Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.



Tyniec, którego opactwo pierwszy król Bolesław z Judythą węgierką, matką Bezpryma, założył i uposażył, starą był osadą i gródkiem. Podanie powiadało, iż nie jeden ale trzy warowne zameczki stały tam niegdyś u brzegu Wisły. Okolica leśną była i choć o półtoréj tylko mili od chrobackiéj stolicy Krakowa odległą, spokojną tak jak zakonne wymagało życie.
Jak w całéj Europie naówczas, i w Polsce zakonnicy św. Benedykta przynosili z sobą światło. Od tych ognisk klasztornych, przy których pierwsze szkółki powstawały, miało się ono zwolna po na pół pogańskim jeszcze rozchodzić kraju.
Nie starczyły rzadko rozsiane katedry i biskupstwa, ani duchowieństwo świeckie, wielkiemu dziełu nawracania i cywilizacyi. Wszędzie zakonnicy, mnisi, najdzielniejszą im, niezbędną byli pomocą. To téż za Mieszka, a więcéj jeszcze za Bolesława Wielkiego, wznosiły się z kolei pustelnie, klasztory, kościoły w Sieciechowie, na Łyséj Górze, w Tyńcu... Potrzeba było przysposobić duchowieństwo krajowe, któreby językiem zrozumiałym do ludu mogło przemawiać. Zadaniem było mnichów ściągniętych z Klunjaku, z Monte Cassino, z innych już kwitnących i rozwiniętych monasterów Zachodu, stać się kolonistami chrześciańskimi, na dziewiczéj jak nasza ziemia. Tu wszystko było do zrobienia. Benedyktyni nieśli z sobą szkoły, rękopisma, rzemiosła, sztuki.
Reguła św. Benedykta zrodzona z potrzeby oświecania i nawracania, oprócz ascetycznych swych prawideł, cudownie praktycznie obmyślaną była. Mieścił się w niéj zarówno obowiązek pracy, jak obowiązek modlitwy, posłuszeństwo i swoboda, pobożność i zadośćuczynienie obowiązkom życia powszedniego. Pracowali wszyscy wedle sił, nieustannie i każdy klasztór był małym światkiem, który sam musiał starczyć sobie. Szkółkę dla nowicyuszów wewnątrz, szkółkę dla ludu po za obrębem cichéj klauzury miał każdy.
Kapłaństwo i święcenie nie było wcale warunkiem klasztornego życia, znaczniejsza część członków miała tylko jedno święcenie i nie żądała iść wyżéj, przykładem św. Benedykta, który téż kapłanem nie był, choć był patryarchą zgromadzenia. Własnemi po większéj części rękami benedyktyni zagospodarowywali się na nowych siedzibach. Zakon miał budowniczych, rzeźbiarzy, cieślów, mularzy, złotników, rzemieślników i artystów, a gdy tego wymagała potrzeba, illuminator od rękopismu, który złocił i malował, szedł do lasu drzewa rąbać, rzeźbiarz rzucał dłuto i posługiwał we młynie. Żaden rodzaj pracy nie był im wstrętny.
Gdy Bolesław zakładał opactwo w Tyńcu, stał tam już nad brzegiem rzeki, z drugiéj strony lasem okolony zameczek, spalony, zniszczony i zaledwie licho na przyjęcie tych gości polepiony, kościoła nie było. Lecz na ziemi nadanéj mieli przybywający wszystko, co do budowy mogło być potrzebném, mieli i ludzi a służbę dodaną im dla wyręczenia się w pierwszéj chwili. Szybko więc naprzód wzniósł się kościołek klasztorny na starém grodzisku, a tuż przy niém i zabudowania wszelkie. Nie wyglądało to naówczas tak wspaniale jak późniéj, gdy opactwo „centum villarum“ (stu wsi) rozrosnąć się miało, klęsk doznawszy wprzódy.
Nie było tu wspaniałych murów, nierychło potém wzniesionych, ani wieżycy zdala widnéj przy kościele, ani gmachów rozległych. Tyny poczęści stare, w części nowsze obejmowały znaczną przestrzeń na klasztór, ogrody i różne budowle zajętą. Większość ich była jeszcze z drzewa, a nawet chrustu. Lecz pod temi dachami z dranic i słomy synowie św. Benedykta, św. Odona i Abbona przepisywali już kanony, pisma Boëcjusza i Rabana Maura, wczytywali się w uczone rozprawy Gerberta... Chwytano już tu ubogą dziatwę na naukę i przysposabiano przyszłych kapłanów.
Z Francyi i Zachodu przywiezione latorośle zieleniały w pierwszych ogrodach i winnicach; sposobili się kamieniarze, aby dawnych cieśli słowiańskich zastąpić.
Nie będziemy opisywali podróży Jaksów do Tyńca, która trwała dość długo, już dlatego, że miejsc wiele wymijać musieli i od oczów się chronić.
Szczęściem udało się im uniknąć spotkania z ludźmi, coby poznać ich mogli. W lasach często słyszeli łowców, psy i uganiania się za zwierzem, ale bacznie się od nich chronili. Wieśniaków, których wyminąć nie było podobna, obawiać się nie mieli powodu. Podróż była męcząca, mróz i zawieje czyniły ją przykrą. Rozpalali wprawdzie ognie i klecili szałasy dla ogrzania się i spoczynku, lecz sukni z siebie nigdy zwlec nie mogli. Jeden z nich zawsze czuwać musiał, aby zaskoczonomi[1] nie byli. Nie obeszło się téż bez obłędu, który czasu dosyć kosztował, nim się znowu znaleźli, gdzie było potrzeba. Gościńców naówczas mało miał kraj jeszcze; latem stały za nie rzeki i one najlepiéj drogę wskazywały,[2] Zimową porą, instynktem, rozpytywaniem ba i gwiazdami nawet kierować się niekiedy musieli.
Żaden jednak wypadek groźniejszy przez cały przeciąg podróży się nie trafił. Jurga i Andruszka, oba myśliwi namiętni, kilka razy na widok zwierza nie wytrzymawszy puścili się za nim, służył on im za strawę, bo jéj kupować po osadach nie chcieli. Chleba trochę mieli w sakwach, a konie musieli karmić u cudzych stogów, gdy się u osadników nie dało owsa dostać. Rumaki zarówno jak jeźdzcy wytrzymałe, niewiele ucierpiały w podróży, lecz i one i ich panowie tęsknili już ostatniego dnia za ogniskiem, ciepłym pokarmem i wypoczynkiem i upatrywali, rychło się ten przyobiecany Tyniec okaże...
Opat Aron dał im własną ręką zapisany zrzynek pargaminowy, pod pieczątką swą, do zastępującego go ojca przeora. Wiele na nim jednak pisać nie mógł i nie chciał, zlecił więc Andruszce, by resztę ustnie opowiedział.
Chociaż mieli nadzieję dnia tego dobić się do klasztoru, noc ich raz jeszcze w lesie zaskoczyła... gdyż Kraków chcąc pominąć, gdzie się widzianymi być obawiali, nadto się daleko w gąszcze puścili. A że przybycie po nocy do nieznanego miejsca zdało się im nieprzystojném, musieli szałas stawić i do dnia w nim czekać.
Mróz nocą wziął ostry, lecz niebo się wyjaśniło na podziw pięknie, i gdy zrana się do koni zerwali, nowy w nich duch wstąpił. Zaledwie wyruszyli z noclegu, z wielkiém podziwieniem swojém, o staj kilkanaście z lasu się wydostawszy, na urwistém wzgórzu nad rzeką zamarzłą teraz, ujrzeli w ogrodzeniu budowle, a nad niemi wysoko krzyż, który im Tyniec zwiastował. Zdala słychać było odgłos klasztornego dzwonka. Słupy dymu podnosiły się nad dachami. Z niewymowną pociechą w duszy, czując się ocalonymi, popędzili konie, by się co rychléj dostać pod dach gościnny.
Nie było trudności z przebyciem lodu, a dobra droga, wyjeżdżona, którą widać drzewo z lasu wożono, poprowadziła ich do bramy.
Była ona dosyć warowną wprawdzie, nie bez myśli o jakimś nieprzyjacielu, opatrzoną częstokołami i ostrem zaborolem, lecz nie wyglądała pokaźnie. Na mur czasu jeszcze nie stało. Przez te wrota na zewnętrzne dojechali podwórze, z którego furta druga prowadziła do właściwego klasztoru. Pozsiadali tu z koni i prowadząc je w rękach, podstąpili ku zapartym wrotkom. Te się jednak natychmiast otworzyły i stróż w odzieży ciemnéj ciekawemi mierzył ich oczyma. Był to braciszek, który już trochę języka rozumiał, i gdy mu Andruszka opowiedział, że są od opata posłani, a z przeorem mówić potrzebują, wnet od nich konie pobrano, a ich samych do foresterium wpuszczono.
Gospoda ta dla obcych pustą była, ale gotową na ich przyjęcie. Ogień się palił na kominie i z wielkiéj téj izby widać było drzwi kilkoro, do osobnych cel prowadzących.
Ogromny stół, na którym parę kuflów cynowych zapomniano, na ścianie wizerunek Chrystusa, ławy i parę stołów, podłoga matami wysłana... oto wszystko, co w gospodzie znaleźli. Zaledwie do niéj weszli, gdy czarno ubrany, z wesołą twarzą, oczyma ciemnemi pełnemi ognia, rumiany, z wyrazem jakiegoś spokoju i szczęścia, którego Jaksowie dawno już nie spotykali na ludzkich obliczach, ukazał się na progu młody nowicyusz.
Widocznie obowiązkiem jego być musiało gości tu witać i przyjmować. Francuz rodem, nauczył się był jako tako języka i sam dobrodusznie śmiał się z własnéj mowy. Przywitawszy Jaksów, spytał czyby głodni nie byli i zarazem oznajmił, że o. przeor jest w chórze, a za chwilę, gdy się skończą modlitwy, przyjdzie do nich. Zajął się zaraz bardzo pilnie przybyłemi i z wielką troskliwością o drogę, o któréj niebardzo mówić mogli, rozpytywać począł.
Obowiązki gościnności zarazem i ciekawość poznania tego kraju, którego jeden tylko widział zakątek, pobudzały młodego kleryka do rozmowy, trudnéj dla niego, bo choć już wiele języka miejscowego się poduczył, brakło mu samemu wyrazów, a mowę Jaksów nie zawsze mógł zrozumieć. Lecz ze skromnością i pokorą dziwną, z łagodnością dziecięcą patrzał w oczy młodym gościom i usiłował odgadywać co mówili. Oba Jaksowie jak na dziwne zjawisko patrzyli na tę postać zupełnie dla nich nową, w któréj młodość łączyła się z takiém pomiarkowaniem i rozumem. W rycerskim stanie szumiał ten wiek właśnie najgorętszą butą. Dziwiła ich także wesołość i wyraz spokoju w kleryku, którego stan wyobrażali sobie pełnym ostrych prób i nieustannych umartwień.
Kleryk Odon zabawiał ich jak mógł i umiał, dopóki wreszcie nie zbliżył się czas wychodzenia z chóru. Z uśmiechem wymknął się żywo, oznajmując im, że idzie o przybyciu ich opowiedzieć przeorowi.
Niedługo téż razem z klerykiem ukazał się ks. przeor w czarnéj sukni i płaszczu, jakiego benedyktyni w chórze używali. Był to niemłody już ale czerstwy mężczyzna, pięknéj postaci, w którego rysach to samo uspokojenie błogie malowało się, jakie ich na twarzy młodego chłopaka zdziwiło. Było ono jakby charakterem téj familii zakonnéj, o czém się późniéj przekonali. Ostre życie okrywał ten wyraz wewnętrznéj ducha spokojności i wesela.
Andruszka pozdrowiwszy pocałowaniem ręki o. Benedykta, oddał mu pargaminowy zwitek opata. Poszedł z nim do okna przeor i chwilę poczytawszy, klerykowi dał znak, ażeby się oddalił. Z pisma wiedział, że się na osobności z przybyłemi rozmówić było potrzeba. O. Benedykt, acz od lat już kilku żył w Tyńcu i z językiem się obył, równie trudno jak kleryk mógł nim mówić. Nie poszło więc łatwo porozumienie, chociaż bystry umysł wielu się okoliczności domyślić potrafił.
Zrozumiał przeor, że miał tu ukryć przysłanych, nie narażając ich na spotkanie z rycerstwem i osobami do dworu króla należącemi; w kartce stało, iż dobrzeby było, jeźli nie obu to zdolniejszego z nich próbować jakiegoś nauczyć języka, z którymby w podróż do Włoch wybrać się było można. Jaksowie prosili, w obawie nie tak o siebie jak o tych, co ich ocalili, by się jak najmniéj pokazywać mogli i pozostać w ukryciu.
— Żadne wam tu niebezpieczeństwo nie zagraża — odezwał się przeor. — Zimą zwłaszcza do klasztoru mało kto uczęszcza z osób rycerskiego stanu... Dla niepoznaki moglibyście włożyć suknie nowicyuszów, ale i to nie jest potrzebném. Gdyby ktoś do klasztoru przybył, zawsze się ukryć możecie i w celi waszéj, którą wam wyznaczę, pozostać...
Natychmiast więc dał o. Benedykt młodemu klerykowi, powołanemu z sieni, rozkaz, ażeby się zajął umieszczeniem dwu braci. A że z życiem zakonném obeznać się i zastosować doń musieli, kazał im pokazać klasztor i objaśnić, jak dzień tu był rozłożony.
Z wielką uprzejmością młody kleryk jął się zaraz spełnić rozkazy, zabierając z sobą Jaksów, naprzód do wyznaczonego im mieszkania.
Nie postawiono ich jednak w celach zakonników, szczupłych i tylko na godziny pracy i modlitwy cichéj przeznaczonych, lecz w jednéj z izb gościnnych, w któréj osobne posłanie mieć mogli.
Zakonnicy krótkie i przerywane snu godziny spędzali we wspólnéj sypialni. Reguła ich zmuszała wstawać do chóru i nocą. Dla Jaksów znalazła się komnata czysta, z oknami ku Wiśle zwróconemi, w któréj komina nie brakło i na posłanie miejsca. Mieli téż stół i ławy, a naówczas niczego już więcéj nie potrzebowano. Zniesiono tu ich juki podróżne i po długiéj jeździe, w ciągu któréj ni razu się przebrać nie mogli, pierwszy raz przeodzieli się i z ciężkich kaftanów wyzwolili. Kleryk im we wszystkiém wesoło, po bratersku posługiwał, usiłując rozchmurzyć czoła i natchnąć dobrą myślą.
Kilka razy wchodził i wychodził, nim w pogotowiu byli, posiliwszy się tém, co im tu przyniósł do zjedzenia, a co się im dziwnie smaczném wydało, tak byli wygłodnieli; naostatek zabrał ich z sobą, ażeby wedle rozkazu przeora całą tę osadę klasztorną obejrzeć mogli.
Wszyscy których tu spotykali, nawet do najcięższych posług użyci, mieli na sobie suknie zakonne, wszyscy téż mieli te twarze jasne i uśmiechami ożywione, które tak Jaksów dziwiły. Mijając nie mówili nic, gdyż milczenie panowało w ogóle w klasztorze całym, zdumiewające dla przybyszów, ale wejrzenia i oblicza zdawały się witać przyjaźnie.
Kleryk Odon, jak mógł i umiał tłumaczył Jaksom to, co im okazywał. Naprzód wprowadził ich do kościółka, który choć mały był naówczas, choć skromny, dosyć jednak ozdobnie wyglądał, dzięki szczodrobliwości króla i kunsztowi samych ojców. Tu pomodliwszy się przed wielkim ołtarzem, za którym był chór zakonny, i rzuciwszy okiem na dwa boczne, misternie złoceniami przyozdobione, wyszli naprzód do wielkiéj wspólnéj izby jadalnéj. A trafili właśnie w chwili, gdy całe zgromadzenie w milczeniu za długim stołem siedziało. Na małém wywyższeniu młody kleryk w wieku Odona, w języku Jaksom niezrozumiałym, czytał coś z księgi.
Zakonnicy razem wszyscy zebrani byli, oprócz przeora, który miał miejsce osobne i siedzenie wywyższone, a na usługach jego stało dwu kleryków. Młodzież wdrażała się w ten sposób do karności i pokory. Na ścianie wizerunek Chrystusa i kilka innych mniejszych obrazów na złoconych deskach, zdobiły ciemną i nizką jadalnię, widocznie tymczasowo skleconą.
Ztąd szli do podobnéj jéj izby sypialnéj, jeszcze uboższéj, bo to co się tu posłaniem zwało, ledwie na imię to zasłużyć mogło. Rzucona na deskę garść słomy, suknem grubém pokryta, stanowiła łoże mnisze... Wielki komin w pośrodku ściany starczył na ogrzanie izby zimą.
Przechodząc potém długie chodniki i podsienia, z których drzwi do celi zakonników widać było, kleryk im kilka tych mieszkań pokazał.
Niemal w każdém z nich znaleźli zdumieni jakiś przybór i narzędzia rzemieślnicze, których użytku nie mogli odgadnąć. Obok mnogich godeł religijnych widać było warstaty, dłuta, siekiery, krawieckie nożyce i t. p. Nie było i jednego z ojców, coby nie miał zajęcia.
Brat Odon tłumaczył im z uniesieniem, jakie oni tu spokojne, szczęśliwe, niczém niezamącone życie prowadzą, czas dzieląc między modlitwą a różnemi robotami.
— Latem — dodał — to wozimy, budujemy, sadzim, siejem, żniemy i gospodarujemy aż miło...
Pokazawszy im w głównym gmachu co było najciekawszego do widzenia, z oczyma promiejącemi nareszcie zapytał, czyliby i najpiękniejszéj a najdroższéj pracowni oglądać nie chcieli? Nie zrozumieli oni tego zrazu, bo w jednéj z cel już widzianych pokazywał im Odon złotniczy warstat, srebro i złoto, które jeden z braci misternie rzeźbił i kuł z nich najpiękniejsze naczynia, kamieniami nasadzane.
Zdało się im, że po złocie i klejnotach nic już równie szacownego widzieć nie było można. Odon mówił im o czémś, czego ani się domyślać ni zrozumieć nie umieli. Tém mocniéj obudziło to ich ciekawość i zdumieli się mocno, gdy wpuszczeni do obszernéj i światłéj izby, nie dostrzegli w niéj więcéj nic nad kilka polic drewnianych zapełnionych czémś, co późniéj okazało się — księgami, jakie oni tylko po kościołach widywali. Ogromny stół w pośrodku kilką pulpitamł[3] opatrzony, zarzucony był kartami białemi ze skóry wygładzonéj i jasnéj, na niektórych z nich widać było poczęte malowania i złocenia. Obok stały małe skorupki różnéj barwy, pęzle i przyrządy do pisania. Kilka ksiąg dużych, które przepisywano, leżało także na stole. Młody Odon z uwielbieniem spoglądał na tę pracę, któréj piękności rycerze wcale ocenić nie mogli. Złocone rysunki, niektóre figury świętych wprawiały ich w podziwienie, lecz zakrytém było znaczenie tych skarbów dla nieświadomych pisma wojaków.
Na ścianie biblioteki, gdyż tak się nazywała izba kopiistów, wisiał obraz ojca zakonu św. Benedykta, na złoconém tle, z księgą w ręku, wystawującą regułę zakonną i oznaczoną wyrazami, od których się ona poczyna (Ausculta o fili). Odon wskazał im ten obraz i starał się go wytłumaczyć, a uśmiech jego twarzy i wesołość był najlepszym komentarzem do słów, które nad nim stały u góry:

Ipse fundator placidae quietis.
(Sam to założyciel miłego spokoju.)

Wszystko to mieściło się w głównym gmachu klasztornym, lecz otaczały go liczne zabudowania, które kleryk im z pewną chlubą chciał koniecznie pokazać wszystkie.
Tuż obok była szkoła klasztorna, gdzie klerykom wykładano nauki wyższe, między któremi już i matematyczne pisma Gerberta, jego Abacus i zabawna Rithomachia miejsce znalazły. Uczono pilnie muzyki, któréj wówczas wyższą daleko wagę nadawano niż dzisiaj, wprawiano się w komput kościelny, bo ten niezbędnie każdemu duchownemu był potrzebnym. Izba szkolna pustą stała o téj godzinie, ławy tylko i siedzenie nauczyciela, otoczone niemi, nadawały jéj odrębny charakter.
Szkółka dla ubogich dzieci i sierót przychodzących, o które naówczas nie było łatwo, znajdowała się po za tynem klasztornym. Żaczkowie bowiem przynosili z sobą wewnątrz klauzury zbyt wiele wrzawy, która nabożeństwu częstokroć zawadzała.
Opodal od głównéj budowy widać było młyny, żarna, piekarnie, kuchnie, drewutnie, wszystko w porządku największym i wszędzie czarne suknie mnisze, wesołe ich twarze, wszędzie uroczystą ciszę i ład dziwny.
Gdy tak, obszedłszy wszystko, nareszcie znaleźli się znowu Jaksowie w swéj izbie sami z sobą, a brat Odon pożegnał ich wesoło, obiecując i nadal służyć za tłumacza i pomocnika, długo nie przemówili słowa do siebie.
Nie było na pozór nic tak bardzo dziwnego w tém, co im tu okazywano. Nieskończenie wspanialszy był dwór królewski, bogactw widzieli w życiu i na wojnie stokroć więcéj, a przecież to co tu oglądali, było dla nich nowém i zdumiewającém, jak gdyby świat jakiś nieznany odkryli.
Cała ta „rodzina“ wedle wyrazów Odona, złożona z ludzi obcych narodowości, różnych krajów i języków, tak doskonale jedném prawem miłości spojona, szczęśliwa, uśmiechnięta, spokojna, pracująca tak ochoczo około robót, które się Jaksom wydawały ledwie dla niewolników przeznaczone... cisza i ład pod tym dachem, tryb cały zakonnego żywota, wprawiał ich w niezmierny podziw i osłupienie.
Odon im téż wytłumaczył, że się oni zwali „rycerzami Chrystusowymi“ (Milites Christi), nowe więc całe rycerstwo, którego nie znali dotąd, mieli przed sobą. Żaden z nich, choć często spotykali duchownych, nie widział dotąd klasztoru i nie znał życia jego.
Dla nich ono zdala wydawało się karą okrutną i więzieniem nieznośném, tu zaś spotykali ludzi, co wedle wyrazów kleryka, nietylko szli dobrowolnie, lecz gwałtem się wpraszali do rodziny i widomie w niéj i z nią szczęśliwymi byli. Dla wojaków Bolesławowskich, młodych a butnych, nawykłych do niepomiernéj, dzikiéj swobody, było to niepojętą zagadką. Żaden z nich drugiego nie śmiał zapytać o nią, badali się oczami.
— Ha! — odezwał się Jurga wreszcie, spozierając ku bratu — jeden Bóg wiedzieć to raczy, jak nam tu długo żyć przyjdzie... Ludzie jacyś dobrzy i przyjacielscy... a no... życie?
— Tsyt! lepsze niż w ciemnościach na poznańskim tumie — odparł starszy. — Tobieby się bo chciało... Sieciechównę zabrawszy w lasy gdzie ujść z nią, i siedzieć po staremu między kuflem a polowaniem i wesołemi druhami, albo na wyprawę ruszyć... Ale — nie rychło do tego przyjdzie...
— Cóż my tu z niemi robić będziemy? — spytał Jurga. — Jeść, pić i spać?.. albo z tym młodzieniaszkiem gawędzić?.. Modlić się... i spać znowu... Za płot w las niewolno... do konia ani przystępu!..
— Przecie się nam opat jakiegoś języka uczyć kazał — przerwał Andruszka — a ja nie jestem przeciw temu... to się i na wojnie przydać nieraz może...
Zadumali się oba.
— Jak ci się zda? długo to potrwać może? — spytał Jurga.
— Zda mi się, że nie krótko — rzekł Andruszka — gdyby to nie zbyt długo miało się ciągnąć, w Poznaniuby nas przetrzymali...
— Ale juści w las chyba czasem na łowy nam będzie wolno... — dodał młodszy, któremu swoboda smakowała, i westchnął.
— Ja o to przeora nawet nie będę śmiał pytać... — rzekł Andruszka. — O półtorej godziny od Krakowa, gdzie namiestnik królewski siedzi... a koło niego i ludzie się odedworu kręcą... nużby nas kto poznał?..
Smutna taka rozmowa pociągnęła się do wieczora. Z izby swéj słuchali bracia, jak dzwoniono na modlitwy, słyszeli jak szli na nie i wracali zakonnicy. Wieczorem przyniesiono im znowu posiłek skromny, ale dostatni, taki jakiego używali mnisi sami, którzy mięsa czworonożnych zwierząt nigdy nie jedli, dwoma daniami się ograniczali, lecz mieli oprócz tego chleb, miarkę wina i owoce latem. Tu piwo i miód zastępowały kosztowny napój zachodni. Pochlebiali sobie wprawdzie benedyktyni, że klimat ostry zwyciężą i winnice zaprowadzić będą mogli, lecz szło to oporem i powoli.
Po wieczerzy Odon im życzył wypocząć za długą i nużącą podróż, i pożartowawszy z nimi wesoło, zostawił samych.
Nazajutrz tenże miły przewodnik oznajmił im mszę świętą i zaprowadził do kościółka na ranną, zrozumiawszy to, że się z obcemi spotykać nie mieli. Po nabożeństwie wezwał ich do przeora.
Miał czas o. Benedykt i w piśmie opata się rozczytać, i rozmyśleć lepiéj, jak z braćmi postąpić.
Mieszkanie jego, do którego weszli, obszerniejsze, bo w niém dostojnych częstokroć gości musiał przyjmować, ozdobniejsze od cel innych było, tylko większą ilością godeł religijnych i świętości... Stół zajmowały pargaminy i księgi, które się rozsyłały kościołom, sprzedawały biskupom i nowo fundującym klasztorom. Tak samo obrazki i naczynia wyrabiane przez braci kunsztami zatrudnionych, szły na podarki i zamiany.
Opat przyjął ich z uprzejmością, ale powagą ojcowską.
— Dzieci moje — rzekł — widzieliście już wczora, że my tu wszyscy nietylko usty, ale i rękami Boga chwalimy, robiąc każdy co kto umie i może... Wyście stanu i rzemiosła wojennego ludzie... Co wy tu poczynać będziecie?.. W bezczynności żyć, sroga to kara, któréjbym wam chciał oszczędzić...
— Ojcze przewielebny — rzekł uśmiechając się Andruszka — my oprócz oszczepem i mieczem robić, a końmi toczyć, nie umiemy bo nic, a uczyć się i zastarzy jesteśmy... i...
— No... i ochoty pewno, jako rycerze, nie macie... — podchwycił przeor. — Na modlitwie, choćby ona zdrową dla duszy była, nie wytrwacie po dniach całych...
Patrzał na nich ciekawie, bracia stali z oczyma spuszczonemi.
— Języka się nam jakiegoś uczyć przykazał ks. opat, ojciec i dobroczyńca nasz — rzekł Jurga — bratu mojemu starszemu możeby to było ciężko, jam gotów, bylebym kogo miał...
— Rzymskiéj mowy potrzebaby wam, gdy pono do Rzymu iść za pokutę macie... — odezwał się przeor. — Chcecie więc?
— Słuchać musimy rozkazu opata — dodał Jurga.
Nie szło o czytanie i pisanie, których laików naówczas prawie nie uczono, a rycerze nawet uważali je może za uwłaszczające dla siebie, lecz o mowę samą. Do téj najlepszym nauczycielem wydał się kleryk Odon, którego już bracia na wstępie poznali i pokochali. Stanęło więc na tém, ażeby on w pewnych godzinach rozmową ich nauczać próbował praktycznie, co część dnia zająć mogło.
Andruszce chciało się bardzo wyjednać pozwolenie na łowy w lasach do opactwa należących, lecz tego dnia wspomnieć jeszcze nie śmiał przeorowi o gorącém żądaniu.
W istocie żal mu było brata, a Jurga potajemnie to samo żądanie i myśl miał, przy danéj sposobności, rozrywkę tę wyjednać dla Andruszki. Odrazu w tak dobrych byli stosunkach z młodym klerykiem, iż oba się spodziewali z jego pomocą wyjednać zezwolenie.
Tymczasem zabawką było rozglądanie się w owém życiu klasztorném i chodzenie około koni, które tak cudownie ciężką podróż wytrzymały. Z mnogich stad, jakie niegdyś mieli, dziś zostały im tylko te dwa niepoczesne, grube koniska, wzięte gdzieś z pod prostych pancerników i do których po odbytéj podróży przywiązali się dziwnie. Cóż wart był wojak bez konia? Najgorszy nawet drogim się stawał, gdy był jedynym.
Pozbawieni koni, czuliby się stokroć więcéj niewolnikami. Lękali się tylko, aby w końcu ciężar, jaki niemi klasztorowi przyczynili, nie zmusił do pozbycia się ich. Andruszka nie śmiał o tém mówić Jurdze, ten téż bał się zasmucić domysłem brata.
Kilka dni już upłynęło im w Tyńcu wśród ciszy i spokoju, gdy raz około południa gwar usłyszeli w podwórcach i Jurga wybiegłszy do przedsienia, najrzał przybywający orszak rycerski, cale pokaźny, przeciw któremu sam przeor wyszedł na powitanie. Nie mając czasu rozpatrywać się w nim, Jurga natychmiast się cofnął przestraszony, oznajmując bratu, aby krokiem za próg nie ruszał.
W chwilę potém Odon wbiegł z oznajmieniem, iż namiestnik krakowski przybył z rozkazania królewskiego dowiedzieć się, czyby zakonnicy co do żądania nie mieli.
Oba Jaksowie na dworze króla nie jeden raz starego Belinę, który teraz na zamku wawelskim siedział, widywali. Ulękli się więc mocno, dopytując, jaki poczet i ludzi miał z sobą, i czyby w klasztorze długo myślał zabawić?
Odon o wszystkiém przyrzekł się dowiedzieć i oznajmić. Ponieważ poczet Beliny był dosyć znaczny, przyjmowano ich wszystkich razem w refektarzu, gdzie się i kleryk mógł łatwo wcisnąć i co było potrzeba dowiedzieć.
Nierychło jednak powrócił i nie było go, aż znowu w podwórcu zatętniały konie, a cała owa drużyna namiestnicza nazad do Krakowa wybierać się poczęła. Czekali nań bracia z niecierpliwością wielką.
— Nie mogłem odejść, miłościwi panowie — rzekł wróciwszy — musiałem tam być trochę tłumaczem, bo Belina ciekawą historyę opowiadał, a o. przeor zdawał się nią bardzo mocno zajęty. Pewnie ona i wam jest wiadomą... historya to dwóch nieszczęśliwych braci, dziwnie jakoś nazywających się, podobnie do greckiego bohatera Ajaksa. Ci bracia kupca na drodze złupili i zabili okrutnie, za co ich król na śmierć skazał... Mówią, że teraz sam wielce ich żałuje, bo byli rycerze mężni, a że rodzinę mieli możną i liczną, która się od dworu usunęła, stratę król w tém poniósł znaczną...
Gdy to mówił, Jurga i Andruszka strwożeni oczy spuściwszy siedzieli, drżąc, aby Odon się w nich nie domyślił winowajców i serca do nich nie stracił. Chociaż liczba braci i czas mogły łatwo na domysł ten prowadzić Odona, nie zdało mu się wszakże, aby ci dobrzy rycerze, do których się przywiązał, takimi mogli być zbrodniarzami.
Z szczebiotliwością młodzieńczą Odon opowiedział im usłyszaną z ust namiestnika historyę, która już doszła była przez kogoś do Krakowa, o starym Tomku, co misą krwi króla miał w domu uraczyć, sam się z niego wyniosłszy i nie chcąc z nim być pod jednym dachem.
Jaksowie nie mogli się powstrzymać od gorącego wykrzyku i wzruszenia, które ich zdradzić mogło... lecz Odon znajdował to wrażenie naturalném i wyszedł zaraz upewniwszy ich, że się już nie mają obawiać spotkania z nikim.
Po wyjściu kleryka Jurga i Andruszka poczęli się ściskać, pocieszeni nieco tém, iż rodzina, co ich odpychała wprzódy, jednakże w ostatku do więzów krwi się poczuła i sprawę ich trzymała, choć już umarłymi sądząc.
Lecz wdzięczni będąc Jaksom swym i powinowatym, oba doznawali uczucia, któregoby w nich trudno się było domyślać. Żałowali króla.
Bolesław miał tę miłość u swoich wojaków, z którymi odbywał wyprawy, a nieraz u jednego legiwał ogniska, miłość niemal bałwochwalczą, któréj nawet zbytnia surowość zachwiać nie mogła. Andruszka mówił w więzieniu, iż w miejscu króla takżeby Jaksę jednego na śmierć skazał. I on i Jurga nie mieli do swojego pana żalu, kochali go jak przedtém, a teraz dowiadując się, iż śmierć ich przyczyniła mu trosk i strat, gniewali się na siebie. Niewielu wodzów umie sobie tak jednać serca, a Bolesław należał właśnie do tych, co obchodząc się często surowo, zawsze sprawiedliwie, obudzali zapał w wojakach i kochać się kazali. Pamiętna była ta z Rusią potyczka u Buga, gdy czeladź polska flaki płócząc w wodzie, na słowa się powaśniła z przeciwnym obozem, gdy Bolesława łajać począł jeden od słów ostatnich i on sam rzucił się w wodę gniewny, niepamiętny na niebezpieczeństwo. Naówczas co żyło dopadło koni, chwyciło co miało pod ręką i niespodziana walka, co się od rzucania flaków i obelg rozpoczęła, świetném skończyła się zwycięztwem.
Jaksowie litowali się w téj chwili więcéj może nad królem, do którego jak do ojca byli przywiązani, niż nad własnym losem. Ledwieby byli za złe nie mieli powinowatym, iż go odstępowali, a gdyby w téj chwili zasłyszeli o niebezpieczeństwie grożącém Bolesławowi, ważyliby się pewnie, bodaj na śmierć, by go ratować.
Z temi uczuciami sprzecznemi, i wdzięczności dla rodziny i miłości dla króla, spędzili wieczór cały na rozmowie tak ożywionéj, iż się nie spostrzegli, jak zadzwoniono na pierwszy śpiew w chórze. Była noc; zakonnicy spieszyli chwalić Boga na zaraniu... a im sen skleił powieki.
Następnego dnia odwiedził ich przeor, z którego twarzy domyślili się tylko, iż miał dla nich życzliwe usposobienie. Być mogło, iż wczorajsze opowiadania o znaczeniu rodziny podniosły ich w oczach jego.
Jurga śmielszy, skorzystał z tego dobrotliwego usposobienia o. Benedykta i wybiegł za odchodzącym w korytarz. Tu powtórnie ucałowawszy rękę jego, odezwał się pocichu.
— A! mój ojcze! mam do was prośbę wielką. Bóg widzi, nie dla mnie... o brata mi więcéj idzie... Myśmy tak do zamknięcia między czterema ścianami nie nawykli. Andruszka mi schnie, patrząc na lasy... Gdybyście pozwolili nam na łowy wybiedz...
Prośba ta była tak naturalna naówczas ze strony wojaków, iż się jéj przeor nie mógł zadziwić. Widywał on sam we Francyi nie jednego opata nawet zagorzałym myśliwym. Uśmiechnął się więc łagodnie.
— Któżby wam tego bronił! — rzekł — lecz sami zważcie, na co się wystawiacie. W Krakowie gości dużo rycerzy, co was znać i poznać mogą. Ci niemal codzień wyjeżdżają w lasy, i zapuszczają się nieraz daleko... Jesteścież pewni, że unikniecie spotkania?.. a jeźli się zetkniecie z takimi ludźmi, co was poznają... już nie siebie, ale innych narazić możecie...
— A! ojcze przeorzé! — zawołał Jurga — myć to na własném sumieniu mamy, a i o naszą téż skórę idzie... Lasy szerokie... miejsca dosyć... ucho mamy bystre, konie rącze, ani się napaść z nienacka, ani dognać nie damy...
— Cóż mam wam rzec? — odezwał się o. Benedykt — czyńcie jako chcecie, a patrzcie, byście w nieszczęście nie popadli...
Jurga jeszcze raz w rękę go pocałował i z twarzą uśmiechającą się do izby powrócił. Chwilę siedział naprzeciw brata u ognia.
— Hej, Andruszka — rzekł figlarnie — co to tu za lasy dokoła! mnisi w nich nie polują!... co tu zwierza być musi!..
— Lepiéj o tém nie wspominać, kiedy nam tego kosztować nie wolno!.. — odparł starszy smutnie.
— Hm... — zawołał Jurga — dlaczego nie ma być wolno?.. Konie stoją, oszczepy i łuki mamy, zrana się w las możemy wymknąć, ani nas kto postrzeże...
— Nie kusiłbyś mnie — odezwał się Andruszka — nie godzi się, przeorby się gniewał. Obiecaliśmy mu być posłuszni...
W tém Jurga dłużéj wytrzymać nie mogąc, poskoczył doń.
— Przeor pozwolił!..
Zerwał się tak starszy, jak gdyby téjże godziny chciał na koń siąść.
— Kłamiesz! — krzyknął — mów prawdę!
— Prawdęm rzekł... — uderzając się w piersi ręką, odparł młodszy. — Przyznam ci się, prosiłem go. Wprawdzie dawał mi rady i przestrogi, ale drzwi nam nie zapiera...
— Jutro w las! jutro w las!.. — klaszcząc w dłonie począł wołać spragniony Andruszka. — Jabym się go prosić był nie ważył. Tyś dobry brat... ale jeżeli... jeżeli się co stanie...
— Cóż się stać może?
— Nuż spotkamy kogo?
— Alboż nas może pochwycić z nienacka? — odparł Jurga.
Andruszka wahał się niepewny, a znać było po nim, że pokusie ulegnie; oczy mu błyskały, poszedł zaraz do kąta, gdzie broń złożoną mieli.
— W lasach zwierza dostatkiem być musi! — począł jakby upojony. — Jutro dodnia... na łowy! jutro dodnia...
I przez cały wieczór cieszyli się jak dzieci... drżały im ręce do oszczepów... — W las! w las! — powtarzał jeden to drugi.
I po pierwszéj mszy pobiegli do stajni, a w chwilę potém już ich w klasztorze nie było.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być zaskoczonymi lub zaskoczonemi.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być pulpitami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.