Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dyrektor pan Radzca Jan August Pietrzykiewicz, miał lat pięćdziesiąt i kilka, dosługiwał się emerytury, Bóg obdarzył licznem potomstwem, dwoma synami i czterema córkami, żonę miał z Hutorów (familii starożytnej), lubiącą żeby w domu było elegancko i dostatnio, nie dziw więc iż ze wszystkiemi w świecie rad był w jak najlepszych zostawać stosunkach, nikogo sobie nie narazić, niczem się nie skompromitować. Nieszczęśliwy Radzca wiódł życie męczeńskie w nieustannym niepokoju i trwodze, starając się dogodzić wszystkim, uczniom, professorom, zwierzchności, prawu i.... emeryturze, której wyglądał z utęsknieniem. Dla tego też nie mogło dlań nic w świecie być przykrzejszem, nad wszelkie zajście, awanturę i coś wychodzącego z karbów powszednich żywota... Szkoła zaś ma to do siebie, że dnia nie da przeżyć spokojnie, bo albo z młodzieży który przeskrobie, lub nauczyciele się powaśnią, albo na stancyach się coś znajdzie w nieporządku.
Radzca zaś Pietrzykiewicz miał za zasadę nie robić sobie nieprzyjaciół, gdyż czasem i najmniejszy groźnym się stać może.
Cierpiało biedne człeczysko okrutnie i wyłysiał też przed czasem, co mu żona z domu Hutorówna wielce za złe miała. Byłby sprawił od dawna perukę, lecz przy tylu zajęciach, z których się często rodziło roztargnienie, przewidywać mógł łatwo, iż obejść się z nią nie potrafi i powagę swą narazić może.
Wieczora tego o którym mowa, cała rodzina pana Radzcy zgromadzoną była przy herbacie, wraz z zaproszonym na nią Falkiewiczem, który na brzeżku krzesła siedząc, pot z uznojonego czoła ocierał, gdy w przedpokoju dał się słyszeć głos niespodziany professora Narymunda.
Dyrektor poznał go, przestraszył się, zerwał z krzesła przeczuwając coś złego, bo Narymund o tej porze bez ważnych bardzo powodów przyjść nie mógł, i wybiegł nie czekając aż go wezwą do przedpokoju.
Tu zastał w istocie profesora, a przy nim zapłakanego chłopca w obszarpanym mundurku, na którego naprzód bacznem rzucił okiem, usiłując odgadnąć, co tu ich sprowadzało.
— Panie Radzco, odezwał się Narymund — proszę mi przebaczyć, że przychodzę o tak nieprzyzwoitej godzinie, ale mam pilnych słów parę.
— Proszę, bardzo proszę — chwytając go za ręce z serdecznością rzekł Dyrektor — dokąd chcesz! do pokoju, czy do kancellaryi, czy....
— Siedź tu chłopcze — przerwał Narymund, sadowiąc na ławeczce przy drzwiach Radyga — i ani mi się ztąd rusz...
Dyrektor patrzył ciekawie, ale nie mógł odgadnąć o co chodziło.
Otworzył drzwi gabinetu, Narymund wsunął się za nim i usiedli oba na kanapie.
— Mój professorze, pewnie już jakaś awantura, ozwał się Dyrektor składając ręce — ale, proszę cię, zaklinam... cokolwiek jest, jak najmniej rozgłosu... cicho... zatrzeć jeśli można... bo to i mnie zgryzoty przyczynia a mam ich bez tego dosyć i szkole naszej szkodzi...
— Nie ma to tam nic tak wielkiego, odpowiedział Narymund — wszakże uprzedzić o tem pana Dyrektora było moim obowiązkiem... Jesteś ojcem nas wszystkich, składamy rodzinę....
Uścisnęli się za ręce.
— Mów, mów, kochany profesorze... nie trzymaj mnie w tej obawie i niepewności — dodał Dyrektor. Co to za chłopiec? ja go sobie nie przypominam?
— Zaraz — rzekł Narymund — muszę to opowiedzieć porządnie. Wyszedłem dziś przed wieczorem do lasu... mam słabość do wiejskich widoków — o rus, quando te aspiciam.
— Wiem, niecierpliwie przerwał Dyrektor — a dalej.
— Zabawiłem słuchając drzew szumu, trochę dłużej niż zwykle, ciągnął dalej niewzruszony Narymund. Wreście ujrzawszy iż słońce się miało ku zachodowi...
— Profesorze — szepnął Radzca — na miły Bóg, Tacytowskiej zwięzłości nieco...
— Tylko to mówię co nieuchronnie potrzebne — rzekł Narymund. O mroku tedy retro do miasteczka. Droga wiodła obok dworku Jackiewiczów zajętego przez Prezesa dla syna...
— A no, wiem...
— W ganku ta nieznośna facyata Suchorowskiego mnie uderzyła, stał a raczej miotał się jak na mękach. Dobry wieczór? Dobry wieczór — co ci to panie Magistrze? A ten dopiero jak nie wsiądzie na swego ucznia, jak nie zacznie wygadywać na niego...
— Bez taktu jest — wtrącił Dyrektor...
— I bez taktu i bez serca — dodał Narymund. — Okazało się, że chłopiec bez pozwolenia kędyś wyleciał i nie było go w domu o mroku...
— A czemuż go nie pilnuje pan Magister?
— Tak jest! czemu go nie pilnuje, kiedy mu jest powierzony? Rzucał się tedy, aż i chłopiec na ścieżce się pokazał. Ale nie sam, prowadził z sobą tego o to studencika który tu ze mną przyszedł. Z indagacyi wyszło jasno, iż prezesowicz nie dla żadnej swawoli przełamał klauzurę, ale z dobrego serca. Dowiedział się bowiem, iż tego biedaka Matka odumarła, a Stryj go za pastuszka oddał ze szkół, z trzeciej klassy odebrawszy, i że chłopię na cmentarzu, na grobie Matki płakało... Pobiegł więc aby je z sobą przyprowadzić i wziąść do siebie dla nauki, na co rodzicielskie pozwolenie spodziewał się otrzymać... Nic więc zdrożnego nie było, a co więcej już tu we dworku dopiero dowiedział się prezesowicz, iż ów sierotka był jego bratem mlecznym... Pomimo to wszystko, zbeształ go Suchorowski, sierotę precz przepędził i chłopca na trzydniowy areszt skazał. Sierotkę ja biorę — dodał Narymund, wszak dzieci nie mam... ale szlachetnego prezesowicza powinieneś Dyrektorze ratować i bronić, a do Rodziców napisać, że go bałwanowi, z pozwoleniem, powierzyli.
Narymund zaczął mówić coraz żywiej i ogniściej.
— Dobra i potrzebna subordynacya i posłuszeństwo, ani słowa — a serca w takich paniczach, u których go i tak zwykle niewiele, wytrzebiać się nie godzi. To wasza rzecz panie Dyrektorze... panie radzco...
Radzca oburącz się za głowę pochwycił.
— Kochany, drogi, nieoszacowany professorze — począł żywo — zmiłuj się, rozważ... Po co ja się w to mam wdawać? Suchorowski ma u nich zaufanie... jemu powierzyli dziecko! Co to do mnie należy... ani Magistra, ani Rodziców sobie narazić nie mogę... Pomijać muszę... pomijać... Sprawy karności domowej — nie jestem obowiązany w nie wchodzić... Nic nie wiem...
— Panie Radzco dobrodzieju, ten Suchorowski osioł jest i dziecko zepsuje. Wyrobi w niem ducha opozycyi, wytępi poczciwe uczucia... Szkoda prezesowicza na miły Bóg!
Dyrektor za rękę go pochwycił.
— Nie gorącuj się tylko — zaradzimy — rzekł cicho; ale tak aby był wilk syty i koza cała... zobaczysz! Ja prezesowicza moją władzą z aresztu, drogą łaski uwolnię... a co się tyczy, dalszych kroków... proszę cię — to nie moja rzecz... Zlituj się! zastanów tylko... W uniwersytecie ma stosunki, w kuratoryi złośliwy, zajadły... po co ja go sobie mam narażać? — Gotów mi popsuć w sprawie emerytury...
Zasmucił się widocznie Narymund posłyszawszy argument tyczący się emerytury. Wiedział dobrze iż żadna siła ludzka przemódz go nie potrafi. Wstał wzdychając z kanapy.
W tej chwili zapukano do drzwi.
Prawa ręka pana Radzcy, kancelarzysta jego, Efimowicz, maleńka figurka ospowata, stał pokornie za progiem.
— A cóż tam znowu?
Efimowicz trochę zaczął drzeć co u niego było znakiem frasunku.
— Syn pana Prezesa domaga się aby go, jakoby z rozkazu pana Magistra Suchorowskiego, wsadzono do aresztu — odezwał się Efimowicz. — Pan Dyrektor wie jaki u nas areszt... jakże ja mogę takiego panicza tam pakować? Mnie się zdaje...
— Ale poproś no go tu, do mnie... do mnie przerwał Dyrektor — tak — to będzie najlepiej. Zatarł ręce, Narymund stał oczekując jak się to skończy, Dyrektor obciągnął surdut zapięty i przybrał poważną postać sędziego najwyższej instancyi.
Prezesowicz żwawo, wesoło przeskoczył próg i wyprostowany stanął przed zwierzchnikiem... Radca zbliżył się ku niemu.
— Pan Dyrektor raczy...
— Ja wszystko wiem, wiem, kładąc mu rękę na ramieniu odezwał się Pietrzykiewicz — nie potrzebujesz się tłomaczyć przedemną. — Uczynek jest piękny, chrześcijański i dla tego ja waćpana władzą moją od kary uwalniam, kochany panie Robercie, — lecz szkoła jest jak wojsko, miejscem gdzie się ludzie wdrażają do potrzebnej surowości i posłuszeństwa... Cóżby to było, gdyby każdy chciał samowolnie sobie postępować, nie uzyskawszy do tego prawa, gdyby władza nie była poszanowaną...
— Ja też się jej nie sprzeciwiłem i nieprzeciwię — przerwał Robert, — ale w tym wypadku mógłżem się oprzeć uczuciu?
— Uczucie bardzo piękne, dodał Dyrektor, należało wszakże z niem nawet się udać do pana guwernera i prosić go...
— Panie Dyrektorze, pozwolenia bym nie otrzymał, chłopiec by się zmarnował — rzekł śmiało Robert — wolę w kozie siedzieć... Mnie się w niej nic nie stanie, a tu szło o przyszłość sieroty... bo ja go nie porzucę — Rodzice mi pozwolą, uproszę ich...
Narymund który z za drzwi słuchał, nie mogąc wytrzymać wbiegł ucałować Roberta, Dyrektor uścisnął go także... Chłopcu łzy stanęły w oczach.
— Idź waćpan do domu — odezwał się Radzca wzruszony, do kozy ja nie pozwolę... na siebie to biorę... a co się tyczy sieroty, bądź co bądź, poradzimy na to...
Robert jeszcze się wahał czy ma odejść posłuszny, gdy pani dyrektorowa, którą ten szum w przedpokoju zaciekawiał, wyjrzała, zobaczyła ładnego chłopaka i nie wchodząc w sprawę — poczęła wołać.
— Chodź panie Robercie na herbatę i sucharki... proszę... proszę...
— No — a wy, profesorze Narymundzie?
— Ja pani dobrodziejce służyć nie mogę, odezwał się filolog, przyszedłem za bardzo pilnym interesem i spieszę do domu...
Podał dyrektorowi rękę, w chwili gdy ów Roberta z lekka ku drzwiom salonu popychał i zabrawszy z sobą sierotkę Radyga, cicho się z nim powlókł do niedalekiego mieszkania swego.