Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Ranek był jakby dla łowów wybrany, i pod szczęśliwą wróżbą, wyjechali za klasztorne wrota Jaksowie.
Świat im się śmiał cały! Zdawało dawne powracać życie w Jaksowych borach, za owych dobrych czasów, co się tak źle skończyły.! Twarze ich jaśniały na przemiany to radością, że znowu wolném borów oddychali powietrzem, to smutkiem oblekały gdy przypomnieli, że dawniéj mieli poczet liczny przy sobie, że im własne psy radośnie naszczekiwały, a łowiecka gromada śpiewała stare pieśni myśliwskie.
Już ni téj zgrai głosu — ni tych ludzi śpiewu nigdy słyszeć nie mieli i tych domowych progów oglądać, za któremi dusznie tęsknili. Lecz po cóż boleć za tém co się wymodlić nie mogło? Uśmiechali się spoglądając na lasy.
Stały one w pogodnego dnia blasku: okryte szronem lśniącym: ciche, majestatyczne, tajemnicze, wabiąc ku sobie.
Ranek zimowy był cudny. Niedawno trochę śniegu przypadło — potém mokry śnieżek w wilgotną mgłę się zamienił, która do drzew i traw przyrosła mrozem... Każda gałązka, każde zdziebełko małe przystroiło się w białą, połyskującą szatę, i w niéj to nawet, co dla oka, pospolitych dni niewidzialném było, stało się widoczném. Las zdawał się gęstszy, gałęzie obfitsze, a na ziemi co pozostawiła jesień, odżyło w bieliźnie zimowéj, jakby wskrzesone do nowego pośmiertnego żywota.
Stały puszcze ciche, otwierając swe głębie — a nigdy może obu Jaksom nie wydały się tak cudownie pięknemi jak teraz. Konie ich teraz wypoczęte, rade swobodzie prychały i szły lekko a raźno...
Rozglądali się po okolicy dobrze, aby napowrot znaleść drogę.
Własnemi téż ślady mogli nazad dostać się do klasztoru...
W okolicy niepłoszonego zwierza obiecywało się dosyć — lecz na drobnego się nie myśleli porywać.
Czuć było las stary jeleniami, kozami, może niedźwiedziem i dzikiem. Andruszka i Jurga, jadąc spoglądali czy gdzie nie dojrzą tropu... Lecz lisie i zajęcze obojętne im były. Spieszyli głębiéj się w bór zapuścić, jakby powracali do domu. Czuli się w nim swojsko, wszystko choć w okolicy nieznanéj, zdało się im znajomém, przeczuwali niemal doliny, zakręty i gąszcze, które mieli spotykać.
Jechali cicho, czasem spoglądając na siebie i mówiąc oczyma.
— Jak nam tu dobrze!
— W klasztorze — odezwał się Andruszka — ludzie mili i gościna uprzejma — niech im Bóg za schronienie płaci... lecz zawsze to więzienie.
— A ludzie ci w niém po dobréj woli żyją, i Odon powiada, żeby swéj celi za królewskie nie zamienił pałace.
— Święci są — dodał Andruszka — a no świętych trzeba, żeby wytrzymać z niemi.
Straszne życie! każdego dnia wraca jednakowe... zawsze téż same...
Usnąć z niemi można...
— A oni weseli są i z twarzy ich widać, że szczęśliwi — rzekł Jurga.
— Inni to jacyś ludzie — odparł starszy — chyba w sobie wojaczéj krwi nie mają.
Gdy tak mówili rozpatrując się po lesie, Jurga syknął wskazując tropy świeże. Poznał w nich pisanie dzika, który powlekał leniwemi nogami i śnieg pokreślił za sobą.
— Oni czytają z karty — rzekł Andruszka śmiejąc się — a my lepiéj za to od nich po ziemi...
Jakbym dzika widział i miarębym jego dać gotów.
— Swieży[1] ślad! — zawołał Jurga — dotrzyjmy.
Ruszyli śpieszniéj, rozstępując się nieco, tak aby odyńca tropy w pośrodek wziąć między siebie...
W kilku miejscach wałęsający się wieprz probował ryć, ale zamarzłéj ziemi nie naruszywszy, porzucił.
Oba Jaksowie zapomniawszy już owszystkiém[2], z oczyma wlepionemi w ślady zwierza, gorączkowo doganiać go zaczęli... Zdala widać było, jak kłodę ciężką, przysiadłego ogromnego odyńca, z najeżoną sierścią, z bielejącemi kłami, z ryjem olbrzymim. Ten się nierychło, zobaczywszy ich ruszył szparko, ryknąwszy krótko, i począł uchodzić...
Zwierz był niezmiernego wzrostu, niezgrabny, ciężki, ale straszny siłą. Wpadł na zaspę śniegową, w któréj się ukrył prawie do grzbietu i wyskoczył z niéj na kłodę, przy któréj śnieg się nagromadził. Za tą chrust był i gąszcz powikłana, a z téj mu się dobyć znowu przychodziło z trudnością — gdy Andruszka dopadł go pierwszy i oszczepem żgnął po grzbiecie.
Uwiązł ci on w boku odyńca, lecz śmiertelnego nie zadał ciosu, Jurga z drugiéj strony zabierał się go dokonać, gdy rozjuszone zwierze, koniowi jego nogi przednie kłami podcięło.
Koń i jeździec padli razem tuż obok wieprza, który paszczęką krwawą bronił się wściekle... Przytomności swéj winien Jurga, że w téj chwili miecza dobywszy, uskoczył i z boku nim tak zręcznie uderzył iż dzik, krwią żygnąwszy, padł dogorywając...
Drogo to było okupione zwycięztwo, bo koń miał nogi rozcięte, a jedna z nich na skórze się tylko trzymała. Biedne zwierze tarzało się pasując z bólem i śmiercią. Jaksowie stali przerażeni wypadkiem... Konia Jurdze żal było niemal jak przyjaciela, ręce załamał nad nim.
Wiedział, że go ocalić nie potrafi i oszczędzając mu boleści, gardło poderznął, przez litość — Andruszka zsiadł ze swojego, który się żachał i rwał.
Stali niemi nad swą nieszczęśliwą zwierzyną, niewiedząc sami co z nią poczną i z sobą.
Wprawdzie oddalenie od klasztoru nie było tak wielkie, ażeby się do niego pieszo nie można było dostać — lecz odyńca nie mogli myśleć zabrać z sobą. Końby go nie udźwignął, a im obu zaciągnąć byłoby ciężko. W klasztorze téż chyba dla obcych mógł się na co przydać odyniec, bo tu mięsa czworonogich nie jadano.
Strata konia bolała obu okrutnie, Jurga czuł się winnym, i wyrzucał ją sobie. Zajęli się tak mocno doznaną stratą i rozmyślaniem co daléj robić mają — bo do klasztoru chyba powracać trzeba było natychmiast, a dzień im przepadł cały — że ani słyszeli, ani spostrzegli, gdy tuż ku nim nadbiegł konno jeździec i stanął... Nie widzieli go jeszcze, ale dwa psy bure już się im pod nogi do zwierza rzuciły.
Z nich się dopiero domyśliwszy, iż ktoś zbliżyć się mógł i pochwycić ich tu z nienacka, podnieśli oczy strwożone... Andrsuzka[3] uchodzić chciał, ale brata zostawić nie mógł.
Jeździec, którego koń sapał i bokami robił, był im szczęściem nieznany; człek już nie młody, odziany dziwnie, wyglądał dziko i stanu jego odgadnąć było trudno.
Konia miał pod sobą mierzyna grubego, okrytego zimową siercią grubą i najeżoną. Ponad nim widać było zgarbioną nieco silną budowę człowieka, okrytego kożuchem niedźwiedzim włosem na wierzch włożonym. Na głowie czapka ze łba meszki, z białemi kłami, nadawała mu straszne oblicze, z pod niéj długie pasma włosów na pół siwych i brodę na dwoje rozdzieloną, rozczochraną, policzki żółte i oczy czarne widać było... Uzbrojenie miał staroświeckie, ciężki topór, mieczyk mały, dzidę w ręku. Zgarbiony trzymał się na mierzynie i milcząc spoglądał na dwu braci i leżącego konia i dzika. Z pod wąsów można się było domyśleć uśmiechu szyderskiego, z mową wcale nie śpieszył. Stał jakby był w domu i jakby czekał by go ci obcy pierwsi zagadnęli. Oni téj najmniejszéj do tego nie mieli ochoty.
Wreście, nie pozdrowiwszy ich po chrześciańsku, co ich uderzyło obu, stary zawołał.
— Droga zwierzyna! Zkąd wy?
Andruszce się nie bardzo odpowiadać chciało, ale był rad zbyć go.
— Byliśmy w gościnie u ojców na Tyńcu — pozwolili nam zapolować, a no łowy nie samowite...
Zmierzył oczyma nieznajomy obu — wspomnienie o ojcach i Tyńcu nie zdawało mu się do smaku...
— Pewnie królewscy jesteście, odedworu? — zapytał.
— Jesteśmy wojacy — nie dworacy — odparł Jurga.
Stary głową pokręcił.
— Co myślicie poczynać? — spytał.
— Wracać, jeden pieszo, drugi z koniem — rzekł Jurga.
— A dzik?
— Możecie go sobie wziąć, jeśli chcecie — odezwał się Andruszka — nam się on na nic nie zdał?
— Naprawdę? — spytał stary — wieprz co się zowie zdrów i wypasł się bodaj u mnie, rad mu będę.
Ale ja darmo podarków nie biorę, niedaleko ztąd moja dziura... spoczniecie u mnie. W klasztorze o smaku mięsa zapomnieliście, a i miodu oni sycić nie umieją, te czarowniki z za morza.
Ręką pogardliwie rzucił.
— Wracać bo nam trzeba — odezwał Andruszka niespokojnie.
— Wrócicie wczas, drogę wam pokażę — mówił stary, gościną ubogą gardzić się nie godzi.
I pomyślawszy dodał...
— Może nie macie ochoty iść, nie wiedząc do kogo? Stary jestem człek, którego ojcowie niegdy cały ten kraj do koła trzymali. Nasz on był. Dziś u nas nikt nic nie ma, król jeden wszystko... Nowa wiara, pany nowe, jam starych lat człowiek i żebrak...
Została mi zagroda i prawo do łowów. Resztę mnichom dano... zabiorą tu oni do koła co zechcą. Któż tu panem jeśli nie oni. Król ich pierwszy sługa.
Zdumiony Jurga wtrącił.
— Nie jesteście chyba chrześcianinem?
— Albo ja się ciebie pytam — odparł dumnie stary — z jakim ty trzymasz bogiem?
Zamilkł nieco.
— Chcecie do Starżowéj skały — rzekł po chwili — dobrze... nie... to niech dzik gnije, a wy bywajcie zdrowi... ale... po staremu... gościną się gardzić nie godzi...
Spojrzeli po sobie bracia. Niebezpieczeństwo im u tego człowieka, co się dziczył na króla i na nowe sprawy, nie groziło żadne... ciekawość brała. Skinęli ku sobie. Andruszka dziękując głową skłonił. Stary małego prostego rożka dobył z za odzieży i dwa razy krótko się odezwał.
Stali czekając, gdy dwóch ludzi z gąszczy nadbiegło z oszczepami. Głowy mieli postrzyżone, choć odrosłe i widać w nich było albo niewolników lub porabięta[4]. Powrozy mieli na plecach, oszczepy w ręku, odkryte włosy bez czapek. Stary im pokazał dzika ręką, a sam nie mówiąc nic ruszył. Jurga na konia brata skoczył z tyłu, siądzenie swe zabrawszy na plecy.
Nie mówiąc słowa prowadził ich z sobą stary Domosul Starża. Nie słyszeli o nim w klasztorze dotąd, ale człek był z buty, uporu i dzikości znany. Przez nie on włości potracił, a nie chcąc się ochrzcić, zupełnie od ludzi odłączył. Mieszkowi i Bolesławowi wypowiedział posłuszeństwo, ziemie sobie dał pozabierać i przez litość tylko do żywota go zostawiono na starym gródku, nie broniąc mu łowów, i na jego sprawy patrząc przez szpary. Szanowano w nim krew starą władyków téj ziemi dawnych, dawano mu dożywać w tém, co on swoją dziurą nazywał.
Lasem jadąc poczęli się spinać na górę, u któréj wierzchu widać było okop stary i tyny mocne. Wrota z bierwion ogromnych same wyglądały jak ściana jakiegoś gmachu. Z po za nich i wału nic widać nie było. Gdy u nich stanęli, dzidą uderzył trzykroć Domosul i szeroka furta się otworzyła, za którą wązki most na wysokich stał palach. Za nim w podwórcu tak nędzne szopy z chrustu i ladajakie klecie widać było, iż litość brała nad tym, co w nich mieszkać musiał. W pośrodku trochę pokaźniejszy dworek z przedsieniem na słupkach zdawał się być Domosulowym.
Tu téż on stanął, a wnet postrzyżone parobki, podobne tym, których w lesie widzieli, przybiegły konie zabrać do szopy.
Nic nie mówiąc Domosul wszedł do dworu, pełnego niewiast ubogo w szare płótno poprzybieranych.
Była to służba pańska, gdyż rodziny nie miał. W izbie, do któréj wprowadził, panował taki nieład, dym, walało się tak śmiecie po kątach, iż w niéj nawet posadzić gdzie nie było gości. Przeprowadziwszy przez nią gospodarz, nie mówiąc nic, przodował daléj przez komorę nielepszą, z któréj poczęli iść jakiémś podsieniem na słupach podpartém, a to się w przeciwną góry stronę zniżało i schodziło, gdzie? dostrzedz nie mogli.
Otwarł drzwi Domosul i spojrzawszy na Jaksów rzekł.
— Idźcie za mną, do staréj Jamy dojdziemy... zobaczycie starą jamę, kędy lwy spoczywały...
Odwrócił się i szedł wiodąc ich daléj za sobą. Z podsienia zstępowali jakby do lochu w górze wykutego, w którego ścianie z jednéj strony porobione były otwory, przepuszczające światło.
Zchodzili ciągle w dół, Domosul drugie drzwi popchnął i znaleźli się w izbie na pół w skale, pół w twardéj ziemi czysto i pięknie wykutéj. Gdzieś wysoko rosnące drzewa korzeniami poprzechodziły aż do podziemia i sploty ich zwieszały się u sklepienia, jakby umyślnie dla ozdoby poczepiane. Z okopcenia ścian i wytarcia znać było, że nie od dziś tu ludzie mieszkali. Z izby wielkiéj, w któréj téż kilka otworów światło dawało, drzwi w ziemi wiodły do innych znać mieszkań i kryjówek podziemnych. Po nad niemi w wyżłobieniach, z niemałém zdziwieniem ujrzeli, Jaksowie stojące nieforemne bałwanki z drzewa, z ponasadzanemi w oczach, u pasów i na głowach kamykami.
Przy jednéj ze ścian kamieniami obłożone było ognisko, na którém olbrzymie dwie suche gorzały kłody, a dym wymykał się otworem, który po nad grzbiet góry wychodził. Wszystko tu było osobliwe i dziwne, jak gospodarz tego domu. Mnóstwo skór uściełało ziemię, do ścian poprzybijane były rogi jeleni, kozłów i łosiów, na nich wisiały odzieże, futra, opony stare, broń odwieczna. Stół dębowy w pośrodku siedział na pniach wkopanych w ziemię. Zamiast ław były kute siedzenia dokoła, kożuchami pookrywane.
Domosul wprowadziwszy ich tu, słowa nie mówiąc, zwrócony ku nim, rękami obiema powitał.
— Dziwujecie się może! — odezwał się spoglądając na nich — a no mi się stare dworzysko spaliło, więcem wciągnął do jamy, kędy praszczury nasze siedziały. I dobrze mi tu... ciepło i cicho...
W istocie mimo mrozu na dworze w podziemiu czuć było aż do zbytku ogień, który je ogrzewał. Otwory pozatykane były błonami sosnowemi, cienkiemi tak, że żółtawe światełko przez nie wchodziło. Zaraz za gospodarzem wbiegło pacholąt dwoje, bosych, w kożuszkach, a tym kazano, aby wnet jedzenie było.
Siedli rozpatrując się Jaksowie, Domosul przypadł téż napół na skórach. Oręż, który wisiał na ścianach, mógł ciekawość obudzić, bo podobnego już za Bolesława nie oglądano. Były tam jeszcze miedziane miecze z rękojeściami małemi i tarcze stare, porąbane w bitwach zapomnianych; kolce, wężownice i siekiery bojowe, poosadzane na potężnych drągach, a niektóre z nich złoty drut oplatał.
Domosul zrzucił z siebie ciężkie okrycie i stanął przed nimi w kaftanie skórzanym, w którym zwykle doma chadzał.
Wkrótce téż chłopaki i stare gospodynie poczęły znosić misy z niewytworném jadłem, na dawny sposób z prosta przyrządzoném, kaszą, mięsem pieczoném i warzoném, z kubkami miodów i piwa domowego. Stół pokryto grubym ręcznikiem szarym.
Gospodarz zasiadł swe miejsce i gości do mis zaprosił. Jurdze się jednak jeść odechciało, tak mu straconego konia srogi żal było. Biedził się niepomiernie.
A dzień to już był nieszczęśliwy jakiś, bo ledwie do stołu zasiedli, gdy zdala hałas jakiś usłyszeli. Jaksom się zdawało przyjmując zaprosiny starego Domosula, iż w tém pustkowiu spotkać się z nikim nie było niebezpieczeństwa.
Gospodarz ucha niecierpliwie nastawił, goście spojrzeli po sobie. Nie było się już co taić, iż wszelki obcy przybyły mógł dla nich być zdrajcą. Odezwał się więc Andruszka.
— Miły panie, słychać jakąś wrzawę. Mieliżbyście spodziewać się gości?..
Domosul głową potrząsł, jakby nie był pewien sam.
— Muszę wam wyznać — dodał żywo Andruszka — iż, uchowaj Boże, kto z królewskiego dworu nas zobaczy, zgubieni być możemy...
Stary zmarszczywszy brwi popatrzał na nich ciekawie.
— Z mojéj jamy zdradzie wyjść nie dam — odparł — bądźcie spokojni... U mnie nie gości nigdy nikt, krom jednego synowca Jaśka z Tęczyna, któryby mnie chciał na swoją wiarę nawrócić, i wyrwać z mojego spokojnego grodziska...
— Ale Jaśko z Tęczyna zna nas! — zawołał zrywając się Jurga — jeźli on istotnie jest, uciekać trzeba...
Domosul spojrzał na nich coraz mocniéj zdziwiony.
— Nie pytałem was, coście za jedni! — rzekł — gość gościem... Zbroiliście co przeciw królowi? Tém więcéj was bronić i osłaniać będę... bo go nie cierpię...
Szmer, stąpanie i rozmowa się zbliżały, Domosul się zamyślił chwilę i ręką im wskazał na boczne wnijście do drugiéj izby. Andruszka i Jurga zerwawszy się od stołu, pobiegli się ukryć w niéj. Domosul został w miejscu.
Otwarły się drzwi i schylając się wszedł mężczyzna słusznéj urody, pięknéj twarzy, odziany starannie i bogato. Wesoło z progu Domosula pozdrowił, oczyma rzucając po izbie. Stary nie wstając i mięsa, które trzymał w ręku, nie porzuciwszy, odwrócił głowę nachmurzoną.
— Czołem stryjowi! — odezwał się wchodzący — czołem... No... ale cóż to? przerwałem widzę posiłek. Mówili mi, że macie gości. Nie widzę ich... Cóż się z nimi stało?..
Domosul kość ogryzał i wysysał spokojnie.
— Tobie co do moich gości? — spytał.
Stanął głową pokręcając Jaśko.
— Przeciem nie potwora jaka, aby ludzie odemnie uciekali... — rzekł. — Cóż to jest?
— Co ci do moich gości? — powtórzył Domosul — hę?..
Oręż i odzież zwierzchnia, którą Jaksowie zrzucili, leżały na widoku. Jaśko na nie oczyma rzucił ciekawemi i uśmiechnął się.
— Widzę, żeście mi nie radzi — rzekł wzdychając.
— Za co ja wam rad być mam? — odparł Domosul, do stołu i jadła nawet nie prosząc. — Ja inny człek niż wy, choć krew w nas jedna... Wy ludzie nowi, jam dzik stary. Albo ja wam przeszkadzam panu pokłony bić i nowemu Bogu? albo co od was potrzebuję?.. Dajcież staremu zdechnąć w pokoju... Moja nędza mi nie ciężka, a waszych skarbów wam nie zazdroszczę...
Przybyły Jaśko przybliżył się do stołu, sparł oń i widocznie oczyma szukał, gdzie mu się skryli goście, których łyżki drewniane przy misie zdradzały.
— Zaprawdę — dodał po chwili — sroga to dla mnie obraza, że się ludzie chowają lub wy ich chowacie przedemną!.. Więcbyście się wy dla nich lub dla siebie lękali czego i myśleli, że Jaśko z Tęczyna, bratanek wasz, zdradzi?
— Hej! hej! — mruknął stary jedząc ciągle — kto nie chce się sparzyć, ten w ogień palca nie kładnie...
Rzucił się trochę gniewnie przybyły.
— Jesteście dla mnie we własnym domu niełaskawi — rzekł — nicem ja wam nie zawinił, chybać tém, że się o was troszczę, gdy wy nas i mnie znać nie chcecie...
— A no... nie chcę — rzekł Domosul krótko, ciągle bardzo spokojnie chodząc około misy.
— Krwi się swéj tak odpychać i wyrzekać nie godzi! — stęknął Jaśko.
— Kiedy ta krew się własnego starego obyczaju wyparła — mruknął Domosul — i do wrogów przystała...
— Do jakich wrogów! — wybuchnął Jaśko. — Możecież króla naszego, wielkiego bohatera, wrogiem nazywać?
— Wrogiem go zwę!.. — potwierdził Domosul — nietylko moim, ale wszystkich, którym ta ziemia miła. Co ojciec jego rozpoczął, on dokonał... oddali nas w ręce niemców...
— A któż kiedy szczęśliwiéj z niemcami wojował nad Bolesława? — począł gorąco Jaśko — a komużeśmy to winni, że nas sąsiedzi szanują i drżą przed nami?..
Domosul drgnął tylko.
— Czekajcie końca — zawołał — czekajcie końca.
Jaśko wzruszony począł się przechadzać po izbie mrucząc. Parę razy przesunął się około drzwi, za któremi stali Jaksowie, wpatrując się w nie, jak gdyby czuł, że za niemi są ukryci. Stanął przy nich na chwilę, a że izdebka była mała, uchem myśliwca i wojaka oddech ich może usłyszał i uśmiech mu przebiegł po ustach.
Domosul obejrzał się trochę niespokojnie, gdzie stał bratanek jego, który ruch ten spostrzegł. Jaśko jednak nie ustąpił.
— Tameście waszych gości zakryli przedemną? — rzekł ręką na drzwi wskazując. — Cóż to, chyba zbóje są i mordercy jacy, że się oczów czystego człowieka obawiają?..
Jaksowie słyszeli te wyrazy wymówione tuż blisko i zakipiało w obu. Jurga byłby może wyskoczył z kryjówki, gdyby go Andruszka nie wstrzymał gwałtem.
Domosul nie odpowiedział nic.
— Nie za kogo innego mam gości waszych, jeno za ludzi bez czci i wiary, gdy się ukrywać potrzebują przed Jaśkiem z Tęczyna...
Tych wyrazów domawiał, gdy Jurga wyrwał się i stanął przed nim.
Na widok człowieka, o którego śmierci był przekonanym Jaśko, bo o niéj szeroko głoszono wszędzie, cofnął się oniemiały i przestraszony, jakby widmo z grobu wstające ujrzał.
Andruszka nie został za bratem, w milczeniu wyszli oba i dumnie słowa nie mówiąc, groźno wpatrzyli się w przerażonego gościa.
— Jaśku z Tęczyna — odezwał się Andruszka — jeżeliśmy się skryli przed tobą, to nie dla własnego bezpieczeństwa... Winniśmy życie ludziom litościwym, co nas ocalili bez wiedzy króla... czynimy to dla nich, iż się nie pokazujemy... Chcieliście nas widzieć, macie... ale wiedzcie to, że jeżeli nam nie dacie słowa i przysięgi, że nie wydacie nas... życie wam wziąć musimy...
Jaśko stał jeszcze nie mogąc przyjść do siebie z wielkiego zdumienia. Patrzał i oczom nie wierzył, słuchał i nie wiedział, co trzymać o tych dwu nieboszczykach. Pojąć mu było trudno, by króla oszukać ktoś śmiał dla ich ocalenia. Znał on Bolesława...
Za Andruszką Jurga powtórzył.
— Słowo nam dajcie... lub...
— Nie potrzebujecie mi grozić!.. — zawołał Jaśko. — Nie jestem królewskim dziesiętnikiem i pachołkiem, ale wojakiem jak wy... Biliśmy się nie jeden raz obok siebie... cieszę się, żeście ocaleli, a zdradzać was, niech mnie Bóg broni wszechmogący...
Innego słowa nie potrzebowali Jaksowie i wnet z nim ściskać się zaczęli. Zatém, choć Domosul sam jedząc za stół nie prosił synowca, siedli wszyscy do mis.
Jaśkowi pilno się było dowiedzieć o cudownéj braci przygodzie.
Lecz zaledwie dopytywać zaczął, gdy Andruszka przerwał.
— Nie badajcie nas... nie możemy mówić nic nad to, iż nas widzicie przy życiu... Tajemnica to nie nasza.
— Lecz cóż myślicie z sobą? — odezwał się Jaśko. — Uchodzicie do Ugrów, czy do Czech? do nieprzyjacielskiego kraju?
— Nie — rzekł Jurga — kryjemy się czekając szczęśliwszéj godziny, a do obcych nie myślimy iść... choć dzisiejszy dzieńby nas nauczyć winien, jak się to schować od oczów ludzkich trudno i jak borsuka z jamy można słowem wykurzyć...
— Jeżeli w téj okolicy myślicie się ukrywać — dodał Jaśko — ja wam téż w Tęczynie ofiaruję chętną gospodę...
— Za serce dobre niech Bóg płaci — rzekł Andruszka — a no, nie godzi się nam włóczyć po świecie. Przed wami wyznać możemy, żeśmy gośćmi na Tyńcu. Wyprosiliśmy się na łowy... Konia Jurdze raniony dzik podciął... i tuśmy na chwilę się schronili... ale do klasztoru powracać trzeba. U was téż z Krakowa rycerstwo gości często i skryćby się było niepodobna.
— Kąt juściby się znalazł — odparł Jaśko — ale nie chcę gwałtu wam zadawać... Tylko mi na jedno pozwolicie, abym z pod jeźdźca którego z moich najlepszego konia wziął i Jurdze dał za zabitego. Pieszego mi żal...
Nie wymawiał się od ofiary Jaksa.
— A myślicie — przerwał Domosul — że u mnie już i konia zapaśnego nie ma? Jam tu przecie pierwszy zdaje mi się. Ubogi jestem, prawda, pozabierali mi królowie wasi com miał nie od nich, ale od ojców naszych... tyle jednak zostało, że się jeszcze pieszaka na co ma wsadzić.
Wszczęła się tedy rozmowa żywsza. Jaksowie, choć niedawno przybyli, ciekawymi byli dowiedzieć się, co się na świecie święciło, co w Krakowie o nich i o królu mówiono... i czy o wojnie słychać nie było.
Wzdychali do niéj wszyscy, a choć Jaksom iść na nią nie byłoby dozwoloném, dowiedzieć się o niéj pragnęli przynajmniéj.
Jaśko, który był jak oni nawykły do wypraw, westchnął usłyszawszy o wojnie.
— Już nie wiem, kiedy jéj doczekamy — odezwał się — król ociężał, obsiadły go niewiasty, otoczyli go ludzie nierycerscy. Chciałby niemcom się przyczaić, aby, jak mówią, koronę od nich dostać i na głowę syna ją włożyć... Mieszko żołnierz mężny... a no... ojca nie dorósł i nie dojdzie mu nigdy do pasa...
Potrząsł głową.
— Jam prosty człek — odezwał się Domosal — jam dziki zwierz, co siedzi w swéj jamie i świata nie widzi... prawda? tak wy o mnie trzymacie? Ale starym gdy wzrok słabnie, bogowie dają widzenie inne, co ściany przebija...
Wszystko to co oni zbudowali, w proch się rozsypie!.. Niemców myślą Piastowicze pożyć chytrością, przebierając się w ich odzież i przyjmując obyczaj... Zdaje się Bolkowi, że węża oszuka, że jaszczurkę podejdzie!.. Ja nie wiem nic... słyszę co gadają ludzie...
Bolko chytreńko kłania się cesarzowi i popija miód, pewny że podlazłszy mu pod bok, nogę podstawi... a ślepy... jak ci, których pooślepiał. Nie widzi nic! Naprowadził księdzów niemieckich, którym ręce całuje, ci za to cesarzowi donoszą jego najtajniejsze myśli. Synowa niemka, niemek pełen dwór... Nie powie słowa, nie poduma czegoby niemce nie wiedzieli... Dadzą mu pokój... do czasu, potém sypną się i podpiłowane słupy strząsną tylko, a dach na ziemię poleci...
Mówił jakby do siebie sam Domosul.
— Ochrzcili naród cały — ciągnął daléj śmiejąc się — kłaniają się wszyscy przed krzyżem ze strachu... A no... pójdźcie na Kupałę w lasy, zajrzyjcie do chat, jaki tam Bóg panem... Tam czekają tylko, aby do starego powrócić!
Wy i król widzicie tylko co macie przed sobą, spytajcie mnie co się u nas dzieje? Nie powiem wam! Po co? Co musi się stać to się stanie... poleje się krew... o! poleje...
Dziwnéj téj mowy, do któréj nie byli nawykli, słuchali w milczeniu Jaksowie i Jaśko. Gościom się ze starym gospodarzem spierać i nie chciało i nie godziło, tylko synowiec rzekł, gdy on swojego dokończył.
— Bóg nas od nieszczęścia uchowa! a dzieło króla pana naszego pobłogosławi...
Śmiechem szyderskim Domosul odpowiedział, wstając z ławy, aby świeżéj napić się wody.
— Co z wami gadać! — mruknął — jaja od kur mądrzejsze dziś...
Na rozmowie czasu dosyć upłynęło, wstali Jaksowie, do odjazdu się sposobiąc. Wstał téż Jaśko, ofiarując się dla bezpieczeństwa ku Tyńcowi ich przeprowadzić. Gdy się ze starym żegnali, uparł przecie, aby konia od siebie dał pod Jurgę, i wyszedł z nimi w podwórze, gdzie już mierzyn niepozorny stał gotowy. Za uzdę go ująwszy Domosul, cugle od niéj oddał Jurdze w ręce, głową kiwnął i na synowca nie spojrzawszy nawet, powrócił nazad do swojego podziemia.
Tak tedy w towarzystwie Jaśka ruszyli ze Skały w las znowu, a gdy się od niéj oddalili, westchnął on, zwracając ku niéj głowę.
— Domosul umrze jakim żył — rzekł — stara swoboda i obyczaj milsze mu nadewszystko... Ani króla, ani duchownych znać nie chce... Zubożał tym uporem, dał sobie zabrać i ziemię... ale się nie ugiął.
— Niewielu szczęściem takich jak on upartych przy starém — rzekł Andruszka — nikomu on oprócz sobie nie szkodzi...
— Z żupanów dawnych mało który stoi tak twardo, jak on — odezwał się Jaśko — ale ubogiego narodu, co trzyma z nim i z takimi jak on, jest dużo!.. U góry król, rycerstwo, władycy, duchowieństwo... a u dołu lud, co żyje jak żył i patrzy tylko, by wrócił do dawnéj swobody... Jeżeli Mieszko ojcowskiéj nie będzie miał dłoni...
— Mieszko wojownik dzielny — odparł Jurga.
— Daj mu Boże szczęście — zakończył Jaśko — bo jeźli mu sił nie stanie... i my wszyscy poginąć możemy...
Wspomniał jakby z niechcenia Bezpryma i zamilkli wszyscy.
Powrót do klasztoru łatwiejszym był z towarzyszem, który się do nich przyłączył. Jaśko znał dobrze okolicę i był najlepszym przewodnikiem. Dowiódł ich więc aż do polany, z któréj gród tyniecki widać już było. Tu rozstać się musieli.
— Hej! — rzekł na rozjezdném wzdychając Jaśko — jakbym ja wam rad był, gdybyście mi przybyli w gościnę... ale... Andruszka głową potrząsa... siedźcież w dziurze zamknięci i pośćcie z mnichami... A gdy się wam zatęskni, huknijcie do mnie... choć na łowy razem pójdziemy w lasy!
— Jaśku — zawołał Jurga — a milczcie!..
Położyli palce na ustach, skinęli ku sobie głowami i Jaksowie pospieszyli do klasztoru.
Wieczór już był późny, wrota były zaparte, przeor i braciszek Odon napróżno ich wyglądali niespokojni. Ludzie, którzy drwa wozili do klasztoru, zabitego konia znalazłszy w lesie, opowiadzieli[5] o nim ojcom, ztąd domysły powstały i trwoga o Jaksów. Z widoczną więc radością wrotnik im otworzył, a młody Odon wybiegł na ich spotkanie.
— Bogu wszechmogącemu niech będą dzięki — zawołał — byliśmy o was w strasznéj trwodze!.. Nic się nie stało? dlaczego wracacie tak późno? czyście się zabłąkali w lesie?..
Braciszek nie poznał zamienionego konia, a bracia odprowadziwszy do stajni wierzchowce, cichutko wrócili do swojéj celi.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świeży.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – o wszystkiém.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Andruszka.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – parobięta.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – opowiedzieli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.