszaku, strwożeni, jak tylko się zdala ukazał, rozpierzchnęli się na wszystkie strony, i gdzie kto mógł, pochowali — co króla zagniewało.
Widział bowiem w tém dowód, że drużyny pańskie po kraju wędrujące, musiały biednemu ludowi ciężyć, gdy taką przed nimi miał obawę. Chaty stały otworem, gdy przybył Bolesław, ale żywéj duszy nigdzie nie znaleziono.
Do najprzestronniejszéj z nich wprowadzono króla, który surowo przykazał, ażeby czeladź nie ruszyła nic i nie czyniła szkody najmniejszéj. W istocie trudno téż było plądrować wśród téj nędzy, jaka tu panowała.
Lepianki osadników nie wiele były lepsze i przestrzeńsze od téj, którą sobie sklecił O. Antoni i dostatek w nich nie był większy. Najprostszy sprzęt drewniany, trochę sieci i przyrządu rybackiego, gdzieniegdzie kawał chleba czarnego się znalazł.
Ludzie żyli tu w większéj części i z ryb i rybami, które w jeziorze się poławiały.
Z rozkazania pańskiego w każdéj z ubogich chat, które zajmował dwór złożono na stole jakiś mały datek za gościnę, i, gdy konie wytchnęły, król puścił się już prostą drogą do Gniezna, gdzie się ku wieczorowi stanąć spodziewał, u grobu matki i świętego apostoła.
Śnieżna zamieć, która się zerwała, gdy z Rybników wyruszono, opóźniła wprawdzie podróż, ale czasu zostoło[3] dosyć zawsze, aby celu przed nocą doścignąć.
Już zmierzchało, gdy w dali ukazał się krzyż kościoła i wały zamkowe... Król, który dla grobu św. Wojciecha miał cześć nadzwyczajną, zobaczywszy dach katedry i znamię nad nim, z konia siadł, pieszo, wedle zwyczaju, robiąc resztę drogi.
Cały téż dwór idąc za przykładem pańskim, szedł jakby pobożnym pochodem pątników ku kościołowi w milczeniu.
Niektórzy po cichu odmawiali modlitwy.
Już się zbliżano do wałów zamek i katedrę otaczających, gdy mimo zawiei śnieżnéj, ujrzano we wrotach stojącego człowieka z chłopięciem, który zdawał się go prowadzić.
Poznał widać Bolesław zdala tego ślepca, i na twarzy jego wyraziło się niewysłowione uczucie jakiemś, wywołane wspomnieniem.
Stojący ów we wrotach mężczyzna, z oczami krwawemi, w których źrenic nie było, z długiemi włosami siwemi, które mu na ramiona spadały, z rozwianą brodą wpół białą, na pół zżółkłą, w tułub barani odziany, z kijem w ręku, spierał się na ramieniu chłopaka i zdawał stać przeciw burzy i wiatru, jakby mu one miłe były i pożądane...
Z głową podniesioną do góry napawał się tą zawieją i chłodem, wciągając usty szeroko otwartemi powietrze.
Wyrostek, który ślepego prowadził, zoczywszy orszak królewski zdala i poznawszy go, musiał chcieć nazad na gród odciągnąć, i z drogi sprowadzić. Widać było upartą walkę między chłopcem, który go ciągnął za poły, i starcem co się opierał, chcąc w miejscu pozostać. Spostrzegłszy to Sagan, chciał się puścić przodem, ażeby panu niemiłego oszczędzić widoku, wejrzenie króla go wstrzymało. Napróżno przewodnik usiłował ślepego nakłonić do ujścia — ten, chwycił się wrót, u których stał, i uderzywszy wyrostka — uparcie jak wkuty w nich pozostał.
Był to stary Odylon ów, oślepiony niegdyś z Bolesława rozkazu, który dni resztę na zamku gnieźnieńskim dożywał. Ilekroć tylko mógł jak żywy wyrzut i przypomnienie stanąć przed Bolesławem, Odylon zawsze mu się nastręczał. Miał jakieś przeczucia, gdy król przybywał do Gniezna, czuł zbliżanie się jego, i czasem dni parę stawał we wrotach, dopóki się go nie doczekał i nie zatruł mu życia godziny. Nie obawiał on się już cięższego losu nad ten jakiego doznał, nie lękał gniewu ani śmierci... czuł rozkosz jakąś, gdy się mógł Bolesławowi ze swą nędzą pokazać, i szyderskim głosem go przywitać. Przez litość nie zamykano go, i nie czyniono mu nic, aby króla od tego widoku uwolnić, Bolesław srogi dla innych, dla tego nieszczęśliwego miał politowanie, osobliwie od śmierci Prybuwoja, który, zmarłszy przed kilką laty... zostawił go na świecie samego z jego ciemnością i szałem.
Wiedział już dwór królewski co tu czekało Bolesława, i ludzie się, niechcąc być świadkami spotkania, bocznemi furtami udali do zamku — król sam wolnym krokiem, niechcąc okazać obawy, poszedł wprost na ślepego. Odylon choć usłyszeć nie mógł nadchodzącego, po przerażeniu chłopca, na którym się opierał, domyślił się zbliżającego i krzyknął...
— Witaj... miłościwy panie! witaj! — Skłonił głowę szydersko.
— W progu grodu zawsze stoi sługa wasz wierny z pozdrowieniem. Dawnoście nie oglądali go, a on was... jeszcze dawniéj, bo od téj godziny, gdy mu oczy ze łba wyjęto.
Dobrzeście uczynili, miłościwy panie, żeście mu wzrok odjęli, nie było na co patrzeć, a o wielkości waszéj dosyć słuchać, aby się jéj dziwować!!
Śmiał się ślepiec... Bolesław nie odezwawszy się słowa, pominął go... Szelest jego kroków usłyszawszy przy sobie, Odylon obie ręce wyciągnął, jakby go chciał pochwycić — lecz król już minął starca, i szedł wprost do kościoła, który był otwarty, a że dano znać natychmiast duchowieństwu, już ono téż we drzwiach na przybywającego oczekiwało, z krzyżem i wodą święconą.
Za Bolesławem, mimo oporu chłopca, który prowadzić go nie chciał, rzucił się natychmiast ślepy, ku kościołowi, aby i tam u grobu apostoła stanąć na oczach królowi.
Mrok panował w katedrze, oświeconéj tylko na prędce rozpaloném światłem, gdy Bolesław wchodził do niéj. Za filarem kruchty, w sukni czarnéj mniszéj, przytulony w cieniu, ukryty stał mnich, któregośmy widzieli w celi ks. Petrka... Stał i oczyma rozognionemi spoglądał na wchodzącego, a wejrzenie to zdawało się płonąć ogniem i ciskać pioruny.
Gdy król Bolesław wprost ode drzwi skierował się do grobu świętego apostoła, aby przy nim uklęknąć, z jednéj strony stanął mnich mierząc go nienawistnym wzrokiem, z drugiéj za słupem przyparty, nie dając się od niego oderwać, zatrzymał się, gwałtem do kościoła wdarłszy, Odylon.
Obu ich jednak nie mógł widzieć król, który z głową pochyloną pobożnie, słuchał nuconego powolnie przez duchowieństwo śpiewu, na cześć apostoła.



Koniec tomu 1go.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oczyma.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zostało.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.