Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.



Gdy się Jaksowie znaleźli w nowém więzieniu, do którego dalekie jakieś dochodziły mruczenia i głosy — nie byli jeszcze pewnemi ocalenia. Zdawało się im, że śmierć mogła być tylko odroczoną. Wśród ciemności poczęli szukać, na czem by się zeprzeć lub położyć mogli — lecz izba była pustą. Legli więc przy ścianie na ziemi z obojętnością ludzi, co nic do stracenia nie mając, nie troszczą się jak ostatnie chwile przeciągniętego życia przepędzą.
Upłynął czas długi, a nic ciszy i mroku nie przerwało.
Na ostatek usłyszeli klucz chodzący w zamku drzwi, nie tych któremi ich wprowadzono, lecz w innéj umieszczonych ścianie. Ukazało się w nich światełko i wszedł maleńki, przygarbiony człowiek nie młody z lampką w ręku, którą osłaniał. — Okryty był suknią czarną, kroju jakim ją duchowni nosili, z sukna grubego. Na głowie miał czapeczkę z futrem która mu uszy i część bladych okrywała policzków.
Wszedłszy jakby z obawą i wahaniem, wzrokiem niepewnym, strwożonym, popatrzał na dwu braci, pilno się im przyglądając. Być może, iż inaczéj wcale wyobrażał sobie zbójców na śmierć skazanych. Gdy zobaczył łagodne a smętne twarze Jaksów, którzy za ręce się trzymając powstali z ziemi, mocno zdziwionym się zdawał. Palec położył na ustach. Zawrócił się szybko ku drzwiom któremi wszedł i z za nich wydobył kosz zostawiony. Było w nim jedzenie, jakiego dawno już dwaj skazani nie kosztowali, był dzbanek z napojem.
W milczeniu starowina koszyk postawił przed niemi, ruchem ręki zachęcając ich do jedzenia, lampkę postawił na przymurku. Sam ręce złożywszy, stał niemy i zaciekawiony ciągle w nich wpatrując.
Andruszka pierwszy się odezwał po cichu.
— Mój ojcze, kiedy nas tracić mają?
Usłyszawszy głos, jakby się go uląkł przybyły, znowu rękę na ustach położył.
— Nic — nic — niewiem nic.
— Lecz. — To wam powie kto inny, nie moja rzecz. I ręką na kosz pokazał.
Chociaż nie pewni przyszłego losu swojego Jaksowie, tak byli zgłodniali, że Jurga wyciągnął rękę do kosza. Zobaczywszy ich jedzących, stary postał chwilę, zostawił lampkę, mało co dającą światełka i wyszedł drzwi zamykając za sobą.
W dzbanie był miód, jadło z mięsiwa i chleba złożone, wydało się ono zgłodniałym dziwnie dobrém. Zapomnieli, że może wkrótce przyjdzie umierać. Srogi głód miał swe prawa, które zmuszały zapomnieć nawet o niebezpieczeństwie. Przygotowani na śmierć z rycerską obojętnością, czekali godziny wyroku. Jakąś siłę nową wlał w nich napój i jadło. Andruszka się uśmiechnął.
— Po co nas karmią na śmierć? — zawołał.
— Kto wie? — rzekł Jurga — coś się stać musiało. Wyrok królewski śmierć przededniem zapowiadzał, a to już dzień, biały dzień.
Jurga wskazał okno w górze wysoko, przez którego okiennicy szczeliny widać było przedzierający się blask dnia jasnego.
— Tak! dzień! — potwierdził Andruszka.
— Może się na jednym wreście zlitują — dodał młodszy. Jeżeli ważą jeszcze którego mają tracić — jam gotowy.
Starszy go po ręku uderzył i głową potrząsł, w téjże chwili klucz się w zamku obrócił. Otworzyły się one, i schylając się wszedł inny duchowny, nieznany obu braciom, mąż poważny, z krzyżem na piersiach, na ciężkim złotym zwieszonym łańcuchu. Za nim widać było staruszka, co przyniósł kosz, ale ten wpuściwszy go, sam nie wchodząc, zewnątrz pozostał.
Bracia powstali na widok księdza, którego rękę poszli ucałować wedle zwyczaju.
Piękna twarz duchownego, choć surowa nie zdawała się im nic złego zwiastować. Szedł jakby pociechę niosąc z sobą, a nim mówić począł, zmierzył téż wejrzeniem baczném Jaksów.
Ci stali przed nim milczący.
— Przyszedłem wam, moje dzieci, zwiastować jeżeli nie ocalenie, to nadzieję jego. Nie mogę, bo prawa nie mam, powiedzieć wam, ani komu to winni jesteście, ani co wam przeznaczono. — Uczyniono wszakże tyle, iż z pod gniewnéj ręki króla, miłościwa opieka was wyrwała. Nadzieja więc w Bogu, iż czas ułagodzi pana i możecie być ocaleni. Lecz, w bożéj to woli, w bożéj łasce. Módlcie się o nią.
Tu zamilknąwszy nieco duchowny mówił daléj.
— Na swobodę wynijść, choćbyście rycerskim słowem byli związani, nie możecie. Ktoś nieopatrzny zobaczyłby was, wydałaby się przed czasem tajemnica. Są dobrzy, ale i złych ludzi jest wielu. Musicie więc pozostać w zamknięciu, tu — lub może gdzieindziéj. Dla świata umarli jesteście nikt wiedzieć nie powinien że żyjecie.
Macie czas na pokutę i żal za grzechy.
Słuchając téj mowy, choć otucha w serca ich wstąpiła, dwaj Jaksowie, mniéj daleko radości okazali, niż spodziewać się było można.
Ludziom rycerskiego powołania, nawykłym do swobody, do ruchu, do nieustannego zajęcia — niewola wśród czterech murów, wydawała się niemal śmierci równą. Siedzieć tak w téj ciszy, niewidząc nikogo — nie wiedząc co się w koło działo, nie mogąc rozkurczyć, chwycić powietrza, pocieszyć światłem, karą było okrutną.
Pocieszało ich to może jedno, że rozdzielonemi być nie mieli. — Tak się przynajmniéj spodziewali.
Andruszka rzekł z westchnieniem.
— Ojcze przewielebny — zostawicie nas przynajmniéj razem. Srogaby rzecz była.
— Będziecie z sobą — odparł duchowny — nie zbędzie wam na niczém, oprócz niestety — swobody i ludzi.
Ażebyście zaś o Bogu nie zapomnieli, parę razy w tydzień, możecie z za kraty, do któréj was zawiedzie stróż, wysłuchać rannéj mszy świętéj. Powtarzać wam nie trzeba, iż gdybyście na nieszczęście poznani i napatrzeni przez kogo byli, życiem to przypłacić możecie. Więc idąc na mszę i w kościele twarze zakrywać musicie, i do nikogo nie mówić słowa.
Ksiądz dodał: Bóg z wami!! skinął głową i z powagą, krokiem wolnym wyszedł z izby. — Drzwi zaryglowano za nim. Bracia padli sobie w objęcia i ściskać się zaczęli radośnie.
Mieli przynajmniéj nadzieję.
Cały ten dzień szeptali z sobą, gubiąc się w domysłach, kto ich mógł od zguby uratować, czyjéj odwadze winni byli to przechowanie. Znali oni dobrze Bolesława i wiedzieli na jakie narażał się niebezpieczeństwo ten, co się śmiał woli jego przeciwić. Jurga wpadał na myśl, iż ojcu Teodory mógł być winien tę łaskę, a łzom jego córki. Andruszka posądzał raczéj opata Tynieckiego, którego przybycie do ciemnicy, było jakby obietnicą lepszego losu. Żaden nie sięgnął nawet myślą do królowéj, któréj pośrednictwa w sprawie swéj nie przypuszczali.
Tegoż dnia, stary kleryk przyniósł im słomę na posłanie i dzban wody. Zdawał się przeznaczonym na ich usługi, lecz gdy się z nim rozgadać próbowali, kładł palec na ustach i przestraszony, zaklinał się, iż o niczém nie wie.
W niedzielę, która w parę dni po tém nastąpiła, ten sam staruszek przyniósł im dwie czarne z kapturami opończe i kazawszy się w nie odziać, korytarzami poprowadził z sobą, zakazując rozmowy. Ciemnemi przejściami dostali się do izdebki pustéj nad zakrystją, z małém oknem kraciastém na kościół wychodzącém.
U wielkiego ołtarza kapłan wychodził właśnie z prymarją, odprawianą o dnia brzasku.
Kościół był mało oświecony i prawie pusty. Poznali łatwo, że byli w tumie poznańskim, w którym tylekroć z orszakiem króla nabożeństwu uroczystemu byli przytomni. Kilku duchownych tylko widać było w chórze i kilka jakichś pobożnych osób świeckich w głębi.
Jak tylko nabożeństwo się skończyło, stary ich stróż otworzył izbę, i nazad przeprowadził do więzienia. Srogo się ono już dwom Jaksom czuć dawało. Cisza, milczenie, próżnowanie, niewiadomość jak długo potrwać może ta niewola, czyniły ją nad wyraz srogą i ciężką. Jurga, którego już i sen nawet nie brał, rzucał się zrazu jak dziki zwierz, potém zbolały opadł na siłach, zatęsknił, zachorzał.
Nie wstawał z posłania, milczał, zdawał się śmierci wyglądać. Wytrwalszy brat czuwał nad nim, i widząc go tak w oczach ginącym, zaklął stróża, aby o tém starszego duchownego uwiadomił.
Tegoż dnia nadszedł on do więzienia. Jurga ledwie, zobaczywszy mógł podnieść głowę, która zaraz na posłanie opadła bezsilna, Andruszka zwlókł się do księdza.
— Mój ojcze — rzekł — winniśmy ocalenie nas od śmierci gwałtownéj, dobroczynności, łasce, niewiemy czyjéj. Lecz zgnijemy tu z tęsknicy, natura nasza nie znosi zamknięcia i więzienia. Jurga mi w oczach ginie. Umrze on — umrę i ja po nim. Tyle tylko, że się pomęczemy dłużéj.
Ksiądz wysłuchał ze smutkiem skargi, lecz zdawał się nie wiedzieć co z nimi począć. Zbliżył się do Jurgi i przekonał sam, iż go choroba trawiła. Nie mówiąc nic, uczyniwszy tylko nadzieję powrotu, odszedł. Drugiego dopiero dnia powrócił, nie sam. Znany braciom opat tyniecki Aron mu towarzyszył, któremu tamten wielkie okazywał uszanowanie.
Opat począł od rozpatrzenia się i wybadania Jurgi — i przekonał, że mu istotnie groziło niebezpieczeństwo... zdawał się jednak i on niewiedzieć co począć, jak radzić.
— Idzie o życie wasze — rzekł — ktokolwiek was na swobodzie zobaczy, wyda... naówczas nietylko wy zginiecie, ale zgubicie osoby, które ocalić was chciały.
Nie widzę ja nic innego... tylko przeprowadzenie was do szerszego więzienia, do mojego klasztorku w Tyńcu, gdzie w celach zakonnych, przynajmniéj na słońce patrzeć, z braćmi co was nie wydadzą, obcować będziecie mogli.
Lecz jakże się wam niepostrzeżonym, niepoznanym dostać do Tyńca??
Andruszka podchwycił żywo, poręczając, że gotowi będą nocami, manowcami przedzierać się na miejsce, ludzi unikając, nie mówiac[1] do nikogo, bodaj twarze osłoniwszy. Jurga nawet zasłyszawszy o tém, podniósł głowę i słabym głosem poręczył, że raczéj umrzeć gotowi, niż dobroczyńców swych zdradzić.
Poczęła się tedy narada długa i wielka, jak podróż tę, na owe czasy niemałą, przyprowadzić do skutku. Ułatwiało ją to jedno, że obu braciom nawykłym do wycieczek i wypraw wojennych, kraj cały dobrze był znany, że umieli i w obcych stronach dawać sobie radę, a ówczesne lasy i puszcze połowę znacznieiszą[2] ziemi zalegające, i pora nawet zimowa podróż tajemną, możliwą czyniły.
Opat Aron, nie przyrzekając nic, brał to do namysłu, a gdy towarzyszący mu duchowny wyszedł, dodał z pewném wahaniem...
— Znajdziecie w Tyńcu, bracią moją z różnych stron i języków świata tam zebraną. Moglibyście z tego korzystać. Do stanu duchownego nie myślę was namawiać, bo wiem, że to nie dla takich rycerzy jak wy, powołanie. Moglibyście wszakże rozpytawszy się i objaśniwszy, u ojców, przygotować do podróży większéj daleko, któraby wam ocalenie zapewniła.
Tu spojrzawszy na ciekawie go słuchających, ciągnął opat daléj.
— Król a pan nasz miłościwy potrzebę mieć będzie wielką, wysłać ludzi zręcznych i pewnych, w sprawie ważnéj... daleko... kto wie? do Rzymu może? do samego ojca świętego. Zręczności do niéj, i męztwa wielkiego potrzeba — niebezpieczeństw do przebycia znajdzie się dosyć. Moglibyście mieć w pomoc dodanego braciszka włocha.
Na samą wzmiankę o wyprawie podobnéj, Andruszka rzucił się ręce opata ucałować, a Jurga podniósł jakby mu sił przybyło.
Lecz dnia tego na kilku się słowach skończyło. Natychmiast prawie odżył młodszy. Uradowany Andruszka ujrzał go tego wieczora znacznie orzeźwionym, noc przespał spokojnie — obudził się silniejszy, smak mu do jadła powrócił i, gdy trzeciego dnia opat Aron przybył do nich — znalazł go już trzymającego się o swéj sile.
Stanęło tedy na tém, iż przygotowania do podróży uczynione być miały, ale że się to wszystko tajemnie odbywało, czasu więc trochę zabrać musiały. Jurga i Andruszka raz nocą wydobywszy się za bramy zamkowe, co opat ułatwić obiecywał, nie potrzebowali już przewodnika. Nadchodziły pod pełnię noce księżycowe, mieli więc jechać lasami i nocami, odpoczywając w szałasach, w gąszczach przez dzień i nigdzie nie zajeżdżając. Na to Jaksowie uroczyste dać musieli słowo rycerskie, a co rzekli, na to się spuścić było można... Ofiarowali się zresztą choćby uroczystą stwierdzić swe przyrzeczenia przysięgą.
— Tym ważniejsza to rzecz — dodał opat — iż, nie wiem w jaki sposób i z jakiego powodu — obudziły się w ludziach podejrzenia, iż nie zostaliście straceni. Nieprzyjaciele tych... którym winniście ocalenie, (opat wymienić nie chciał nikogo) mogliby z najmniejszéj korzystać poszlaki, by przed królem ich oskarżyć. Ostrożności więc potrzeba nadzwyczajnéj.
Chociaż opat Aron, chciał czekać na to, aby Jurga, który przychodził do siebie, sił więcéj nabrał. Zaręczyli mu oba, że podołają i najcięższéj podróży, gdy się na swobodę, powietrze i światło wydobędą.
Dnia jednak nie wyznaczono do wyjazdu. Oba bracia z gorączką niecierpliwą go wyczekiwali.
Jednego wieczora, gdy każdy szelest ich poruszał tak, że się natychmiast zrywali, sądząc, iż już nadeszła godzina — w istocie, późniéj niż zwykle we drzwiach klucz się dał słyszeć. Otwarł je kleryk stary, ale za nim widać było w progu stojące i jakby wahające się, czy wnijść mają, dwie jeszcze osoby.
Potwierdziły się domysły Jurgi, gdy zdala we drzwiach poznał naprzód starego Sieciecha — ale za nim szła, z zasłoną na twarz zapuszczoną — niewiasta... Serce powiedziało więźniowi, choć się tego nie mógł nigdy spodziewać, że to była Teodora.
I ona to była w istocie. Pieszczona ojca jedynaczka, wybłagała u niego tę nadzwyczajną łaskę, by Jurgę, którego za narzeczonego swego i męża przyszłego uważała, mogła widzieć nimby na niepewne puścił się losy.
Długo opierał się stary, niechcąc dozwolić na to, ubłagała go córka, dopuściła królowa, ażeby z ust jéj Jurga posłyszał wyrazy do poprawy życia pobudzające. Piękna Sieciechówna, która tyle męztwa okazała napraszając się, by jéj narzeczonego widzieć dozwolono, gdy się znalazła w progu téj izby strasznéj i ciemnéj, gdy zobaczyła Jurgę tak chorobą i niewolą zmienionym, w nędznéj odzieży — rozpłakała się i osłabła.
Ukląkł przed nią po rycersku Jaksa... ale wnet też chwilowa owa słabość minęła i odważne dziewczę odzyskało przytomność.
Słów tam wyrzeczono mało.
Sieciech po ojcowsku napominać zaczął, Teodora prosiła obu, aby się nie narażali na to, by zdradzonemi być mogli. Przyniosła ona od siebie poświęcony krzyżyk narzeczonemu — który go miał bronić od niebezpieczeństwa.
Jurga stał się wesołym niemal.
— A! wiedziałem ja! — zawołał — komu ocalenie nasze mieliśmy zawdzięczać.
— Jeżeli myślicie, iż mnie lub ojcu mojemu je winniście — odpowiedziała Teodora — mylicie się. Prosiłam ja i on za wami, lecz!.. lecz ocalił was kto inny, czyjego imienia wyrzec mi się nie godzi.
Zdziwili się Jaksowie — lecz i teraz jeszcze królowa im na myśl nie przyszła. Wiedzieli, że prosiła i ona za niemi, ale prośba odrzuconą została.
Dopytywać nie śmieli.
Po krótkiem pożegnaniu, z którego dowiedzieli się, iż téjże nocy wyruszyć mają, Sieciech z córką opuścił więzienie, a bracia żywo poczęli się gotować do drogi, do któréj już odzież i oręż mieli przez opata dostarczone. Stary kleryk im pomagał.
Późna już była noc, gdy wszedł opat Aron... Z nim razem opuścili celę w Tumie, i zeszli w podwórze, gdzie na nich dwa konie czekały. Kazano im je aż do wrót, w których straż stała prowadzić w ręku. Niedaleko od tumu furta wiodła na pole. U téj jak u innych, choć czasu pokoju było to zbyteczném, straż stała.
Lecz Bolesław wszelakiéj zdrady, podejścia i napaści się obawiał.
Opat Aron pierwszy, dając się poznać straży wyszedł ztąd na pole i opowiadając swoich dwu posłańców, braci za sobą wyprowadził.
Ucałowawszy rękę jego, dosiedli koni, z niewysłowioném tém uczuciem, jakiego doznaje człowiek długo zamknięty, gdy nagle wydobędzie się na swobodę... Nie mówiąc do siebie słowa, poparli konie co żywiéj oddalając się od grodu, którego okolice szczególniéj były niebezpieczne. Lecz zimową nocą, spotkania czyjegokolwiek mało się mogli obawiać, a po zmarzłéj ziemi i wodach, na wprost skierowali się ku najbliższym lasom.
Obu okolica doskonale była znaną, bo nieskończoną liczbę razy w niéj z królem polowali. Zbłąkania się więc obawy nie mieli.
Jeszcze opat stał w furcie, aby się naocznie upewnić o ich oddaleniu, gdy puściwszy konie Andruszka i Jurga znikli mu już w zaroślach.
Śledzący pilnie sprawę Jaksów, ksiądz pisarz Petrek nabierał przekonania silniejszego coraz, iż coś w tém było ciemnego. Doszedł on z pomocą Harna, że stracenie Jaksów było niepodobieństwem. Daleko trudniéj mógł się dowiedzieć, co z niemi uczyniono, i kto był główną téj sprawy sprężyną. Opat Aron, którego zaufanie posiadał, (jak mu się zdawało) — z różnych stron zręcznie badany, nie dał z siebie ani słówka wydobyć. Sądził więc ks. Petrek, iż nie wiedział chyba o niczem. Posądził starego ojca Teodory, ale ten, okazując mu wielkie uszanowanie, jakie się każdemu należało duchownemu, trzymał się od niego zdala.
W tumie księża byli w dobrych z ks. Petrkiem stosunkach, który ich sobie jednał przepisując im na kawałkach pargaminu, rozmaite hymny i sekwencye kościelne.
I ci jednak, przyjmując ks. Protonotarjusza gościnnie, bliższych z nim nie zawierali stosunków. Umiał on zręcznie i tu i gdzieindziéj rozmowę naprowadzać na smutną tragedję Jaksów, rzucał dwuznaczne wyrazy, pragnąc dać do zrozumienia, że coś wiedział, i że był do tajemnicy przypuszczonym — to mu jednak do wydobycia jéj nie pomogło,[3]
Z rozmaitych poszlak zdawało się ks. pisarzowi, iż Jaksowie gdzieindziéj schronienia znaleść nie mogli, tylko u tych księży. Tu więc skierował swe kroki, już nie do starszyzny się zwracając, ale do kleryków i posługaczy kościelnych.
Milczący staruszek, który miał klucz od więzienia Jaksów, i w ogóle od wszystkich izb na tumie, dla gości obcych i dla winowajców przeznaczonych — zdał mu się najpewniéj rzeczy świadomym. Był to milczący starowina, pobożny służka kościoła, który nad jedno święcenie więcéj nie miał i mieć nie pragnął, przy katedrze gorliwie chodził, szanował starszych, rozkazy ich spełniał i daleko nie widział. Zwano go bratem Ruprechtem. Przy pierwszéj swéj bytności około tumu, ks. Petrek rozmowę z nim przyjaźną zawiązał. Brat Ruprecht, któremu pochlebiało to, że kapłan tak wysoko u dworu położony, poufale się z nim obchodził — chętnie się wdał w gawędę, nie sądząc, ażeby dla ks. Petrka mogły być jakie tajemnice.
Sam on nie wiedział dobrze co to byli za winowajcy, których mu strzedz kazano, miał ich za grzeszników srogą kościelną odbywających pokutę. Ciekawość wiek już w nim przytępił.
— Dużo masz i roboty i zachodu, mój bracie — mówił doń pisarz — na twe stare lata, ciężko ci już być musi.
— Nie — soli Deo gloria! — rzekł braciszek, bo zwykł był ten pobożny wykrzyk często powtarzać. Już się człowiek wdrożył i drepcze, nie czując znużenia.
— Macie bo pewnie i więźniów w kunie do pilnowania...
— A zawsze ich tam coś jest — rzekł stary — ludzie nie anioły — toć to jeszcze pół — poganów dużo.
— Tak — tak — potwierdził ks. Petrek — a z temi więźniami ciężka sprawa, bo to butne i zuchwałe...
— Nie wszyscy — kaja się wielu.
— Teraz ich tam dużo u was? — zapytał nawiasowo ks. Petrek.
— Było więcéj, dwu mi wczoraj ubyło.
— Wczoraj! na raz dwu! ulga wielka — cóż to za ludzie byli?
— Pono wojenni jacyś... na rycerzy wyglądali — a no dziwnie łagodni i cisi byli.
— Młodzi — starzy? — Młodzi jeszcze oba. Jeden mi tu chorzał z tęsknoty, czy zamknięcia, a no odszedł.
— Cóż to za jedni mogli być? boć ja tu o wszystkich wiem, a takich dwu, przypomnieć sobie nie mogę.
— Jam téż nazwisk i imion nie był ciekawy. Zdało mi się, że braćmi chyba być musieli, gdyż się z sobą kochali bardzo.
— Na wolność ich puszczono? — zapytał ks. Petrek — który był już pewien, że za nić chwycił, i chciał dotrzeć do kłębka.
— Pewnie — pewnie — ja tam nie wiem — nie moja to rzecz — nie moja — rzekł stary — nocą ich wyprowadzono odemnie.
— Wczoraj?
— Tak jest — rzekł dobroduszny Ruprecht.
To mówiąc, ponieważ go już kędyś powoływano, pożegnał pokornie ks. protonotaryusza i pospieszył z powrotem. Jeden z komorników znać widział go na rozmowie z ks. Petrkiem, i uląkł się, aby go nie badał. Zaledwie stary podszedł ku niemu, zapytał czy pisarz nie wyciągał go na rozmowę o więźniach. Zdziwiony niezmiernie nie przyznał się winowajca do tego, co mówił z ks. Petrkiem, któremu niedowierzano i lękano się go powszechnie. Już Pisarz, rad z podchwyconéj wiadomości, miał powracać do swéj celi, gdy go zaproszono, aby wstąpił i spoczął. Trzeba było naprawić, co poczciwy popsuł starowina, i zbić z tropu ks. Petrka.
Dosyć zręcznie się do tego wzięto, niby z wypadku rozmowę zwróciwszy na dwu braci, zmyślonego nazwiska, którzy za życie rozwiązłe świeżo więzieniem i postem byli karani, a wczoraj wypuszczeni... po odbyciu pokuty.
Opowiadanie miało wszelkiego prawdopodobieństwa cechy, zachwiało nieco ks. protonotarjusza, lecz po rozmyśle uznał on to czém było... podejściem tylko. Stał przy swojem.
Jakiś czas przebywszy na obojętnéj rozmowie w tumie, powrócił ks. Petrek do swéj celi. Tu począł dopiero rozmyślać jak miał postąpić, aby trudów swych nagrodę osiągnąć.
Wszystko co mogło królowi Bolesławowi przyczynić trosk, gniewu, niepokoju, pożądanem było dla skrytego sługi arcybiskupa mogunckiego i cesarza. Zasiać we dworze waśń, podejrzenie — pobożną królowę usunąć, którą za opiekunkę i orędowniczkę uważano... celem było dla ks. Petrka.
Opat Aron nazajutrz wyjechał był do jednego z podległych mu pomniejszych klasztorków, które naówczas zakładali możni. Spodziewano się powrotu króla. W czasie niebytności powiernika duchownego — ks. Petrek miał dobrą zręczność docisnąć się do niego — i — gdyby się udało — rzucić jakie ziarnko, coby kiełkowało w przyszłości.
Czekał więc niecierpliwie, ażeby król z Gniezna powrócił — a modlił się o to, aby opata z sobą nie przywiózł, lub by go ten nie uprzedził do Poznania — prośby te zostały wysłuchane, następnego wieczora król w licznym orszaku, weselszy niż wyjechał, rad, że syna ulubionego zobaczy — stawił się na gród nad Cybiną.
Ciche dworce natychmiast nowém życiem zakipiały. Co żyło ruszyło przeciw panu i na jego posługi.
Rozjaśniły się lica — Bolesław powracał dobréj myśli...
Ks. Petrek już przez swoich wiedział, że w Gnieznie narada była pańskiéj drużyny, że godzili się na to wszyscy, iż król uroczyście koronowanym być powinien, że wszelkiemi sposoby o koronę, choćby ofiarą największą, starać się było potrzeba.
Wieczora tego, król był tak otoczony i domownikami, i rodziną i posłami, którzy tu nań czekali — iż się doń docisnąć było prawie niepodobieństwem.
Gdy król do dworca się zbliżał, złożyło się jakoś tak dziwnie, iż nim o przyjeździe dowiedziała się, i wyjść mogła na spotkanie królowa Emnilda, już Oda miała wiadomość o powrocie króla, i pierwsza w przedsienie powitać go wybiegła.
Król się rozśmiał do niéj, rzucając na nią ognistém wejrzeniem, bo namiętności swych, niestety — nigdy nie nawykł był hamować.
Wybiegnięcie to naprzeciw Bolesława, wkraczało niejako w prawa królowéj i mogło gniew jéj, choć cichy i milczący wywołać, markgrafówna więc Oda, nie czekając aż się pani ukaże, skinęła tylko królowi, dała mu znak jakiś i skryła się natychmiast. We dworze to postrzeżono jednakże, i głowami potrząsano.
Król, gdy się ukazała Emnilda, niemniéj ją z wielką czułością i poszanowaniem powitał. Oda, kusiła go po szatańsku, a swawolnego i nawykłego chuciom puszczać cugle człowieka, łatwo było jéj pociągnąć — nie zmniejszało to jednak czci Bolesława dla niewiasty, którą i on i duchowieństwo i wszyscy za świętą niemal uważali. Korzył się przed nią i sromał król, a im czuł się winniejszym, tém powolniejszym okazywał się dla niéj. Duchowieństwo, szczególniéj Opat Aron, nieraz z tém sumieniem szukającém wybiegów różnych, aby się oczyściło — niemałe trudności mieli. Każdy grzech jawniejszy sowitemi dary opłacał król dla kościołów — lub pokutą jakąś, a nazajutrz znowu weń wpadał. Chrześciaństwo z duchem swém całém, ze znaczeniem głębszém, nietylko jemu, lecz większéj części europejskich władzców i najprzedniejszego rycerstwa — obcém było. Formy jego zewnętrzne ledwie im dostępnemi być mogły. Oświata w ogóle w X i XI wieku, z wyjątkiem duchowieństwa i klasztorów stała bardzo nizko. Zwolna usiłowano krzewić wiarę, wiele przebaczając zrazu tym co ją przyjmowali i przykładem swym lud wiedli.
Ks. Petrek, czyhający na króla, dnia tego nie mógł doń dostąpić — nie było powodu, a prócz tego, nadziei aby z nim sam na sam mówić miał zręczność.
Nazajutrz, rosła obawa, ażeby opat Aron nie nadjechał — bo wówczas ks. Petrek nie miałby nawet pozoru do nastręczania się panu.
Harno przyszedł wedle zwyczaju, donieść księdzu, że król wrócił weselszy, że u wieczerzy wesołych nawet do zbytku, przy niewiastach żartów sobie pozwalał, tak że, oprócz Ody, co się ich nie lękała i przyjmowała je uśmiechem, inne oczy sobie zakrywać musiały.
Różnych tego rodzaju plotek dosyć przyniosłszy swemu duchownemu opiekunowi, Harno także oznajmił, że król nazajutrz na przedsieni dworca przypatrywać się ma, jak niemiec pewien z młodym Sądkiem, sławnym siłaczem, o lepsze, się potykać w podwórzu będą.
Gonitwy takie i rodzaje turniejów, odbywały się za każdém przybyciem cesarzów do Quedlinburga.[4] Dziewina, Merseburga, Akwisgranu.
Występowali w nich najdzielniejsi, król sam nawet, gdy młodszym był, nieraz w nich uczestniczył i u siebie je téż mieć lubił, a zwyciężców sam nagradzał.
Gdy się podobne trafiało widowisko, dwór cały, męski i niewieśći[5], pachołkowie i czeladź zalegali podworce... ciekawi byli wszyscy. Duchowieństwu téż wzbronioném nie było przypatrywać się popisom dzielności rycerskiéj, na któréj stał świat ówczesny.
Ks. Petrek zamierzył więc sobie ustawić się tak, gdzieś blizko Bolesława, aby mu wpaść w oczy i korzystając z chwili, wciągnąć go w rozmowę.
Król w istocie siadł patrzeć na dwu zapaśników, co się byli w obecności jego wyzwali. Protonotaryusz, z właściwą zręcznością, na oczy mu się nasunął — a gdy go pan postrzegł, powitał go pokłonem do ziemi.
Zaczém już miał powód przybliżyć się, zagadnąć i probować azali król, stęskniony za opatem, zawsze rady duchownych chciwy — nie zażąda się z nim rozmówić.
Stało się nad spodziewanie dla księżyny szczęśliwie. Surowym był bez miary opat Aron dla króla, zaledwie w ten sposób mogąc cokolwiek namiętności jego pohamować wybuchy. Petrka Bolesław nie lubił, ale kunszt czytania i pisania w oczach króla wysoko go podnosił.
Za uczonego miał go i w kanonach biegłego. Przyszło więc na myśl panu, gdy się walka skończyła tém, że oba zapaśnicy z niéj wyszli nie cali, a zwycięztwo wątpliwém zostało. Skinął na X. Petrka i poprowadził go za sobą do sypialni.
Z bijącem sercem, skulony, szczęśliwy szedł kroki cichemi za panem ks. pisarz. Gdy się w izbie sami znaleźli, bo komornikom król za progiem kazał pozostać — począł od tęsknicy za opatem Bolesław.
— Gdyby, miłości wasza mi co do rozkazania miała — odezwał się ks. Petrek — choć tak wielkiego męża nie potrafię nigdy zastąpić, i nie godzien jestem rozwiązać rzemyka jego... starałbym się.
— Słuchaj no, mój ojcze — rzekł król — opat mnie straszy wielce grzechami mojemi... sąż w istocie przepisy życia tak srogie, aby za najmniejsze przestępstwo piekło zaraz otworem stało?
Ks. Petrek głowę w ramiona wnurzył, ręce rozłożył, milczał długo.
— Miłościwy panie — rzekł — kościół zna słabości ludzkie i folguje szczególnym osobom, gdy ich położenie, krewkość, stosunki, popełnione wykroczenia tłomaczą. Tym, na których ramiona włożone jest brzemię wielkie — więcej téż odpuszcza prawo.
Czczę i padam na twarz przed wielką światłością i świątobliwością mojego dobroczyńcy przewielebnego Arona — ale surowym on jest nad miarę, jak dla siebie, tak dla drugich.
— Tak mi się zda — rzekł król.
Ks. Petrek drżąc czekał, ażeby Bolesław szczególny jakiś wypadek wymienił i z czemś mu się zwierzył — lecz do tego nie przyszło.
Spytał tylko król niewyraźnie i niejasno, o różnicę jakiegoś grzechu śmiertelnego od powszedniego, i wysłuchał odpowiedzi umiejętnéj bardzo, ks. pisarza, który wprawdzie nie skłamał, bo mu na to nie dozwalało sumienie — lecz śmiertelnego grzechu rozgrzeszenie wskazał jako możliwe i naturalne.
Innych parę pytań zdawszy, zamyślił się król i zamilkł.
Ks. Petrek tymczasem umiał naprowadzić rozmowę, na sprawy dworu. Wiedział, że król rad powieści słuchał o tém, co się u niego w domu działo. Począł ubolewać nad złośliwością ludzką, nad dziwnemi często baśniami, jakie sobie ludzie roili — i — dodał — (szło mu najwięcéj o to).
— Nie obeszło się i teraz, gdyś miłość wasza, tak sprawiedliwie skarcił zuchwałych i niewdzięcznych Jaksów... bez różnego o téj sprawie gadania.
Król chmurno spojrzał, lecz poczętéj rzeczy wstrzymać już wcale nie podobna było... Mówił więc pisarz, ciągle króla oczyma badając.
— Po dworze chodzą najniedorzeczniejsze pogłoski, jakoby mimo rozkazu i wyroku pańskiego, Jaksów czyjaś opieka ocalić miała... Wiadomo to wszystkim, iż młodszy z córką Sieciechową był zaswatany, więc jego, a nawet świętą, miłościwą panią naszą... posądzają o nieposłuszeństwo i bunt przeciw woli twéj — panie.
Bolesław słuchając podniósł zdziwione oczy i wlepił je bacznie w mówiącego.
— Co ty mówisz? — zapytał. — Gorzki, dziwny jakiś uśmiech przebiegł mu usta. Co mówisz?
— Wiem, miłościwy panie, żeć tak nie jest i nie może być — bo któżby śmiał stanąć przeciwko twéj woli wszechwładnéj, lecz o to czém jest złość ludzka!!
Rzucając królowi tę wiadomość do serca, sądził ks. Petrek, iż zasieje nią nieufność, podejrzenie i gniew może, lecz z twarzy króla rozpoznać nawet nie umiał co myślał i czuł.
Bolesław nie rzekł słowa — zwrócił mowę na opata i klasnąwszy na komorników, wprędce pisarza odprawił.
Wyszedł on drżący. Wiodło mu się aż do ostatniéj chwili szczęśliwie — lękał się aby teraz nie pośliznęła się noga.
Skutek wiadomości zdał mu się chybiony — król ją lekceważył, i nawet nie wziął do serca. Ks. pisarz odszedł wielce niespokojny, pocieszając się tém, że ziarno późniéj może zacząć kiełkować.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mówiąc.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – znaczniejszą.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niewieści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.