Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Zmartwychwstańcy |
Podtytuł | Powieść z czasów Chrobrego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
W oddalonéj części dworca starego nad Cybiną, znajdowało się opuszczone dosyć i zaniedbane teraz mieszkanie, które niegdyś część niewieściego dworu Mieszka pierwszego zajmowała... Osobny dziedzińczyk z furtą, na drąg nocą zamykaną, poprzedzał je. W podwórku tém niechlujno było i nie baczono widać, aby oku miło spocząć było na niém. Psy wylegiwały się tu na rozrzuconéj słomie. Pod daszkiem z jednéj strony, siedziało na grzędach kilka krogulców, jastrzębi i białozorów zasępionych, z najeżonymi piórami.
Kiedy niekiedy przemykał się jakiś pachoł niezdarny z głową ostrzyżoną, w odzieniu lichém, w skórzniach starych, w kożuchu podartym, i jakby znudzony, zwlókłszy się pod dach znikał.
Wszedłszy przez sień do wnętrza, kilka izb napełnionych służbą niepoczesną przejść było trzeba, nim się do głównéj świetlicy dostało. Chociaż zamek był i dworzec pański, nigdzie tu przepychu Bolesławowskiego znać nie było.
Dostatek wprawdzie znać było wszędzie, lecz ładu i ochędóstwa brakło. Czeladź jakby uspiona, jak wpół drzemiąca nudziła się przy ogniskach wraz z psami, które powyciągane były na ziemi...
Wśród niéj ogromnego wzrostu człek stary, z samych kości zbudowany, obciągniętych skórą grubą, pomarszczoną i czarną, zdawał się pierwsze miejsce zajmować. Odziany w krótki kożuszek, niegdyś suknem niebieskiem, teraz spłowiałém pokryty, w obcisłych spodniach i skórzniach sznurowanych, z brodą posiwiałą krótko postrzyżoną, siedział stary wpatrzony w ogień, obie ręce sparłszy na kolanach, a głowę na rękach...
Opieszale i cicho mrucząca gawiedź co go otaczała, nie zdawała go się wcale obchodzić. Nie słuchał jéj żartów, śmiechów, przedrwiewań i ziewania. Myślami widocznie był gdzieindziéj.
Wieczór nadchodził, i w izbach zaczynało być ciemno. Stary siedział na pieńku, grzał się, ale choć nieruchomy, nie usypiał, czarne oczy z pod brwi nawisłych mu błyskały, ogniem młodzieńczym niemal. Wśród czeladzi, którą był otoczony, olbrzymi ten starzec wychudły, na pierwszy rzut oka, obcym się wydawał. Twarz miał jakby ogorzałą, czarniejsze gałki oczów wypukłych, budowa ciała twardsza była, potężniejsza, inna. Choć włos mu siwiał, gdy otworzył usta, zęby mu błyszczały białe jak u zwierzęcia dzikiego, ostre, do kąsania stworzone. Wejrzenia téż, któremi rzucał na swych towarzyszów łagodnemi nie były... malowała się w nich złość i pogarda razem.
Czeladź leżąca na ziemi i po ławach, czasem ku staremu spoglądała, z pewną trwogą, a zarazem nienawiścią. Nie okazywali mu poszanowania pachołkowie, lecz bać się musieli jego siły. On téż na nich nie zważał i jakby wstręt miał od obcowania z niemi... sam z sobą coś dumał, czy przypominał i o to co go otaczało nie zdawał się troszczyć.
Gdy wreście z pieńka, na którym siedział powstał — nie obrócił się téż do zalegających izbę pachołków, dwu z nich na ziemi leżących przestąpił ogromnemi nogami, kilku rozepchnął i skierował się niedbale wlokąc ku drzwiom wiodącym do świetlicy.
Wstawszy olbrzym ten wydawał się ogromniejszym jeszcze... lecz z pod odzieży kości mu sterczały...
Chudy był straszliwie. Policzki téż miał wpadłe, a na szyi skóra marszczyła się i fałdowała w najdziwaczniejsze zwoje.
Drzwi do świetlicy wiodące, prowadziły do wązkiéj sionki, która izbę czeladzi od niéj przedzielała.
Drugie dopiero otworzywszy starzec się znalazł w obszernéj komnacie. Tu nieład prawie taki jak na podworcu panował. Psów kilka leżących na ziemi, gdy wchodzącego posłyszały, podniosły głowy, i poznawszy go legły znowu spokojne... W kącie na berle siedział ptak zasępiony... widać ulubieniec pana. Chowane wilcze szczenie wystawiło łeb z pod ławy i znikło.
U okna na pokrytéj skórą ławicy szerokiéj, pół siedział, pół leżał, młodzian wysokiego wzrostu, który spojrzał téż na wchodzącego, zwróciwszy doń twarz, i pozostał tak wpatrując się w gościa. Starzec widocznie tu był domowy, szedł powoli rozglądając się... Tu i owdzie porozrzucane szaty zmięte zbierał i składał, kubki na stole stojące ustawił inaczéj, do próżnego dzbanka zajrzał i postawił go w miejscu gdzie znalazł.
Czynił to jakby z bezczynności, aby czémś zająć ręce.
Młody człek patrzał na to milczący. Odziany w suknię zszarzaną, która niegdy była piękną i kosztowną, z piersiami na pół obnażonemi, niedbale podpasany, znać nie ruszał się dnia tego z pod dachu. Twarz jego śniada, nie bez wdzięku, wybladłą była i zmęczoną. Oczy miał jakby nałogiem ukrywania wzroku, wpadłe pod brwi i skryte, usta zacięte, wyraz cały ponury i srogi razem.
Na wchodzącego spoglądając łagodniał widocznie...
Był to Bezprym starszy syn królewski z Judyty węgierki — odepchnięty przez ojca na korzyść Mieszka, niegdy do duchownego przeznaczony stanu, dziś nie pewien jakie go czekały losy...
— Co ty tu tak błądzisz Gheza? — zapytał głosem głuchym królewicz — czego szukasz...?
Stary, ręce złożywszy spuszczone, stanął na przeciw Bezpryma, głowę przechylił i wpatrzył się w niego milczący.
— A kogoż i czegożbym ja szukał? — odezwał się Gheza po węgiersku — bo Bezprym go w tym języku matki zagadnął — kogo? czego? szukam ciebie — królewiczu mój! Co ty? co tobie? jak?
— Jak? mnie? dziesięć razy na dzień pytasz o to, poczciwy Ghezo, jakże mi ma być? jako tym, co w ciemnicy siedząc, czekają wyroku śmierci...
— Rzućcie to — rzućcie! — zawołał Gheza — Myśli tych mieć nie trzeba, a siły zbierać i czekać. Héj! héj! przyjdzie i nasza godzina — przyjdzie! Znajdziemy i my przyjaciół, będziemy i my panowali.
Bezprym słuchać się zdał z przyjemnością, powolnego marzenia swego sługi, a oczyma jakby doń wówił[1] — prawno daléj — co więcéj?
Gheza téż ciągnął głosem cichym i niespieszącym...
— Albo to królewicz mój, nie jest prawym, pierworodnym synem królewskim? albo to jemu nie należy państwo? Ma kto iść do klasztoru i w mnichy, toć chyba Mieszko... a piękną Ryksę po nim dostanie mój pan! I królestwo, i skarby i koronę!
Stary klasnął w ręce.
Podparty na dłoni słuchał Bezprym.
— Praw, praw stary — szepnął — tyle mojego, że w téj niewoli mam ciebie, co mi jak piastunka dziecku bajki prawisz! Tyle mojego. Tyś mi został jeden... Mam ojca, który mnie na oczy nie dopuszcza, mam brata, co mnie znać nie chce, no — i więzienie, trochę tylko jaśniejsze i przestronniejsze od tego, w którym trzymają skazanych...
— Gołębiu ty mój, sokole mój biały! orle złotopióry! — począł stary Gheza — nie narzekaj, a karm się abyś silny był, gdy ci z klatki przyjdzie wylecieć; przyjdzie ta godzina, przyjdzie! ja ją widzę oczyma mojemi... héj! hej Eljen! słyszę jak cię królem witają...
Zbliżył się kroków parę i rzekł ciszéj.
— Pytałem staréj wieszczki! Te baby czarownice, one wszystko wiedzą. Kazałem jéj wróżyć przyszłość. Lała wosk... wylała z niego koronę! Królem będziesz.
— Pleć stary! — śmiał się Bezprym — a no czarownic co ze złym duchem mają do czynienia nie pytaj...
Splunął Gheza i ręką w powietrzu zamachnął nad głową.
— To moja sprawa...
— Co dziś we dworze? — pytał Bezprym.
— Co? co zawsze... Królowa Emnilda się modli i płacze... Król kędyś na łowach... Młoda pani Ryksa zasępiona w krośnach szyje na małżonka czekając. Mieszka król kędyś na pomorców wyprawił. Spocząć mu nie daje... wojować musi choćby nie chciał.
— A maż on w sercu wojnę? — spytał Bezprym.
Gheza głową potrząsał.
— Woli u spodnicy siedzieć, w jedwab się ubrać, i słuchać pieśni — rzekł powoli. — Juści w polu, gdy człek zobaczy nieprzyjaciela, żeby w nim kropli krwi nie było, ruszy się... i bić będzie! Mieszek się bije a prowadzą go tak, aby ochoty do tego nabrał, ale to pieszczony syn Dobromirowéj córki, a nie krew mojego królewicza.
Bezprym się zerwał z ławy... z zapałem jakimś dzikim, dłonią się zdawał szukać miecza i począł szybko do Ghezy.
— Oni myślą, prawda? oni myślą, żem ja do niczego niezdatny? żem ja zgnił i zwiądł i zapłakał się i zamęczył!! Gheza? prawda? że ja dobrze udaję przed niemi...
Patrz... ot jakim...
To mówiąc ręce na piersiach złożył, głowę spuścił, wzrok utopił w ziemi... zmalał i skulił się pokornie.
— Ale gdy na swobodę wylecę — Ghezo... gdy mi wolno będzie o moje się upomnieć prawa, dopiero poznają kim ja jestem!
Odprostował się, czoło wzniósł do góry, długie odrzucając włosy, usta mu się dumnie uśmiechnęły, ujął się ręką w bok jedną, a drugą dźwignął w powietrze.
Stary sługa uradowany przypadł mu do kolan i począł w nogi całować.
— Tak! tak! królewiczu mój! orle mój złoty! takim ci trzeba być, takim cię jeszcze stare moje oczy zobaczą... Przed niemi milczymy, ja i ty... o! usta zszyte mieć, mieć trzeba. Pytają mnie często chytrzy ludzie — co Bezprym? Ja tylko ruszam ramionami. Ginie marnie, tęsknota go zżera! mówię — a no, niech uchowa Bóg, aby to prawda była.
— A jednak ot tak żyć — Ghezo — tak czekać, tak nasłuchiwać — zawołał Bezprym — ciężko! Są godziny... chce się iść wydusić wszystkich i choćby zginąć samemu...
— Niech Bóg uchowa... tsyt! nie mówcie nawet tego — odezwał się stary w rękę go całując — nie mówcie. Trzeba żyć... trzeba żyć, aby piękną królowę mieć i koronę złotą... i...
Machnął znów ręką po swojemu.
Na wspomnienie królowéj dziki wzrok Bezpryma rozpłomieniał. Grała w nim gorąca krew matki i namiętna dziada i ojca, w marzeniach swych sennych i dziennych widział białe królowe i czarne oczy wlepione w siebie.
Z dziecinną jakąś lekkomyślnością chwytając za rękę Ghezę, rzekł mu śmiejąc się.
— Wezmę Ryksę Mieszkowi... piękna jest! piękna!.. Widziałem ją małą, gdy cesarz Otto przysłał na nasz dwór, żeby się chowała na żonę dla tego... (wyraz dodał plugawy). Naówczas już była piękna, ale czy ty widziałeś Gheza, jaka ona dziś... jak ona wybujała, rozkwitła... jaka z niéj królowa?.. Zakradałem się w kościele, ażeby się tych niewiast pięknych do syta napatrzyć..
Gheza ręką uderzył po czole.
— A ksiądz na to co mówi?
Bezprym nie odpowiadając ciągnął daléj.
— O! piękne króla niewiasty... i niewolnice, i dwór, i żony żupanów, gdy się postroją do pana... ale piękniejszéj nad Ryksę nie ma żadnéj... Gheza, ja mu ją wezmę! hę.
Stary głową kiwnął.
— On mi moje prawo pierworodztwa chce wydrzeć!.. Mogę go zabić, a ją... zabrać.
— Bratowę? — niedowierzająco spytał węgier.
— W Rzymie rozgrzeszą... ja wiem... Gorzéj niż bratową, Oda druga żona Mieszkowa była Chrystusową oblubienicą, a wziął ją i nie było mu nic...
Mówił z taką gorączką, że Gheza przerywać nie śmiał, a zresztą wierzył wszystkiemu i pochwalał wszystko, co ukochany pan powiedział.
— Po świecie jeszcze piękniejszych nad Ryksę i młodszych dużo... — szepnął.
Tu chwilę pomilczawszy Gheza dla zabawy znać biednego więźnia do ucha mu szeptać począł.
— No... a wówczas w kościele, jakeście to babom się przypatrywali, nie widzieliście markgrafianki Ody, hę? To dopiero kobieta...
— Widziałem — żywo zawołał Bezprym — piękna jest... Juścibym ją wziął, ale nie na żonę... Na królowę się nie zdała, bo oczyma bardzo strzela po ludziach...
— O! strzela... strzela... — śmiejąc się dodał Gheza — i już sobie tura upolowała... hę! hę!..
Bezprym uderzył go po ramieniu.
— Kogo?.. myślę, że nie jednego? — zapytał.
— Ma ich dostatkiem co za nią chodzą i śmieją się do niéj, a co jeden ten... za wszystkich stanie.
— Kto? kto? mów...
— Czyż nie wiecie? Mnie bo wam mówić trudno...
Zawahawszy się nieco, dodał zaraz.
— A... króla! króla!.. wysoko patrzy młoda markgrafówna... wysoko sięga... śmiała dziewka, bo myśli, że starą królowę jeszcze wysadzi i nam zapanuje.
Zadumał się Bezprym, a w końcu głową potrząsł.
— Ojciec może ją sobie wziąć, boć nie żałuje, gdy mu co po myśli. Miał ich i ma dosyć,.. a no... do korony jéj daleko.
— Ludzie mówią, że blizko — szepnął Gheza — a co ja wiem...
— Dosyć nas już jest — zawołał Bezprym — Mieszko, ja, Dobromir... taby nam jeszcze braci naprowadziła!..
Potrząsł głową.
Gheza pomilczawszy, począł znowu zcicha.
— E... na dworze napatrzyć się i nasłuchać jest, czego. Na mnie oni niebardzo zważają, nie strzegą się, dziwy czasem plotą. Wszyscy Odzie panowanie przepowiadają... ma ona tu swoich... królowaby się jéj rada ze dworu pozbyć, a nie śmie... Nie spojrzy nawet na nią... przecie ona nic nie zważa na to... A gdy króla ma przed sobą, to go tak oczyma łapie, że gdyby i starszy jeszcze był i nie tak gorący jak jest, nie obroniłby się...
Różne prawią téż rzeczy — ciągnął daléj Gheza. — Słyszał pan mój o Jaksach, co ich tracić mieli... Mówią, że królowa ich gdzieś schowała... ludzie prorokują, że się to wyda i król skorzysta, by w gniewie starą porzucić a wziąć młodą...
Bezprym się wstrząsnął.
— Co mi tam! — zawołał — mnie z tego nic! mojego losu to nie poprawi!
— Kto wie! — szepnął Gheza.
Gdy tak rozmawiali, a w izbie ciemniało, przez okna, które ku okopom wychodziły na gościniec, dosłyszeli szumu i wrzawy. Bezprym spójrzał.
Orszak wojenny zbliżał się powoli. Na czele jego jechał na koniu siwym, wykwintnie rycersko ubrany młodzieniec, pięknéj i wesołéj twarzy. Na głowie miał szyszak z piórem czerwoném, lśniący od złotéj blachy, którą był w części okryty, na piersiach pancerz łuskowy, na nim płaszcz z futrem. Pas nasadzany kamieniami, trzymał miecz w złoto okuty u boku. Twarz jeźdzca z dumą zwracała się ku zamkowi, do którego jechał. Za nim dwu starych wojewodów konno i świetny orszak postępował, pancernicy wszyscy ludzie dorodni i doborni. Przez okno wysoko umieszczone, tylko głowy koni i ludzi mógł dojrzeć Bezprym. Zobaczywszy na czele jadącego Mieszka pobladł i pięści zacisnął. Zerwał się z ławy, aby uniknąć tego widoku, nic nie mówiąc, ale cały drżący. Gheza, który dojrzał przyczyny tego wzruszenia, starą głową potrząsał w milczeniu.
Dopiero gdy cały ten orszak powracających z wyprawy przesunął się przed oknem, Bezprym gwałtownie okiennicę zasunął i krokiem żywym po izbie się zaczął przechadzać. Zafrasowany piastun podłożył ognia, zakręcił się po komnacie i do kolan mu się pokłoniwszy szepnął:
— Niechaj! niechaj!.. będziemy i my tak jeździli! będziemy i my tak powracali... albo jeszcze lepiéj... Orle ty mój złoty, będziemy...
Nic nie odpowiadając na tę zwrotkę codzienną, z którą obył się do syta, Bezprym dał rozkaz Ghezie, aby się dowiedział, zkąd Mieszko i z czém powracał. Bolało go to, iż czuł w nim zwycięzcę.
— Znowu pobił!.. znów cały i zdrów wraca! — mruczał.
— Przyjdzie nań godzina... jak w Czechach! jak w Czechach! — szepnął odchodząc Gheza i ze drzwi ruchem głowy przepowiednię tę potwierdził.
W podwórce wyszedłszy stary Gheza, znalazł tu wszystko w ruchu. Istotnie Mieszko jak zwykle wracał z łupem i niewolnikiem. Wycieczka ta zimowa była jakby rodzajem polowania na upatrzonego. Mszcząc jakiéjś napaści nadgranicznéj, Bolesław posłał syna spalić kilka siół i nabrać jeńców, aby rozbójniczych sąsiadów pogan nastraszyć. Wysłani przodem szpiegowie opatrzyli miejsca, czas oznaczyli i Mieszko jak burza spadł na pomorców, którym stada całe, mienie i mnogo jeńców nabrano.
Jak tylko oznajmiono o przybyciu jego, stara królowa pierwsza wyszła na spotkanie, pierwsza go uścisnęła płacząc z radości.
Mieszko wiedział już, że ojca na zamku nie było, a nim żona pospieszyła przeciw niemu, on sam już był w jéj komnacie. Matka mu towarzyszyła.
Z małym Kazimierzem na ręku, Ryksa w progu męża witała.
W istocie siostrzenica cesarska była niewiastą uderzającéj piękności, ale twarz jéj młoda i wdzięczna miała na sobie wyraz powagi jakiéjś niemal surowéj i chłodnéj. Coś zakonnego w ubiorze, w obejściu się, coś wyniosłego i zdającego się w dali świat trzymać od siebie, miała piękna Ryksa.
Między młodzieńczym Mieszkiem wesołéj twarzy, niemówiącéj wiele, a żoną jego, któréj każde poruszenie i słowo obrachowane się być zdawało, trudno było zrozumieć węzeł, co łączył dwa tak różne charaktery.
Królewicz wyglądał na lekkomyślnego żołnierza, nawykłego do obozowego życia, Ryksa miała oblicze i wyraz świątobliwych niewiast, karmiących się tylko modlitwą.
Wszystko co otaczało w jéj mieszkaniu młodą panią, było wytworne, świetne, lecz zarazem poważne jak ona. Stała przed mężem w sukni czarnéj, w czepcu mężatek, sama krzyż mając na piersi i dziecię trzymając uśmiechnięte, na którego białéj szyi także krzyżyk złoty był zawieszony.
Mieszko ku obu wyciągnął ręce na powitanie.
Ryksa wedle zwyczaju schyliła się do ręki swojego pana, on usta zlekka przyłożył do jéj czoła, dzieciaka pocałował i wnet królewna oddała go stojącéj za sobą niewieście.
Emnilda nie chcąc w téj pierwszéj chwili synowi być i synowéj natrętną, do wnuka poszła i z nim razem znikła w bocznéj izbie. Na twarzy Mieszka nie tyle znać było radości co znużenia.
— Zwlec się muszę z tych żelaznych pęt! — zawołał do żony — głodny jestem... spragniony... Idę zbroję złożyć i powrócę...
Ryksa chciała o coś go spytać; ręką dał znak, jakby słuchać nie chciał i wyszedł.
Gdy jéj z oczów znikł, jakiś czas stała z wzrokiem w ziemię wlepionym, potém zwróciła się ku stronie, w którą wyniesiono dziecię i spokojna, chłodna wyszła za starą królową.
W izbie, w któréj się królewicz rozbierał, gwarno było. Komnata sypialna cała na zbrojownię wyglądała; obwieszona tarczami, siekierami bojowemi, włóczniami, pancerzami wytwornemi. Ogień, który się na kominie palił, błyskał na żelaznych i złotych blachach, które ściany okrywały.
Rzeźwa młodzież otoczyła królewicza, spiesząc porozwiązywać rzemyki, porozpinać sprzążki, uwolnić z tych pęt, które go długo więziły. Ówczesne wojenne uzbrojenie już niepospolitéj wymagało siły i wprawy do dźwigania. Pod pancerzem z łuski żelaznéj, który całe ciało okrywał, noszono jeden lub dwa skórzane kaftany. Pancerze były grubo kute, aby mieczom i dzidom przeciwników opór silny stawić mogły. Broń téż, którą dźwigać zmuszony był rycerz, tarcza, włócznia, miecze, młoty, łuk, oszczep, przyczyniały brzemienia.
Czeladź pańska znać ulubiona Mieszkowi i spoufalona z nim, śmiejąc się i żartując rozdziewała młodego wojaka, który uśmiechem jéj odpowiadał. Widać było w Mieszku żołnierza dzielnego, lecz nie zbyt rozmiłowanego w swém rzemiośle i nie wiedzionego do boju jak ojciec myślą wielką. Walka była dlań rozrywką rycerską, bo brzemię panowania jeszcze na innych spoczywało barkach i synowi nie było pilno je odziedziczyć.
Gdy pancerz z niego ściągnięto, odetchnął królewicz i rzucił się na posłanie z wyrazem widocznego zadowolenia.
— Hej, Michno! — zawołał do jednego z czeladzi — idź mi zobacz, czy łaźnia napalona... Nie pocznę nic, dopóki się w niéj nie wyparzę... i zimną nie obleję wodą. Dopiero siły mi powrócą!
Łaźnia była naówczas, niemal tak jak chleb, nieodzowną potrzebą, należała do nawyknień życia, iż się nikt bez niéj, jak bez jadła nie obchodził. Po całych dniach na królewskim zamku łaźnie dla dworu i dla panów musiały stać pogotowiu.
Urządzano je zprosta, rozpalając ogromne głazy utrzymywanym ciągle ogniem pod niemi i lejąc na nie wodę. Drewniane ławy, sięgające niemal do stropu, na których stawano, siadano lub legano wedle upodobania i od których poszło przysłowie: „im kto wyżéj siedzi, tem mocniéj się poci,“ kubły z wodą zimną, winniki brzozowe... cały przyrząd łaziebny, wielce niewykwintny składały. Nie miał i król Bolesław wytworniéj urządzonéj łaźni, a chadzał do niéj, jak wiadomo, chętnie i chętnie z sobą drugich prowadził.
Mieszko téż nie wątpił, iż łaźnię napaloną i gotową znajdzie, pilno mu było do niéj, aby pozbyć ostatków znużenia.
W tém nadbiegł wysłany Michna, lecz z twarzą, na któréj widać było, że się nie tak sprawił jak się spodziewał.
— Łaźnia?.. — zapytał Mieszek.
Michno się po głowie tarł ręką.
— Łaźnia? — powtórzył królewicz — daliż jéj stróże zastygnąć? to nie może być!..
— A! nie... nie!.. — pospieszył chłopak.
— Więc do łaźni!.. — zawołał królewicz zrywając się z posłania.
— Ale... łaźnia, miłościwy panie... łaźnia... zajęta — wyszeptał chłopiec.
— Przecież niewiasty swoją mają? — rozśmiał się królewicz — a któż śmiał królewską zajmować?
Michnie wyrazy na ustach zastygły.
— Mówże! — krzyknął zniecierpliwiony pan — kto śmiał...
Michno spuściwszy głowę zaniemiał.
— Wygnać precz!.. — wołał Mieszko i popatrzywszy na chłopca, ręką go chwycił za ramię, trzęsąc nim.
— Będziesz ty mi mówił! kto wlazł do mojéj łaźni?
Oczy podniósł błagając Michno i jeszcze się nie zebrał na wyznanie.
— Królewicz Bezprym jest w łaźni! — krzyknął wreszcie czując, że go Mieszko chwycił silniéj.
— Kto? królewicz? jaki?.. Tu nie ma innego nademnie!.. — ofuknął Mieszek. — Słyszysz ty to? Bezprym! Nie mógł się pójść myć razem ze służbą? kto mu pozwolił do królewskiéj łaźni?.. won go wygnać!.. Cóż to! ja na Bezpryma łaskę będę czekał?..
To mówiąc kożuch na siebie wdział królewicz i przez podwórze do sąsiedniéj łaźni pospieszył. Zdala drzwi jéj poznać było łatwo po buchającéj z nich parze. Mieszko kroczył wprost, służbę prowadząc za sobą.
Bracia choć w jednym żyli dworze, nigdy się prawie z sobą nie spotykali. Dawniéj Mieszko się probował zbliżać do Bezpryma, lecz ten go pogardliwém zbywał milczeniem, przyszła późniéj tajemnie tlejąca braterska nienawiść i rosła z dniem każdym. Spotykając się w dziedzińcu omijali się jakby nie widzieli.
Zmuszono Bezpryma do oddawania czci młodszemu, ale wybranemu bratu; król jeden tylko twardym rozkazem mógł to na nim wymódz, nikt inny. Syn Judythy miał prawo starszeństwa i pierworodztwa wedle europejskiego zwyczaju, dziecię Emnildy słowiańskim obyczajem młodszych czuło się powołane do spadku władzy po ojcu. Do nienawiści obu przyczyniło się może, iż w Bezprymie czuł Mieszek wolę niezłomną i rozum bystrzejszy, że się go obawiał. Nieraz może przyszło mu na myśl co słyszał o kneziach ruskich, na co patrzył w domu, że się współzawodnika krwawo przyjdzie pozbywać. W barbarzyńskich tych wiekach chęć panowania, przykład drugich, usprawiedliwiały te krwawe zapasy nawet w rodzinach.
Z gniewem w piersi wszedł królewicz do łaźni, u któréj drzwi dwóch ludzi smolne trzymało pochodnie. Pomimo ich światła, we wnętrzu, pełném pary gęstéj, nic widać nie było. Bezprym, któremu oznajmiono o Mieszku, nie myślał się ruszać z górnéj ławy. Stanąwszy w progu gniewny pan, zawahał się wszakże co miał czynić. Brat mu ustąpić nie chciał, gwałtem go wyrzucić i rozjątrzyć, a niepotrzebną we dworze czynić wrzawę, nieżyczył sobie królewicz.
Z za obłoków pary w téj chwil[2] ujrzał nagiego Bezpryma na górnéj ławie, z rękami pod głowę podłożonemi, z nogami podniesionemi do góry, zdającego się czekać i wyzywać gwałt.
To zuchwalstwo rozgniewało Mieszka.
— Precz! do łaźni czeladnéj! słyszysz!.. — krzyknął rękę podnosząc.
— Każ mnie wyrzucić! — odparł chłodno Bezprym — jeźli się ważysz na to, ale twojéj czeladzi łby porozbijam, jeźli się mnie tknąć waży...
— Mamli ja czekać na ciebie? — począł rzucając się Mieszko.
— Wolno ci się parzyć... ja nie bronię... — szydersko mruknął Bezprym.
Nie mogąc wytrzymać dłużéj, idącym za sobą wskazał królewicz nic nie mówiąc na brata.
Słudzy zawahali się. Stali spoglądając jedni na drugich. Bezprym był silny i odważny, mógł dotrzymać co obiecywał. Pachołkom niebardzo się chciało głów nadstawiać. Po za niemi jednak stało dwóch z czeladzi łaziebnéj, na pół nagich drabów ogromnych i silnych, niewolników wojennych, stworzeń na pół dzikich, dla których walka była niemal pożądaną. Na dany znak ruszyli się oni ku ławie.
Bezprym ujrzawszy to chwycił za ławę i zdarł z niéj lekko przybity kawał drzewa, który ujął w dłoń silną, siadł i gotował się do obrony. Dwaj niemi łaziebnicy trochę się wstrzymali, popatrzyli na się, ruszyli nagle ku rusztowaniu i zręcznie podźwignąwszy je na barkach, obalili na ziemię. Razem z ławicą, na któréj siedział, uczepiwszy się jéj oburącz, spadł i Bezprym, a nim miał czas, potłuczony, dobyć się z pod desek, naskoczyli łaziebni pachołkowie i chwyciwszy go na ręce, choć im włosy darł z głowy, pędem lecąc wynieśli i rzucili na podwórzec nagiego.
We drzwiach stojąca gawiedź poczęła się śmiać z nieszczęśliwego Bezpryma, który leżał w śniegu. Drzwi od łaźni natychmiast zawalono drągiem i nim się do pomsty zebrać mógł pokrzywdzony, nie miał już przed sobą nikogo. Klęczał tylko u nóg jego stary Gheza i obejmował go rękami, trzęsąc się z gniewu cały, ciągnąc swojego pana, na którego własną opończę narzucił, na jego podwórze. Bezprym powstał, obejrzał się obłąkanym wzrokiem ku łaźni i podtrzymywany przez sługę wiernego, znikł w furcie wiodącéj do jego dworca. W podwórzu cicho było i pusto, dopiero po oddaleniu się Bezpryma wyjrzała czeladź Mieszkowa z łaźni, rozglądając się bojaźliwie.
Królewicz zwyciężył wprawdzie, lecz sam nie rad był swojemu zwycięztwu. Czuł to dobrze, że do mnogich uraz dodał jeszcze jedną nieprzebaczoną. Pozostało w nim niepokojące trwogi jakiéjś uczucie.
Ze sromem i spuszczoną głową, milczący jak kamień, Bezprym się przywlókł do izby swojéj.
Tu Gheza przyklęknąwszy, począł go ocierać, rozgrzewać, pieścić jak dziecię, przemawiać doń wyrazy pełnemi słodyczy. Syn Judythy siedział głuchy, niemy jak posąg. Łza mu nie pociekła z oka, wyraz z ust się nie dobył, pięści miał zaciśnione, zdawał się skamieniały z bolu, zabity...
Głowa opadła na piersi wisiała bezwładnie.
Jak dziecię dał się oblec, jak nieprzytomny położyć. Piastun mu przyniósł kubek jakiegoś napoju ciepłego i wlał w usta, prawie siłą. Próbował on napróżno rozmaitemi pytaniami wywołać z niego choć wyraz, choć westchnienie, Bezprym usta miał zaciśnięte i nie otworzył ich nawet dla poczciwego sługi. Ręką tylko zimną pogłaskał go po głowie za odpowiedź całą. Gheza mówił za dwu:
— Sokole mój, orle mój złoty! zobaczysz, doczekamy, wybije zemsty godzina! Odpłaci nam za to Mieszek, weźmiemy mu królestwo, zabierzemy żonę... wyżeniem go z téj ziemi, tak jak on śmiał...
I Gheza nogi wychowanka swojego obejmując rękami, tulił, osłaniał, aż póki znużenie i ból zdrętwienia okrutnego nie zmieniły w sen gorączkowy.
Gdy Mieszko po łaźni przyodziawszy się powrócił do żony i matki, Ryksa łatwo poznać mogła po twarzy jego, która nigdy nic ukryć nie umiała, że nim jeszcze jakiś niedogorzały gniew miotał, ale pytać go nie śmiała. Posępnym był królewicz i milczącym, a zwierzać się nie chciał z tego co uczynił.
Nie mogło to pozostać w ukryciu, tajemnicą dla nikogo. Z okien owego podwórka wielu na to patrzało ludzi, czeladź królewicza była świadkiem wypadku, natychmiast wieść się rozbiegła po dworze, doszła do królowéj, która ją przyjęła z przerażeniem, do Ryksy, wcale niemyślącéj ujmować się za Bezpryma, naostatek do Ody, która się tém uradowała.
Tegoż wieczora, późno już do celi ks. Petrka, który jeszcze odprawiał modlitwy, zapukał zdyszany Harno. Z twarzy zaraz poznał ksiądz, że mu wieść jakąś ciekawą przynosił, i posunął się naprzeciw niemu.
— Królewicz powrócił! — ozwał się przybyły.
— Nie miałeś z czém przychodzić, bo to dla mnie nie nowina — przerwał kwaśno ks. Petrek.
— To nic — dodał komornik — to nic... ale zaraz przybywszy zachciało mu się do łaźni. Tam parzył się Bezprym i ustąpić mu nie chciał... Kazał go precz na dwór, na śnieg wyrzucić... i łaziebnicy ledwie mu dali radę...
Ks. Petrek słuchał z widoczną radością, któréj w pierwszéj chwili zapomniał nawet ukryć. Harno téż, jak człowiek prosty, co się z każdéj psoty śmieje, niemal się cieszył z téj przygody.
— I Bezprym to zniósł?.. tak?.. — zapytał księżyna — i nic?..
— A co miał czynić? Zamknięto drzwi łaźni wewnątrz drągiem... Gheza go wziął, otulił i niemal zaniósł do izby, bo ledwie mógł iść potłuczony...
Uśmiechu błogiego jakiegoś uszczęśliwienia, który się po ustach ks. Petrka prześliznął, niepodobna opisać. Rad był widocznie téj katastrofie, lecz przed Harnem nie chciał się zdradzić, wprędce więc twarz zasępił i rzekł pocichu.
— Wielkie to nieszczęście, gdy się ludzie blizcy tak nienawidzą... i takich dopuszczają gwałtów na sobie... A byli świadkowie?
— Łaziebnicy, czeladź, pełno ludzi... srom widzieli wszyscy.
Ksiądz Petrek głową litościwie potrząsał. Harno ucałowawszy rękę jego, rad że pierwszy mu przyniósł wiadomość tę tak ważną, pokłonił się i z izby wysunął.
Tegoż wieczora wiedziano o tém na podzamczu, mówiono w całym grodzie. Ludzie jedni brali stronę królewicza, mniejsza liczba litowała się nad Bezprymem. W tych wiekach panowania siły, uczucie chrześciańskie nie było jeszcze tak wyrobioném, ażeby po stronie słabszego stanąć miało. Cieszono się, że spadkobierca Bolesława takie męztwo okazał.