Bracia Zmartwychwstańcy/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Zmartwychwstańcy |
Podtytuł | Powieść z czasów Chrobrego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Po wczorajszéj rozmowie długiéj, zaspali Jaksowie na pierwszą mszę świętą, czego im wstyd było, a gdy obudziwszy się ujrzeli w oknie dzień wielki i słońce, poczęli się co prędzéj odziewać, aby choć na drugie nabożeństwo stawić się mogli.
U ołtarzów i w chórze na niém nie zbywało. Wiadomo, iż wedle reguły benedyktyńskiéj siedem razy w dzień zakonnicy zbierali się na modlitwę, a do południa msze jedne po drugich wychodziły. Tęsknica dojmowała wygnanym większa niż kiedykolwiek, bo wiosna się poczynała właśnie i pora do ciągnienia w pole i lasy. Gdy wróciwszy z kościoła, stanęli w oknie izby, a spojrzeli ku Wiśle, na łąki zieleniejące, na lasy pączkami napęczniałemi czerwieniejące i lśniące, niemal na łzy się im zbierało, myśląc, jak długo może potrwać jeszcze niewola i od wszelkiego świata odłączenie bolesne. Dumali tak rozprawiając po słowie, gdy Odo wszedł, pozdrowił ich obu, i do Andruszki się odezwał, że w gospodzie nieznajomy jakiś młody podróżny, domagał się usilnie widzenia z nim...
Odo zaręczał, iż w początku nazwiska i osoby żądanéj zaparł się, wiedzieć o nich nie chcąc, ale mu podróżny, całując go po rękach i płacząc niemal zaprzysiągł, iż żadnego złego zamiaru nie miał, a o bytności w klasztorze Jaksów na pewno był uwiadomionym.
Oba bracia ulękli się mocno, domyślając zdrady jakiejś — strwożył się, widząc ich pomięszanie Odo i zapewnił, że do ostatka bytności ich zaprzeczał. — Radzili więc i uradzić nie umieli, ktoby był ów młodzieniec, z opisu się domyśleć nie mogąc, a to właśnie podejrzenia zwiększało.
Po długich wahaniach ciekawość przemogła wreście i choć Jurga go powstrzymywał i zaklinał aby nie szedł, wyrwał się Andruszka do izby gościnnéj.
Tu wszedłszy, ujrzał na ławie siedzącego, znużonego drogą widocznie młodzieńca, którego lice mu się zupełnie wydało nieznaném.
Na widok Andruszki podróżny ów krzyknąwszy na głos, wstał, podbiegł i do nóg mu padł, — nie mogąc się podnieść, gdyż omdlał ze wzruszenia. Gdy Andruszka usiłował go dźwignąć z ziemi, dopiero ze zdziwieniem niezmierném acz wybladłą i schudzoną poznał w przebranym Antonię, niewolnicę swą grecką.
A że do klasztoru wchodzić nie było wolno niewiastom, wnet ująwszy ją pod rękę, wywiódł za obręb jego i tu dopiéro na ławie u furty posadziwszy, rozpytywać począł, jak się to stać mogło, iż się tu znalazła. Niewolnica zaś, niewiele mówić mogąc płakała, nogi pana ściskając i powtarzała tylko, iż mu ogołoconemu ze wszystkiego służby nie mającemu, chciała być pachołkiem, niewolnikiem, posługaczem, byle jéj od siebie nie odganiał.
Z trudnością mógł jéj to wytłumaczyć Andruszka, iż oni oba skazani byli na siedzenie w klasztorze, którego progu niewieście nie wolno było przestąpić. Tknięty jednak tém przywiązaniem Jaksa, obmyślił, aby we wsi pod klasztorem Antonia pozostać mogła, dopóki by się losy ich nie rozstrzygnęły.
Tu, gdy do rozpytywania o dwór królewski przyszło, i o to, co się na nim działo, Antonia niewiele powiedzieć umiała. Jedno wiedziała tylko, że Teodora córka Sieciechowa wierną zawsze była Jurdze i nieustannie wspominała o nim, że Jaksowie przyjaciół wielu mieli, którzy nad przyszłością czuwali i pewno im zginąć nie dadzą.
Zabawił się Andruszka na téj rozmowie dłużéj niż sądził, a Jurga coraz niespokojniejszym nań oczekiwał, tak, że gdy powracając ukazał się w progu, rzucił się nań brat nalegając żwawo o wytłumaczenie co się stało, z oczów mu już pragnąc wyczytać tajemnicę.
Oczy jednak nie mówiły tak jak nic, ani radości ni bólu nie zdradzając.
— Uspokój się — rzekł po cichu starszy — zgadnąć zaprawdę trudno było, kto za mną tu przyszedł. — Nie kto inny to jest, tylko Antonia.
Jurga krzyknął zdziwiony.
— Po męzku przebrana uszła ze dworu i z trudem wielkim a niebezpieczeństwem, aż tu się dowlekła. Wyznała mi, iż Sieciechowna[1] przed nią miejsce w którém schronieni byliśmy, zdradziła. Mówiła i o tém, że lepiéj niżeli Heligarda o tobie stale pamięta, a na ciebie oczekuje.
Usłyszawszy to Jurga, uradował się wielce, bratu na szyję rzucając. Poczém oba umówili się, by Antonii nie wydając kto była, opatrzeć dla niéj pewne schronienie — zdala się jednak trzymając, dopókiby o losie ich nie rozstrzygnięto.
Gdy do jadalni zwołano po tém braci, musiał Andruszka, rumieniąc się i bełkocąc, nieforemną jakąś historję wiernego sługi zmyśleć, aby przybycie podróżnego tłómaczyć. Przeor go do klasztoru chciał wziąć, lecz Andruszka oświadczył, iż tego sobie nie życzył i miał mu tymczasowo schronienie sam opatrzeć. Jakoż z Jurgą oba wyszedłszy zaraz po stole, chatę wynaleźli w osadzie klasztornéj, gdzie bezpiecznie przebywać mogła. Przy czém Andruszka surowo zakazał jéj, ażeby się u furty pokazywać nie śmiała.
Jurga rozpytawszy o Sieciechównę swą, z najlepszą myślą wrócił razem z bratem, a obu się dnia tego usta nie zamykały, przeszłość wspominając i o przyszłości sobie wróżąc różnie.
Już wieczór późny nadszedł, gdy u furty usłyszeli wrzawę i postrzegli dwu jeźdzców przybywających. Odo, który im był przychylny, nadbiegł natychmiast z przestrogą, aby się nie ukazywali, gdyż posłańcy jacyś przybyli, jakby ze dworu królewskiego, którzy natychmiast się do przeora zgłosili z ważną sprawą.
W niepewności więc, wyczekując coby to być mogło, siedzieli u ognia milczący, gdy po kilku chwilach, kroki usłyszeli w korytarzu i przeor wszedł do nich.
Wstali ujrzawszy go o niezwykłéj godzinie, mimowolną trwogą przejęci. Przeor twarz miał zasępioną a smutną, zdawał się wyrok jakiś przynosić z sobą, z którego objawieniem nie było mu pilno.
— Mężom zwiastować mając nowinę złą czy dobrą — nie będę jéj słodził ni łagodził — rzekł. — Nadbiegł od opata naszego najprzewielebniejszego poseł umyślny, który mi rozkaz przyniósł, abyście z nim razem nie zwlekając nazad do Poznania powracali. Napróżno starałem się go badać, coby to by znaczyć miało. Poseł sam nic więcéj nie wie nad to, iż pośpiech nakazano i ostrożność wielką, abyście na drodze widzianemi nie byli.
Niech więc Bóg was prowadzi — dodał[2] — Jedźcie ufni w to, że opat, który do ocalenia was się przyczynił, do ostatka nie opuści. — Zresztą ponieważ poseł uwiadomionym jest o was i towarzyszyć ma wam w podróży, przyślę go tu, byście sami z nim mówili o jutrzejszéj podróży.
Zaniemieli słuchając tych słów Jaksowie, poglądając na siebie, a przeor kilka słów pociechy dodawszy, wyszedł i wkrótce potém Odo dwu podróżnych wprowadził.
Oba byli komornikami ze dworu i posług królowéj Emnildy, zaledwie z widzenia Jaksom znani. Starszy z nich, człek wielce wytrawny, małomówny, ostrożny, zwał się Samek, młodszy Odrzyn pod jego był rozkazami i śmiałością tylko wojaczą się odznaczał.
Pozdrowiwszy Jaksów, gdy pytać go niespokojnie zaczęli, Samek długo milczał zbierając się z odpowiedzią.
— W przededniu wyjazdu — rzekł — wezwała mnie miłościwa pani, nakazując ażebym sobie pewnego dobrał towarzysza i z nim się zgłosił do opata, który co mi powie, ma to być spełnioném, jak gdyby sama królowa jejmość dała od siebie przykazanie.
Wziąłem tedy Odrzyna, który oto tu jest (wskazał nań) bo go znam za dobrego towarzysza na którym poledz można i szedłem do opata Arona. Ten mi rzekł: konie weźmijcie dobre, zapas wszelki na drogę, jedźcie do Tyńca, nie mieszkając, znajdziecie tam dwu Jaksów, którzy na śmierć byli skazani ale żyją. Zgłoście się do przeora, aby was do nich doprowadził i powiedzcie, iż żądam by tu do Poznania wracali natychmiast, po drodze nigdzie twarzy nie okazując i nie wydając się z niemi.
Usłyszawszy to z ust Samka, Jaksowie nie odpowiedzieli nic. Na śmierć czy na życie powracać było ich powinnością. Ci co ich ocalili, rozporządzać niemi mieli prawo. Niepozostawało nic nad ślepe posłuszeństwo.
Wnet Andruszka i Jurga zajęli się wyborem na dzień jutrzejszy. Na myśl im to zrazu nie przyszło, iż Antonji téż los jakiś zapewnić należało. Wziąć ją z sobą czy zostawić — sami nie wiedzieli, a otwarcie o niéj mówić się wstydzili.
Przybyli posłowie opata w téj saméj izbie pomieszczenie znaleźli do jutra, a wieczór zszedł na rozpytywaniu o to, co się działo nad Cybiną. Samek jednak czy mało wiedział, czy nie bardzo chciał rozpowiadać, składał się nieświadomością, a Odrzyn do wojaczki tylko czując upodobanie, nad nią nic innego nie znał. Mógł więc o zapasach, o rycerskich próbach i zabawach w podworcu rozpowiedzieć obszernie, więcéj o niczém.
Jak świt Andruszka wysunął się z izby, bo nie chciał mieć na sumieniu opuszczenia niewolnicy, która chcąc mu służyć tak ciężką drogę odbyła. Ani zostawić jéj, ani wziąć z sobą zrazu nie miał odwagi, lecz gdy go błagać a prosić i zaklinać poczęła, by jéj nie rzucał, pieszo się ofiarując iść za końmi, zdjęty litością Jaksa, musiał dla niéj o koniu myśleć, na którym by jako sługa w drodze im towarzyszyć mogła. Ściągnęło się z tego powodu niemal do południa, choć Samek o pośpiech naglił. Antonia za wrotami klasztornemi oczekiwała. Szli tymczasem Jaksowie żegnać przeora i braci, którzy gdy się o wyjeździe gości dowiedzieli, zebrali się niemal wszyscy, aby ich na podróż pobłogosławić. Umieli bowiem sobie oni zaskarbić miłość wielką, a poczciwy braciszek Odo tak się do nich przywiązał, iż w zakonie sam znajdując szczęście, ich też zaklinał by świat rzuciwszy, wracali tu używać spokoju jakiego on dać nie może.
Przeprowadzeni do furty, wyjechali Jaksowie z posłami, wynosząc z tego gniazda wspomnienie, którego sami sobie wytłumaczyć nie umieli. Ludzie rycerskiego rzemiosła, nawykli do ruchu i wrzawy z razu męczyli się w tém zamknięciu, po tém widok zakonników zwolna działał tak na nich, iż niemal się przywiązali i do nich i do trybu ich życia. Wynosili z tąd wiele zapożyczonego, mimowolnie zmienieni w duszach, choć sami odmiany téj nie czuli.
Tęsknotę i niepokój wprędce podróż rozproszyła i widok tego wiosennego świata, który im dawne swobodne przypomniał życie. Samek i Odrzyn ludzie byli myśliwi, a na dworze służbą niewolniczą znudzeni, i im się ta wędrówka manowcami po nocach, rankami, przez lasy rozwijające się uśmiechała. Jechało się więc raźno, niemal zapominając co w końcu drogi czekać mogło. Antonia milcząca z tyłu za niemi podążała.
Chociaż Samek lepiéj jeszcze dróg był świadomy, bo w długiém życiu szczególniéj za młodu wiele się włóczył, zmuszeni będąc unikać głównych gościńców, zbłądzili nieraz i podróż się zwlekała nad miarę.
Gdy się już ku Poznaniowi zbliżali, Andruszka dopiero spytał przewodnika, co przybywszy miał uczynić z niemi i jakie było przykazanie.
Stary odpowiedział, iż nocą wjechać mieli przez furtę u tumu, tak aby ich na dworze nikt nie widział, a tymczasowo pozostać w izbie, która na tumie dla nich była wyznaczoną. Chociaż chwilami strach ich ogarniał, ufali jednak, iż opat i królowa nie sprowadzali by ich dla wydania i srogiéj kary, jeden drugiego usiłował orzeźwić otuchą. Nie mogli uzyskać zupełnego przebaczenia może, spodziewali się przynajmniéj życie ocalić, a w każdym razie lepszy był jakikolwiek koniec jawny, niż przeciągnięta losu niepewność.
Ostatniego dnia, ażeby za widna nie przybywać, przestali kilka godzin w lesie i tu — o włos jeden nie spotkało ich nieszczęście wielkie. Właśnie w ostępie, w którym się rozłożyli, król polował dnia tego. Nie rychło zasłyszeli psów gony i myśliwską wrzawę tak, że ledwie czas mieli koni z paszy dopaść i w czwał się oddalić aby ich nie pochwycono. Łowcy królewscy tentent koni schwyciwszy, sądząc, iż ktoś królewskiéj zabawie przeszkadzał, puścili się w pogoń za uchodzącemi, i byliby ich pojmali może, gdyby Samek przytomniejszy niż inni, nie wprowadził ich na moczary i gąszcze. Lecz w ucieczce téj Antonia mniéj zręczna w obejściu się z koniem i trwożliwsza, pozostała gdzieś tak, że późniéj nawołując i szukając po lesie znaleść jéj nie mogli.
Pocieszali się tém tylko, iż nie daleko będąc Poznania, mogła późniéj ochłonąwszy, sama do niego znaleść drogę.
Zamiast przybyć wieczorem, ledwie po tém, ostrożniéj się już przekradając, w nocy zdążyli do grodu i furty u tumu. Stojąca w niéj straż na rozkaz Samka puściła jeźdzców, a choć około tumu spali już wszyscy, dobudzono się stróża i izba do spoczynku się znalazła. Samek i Odrzyn spełniwszy co im przykazaném było, pożegnali się czule z Jaksami do których w ciągu podróży się przywiązali i powrócili na dwór królowéj.
Ległszy na garści słomy, którą na posłanie dostali — znużeni podróżą, zasnęli bracia zapominając o wszystkiém, a choć we snach wracała im trwoga, nie obudzili się rychło, aż dzwony i ruch około kościoła sen im przerwały. Nie zjawił się nikt, musieli czekać długo, na przybycie stróża, który o pożywieniu pomyślał, zalecając im aby nie wychodzili, gdyż pobożnych w podwórcach było pełno.
Dzień cały upłynął na oczekiwaniu nadaremném. Opat nie przybył. Nazajutrz z południa dopiero, ujrzeli go wchodzącego. Rzucili się oba do ucałowania jego ręki, czekając co im będzie zwiastować.
— Bóg łaskaw — odezwał się Aron — król miłościwie jest usposobiony. Godzinę tylko wybrać chce królowa w któréj wraz z wami, stawić się będzie przed nim, błagając o przebaczenie. Nie trwóżcie się więc, a czekajcie i bądźcie dobréj myśli.
To rzekłszy opat oznajmił im zarazem, iż z rozkazu królowéj dostać mają szaty nowe, przystojne, w których by się królowi stawić mogli. Dnia ani godziny oznaczyć nie umiał opat. Radość wielka wstąpiła w serca Jaksów.
Innego uczucia doznawała pobożna pani Emnilda, mimo odwagi, któréj opat jéj dodawał, trwożyła się chwilami. Mógł król na widok winowajców unieść się gniewem, mógł wybuchnąć, mógł nareszcie przebaczyć Jaksom, cały swój gniew wywierając na żonę, która dała przykład nieposłuszeństwa i ośmieliła się pójść wbrew jego rozkazom. W tym razie na wszystko będąc gotową, królowa modliła się tylko, aby przynajmniéj ofiary na śmierć przeznaczone, ocalone zostały...
Gdy nazajutrz po przybyciu Samka i Odrzyna, ujrzała ich Emnilda znowu pełniących służbę swoją, domyśliła się, iż Jaksowie na grodzie już być musieli — a zbliżająca się chwila stanowcza strwożyła ją bardziéj jeszcze.
Nie potrzebowała aby opat przyszedł oznajmić, iż należało króla przygotować do przyobiecanego cudu. A właśnie troska o koronę, zachmurzyła czoło Bolesława i dni tych z obawą przystępowano do niego. Opat téż nie przyszedł do królowéj, zdala tylko oczyma dając znać, iż wszystko było pogotowiu.
Pomimo niestałości króla, który się dopuszczał często uczynków ściągających strofowanie i upominanie od duchowieństwa, miał on poszanowanie wielkie dla Emnildy. Sama pobożność jéj i łagodność rozbrajały go ilekroć gniew nim owładnął, sam widok téj pokornéj służebnicy, zawsze spokojnéj, uśmiechającéj się, cierpliwéj — kazał mu się miarkować i zawstydzał roznamiętnionego.
Wahała się jednak Emnilda, acz wiedzieć mogła o sile, jaką jéj dawał żywot cały świętobliwością i pobożnymi uczynkami zapełniony. Wzywała na pomoc opatrzność, aby jéj do dzieła miłosiernego dopomogła i tym razem nie zawiodła się ufając jéj.
Wiosennego wieczora, król był samotny, brakło mu jego władyków, tęsknił za rodzinami, które się od dworu oddaliły — w radzie zbywało mu na mężach do których się dawniéj zwykł był odwoływać; miał służebnych podostatkiem, przyjaciele i towarzysze opuścili go. Napróżno król sam i przez opata starał się skłonić ich do powrotu, wierni mu byli na posługach, słuchali rozkazów, ale nie szli jak dawniéj z ufnością ku niemu...
Na chwilę takiego rozdrażnienia trafiła właśnie nadchodząca królowa. Ujrzawszy ją Bolesław podniósł oczy ku niéj.
— Mówią, że modlitwy ludzi świątobliwych są skuteczne, rzekł do niéj, winna byś się pomodlić aby mi Bóg przyjaciół powrócił. Pusto koło mnie, nie mam ludzi. Na starość odbiegło mnie wszystko.
— Miłościwy panie — odezwała się królowa — dajcie mi moc, zabezpieczcie od gniewu waszego, a ufam Bogu, iż się to wszystko odmieni.
Zdumiał się Bolesław.
— Jakiéjże chcecie mocy? jakiéj poręki? — zawołał.
— Abym łaski i serca waszego nie straciła — odpowiedziała królowa. Oto tylko was proszę.
— Czyńcie jako wiecie, że dobrém będzie — rzekł król poważnie, — tak świątobliwa jak wy niewiasta, zaprawdę złego nic uczynić nie może, a gdybym się zagniewał na was, jabym był winnym.
Królowa przypadła do ręki męża chcąc ją ucałować, a Bolesław czoła jéj ustami dotknął z poszanowaniem.
— Czyńcie — rzekł — czyńcie, nie pytam jak i co, co zrobicie dobrém być musi.
Na tę rozmowę, jakby umyślném zrządzeniem nadszedł opat Aron.
— W porę przybywacie — odezwał się król — oto Emnilda, żąda odemnie bezpieczeństwa tylko, a obiecuje mi powrót moich przyjaciół utraconych. Bądź świadkiem, miły ojcze mój, iż przyrzekam gniew wszelki hamować i co królowa zechce spełnić.
— Ufam, że modlitwy świątobliwéj pani naszéj dokażą cudu! zawołał opat.
Wstała natychmiast królowa, dziękując jeszcze i chcąc się oddalić. Król opata Arona zatrzymał. Nieustanną troską była mu korona, któréj tak pragnął.
— Cóżeście obmyślili? — zapytał opata.
— Jedno jest do uczynienia — począł Aron — potrzeba pominąwszy cesarza, słać do Rzymu, lecz tak, aby o wysłańcach nawet najbliżsi ze dworu nie wiedzieli.
Z Niemiec dochodzą wieści, iż na gościńcach poczyniono wszędzie zasadzki, na jadących z Polski ku stolicy Ojca św. Arcybiskup magdeburgski nieufając temu, iż się do niego udawano, podejrzewa nas o to, co istotnie uczynić zamierzamy.
Nie jednego więc posła, ale odmiennemi drogami dwu przynajmniéj wyprawić potrzeba do Rzymu po koronę. Wprawdzie gdy obu z darami słać musiemy, nie wiedząc który z nich dojedzie bezpiecznie, obu téż należy wyposażyć i na stracenie skarb jeden poświęcić.
Król ruchem ręki i uśmiechem pogardliwym okazał, jak mało mu szło o straty.
— Mój ojcze — zawołał — o złoto nie idzie, korona poświęcona droższa jest nad wszystko dla potomków moich. Gdybym wszelkie naczynie miał dać stopić, i z ostatniego miecza zdjąć złote skówki, niech idzie do grzywny pośledniéj, do pruszyny...
Ale gdzież ludzie, którym by poselstwo powierzyć można?
— Znajdą się ludzie — odparł opat. — Dwu kapłanów wiernych wam i pamiętnych dobrodziejstw waszych dla kościoła dostarczy zakon nasz, rozsypany po świecie całym. Od klasztoru do klasztoru przejdą oni Niemcy, Włochy, wszystkie ziemie i kraiki pośrednie. W obronie dodamy im dzielnych rycerzy, co dla was miłościwy królu gotowi są życie poświęcić.
— Mnichów wy wybierzecie — odparł Bolesław — ale zkąd weźmiemy tych, których mi na dworze codzień więcéj braknie?
— Jutro miłościwy panie, mieć ich będziesz przed sobą — rzekł opat.
— A imiona ich? — spytał król.
— Jutro i twarze ich i imiona mieć będziesz, powtórzył opat.
Król patrzał nań zdziwiony trochę, lecz nawykł był taką mieć ufność w swoim doradzcy, iż pytać więcéj zaniechał.
— Jutro? — powtórzył.
— Tak — jutro! potwierdził Aron.
Nadchodzący z pokłonami obcy goście, wkrótce zakończyli rozmowę. — Bolesław zwrócił się ku nim, wypytując o Ruś i o kraje które przebywali w drodze. Opat pod pozorem modlitwy, skłonił się i oddalił. Szedł do królowéj, która czując przybycie jego, oczekiwała nań.
— Niech Bóg weźmie w ręce sprawę naszą, rzekła składając dłonie — do opata. Jak skoro zmierzchnie, każcie Jaksów przywieść do mnie, by słowa prawdy usłyszeli z ust moich. Jutro stawić się będą wraz ze mną przed panem i mężem moim. Jutro! dodała z trwogą. Jutro! ale cóż to jutro przyniesie?..
— Zaprawdę radość wielką! — dodał Opat. — Idę natychmiast zanieść im rozkazy.
Szedł tedy zaraz do tumu, a gdy stanął przed Jaksami, rzekł im poprostu.
— Przyodziejcie się przystojnie w suknie, które wam dano, jak skoro zmierzchnie, pójdziecie ze mną do królowéj. Jutro ona sama stanie wiodąc was przed króla... i otrzymacie łaskę. Ufam w to, pewien jestem... Lecz myślicież, iż koniec na tém?..
Andruszka odezwał się, że na wszystko, co ich mogło spotkać i wszelką karę byli gotowi.
— Za każde przestępstwo zapłacić potrzeba pokutą jakąś — odezwał się opat — a kto jéj nie odbędzie, to mu zaległa na sumieniu zacięży. Dlatego wyznaczyłem ja was do niebezpiecznego przedsięwzięcia, którém króla łaskę w zupełności odzyskać będziecie mogli... Musicie się udać w podróż długą i grożącą utratą swobody, a nawet życia... a jeźli choć jednemu z was uda się to pozyskać, za czém oba wysłani będziecie drogami różnemi, zjednacie serce królewskie, zatrzecie pamięć lekkomyślności i przewinienia...
— Gotowiśmy na wszystko! — powtórzył Jurga — gotowi!..
Wielka była radość i pośpiech w przygotowaniach do stawienia się przed królową. Zaledwo zmierzchać zaczęło, już u drzwi oczekiwali na znak, który im opat miał dać. Osłonięci opończami długiemi, czapki ponasuwawszy na oczy, szli za nim. Chociaż ludu było dosyć wszędzie i podwórce się roiły, wśród tłumu obcych przesunęli się jakoś niepostrzeżeni i niepoznani. Jeden Harno, który w dworcu stojąc pod ścianą szpiegował, co się gdzie działo, spostrzegł opata i za nim idących dwu zakrytych twarzy ludzi, i z ciekawością zabiegł im drogę. Acz Jaksowie potrafili go uniknąć oko w oko, Harno poznał ich. Był pewien, że nie kto inny tylko Jaksowie mu się zjawili. Opanowany myślą o widmie brata, wziął ich téż niemal za cienie umarłych i przerażony popędził do ks. Pisarza. Wpadł do izdebki jego z takim pędem, blady, przelękły, iż ks. Petrek zerwał się do niego, sądząc, że na dworze coś nadzwyczajnego stać się musiało.
Zapytany wodził jakby obłąkanemi oczyma, nie mogąc przyjść długo do słowa.
— Harno! co się stało?.. W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! — żegnając go zawołał ks. Petrek. — Mów, co ci jest?
— Upiory! widziałem upiory! na oczy moje... Zmarli mi się ukazują ciągle...
— Boś grzesznik niepoprawny! — ofuknął go ks. Petrek.
— Jak i gdzie widziałeś te upiory? mów...
— Przed chwilą, ojcze mój, w dziedzińcu... ukazali mi się dwaj ścięci Jaksowie... Szli z zakrytemi twarzami, ale im oczy błyskały straszliwie. Przysiądz mogę, że ich widma mi się ukazały...
— Gdzie? na którym podwórcu?.. — zapytał chłodno ks. Petrek.
— Na tém, które do mieszkania królowéj prowadzi! — mówił przestraszony Harno. — Zdawali się iść w ślad za opatem.
Ks. Pisarz nie odpowiedział mu nic i odprawił go ruchem ręki.
— Idź — rzekł pomódl się, pość, to ci się duchy zmarłe ukazywać nie będą, grzeszny jesteś...
Harno coś jeszcze chciał mówić, lecz Petrek pilno, niecierpliwie na drzwi wskazywał, powtarzając: — Idź... idź...
I Harno ucałowawszy jego rękę, zmuszonym był wyjść natychmiast.
Ks. Petrek, przenikliwy, wiedział już, domyślał się, co się święciło. Odgadł, że sprowadzono Jaksów, że ich królowéj przedstawić miano, aby wyprosiła łaskę pańską.
— A! — zawołał — szanowny opat radby się obejść bezemnie!.. Zobaczymy, czy się to uda... Natychmiast biegnę do markgrafównéj, niech ona uprzedzi ten spisek i królowi powie wszystko, a gniew jego rozżarzy...
I ks. pisarz pospiesznym krokiem gonił już do komnat pięknéj Ody. Niepostrzeżony wcisnął się do niéj, niewidziany wyśliznął, dopiero w drugim końcu dziedzińca za suknię go Zyg pochwycił szepcąc szydersko.
— Wyście dla markgrafównéj zastarzy... co się próżno koło niéj bawicie... Tam młodszych potrzeba...
I pogroził mu na nosie, a pisarz oburzywszy się na pozór i ofuknąwszy, suknię mu wyrwał gwałtownie z rąk i uszedł.
Wieczorem król dziewczętom dworskim pląsać kazał. Sieciechówna rada nierada korowodowi przewodziła. Oda wyglądała chwili, by się do Bolesława przybliżyć i stanęła za jego siedzeniem. Gdy piosnka dziewcząt dozwalała jéj niepodsłuchiwanéj mówić, przysunęła się do ucha pańskiego.
— Miłościwy królu — rzekła — jużbyście wy czy Bezprymowi czy Mieszkowi powinni oddać królestwo wasze, wyście zesłabli i postarzeli...
Król się odwrócił.
— Tak myślisz? — rzekł szydersko.
— A cóż? — roześmiała się Oda. — Ludzie sobie z was żarty stroją, kto chce oszukuje... Słowo wasze nie waży, z gniewu się waszego śmieją.
Oczy króla zapałały ogniem.
— Dziewko! — zawołał — urodziwą ty jesteś, ale ci do kądzieli iść i do... pląsów, nie tam, gdzie królewskie sprawy.
— Tak, tak... — nie zważając na daną odprawę poczęła Oda — tak, miłościwy panie... ja do kądzieli, a wy do klasztoru chyba... Co wy tu znaczycie? Chcieliście ukarać Jaksów? Uszli z życiem, bo królowa się litowała ich młodości... Kto tam wie dlaczego?..
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Chłopaki urodziwe!.. — dodała. — Teraz wam każą im przebaczyć, a królowéj waszéj jeszcze za jéj zdradę dziękować!
Poczęła się coraz mocniéj śmiać i wzięła w boki, a patrząc z góry na króla śmiała się tak długo, szydersko, jątrząc go.
Król nie podnosił głowy, chociaż widać było, jak drżał cały, ręką sięgnął po złoty kubek i wychylił go do dna.
Oda czekała tylko, rychłoli wybuchnie, gdy król wytrawiwszy w sobie gniew, głowę podniósł do niéj, popatrzał i rzekł.
— Urodziwa z was dziewka! ale kto cię weźmie, chyba na łańcuchu przykuje!..
Oda, która się wcale innéj spodziewała odpowiedzi, pobladła. Król, jakby mszcząc się, mówił powoli.
— O! tobie to urodziwe chłopcy smakują!.. Jakby ci się pod czepiec chciało prędzéj, aby skosztować korowaja! Dziewko ty niemiecka... człowiekby za tobą szalał, gdyby nie wiedział, że w tobie siedzi siła nieczysta... wszystko co święte i pobożne, tobie solą w oku... Idź w pląsy, to ci przejdzie ów żar co cię pali!.. Miło patrzyć gdy się zwijasz, ale słuchać cię... tylko gniew...
I ręką wskazał jéj koło dziewcząt, ale Oda obrażona z rękami na piersi zaciśniętemi cofnęła się, pioruny oczyma rzucając.
— Pojadę ztąd! — szepnęła — nie wytrwam!..