Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Zmartwychwstańcy |
Podtytuł | Powieść z czasów Chrobrego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Książęcy jeśli nie królewski dwór, na pół duchowny, pół rycerski otaczał możnego arcybiskupa w Magdeburgu. Zwierzchnik duchowny nad biskupstwami otaczającemi, był zarazem arcypasterz władzcą wielkich ziem i zwierzchnym panem mnogich wassalów, którzy od niego trzymając lenna, winni mu byli służbę wojenną i posłuszeństwo. Gród arcybiskupi groźno i poważnie wznosił się u rozdzielonych ramion Łaby, obejmujących silną twierdzę, nad którą panowała katedra kośćmi świętego Maurycego wsławiona. Naprzeciw niéj wznosił się, jakby duchem nad ziemią tą panując jeszcze, wizerunek Ottona I.
Miasto ściśnięte w małych rozmiarach, składające się z krętych ulic i domostw, pełne było zawsze życia i gwaru. Stolica duchowna, gród pański, targowica u brzegów rzeki, roił się ciągle stary Dziewin przybywającymi zewsząd biskupami, cesarskiemi posły, książęty, panami i kupiectwem. Około wspaniałego na owe czasy katedralnego kościoła i pałacu arcybiskupiego, przez dzień cały snuli się pobożni pielgrzymi, pokorni słudzy, rycerstwo ze skargami... poczty wojenne książęcia kościoła, który nieraz zmuszony był miecz przypasywać do boku.
Na placu tym gwarno było do późnéj nocy, a gdy mrok padł, straż jeszcze czuwać musiała, aby między ciżbą po gospodach porządek utrzymać.
Jednego wieczora mały orszak jezdnych, wśród których łatwo było poznać duchownego, ze służbą i pocztem dla bezpieczeństwa dodanym, zbliżył się do wrót starego miasta pospiesznym krokiem, opóźniwszy się w podróży. Nie spytała straż przybywającego we wrotach, zkąd ciągnie, gdyż suknia duchowna już go opowiadała. Orszak towarzyszący nie oznajmywał znacznego człowieka. Skromnym był, a ze stroju ludzi nie umiała straż odgadnąć, zkąd jechali. Ksiądz skromnie téż i pokornie wyglądał. Lecz ktoby był się wpatrzył w twarz jego w chwili, gdy wrota mijał, ujrzałby na niéj radość wygnańca, co po długich latach do własnego powraca domu. Smutne dosyć i niemiłego wyrazu lice uśmiechnęło mu się, na widok kopuł kościelnych żegnał się pobożnie, mruczał pacierze, ale oczy świadczyły, że myślami innemi był zajęty. W miarę jak się zbliżał do rynku, oczy jego coraz żywszego nabierały blasku, konia popędzał, a gdy u drzwi dawnego opactwa benedyktyńskiego stanął, spiesznie zsiadł nie troszcząc się o konia i ludzi swych, zostawił ich u wrót, sam żywym krokiem wpadłszy do wnętrza.
W podwórcu obszernym cicho już było i pusto. Przybyły obejrzał się dokoła i ciasnemi wschodkami dostawszy się w przejście ciemne, do pierwszych drzwi zapukał.
Poruszyło się coś we wnętrzu, gość wszedł.
W sklepionéj izbie paliło się już światło, u stołu w siedzeniu poduszkami wysłaném, spoczywał mężczyzna ogromnego wzrostu, a jeszcze większéj tuszy, któremu otyłość podnieść się dozwalała z trudnością. Obiema rękami wsparty na poręczach miał zapewne myśl ruszyć się, ale wysiłku potrzebował na to wielkiego. Na stoliku przed nim widać było ogromny kufel cynowy z przykrywą i kilka grzanek suchych na misce. Twarz rumiana, rozlana, ogromna, z krótko strzyżonym włosem, świeciła rozumnemi oczyma bystremi i zaufaniem w sobie. Zmrużywszy nieco powieki siedzący usiłował poznać w mroku przybywającego, lecz nierychło dopiero, gdy się ten ruszył ku niemu, zawołał.
— Gość niespodziewany! ksiądz Petrek!.. Cóż za gwiazda szczęśliwa ciebie tu do nas przyprowadziła w porę?!
Protonotaryusz szedł do pocałowania ręki, a otrzymał uścisk braterski.
— Najmilejszy bracie — mówił otyły duchowny — oczom nie wierzę... Tyżeś to?
— Ojcze Emerardzie! ja jestem! ja... acz sam ledwie wierzę, jakem się tu mógł znaleźć, gdym najmniejszéj nie miał tego szczęścia nadziei...
— Z niczém złém przecie nie przybywacie?
— Z niczém dobrém téż! — rzekł ks. Petrek. Lecz... mogęż was o gościnę prosić tu... czy...
— Dla was znajdzie się izba — odparł stary — ludzi wyślijcie do gospody... Pełno u nas jak zawsze. Najdostojniejszy pan nasz arcybiskup nigdy od najazdu wolnym nie jest...
Ojciec Emerard mówiąc to w dłonie klasnął, nakazał milczenie przybyłemu, powtórzył ten znak i wchodzącemu braciszkowi wydał rozkazy.
— Najdostojniejszego pana naszego — rzekł odprawiwszy braciszka — dziś się ani ujrzéć spodziewajcie. Brandeburgskiego mamy gościa, z którym zgodę czyniemy, albo raczéj on z nami, cięgi wziąwszy... Cesarski posłaniec na listy czeka... Za chwilę chleb wieczorny w refektarzu dla nas podadzą, pójdziecie ze mną. Arcybiskup dziś jeszcze wiedzieć o was będzie... ale... cóż niesiecie? pokój czy wojnę?
I śmiejąc się dodał opasły Emerard.
— Niełacno z wami mając do czynienia rozeznać, czy wojna nie jest pokojem, czy pokój nie zmieni się na wojnę... Cóż, ten wasz chytry wąż, ta jadowita żmija, ten wróg nasz zajadły czyni i myśli?
— Pytacie mnie ojcze Emerardzie — odezwał się ks. Petrek — co on mówi, a nie sądźcie, bym wiedział co myśli... To co myśli, tego nie powie, co mówi, tego nie myśli pewnie... Kto go odgadnie?..
— Któż, jeśli nie wy? — rozśmiał się otyły — lecz o tém dość będzie czasu mówić jeszcze...
— Przybywam w poselstwie od niego — począł ks. Petrek. — Zdaje się.[1] że „Tragbier“ ociężał, że mu próżne z cesarstwem walki dojadły, że naszarpawszy i nachwytawszy radby się przy swéj pastwie utrzymał. Więc z pokorą śle a z prośbą, aby mu czcinajgodniejszy, najdostojniejszy arcybiskup u cesarza dopomógł do uzyskania od papieża Benedykta — korony!
Mówiący spojrzeli sobie w oczy. O. Emerard zrazu wierzyć się nie zdawał, potém wielkim śmiechem wybuchnął. I śmieli się oba, śmieli długo, jeden drugiemu przyczyniając śmiechu wesołością.
— Zaprawdę, albo sam rozum postradał — rzekł o. Emerard — lub myśli, że my go nie mamy! Koronąbyśmy mu mieli wywdzięczać za to, że nas nękać nie przestaje!..
Ruszyli ramionami.
— Z tém przybywam — odezwał się ks. Petrek — niech tak zasługi św. Maurycego duszy méj grzesznéj będą pomocne.
Wchodzący braciszek oznajmił o wieczerzy w refektarzu, w którym się klasztornym obyczajem katedralne duchowieństwo zbierało na obiady i chleb popołudniowy.
O. Emerardowi pomódz było potrzeba do powstania z siedzenia, ale gdy raz, sparłszy się o stół i ramię braciszka na nogach stanął, wysapał się, dźwignął, krokiem pewnym wiódł ks. Petrka za sobą. Braciszek przyświecał im przodując korytarzami do sali na dole, w któréj już kilkadziesiąt osób zgromadzonych było.
Długie stoły otoczone ławami przygotowane były dla gości, ale ci stali jeszcze, rozmawiając z sobą i zdając się na kogoś oczekiwać.
Zgromadzenie przedstawiało widok wcale do refektarza zakonnego niepodobny, choć godła na ścianach i mały pulpit dla lektora na podniesieniu miejsce to cechowały, jako dla duchowieństwa przeznaczone.
Nie trzymali się naówczas duchowni świeccy jednéj formy w sukniach, jakie nosili, obowiązkowemi były tylko barwy skromne i ciemne, wzbronione świecidła i rycerskie przybory. Ale i w tém wiele swobody dawano, wiele młodych i do możnych rodzin należących księży wyłamywało się z praw ogólnych. Widać więc było i rozmaicie popostrzygane głowy, na których korony ledwie dostrzedz było można, i wąsy zawiesiste i brody różnie trefione, a przy nich suknie szare, bronzowe, oszywane, pasami nasadzanemi bogato ujęte, i czarne sutanny, i krótkie odzieże, przy których buty jakby do konia, ostrogami opatrzone, niczyjego nie zwracały oka. Jeden z młodszych księży, krewny arcybiskupa przyszedł tu z sokołem ulubionym na ręku, którym się lubował i drugim go okazywał, nie zbywało téż na psach, oczekujących na resztki wieczerzy.
Gwar w refektarzu panował wesoły. Kilku gości świeckich wmięszanych między duchowieństwo, dodawało rozmowie rubasznego ognia, który w owe czasy zdrożnym się nie wydawał nikomu.
Przytomni na kilka kupek rozdzieleni, rozprawiali jedni o cudach i pobożnych przedmiotach, drudzy o łowach, inni o wojnie. Gdy ks. Emerard z protonotaryuszem ukazali się w progu, wiele oczów zwróciło się ku nim. Ks. Petrka nie wszyscy tu znali... Z oddalonego kąta wystąpił zobaczywszy go w benedyktyńskiéj sukni mnich i jakby oczom nie wierzył, ręce szeroko rozdjął.
Był to ten sam, która[2] ks. Petrka odwiedzał w Poznaniu, a królowi Bolesławowi uszedł w Gnieznie...
Przystąpił on żywo do przybyłego — i popatrzywszy nań długą chwilę, rzekł.
— Jakże się stało, że ja tu was widzę? wyście to...
— Jam jest! — kłaniając się odparł ks. Petrek...
— Wygnano was?
— Nie — z czcią mnie jako posła tu wyprawiono.
Skłonił się mnich z pokorą szyderską ks. Petrkowi.
— Czołem przed wami! — rzekł — nie ma na świecie przebieglejszego nad was człowieka ani droższego nam... Witajcie.
Gdy to mówili, szmer się stał i wszyscy miejsc na ławach szukając siadać poczęli. Dla o. Emerarda było krzesło wygodne w końcu jednego stołu. Obok siebie z jednéj strony posadził przywiedzionego gościa.
Na kazalniczce ukazał się młody kleryk, któremu drugi przyświecał. Wszyscy powstali, uciszono się, czytano błogosławieństwo stołu i modlitwę.
Lecz na tém się czytanie skończyło, bo zgromadzenie téż milczenia zakonnego zachowywać nie myślało, i gdy kleryk zszedł z miejsca, rozmowy gwarne i śmieszki rozległy się po całym refektarzu. Nalewano kufle, misy ustawione dymiły na stołach, wszystkie ręce wyciągały się ku nim. Jadło było obfite, a mający je spożywać zdawali się zgłodniali, i chwytali je chciwie.
Ksiądz, który z sokołem przybył, miał swe miejsce i tuż wbity kołek dla ptaka, zastępujący berło. Posłuszny sokół siadł na nim, dzwoniąc pętami, które mu nogi krępowały.
Z pod stołów tu i owdzie warczenie psów słychać było.
Ktoby rozmów podsłuchał — zaprawdę dziwiłby się im nie mniéj jak obrazowi tego wieczornika, podobniejszego do gospody niż do refektarza. Dwór téż arcybiskupi był niemal gospodą dla mnóstwa podróżnych.
Nie przeciągnęło się jednak zbyt długo biesiadowanie, bo godzina była spóźniona, i gdy misy a kufle poopróżniano, ten i ów wstawać począł, nieczekając na wspólną modlitwę, odmawiał ją stojąc przy swéj ławie i odchodził.
Wypróżniał się zwolna refektarz, stoły puste na pół stały, a o. Emerard jeszcze u kufla siedział z ks. Petrkiem i Benedyktynem rozmawiając. Lice jego zarumienione, oczy jaśniejsze, twarz rozpromieniona dowodziły, że i gościowi i wieczerzy rad był bardzo.
Nazajutrz rano ks. Petrek miał się stawić u arcybiskupa, a mnich pilno się dopominał, aby mu téż towarzyszyć było wolno.
Tak się dzień skończył dla posła, który nazajutrz rano, pośpieszył się pomodlić naprzód u grobu św. Maurycego. Chciał tu zaczerpnąć sił i natchnienia, aby wielkiego dzieła jak najskuteczniejszéj dokonać.
Miał bowiem tu jak najdzielniéj szkodzić Bolesławowi, a zarazem przyniesioną odpowiedź uczynić mu znośną i nieobudzającą podejrzenia. Ks. Petrek służył cesarstwu z przekonania i był pewien w sumieniu swém, iż spełnił św. obowiązek, zdradzając króla Bolesława. Gorącą więc uzbroił się modlitwą, i przejęty posłannictwem swojém, poszedł do pałacu, oczekiwać na posłuchanie.
Tu, mimo godziny rannéj, przedsienie i izby wszędzie przepełnione już były. Orszaki panów przypuszczonych do arcybiskupa, mnodzy suplikanci, ubogie duchowieństwo wiejskie — comesy i baronowie sascy, rycerstwo tłumnie się cisnęło. Dworska służba pałacowa, starała się jakkolwiek porządek utrzymać. Tłum był taki, że część jego przelewała się z przedsieni w dziedzińce.
Wyglądało to monarchicznie i wspaniale — rycerstwa było pełno, zbroi tyle prawie co czarnych habitów. Sala, w któréj arcybiskup Gero przyjmował, uderzała wielką na owe czasy wspaniałością. Dostojny pan otoczony był dworem licznym, wassalami, urzędnikami, dowódzcami wojsk swoich, dukami i baronami. Rodzaj podniesienia, krzesło jego i najbliższych osoby pańskiéj, po nad tłum zebrany do koła wywyższało i zdala widnemi czyniło. Kanclerz arcybiskupi opaci, notaryusze, sędziowie duchowni trybunału, na którego czele stał arcybiskup, w kosztownych futrach i jedwabiach, z łańcuchami na szyjach, z laskami w ręku, cisnęli się około Gerona. Sam on, podeszłych już lat mąż, sparty na łokciu siedział na wygodnéj stolicy, okiem rozumném i bystrém przyglądając się przybywającym. Rysy jego twarzy spokojne, energiczne, wydawały człowieka co wiele przetrwawszy szczęśliwie stał u kresu, i pewien był swéj potęgi.
Na skinienie jego chyliły się głowy, zwracały uszy, śpieszyli wszyscy posłusznie, okazując mu cześć i poszanowanie głębokie. Do spraw, które mu przedstawiano, choć ucha nakłaniał, skąpy był na słowa — dawał mówić, spoglądał ku swoim, jakby ich uwagę zwracał na to, co opowiadano, dozwalał swoim przybocznym zabierać głos, a dopiéro, gdy obie strony dostatecznie roztrząsnęły kwestyę, słowem ją krótkiem rozstrzygał.
Duchowieństwo w owym czasie nieskończenie większe i ważniejsze zajmowało stanowisko, niżeli w późniejszych wiekach. Cesarstwo dzieliło się z niem władzą, uposażało je obficie, nadawało mu prawa, potęgi jego nad duszami ludzkiemi używając do utwierdzenia swej władzy. Cesarz rzymski i papież byli najwyższemi panami, sędziami, zwierzchnią władzą, z pod któréj nikt się nie mógł wyłamać. Ręka w rękę szło cesarstwo z papieztwem, zakreśliwszy sobie pole działania, którego coraz więcéj jednak obejmowało duchowieństwo... We wszystkich krajach stanowiło ono jedno wojsko, jedno rycerstwo chrystusowe, mające wodza w Rzymie, naczelników w metropoliach, pułkowodzców w dyecezyach, tysiączników i sotników po całéj ziemi.
Kościół wspierał cesarza, lecz nawzajem miał w nim obrońcę i sługę. On rozstrzygał najwyższe spory i wyrokował, gdzie sam zażądał, był sędzią. Od kolebki do grobu podlegali wszyscy władzy jego. Małżeństwa panujących, dziedzictwa, następstwa, działy, wszystko się rozstrzygało przed trybunałami duchownémi, a klątwa biskupa, gdy wyrzuciła ze społeczności chrześciańskiéj, bodaj najmożniejszego pana, ścigała go aż za grób i odmawiała mu nawet pogrzebu na święconéj ziemi.
Cesarz i władza świecka właściwie był tylko pierwszym sługą i wykonawcą rozporządzeń kościoła, dzierżył on to jabłko symboliczne, którym go obdarzył Benedykt VIII, ale musiał pomnieć, że je z rąk jego otrzymał.
Arcybiskup magdeburski, dotąd miał pod sobą kościół polski i czeski i po św. Wojciechu, gdy należało następcę wyznaczyć, zesłał tam paralityka Thietmara, z ramienia swego wyznaczając go. Nie mogło mu być miłém, że „chytry Bolesław“ z pod téj wierzchniéj władzy wyrywał mu polskie diecezye, i osobną dla nich metropolię stanowił, chcąc dla niéj być cesarzem i pierwszym sługą.
Chociaż ten sam Gero zaprzysięgał w imieniu cesarza, ostatni spokój z Bolesławem, wymuszony jego zwycięstwy, i na pozór przyjacielem liczyć się musiał, nie miał nigdzie król polan większych nieprzyjaciół, zajadlejszych jak tutaj wrogów. Samo imię Bolesława, wprawiało w gniew i burzyło ich — bo mu nic uczynić nie mogli.
Ón co z mieczem szedł przed cesarzem raz w życiu — pełniąc miecznika urząd chwilowo — tym samym mieczem dobił się niezawisłości.
Z umysłu posłańcowi Bolesława ostatnie wyznaczono posłuchanie. Ks. Petrek miał czas przysłuchać się, jak dumnie arcybiskup zbywał duków, jak groził baronom, jak hołdy przyjmował obojętnie.
Dopiero, gdy wszystkich niemal odprawiono, podkomorzy dworu oznajmił wysłańca Bolesławowego, a arcybiskup skinął tylko, aby przystąpił. Upadł na kolana ks. Petrek, jako przed dawnym zwierzchnikiem, prosząc o błogosławieństwo, a następnie z urzędu rzecz swą rozpoczął. Wiedział już o celu poselstwa arcybiskup, słuchał więc na ręku wsparty, i dał mu wyłożyć sprawę, jako król przez Ottona III. cesarza danéj i przyrzeczonéj z Rzymu korony dopominając się, u najdostojniejszego arcybiskupa o pośrednictwo prosi do cesarza, u cesarza o opiekę do Ojca świętego. Wysłuchawszy Gero podniósł nieco głowę, i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Nie będę taił — rzekł — jakim sercem poselstwo to, urągające się cesarskiéj władzy, przyjmuję.
Wiem to i ja, wie cesarz, iż na przyjaźń i sojusz króla waszégo, cale rachować nie możemy. Złamał on wszystkie przyrzeczenia, zawiódł wszelkie nadzieje. „Wszystek ten stosunek z nami, połączenie się ojca jego i jego małżeństwy, ściślejsza zażyłość, więcéj nam dotąd w istocie szkody przyniosły, niż korzyści… I na przyszłość nic innego spodziewać się nie można. — Jeśli udanym pokojem na czas jakiś przyjaźnym się nam ukazuje, tysiącem praktyk potajemnych, narusza u nas miłość i zgodę, a upatrzywszy porę, czyha na zgubę naszą[3].“ Dziwne to jest poselstwo zatajonego nieprzyjaciela, który z rąk naszych, oręża przeciw nam samym się dopomina...
Skończył arcybiskup, gdy z otoczenia jego wstał merseburski biskup Thietmar, zdając się głosu domagać u pasterza, a gdy ten skinął nań, wybuchnął gwałtownie.
— Za szyderstwo i urągowisko tę prośbę chyba poczytać należy — rzekł — ażaliż się nie znamy, i nie wiemy co w sercach jest waszych? Cesarstwo nigdy w was przyjaciół mieć nie będzie, ani kościół powszechny usług powolnych.
Dał znak Gero, aby Thietmar poprzestał, i sam zakończył słowy.
— Mówimy to wam, miły bracie, jako znanemu z wierności słudze kościoła, nie żebyście to królowi odnieść mieli, i gniew jego a złość rozżarzyć, lecz byśmy sercom ulżyli, przez świadectwo dane prawdzie. Jaką zaś odpowiedź zanieść macie, o tém jeszcze radzić będziemy...
Wstał tedy Gero, a wnet i Krucyfer i dwór, kanclerz, podkomorzowie, rycerstwo, ruszyło się odprowadzać go uroczyście do komnat jego. Pokłoniwszy ks. Petrek ustąpił na stronę.
Wiedział on zawczasu co go tu spotka, o. Emerard oznajmił mu, iż tajemna narada i posłuchanie, w pobocznéj izbie na dworcu arcybiskupim, w porze poobiedniéj ma się odbyć.
Do téj narady biskup merseburgski znany z nienawiści dla słowian, i świadomości ich języka i obyczajów, został wezwany. Kanclerz, o. Emerard i mnich benedyktyn mieli téż być przytomni.
Ks. Petrek mający wiele do czynienia w Magdeburgu, wiele dawnych znajomych do widzenia, chwili nie tracił... Tu, wśród swoich, innym się widział człowiekiem, śmielszym, mowniejszym, żywszym, bo nie potrzebował ukrywać się z tém, co miał na dnie serca swojego.
Nie domyślał on się wcale, iż nawet tu, śledzić mógł ktoś za nim i każdy krok jego mieć na oku.
Izba przeznaczona dla narady, do komnaty arcybiskupiéj była przyległą, panował tu kanclerz, i pisarze, a ogromne wolumina i kodeksa, zalegały pułki do koła. U wielkiego stołu niezajęte nigdy stało wzniesione na stopniu krzesło arcybiskupie, na którém on zasiadał, ilekroć sam schodził dla spraw ważniejszych. Obok siedział już surowego oblicza, oczów dzikich, nizkiego czoła, wyrazu twarzy gwałtowny znamionującego charakter biskup merseburgski... Był to jeden z najgorętszych swojego czasu kapłanów i apostołów, ale jak to sam wyznaje, w środki łagodności nie wierzył, siłą chciał dokonywać wszystkiego.
Kanclerz był mężem większego pomiarkowania i przebiegłości, choć nie innych dla Polski usposobień.
O. Emerard żywił dla niéj też same uczucia, którym w rozmowie zwrot tylko rubaszniejszy nadawał; naostatek mnich benedyktyn z nowéj-Korbei osobisty wróg króla... także mógł tylko oliwy do ognia dolewać, a ks. Petrek, wrzekomo przybyły dla popierania interesu, wiemy jak był usposobiony.
Czekając na przybycie arcybiskupa, biskup merseburski, któremu długie milczenie było trudném, i który nieustannie coś opowiadać musiał, czegoś dowodzić, lub o coś się spierać — a był z tego znanym dobrze, zabrał głos, nie mogąc znieść myśli téj, by Bolesławowi nawet pozorną wyświadczono powolność.
— To są groby pobielane — mówił — wszyci słowianie, tak dobrze ci co się ponawracali pozornie, jak ci, co nie nawróciwszy się, udają, iż z nami chcą iść razem...
Nigdy ja tego nie pochwalałem, nawet cesarzowi, iż na Bolesława tego, najniegodniejszego — idąc, Lutyków pogan brał z sobą. To nam wówczas nieszczęście ściągnęło i niebłogosławieństwo boże! Lutycy obok naszych chorągwi z krzyżami nieśli swoją z namalowaną boginią nagą... w którą wyrostek z orszaku margrabi Hermana, kamieniem cisnął. Za to się późniéj cesarzowi skarżyli, i dwanaście grzywien dostali wynagrodzenia. A godziłoż się chrześciańskiemu panu płacić??
Nie lepsi ci których jużeśmy święconą wodą i słowem pochrzcili... Widziałem sam, że się do żelaznéj obręczy modłą[4], Honidłem ją zowiąc, i około trzód ją obnosząc.
Nie lepiéj pewnie i koło Gniezna? zwrócił się do ks. Petrka.
— Bogów ci powywracano w lasach — odparł protonotaryusz — ale ich chowają ludzie po pieczarach, a dawne swe obrzędy odprawiają pewnie. Większa część dobrze, jeżeli się przeżegnać umie.
— Tak ci jest! — potwierdził biskup merseburski — tak jest w krajach wielu, gdzie krzyże zatkięto[5], co się chrześciańskiemi zowią, a w rzeczy pogańskiemi są. Mamyż się dziwować, iż Bóg mściwy karze, iż znaki się okazują na niebie i ziemi srogie a przerażające?
— To wasza przewielebność słyszała — wtrącił o. Emerard — iż nie dawno słońce przed zajściem swém, dziwnie krwawém było i jakby na pół rozciętém widziane.
— W miesiącu sierpniu — dodał Thietmar — ukazała się nowa jakaś gwiazda obok Niedźwiedzicy, która daleko rozchodzącemi się promieniami przestrach we wszystkich obudzała.
Nigdy za naszéj pamięci nic podobnego nie oglądaliśmy... „Ale który wszystko wie, zna ją i znalazł ją roztropnością swoją“ (Baruch. III 32).
W prowincyi Turyngii czyniło szkodę trzech wilków ukazujących się razem, dotąd nigdy przez mieszkańcéw[6] nie widywanych... ludzi i bydło zajadle napastujących.
Mówił to Thietmar z przejęciem wielkiém i namaszczeniem, z wiarą głęboką, jaką wszyscy naówczas podzielali, iż te niezwyczajne zjawiska, zwiastowały ludziom straszne kary i klęski.
Sam o sobie téż pisał z mocném przekonaniem o prawdziwości wypadku, że go raz szatani we śnie zmusili do zjedzenia jakiejś złośliwéj trawy, uwarzonéj dlań umyślnie, któréj skutek ten był, że kilka ciężkich potém dopuścił się — błędów...
Nikt téż nie wtrącił słowa w to opowiadanie, ani śmiał przeczyć, dodawano raczéj do niego.
Mnich benedyktyn mówił, że w jedném z miast saskich, niewiasta urodziła dziecię z dwoma głowami, a każda z nich miała w sobie po troje oczu...
Nad wykładem mocno się zadumał biskup merseburski, lecz nie podoławszy mu na razie, wniósł tylko, iż straszliwe klęski miały spaść na świat z rozdwojenia władzy, najpewniéj duchownéj... z nowych herezyj, które oczy oznaczać bardzo mogły.
Rozpowiadano i inne budujące powieści tego rodzaju, gdy arcybiskup wszedł, poprzedzany przez pacholąt dwoje. Te drzwi otworzywszy, gdy wszyscy na powitanie powstawali — znikły natychmiast w przedsieni.
Gero sen jeszcze miał poobiedni na oczach, zwlókł się do tronu swojego, zasiadł na nim, i zagaił krótkiém słowem.
— Mówcie bracia mili, rad słuchać będę — a co duch święty natchnie... ogłoszę wam.
— Czcinajgodniejszy, świętobliwy, dostojny panie — odezwał się ks. Petrek — niech mi wolno będzie rzec naprzód słowo, nie z urzędu, lecz z sumienia.
Skinął Gero — a protonotaryusz ciągnął daléj.
— Tak jest z sumienia mówić będę. Przybyłem tu jako posłannik tego, który u pana naszego cesarza nie zasłużył na łaskę i wiarę. Niech mi to za złe policzoném nie będzie.
Tego się domagam dla uspokojenia duszy mojéj — o to proszę, a czcigodnego o. Emerarda, oraz innych tu przytomnych wzywam, aby mi dali świadectwo.
Szmer się rozszedł po izbie.
— Spokojni bądźcie!
O. Emerard rzucił kilka słów pochwały. Skłonił się ks. Petrek i ustąpił.
— Więc tedy ów niepoczciwy zdrajca i wróg, korony żąda? — odezwał się Thietmar... — i do nas się o nią odzywa? Zaprawdę zuchwalstwa większego wyobrazić trudno, aliści to nie jest więcéj niż zuchwałością, bo urągowiskiem?
— Nie urąga się on — odparł ks. Petrek, — boleje i męczy się. Potęga cesarska czuć się mu daje. Dojada mu zazdrość, bo czesi, duńczycy i węgrowie nawet już to posiedli, o co on się dopiero dobija.
— Czesi się od kościoła powszechnego, ani z pod mojego zwierzchnictwa nie wyłamują — odezwał się arcybiskup.
— Bolesław korony chce tylko na to, aby się niepodleglejszym od nas uczynić — rzekł Thietmar.
— I aby synowi — dodał benedyktyn — który siły jego mieć nie będzie, dać z nią błogosławieństwo apostolskie, błogosławieństwo, któreby uświęciło łupieże i nieprawe nabytki pieczęcią swą zamknęło.
— Cóż mu rzeczemy? — spytał Gero.
Kanclerz zażądał głosu.
— Wasza dostojność — rzekł zwracając się do Gerona — łatwo się zbędziecie natrętnéj prośby tém, iż chociażeście pośredniczyli do pokoju z Bolesławem i poprzysięgali go w imieniu cesarza, właśnie przez to, że pokój ów spokoju nie przyniósł — uczestnikami żadnych traktowań być nie możecie.
Szmer pochwalny słowa te utwierdził, a Gero głową dał znak, iż znalezioną formę odpowiedzi przyjmował.
— Na tém nie dosyć — odezwał się Thietmar — na tém nie dosyć...
[7]Jakkolwiek od łona macierzystego metropolji magdeburskiéj nieprawnie oddarto polskie kościoły, nie mniéj czcinajdogodniejszy pan nasz a zwierzchnik, musi kraj polski uważać, jako sobie podległy.
Gero znowu głowy skłonieniem prawdę przyznał wnioskowi.
— Więc i pieczołowitości jego pasterskiéj przynależy — ciągnął Thietmar daléj — czuwać nad losami tego kraju. Korony mieć on nie będzie, póki cesarz włada imperium i światem; raczéj zawczasu myśleć trzeba co czynić, by oderwane kraje wróciły do prawéj władzy.
— Święte słowa — potwierdził benedyktyn. — Matka moja dziedzictwo swoje i nasze ofiarowała apostolskiéj stolicy.
— Czyni się na dworze bolesławowskim od lat wielu wszystko, co zwycięztwo dać może cesarstwu z czasem — począł o. Emerard. Powolna to praca, trud ciężki i ofiarny, ale z pewnością do celu wiedzie. Dla czego Odę matkę waszą, z klasztoru dano Mieszkowi... nie dla tego tysiąca więźniów niemieckich których wyzwoliła, ale dla zbawiennego wpływu na dworze.
Dla czego przemądry pan Otto III. acz się dał gładkim Bolesława uwodzić słowom, zaszczycił syna jego związkiem z Ryksą, własną siostrzenicą? — Wszystko się to czyniło i czyni, aby wpływ tam nasz powoli utwierdzić i zapewnić go.
— Mało tego — rzekł cicho ks. Petrek — z pewnym wstydem i wahaniem, jest jeszcze do uczynienia coś, co dokonać śpiesznie należy. Bolesława chuci są znane, niewieścia płeć go ciągnie ku sobie, może nad nim wiele niewiasta. Emnilda królowa nie naszą jest, ani ku nam serca nie ma. Tę mu odjąć, a Odę markgrafównę, na którą już okiem rzucił — winno być celem zabiegów.
Smiała[8] ta myśl, zrazu milczeniem przyjętą została...
— Lecz jakże to się może spełnić? — zapytał o. Emerard.
— Wielce łatwo, jeżeli się ku temu ręki przyłoży — dodał ks. Petrek.
— To rzecz wasza — rzekł Thietmar — wy téż czuwać powinniście, abyście go obsadzili ludźmi nam pożytecznemi. Sprzyja nam pobożna i rozumna Ryksa, może ona ich wzywać ku sobie. — Mnożyć potrzeba tych, na których by się opierać można, a tak jak on nas, niecny, przewrotny człek, siecią swych podstępów otacza, my go winniśmy opasać wiernemi naszemi.
— Mam nadzieję w Bogu, iż to królestwo jego — mówił cicho ks. Petrek, nie ostoi się długo. Zlepek to z chrustu i gliny, purpurą na chwilę pokryty. Synowie królowéj Ody, Bezprym odepchnięty od następstwa przez ojca, Mieszko; Ruś zwyciężona, Węgry pokrzywdzone, Czesi rozdrażnieni, poganie czyhają na chwilę dogodną, rozerwą, to państwo, gdy ten co je sklecił głowę w mogile złoży.
— Amen! — zawołał Thietmar z gorącością, oby się słowa wasze ziściły, albowiem nie tylko interes cesarstwa i nierozerwanego z nim kościoła domaga się tego, nie tylko sprawiedliwość chce, ale upokorzenie nasze, czyni to konieczném: poganin ten jadowity, zmusił nas do pokoju, odebrał nam kraje, śmiał powagę cesarską nadwerężyć i wstrząsnąć nią, to pomsty woła.
Arcybiskup wszystko co mówiono oczyma i ruchem ręki potwierdzał.
— Niech Bóg nie pamięta świętemu panu Ottonowi III. — ozwał się w końcu — iż nie poznawszy się na zdrajcy umiłował go, wbił w pychę i dał mu oręż w ręce.
— Włócznię św. Maurycego! — westchnął Thietmar, nieoszacowany ów skarb, którego cudowna siła, dała temu psu wściekłemu zwycięztwo. Bo nie inaczéj jest, nią on pokonał nas, człek nieprawości pełen, wszetecznością do szpiku zjedzony.
— Przyczynia się do tego — dodał ks. Petrek — z przekonaniem głębokiem, i zasługa świętego męczennika Adalberta, którego ciało wykupiwszy, czcią otoczył. To mu jest tarczą i włócznią.
Westchnęli.
— Z samych niebios przeciw nam czerpie oręże! — zawołał Thietmar — tak przebiegłym jest poganin ów.
— Nie można mu téż zarzucić, aby wiary nie krzewił — dodał ks. Petrek — mnichów z Klunjaku sprowadzono siła, a ciągle nowi płyną.
— I służą mu, jak ten lis opat tyniecki, niegodny sukni którą nosi — rzekł Thietmar!
— Przewrotność go pobożnym czyni — wtrącił benedyktyn. — Boga mieć chce przeciw cesarstwu z sobą.
— Lecz runie przy pierwszéj burzy, to gniazdo nieprawości — wołał Thietmar — a im wyżéj je osadzono, tém haniebniéjszym będzie upadek jego.
Z kolei arcybiskup szepnął amen, a że na siedzeniu swém niecierpliwie trochę poruszył, poczęto myśleć o zamknięciu wyczerpanéj narady.
— Spieszne macie rozkazy do powrotu? — rzekł Gero — ażali nie byłoby lepiéj zwlec z odpowiedzią, w niepewności go zostawić, aby innych ubocznych starań niedopuścić.
— Rada mędrca! — rzekł Thietmar. — Nie żebym stolicy apostolskiéj, lub siedzącemu na niéj mężnemu pogromcy Saracenów, Benedyktowi, wspólnemu ojcu naszemu — uwłaczał, lecz przez Tuskulan doń trafić mogą, zabiedz. Papież ucha może dać doradzcom. Któż wie, ażali mu nie przyśle korony, uwiedziony tém, że ją Otto III. przyobiecał, że on będzie chytrze obiecywał cesarstwu podległość.
Tak jest, czcigodniejszy pasterzu — tak jest — zwlec odpowiedź?
— Nie jabym się na to uskarżał — odezwał się ks. Petrek. Zaprawdę, nie ja, co się tu mogę modlić u grobu patrona mojego osobliwego, a napawać wonią tego, co go otacza. Słabe siły moje, lecz, ażali i te, gdy ich tam nie stanie, gdy straży i pilności zabraknie — nie dadzą im nowéj mocy? Kto wie co oni tam pod niebytność moją przedsiębrać mogą? co knuć tajemnego? a któżto o tém doniesie gdzie należy?
— Słuszna co mówicie — odezwał się Gero — więc wszystko to rozważywszy na szali roztropności, odpowiedź wam damy w niedługim czasie.
To mówiąc pobłogosławił zgromadzenie, które powstało i ruszyli się z miejsc wszyscy. Milczenie panowało w izbie. Thietmar idąc u boku zwierzchnika, towarzyszył mu do komnat wewnętrznych.
O. Emerard zabrał się téż do wyjścia z widoczną radością, iż się narada skończyła.
Mnich benedyktyn posępny się wysunął, dając widzieć po sobie, iż choć więcéj mówić nie śmiał, myślał wiele i inaczéj.
O. Emerard ujął pod rękę ks. Petrka i szepnął mu na ucho.
— Wszystko to sprawy poważne i wielkiéj a największéj wagi, aliści sprawa żołądka w człowieku śmiertelnym i ułomnym, do poślednich się liczyć nie powinna. Z niego płyną siły, na chwałę Bożą się spotrzebowujące.
Tu pochylił mu się jeszcze bliżéj ucha.
— Chodź — rzekł — wino mam, ofiarowane mi z Burgundyi, koronowanych ust godne, skosztujemy go, bo takiego u Bolesława pić nie będziesz. Ten słyszę w piwo wierzy i pogański swój miód.
— Który do pogardzenia nie jest — odpowiedział cicho ks. Petrek — znam takie, które z winem w zapasy iść mogą!
— A ja ich próbować nie chcę i nie myślę, zakończył wesoły o. Emerard.
I mówiąc, skłoniwszy głowę wszystkim do koła z ks. Petrkiem razem wysunął się drzwiami bocznemi, przez korytarze ciemne kierując do celi, któréj wygodne siedzenie i cynowy ów kufel zdala mu się uśmiechały.
Gdy się to działo, a ks. Petrek z zupełnym spokojem dokonywał co zamierzył, w myśli się tylko przygotowując do powieści z jaką miał wystąpić gdy powróci — maluczki pisarzyna, człecze pokorne i nieznaczne, wychowaniec kanclerza arcybiskupiego, braciszek Arnolf, gotował z wszystkiego co się tu działo, mówiło, co ks. Petrek wypowiadał, czém grozili inni — wierne sprawozdanie. Spisane na kawałku tak zwanego „pargaminu greckiego“ (papieru bawełnianego), wklejone w okładziny kodeksu przeznaczonego dla benedyktynów w Trzemesznie, miało ono przez własne ręce ks. Petrka, z nim razem jechać do opata tynieckiego. Mógłże chytry i przebiegły protonotarjusz nawet przypuścić, iż coś podobnego z dworu arcybiskupa wynijść, a jego rąk użyć za narzędzie się ośmieli, ku przestrodze królowi Bolesławowi?
Nad kufelkiem wina siedząc ks. Petrek, choć nie wtórował, ale się uśmiechał nucącemu cichutko o. Emerardowi, starożytną, bardzo wesołą piosnkę klasztorną:
- „Bibit ille, bibit illa,
- Bibit servus cum ancilla...
- Bibit iste, bibit ille,
- Bibunt centum, bibunt mille...“
(Pije tamten, tamta pije, pije sługa i służąca — pije jeden, pije drugi, i stu pije i tysiące.)
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być który.
- ↑ Thietmar, dosłownie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być modlą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zatknięto.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mieszkańców.
- ↑ Błąd w druku; brak wcięcia akapitowego.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Śmiała.