Bransoletka, legenda dziewiętnastego wieku (Norwid, 1934)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bransoletka |
Podtytuł | Legenda dziewiętnastego wieku |
Pochodzenie | Dzieła Cyprjana Norwida |
Redaktor | Tadeusz Pini |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Parnas Polski” |
Data wyd. | 1934 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Poważny ów przyjaciel mój stał przy mnie w oświeconym zlekka, ośmiokątnym salonie, kędy muzykę zdala słychać było i szelest świeżych szat niewieścich.
A do pół widny obraz stary wisiał przed nami, wyobrażający, jako Zbawiciel łamie chleb, między dwoma siedząc uczniami w gospodzie przydrożnej.
Podobny temu jest obraz, z pod rembrandtowskiego pendzla wyszły[1] — ten wszelako czyli kopją, czyli oryginalnym był utworem? nie zastanawiałem się.
Ja milczałem, on mówił, iż życiem znał świat i znał ludzi, i znał osoby, a żywotem i wiekiem znał człowieka i prawdę.
A mówił mi właśnie o istocie czynu odważnego, który niedawno miejsce miał, i stąd przyszło cieszyć się rozmową o wielkich pięknościach prawdy żywej i, jako bogatym jest dramatem życie tego lichego zlepka, który doczesny jest co chwila, a wieczny zawsze.
I kiedy rozmowa tak się miała, usłyszeliśmy poza nami jedwabiów szelest i wstążek wiew, a wachlarz musnął po powietrzu w stronę naszą od rąk pięknej osoby, wieku mniej niż średniego. Ta zaś, jakoby myląc się, wbiegła do mdło oświeconego salonu, gdzie z nim mówiłem, za nią inne też damy strojne i mężczyźni zjawili się — i przebiegło to wszystko drzwiami drugiemi, jakoby nas nie widząc.
Skoro zaś poglądałem za nią, albowiem była piękna i gest miała wielce szlachetny, on rzekł mi, bynajmniej nie robiąc tajemnicy: «To jest Eulalja», a ja czekałem dalszych słów, ufając wiadomości jego, i dałem to uczuć, że czekałem, ciekawym będąc, kto jest taka piękna osoba.
«Jest to Barbara herbu Strzemię» — dodał. A ja milczałem jeszcze uporniej, on zaś mówił:
«Imię Barbary świętej wniosła ona była na świat, ale, że pod owe czasy romans był sławny, do którego Eulalji nazwę autor przywiązał — ten romans w listach był, romanse w listach pisywano dawniej stylem wybornym».
To kiedy on mówił i coś więcej, czego dosłyszeć trudno było, muz ka zabrzmiała bardzo hucznie, ja zaś rzuciłem okiem w drzwi, gdzie, jako piękne fale, słońcem zachodniem oświecone, widać było tańczących i tańczące.
I nie taiłem wcale, owszem, powiedziałem mu: szukam Eulalji, ażeby przypatrzyć się lepiej tak pięknej osobie.
A on, jakoby ciągnąc dalej niczem nieprzerwane opowiadanie:
«Edgarda» — rzecze — «albowiem, kiedy bierzmowania przyszedł czas i obchód, wzięła imię Edgardy dla owego Edgarda herbu Strzała, któryto jest bardzo znanym młodzieńcem. — Barbara zatem — rzecze — jest niezawodnie jedną z najpiękniejszych i najmilszych w stolicy osób».
I, dotknąwszy ramienia mego, poprowadził mię ku drzwiom, a przy ramie ich marmurowej wyginało się złocenie krzesła, na którem spoczęła Eulalja, odczepiając więdnący kwiat czerwonego lauru od piersi swoich.
Skoro zaś powiedział jej nazwisko moje, skłoniłem się lekko i mówiliśmy.
A rozmowa była: że tak świetnej i hucznej zabawy zaprawdę przez cały karnawału ciąg nikt nie widział, lecz to właśnie dlatego wydarzyło się, iż post się zbliżał. —
Wszakże, ile należy w rozmowie pierwszej, mówiłem dosyć z Eulalją, a kiedy Edgar, zbliżywszy się, dorzucił słowa swoje, doczekałem zamknięcia treści i ustąpiłem.
I, nie myśląc nic, wszedłem do onego mdło oświeconego ośmiokątnego salonu — poprawny pisarz nazwałby go komnatą — w salonie tym, czy komnacie tej, usiadłem, na obraz patrząc rembrandtowskiego stylu, i rozmyślałem o udatności światłocienia, tudzież o tem, jako on potoczny — że nie powiem: gminny — wyraz twarzy pewnego podróżnego, chleby łamiącego, przemienia się i chrystusowieje.
A potem owe rzeczy, które właśnie mówiłem z Eulalją, przyszły mi na pamięć i, że kończy się właśnie karnawał hucznie, gdyż post zbliża się.
Lecz nie zaniedbałem wcale i to w pamięci mieć wkreślone, że osoba, której przedstawiony byłem, zowie się — i tu powielekroć zmieszały się nagle wszystkie wrażenia moje.
Aż wyjaśniłem sobie stanowczo, iż przez chrzest święty dla romansu w czasie narodzenia się jej popularnego, jest ona Eulalja, a przez sakrament bierzmowania dla Edgarda herbu Strzała Edgardą, i że na dzień Barbary świętej na świat ten przyszła osoba tyle piękna, a którąby więc w innym względzie poprostu Barbarą nazywano.
Potem, iż post — czyli czas sakramentu pokuty — zbliża się, myślałem, tudzież, jako karnawał zamyka się. A myśląc tak, było już jakoby dobrze po północy i mieć się zaczynało ku porankowi.
I patrząc na ów rembrandtowski pendzel, rozważałem o światłocieniu sztuce, albowiem powiedziećby można bez wahania się, iż do Rembrandta nikt, nawet i Rafael sam, nie znał światła. Linję znał Rafael, jako nikt nigdy nie znał i nie pozna jej, ale światło jego jest światłem wcale bezżywotnem. Rembrandt zaś odkrył i objawił głęboką światła tkliwość i mistyczną logikę.
A to myśląc, było niewiele już do pierwszych zarania chwil. Więc wyszedłem i chłód mię objął, na skroniach wrażliwie czuć się dając i otrzeźwiając oczy moje — a ja szedłem.
I kiedy tak szedłem, to przez schody szerokie tam i ówdzie, to znowu przez sień, marmurem w czarne i białe słaną kwadraty, pusto było dokoła i coraz mniej muzykę słyszeć mogłem, a raz po raz niecierpliwego konia stąpanie i poklask podkowy o bruk słyszeć się dawały od dziedzińca.
Gwiazd ostatnich spojrzenia blade zagasały, ale widocznie były jeszcze, gdzie nie przykrył ich obłok, długi, szary, bardzo na niebiosach obwiśnięty, jako dzikiego gołębia bywają skrzydła.
Służący jeden przeszedł wolno koło mnie, niosąc świecznik z zagaszonemi świecami, a niektóre złamane były.
Przekleństwo jedno zniecierpliwionego woźnicy doleciało mię — — szedłem w ulicę.
I idąc, kiedy spojrzeć chciałem na zegarek mój, która godzina, zatrzymałem się, a oto u obuwia mego spostrzegłem leżącą bransoletkę, która złotem kołem świeciła się, jak owe koła złote nad skroniami świętych w sztuce bywają używane, więc, podnosząc przedmiot, pomyślałem: «Któraż święta zgubiła chwałę swoją?»
Poczem, zobaczywszy, iż była prawie piąta godzina z rana, uważać począłem przedmiot znaleziony.
Dwa złote rogi obfitości, bodźcami swemi na zawiasę związane, czyniły dwa półkola bransoletki, a paszcze rogów onych, jako paszcze potworów, dzierżyły diamentowemi zębami tarcze dwie.
I tarcze te zamykały się i był na jednej «Edgar», a na drugiej napis «Eulalja».
Więc nie miałem uczucia ciekawości, czyją znalazłem zgubę, i szedłem ulicą pustą, a stawało się widno.
Dwukolny wóz jeden ogrodnika, na targ jadącego, przeszedł do pół ulicy i obrócił się w stronę przeciwną.
Z gasnącą latarką i długim hakiem w ręku szedł kilkoletni śmieciarz, a opodal stał kosz jego niepełny — hak był sporszy od wieku i sił chłopca, a chłopiec blade miał oblicze, jako kamienie bruku wapienne, po których szedłem.
Ulicę tę całą przemierzyłem krokami memi i, zamknięte widząc gospody wszystkie, pomyślałem: «Oto przejdę na lewo około ogrodu zamożnego jednego obywatela, którego znałem i lubiłem, bo był poetą. Będzie mi przyjemnie opodal siedziby miłego człowieka przechadzać się, aż godzina śniadania w mieście się zbliży».
I tak uczyniłem. Ale szedłem bez nakreślonego ściśle planu, owszem drogą obłędną i zaułkami, mało uczęszczanemi.
A tam, gdzie murów starych resztki z niepodokańczanych uroszczeń współczesnej architektury wyglądają; a tam, gdzie uliczka wąska ma być na szerszą przemieniona, usłyszałem dzwonek, raz po razu odzywający się, i zobaczyłem dwie służebne, z koszami w ręku podążające w stronę, skąd dzwonek brzmiał. I zobaczyłem po chwili purpurowy niegdyś baldachim w kształcie kardynalskiego parasola, resztką złocenia świecący, pod nim szedł w komży białej proboszcz i niósł eucharystję[2] do chorego — parę osób uklękło i ja uklękłem — szliśmy w stronę bożą.
A pod onym, niegdyś purpurowym, baldachimem najświętsza z dotykalnych i niedotykalnych na świecie rzeczy i istot, kruszyna obecności bożej, szła w gwiaździe srebrnej, płótnem obwiniętej czystem, jakoby tam był pochód króla wygnanego i ostatniego jakiego z panujących — albowiem purpury resztka, i złoceń resztka, i poczet idących lichy był.
I tak, idąc niewiele drogi, weszliśmy do bardzo niskiej sieni, gdzie niewiasta z gminu, silna, acz wieku podeszłego, wyszedłszy na spotkanie, klękła, potem obnażoną po łokieć ręką otarła łzy i wychyliła się z nami do izdebki, mającej podziemia podobieństwo, ale utrzymanej czysto.
A było to, jak poznałem zaraz, mieszkanie śmieciarza miejskiego i ojca onego pacholęcia, które spotkałem był niewiele czasu przedtem z zawielkim hakiem i koszem na lata jego.
Tedy, uwielbiwszy Boga i domówiwszy litanji, miejsce miał obrzęd sakramentu ostatniego olejem świętym namaszczenia, poczem zbliżyłem się do łoża chorego, który zwątpił dla Boga, bo jakoby myślał, iż wstanie z łoża swego, i widziałem, że mówić chciał, ale, sił nie mając, uśmiechnął się i zasnął.
Żona onego wyszła za mną, a, kiedy około jałmużny coś nadpowiedziałem, mówiła mi, że rzemiosło zaprawdę niskie jest, wszelako przy zdrowiu i pracy wcale im starczy. I było mi przykro, iż, jakkolwiek zręcznie do onej jalmużny brałem się, uprzedzono mię, i pomyślałem.
A, dobywszy z kieszeni bransoletkę, w nocy znalezioną, rzekłem: «Oto mąż wasz znalazłby był dziś rano tę rzecz złota, gdyby był zdrów, więc dowiedzcie się w mieście, czyjaby była, i oddajcie!»
Poczem wyszedłem.
Ale o czem myślałem, Bóg to wie, a kroki niosły mię po bruku, ozłacanym gdzieniegdzie wynurzajacemi się z chmur promieniami słońca rannego.
Zwolna, zwolna, znalazłem się potem i w miejscu, skąd zboczyłem był za księdzem, wszakże poszedłem dalej.
Ogród był po mojej prawej ręce, a chodnik, kamieniem równym słany, szedł przy kratach tego ogrodu i kończył się u niewielkiej furty; tam gdy dochodziłem, znajomy mój miły zawołał na mnie po imieniu i obróciłem się, bardzo zadowolony.
On zaś w rannem ubraniu swojem stał u furty, jakgdyby przeehadzał się po ogrodzie i powracał śniadać do domu; miał w ręku kartki, zapisane notatkami, bo był poetą.
Tedy poszedłem śniadać z nim, błogosławiąc kraj, gdzie o tej roku porze tak jeszcze pięknie bywa, i tłumaczyłem się, iż w ubraniu balowem o tak rannej dobie widzi mię, dodając, iż niemniej rano czuwać zaczyna.
Ale on pokazał mi karteczki i o Jutrzence piękne wyrazy dodał, a potem kilka smutnych słów uronił, iż sen nie służy mu, a potem rzekł: «Poetą nie jesteś, więc nie wiesz tego», a ja piłem herbatę, mówiąc: «Jestże się poetą, czyli raczej tylko bywa się?».
On zaś począł dziwnie piękne wiersze czytać, których słuchałem upojony, tem więcej, iż były o miłości kobiety płochej; a skoro zachwycenie prawdziwe w oczach mych spostrzegł, zgniótł one karteczki i już coś miał dopowiedzieć, gdy w liberji sutej jeden z służących jego wszedł.
Ale, skoro wyszedł napowrót sługa ów, poeta skinął ku karteczkom, w fotel rzuconym, i chrapliwie zawołał: «Eulalja!»
I po chwili nauczony byłem, że Edgar herbu Strzała podarunki ślubne posłał już, że okowy złote miały być wzięte.
To wszelako słysząc, powiedziałem, nie taiłem, owszem wskazałem, który śmieciarz dziś zgubioną okowę taką znalazł, a przyjaciel mój porwał się z miejsca swego, bardzo stając się podobnym do Hamleta, i zawołał: «Złotem go osypię!», a ja wyszedłem. —
I wiele, wiele dni gdy przeszło, rozmyślałem raz o nocy onej, ranku, i o osobach, którym za tło ta noc służyła i ranek ów, zwłaszcza, iż ubiegło, mówię, wiele czasu, a nie widywałem nikogo, bo chory byłem.
Aż, gdy miałem się już nieco lepiej, poważny mój przyjaciel pewny przyszedł do mnie i ten mówił mi różne rzeczy, których słuchałem.
Był to zaś czas postu, kiedy nie tańczą i kiedy kaznodzieje mówią w kościołach, a wiele dam po kweście chadza w ubraniach czarnych.
Takie damy weszły już były i do mnie, przedtem, niż przyjaciel mój nawiedził mię.
Ale, kiedy mówiliśmy, zamiar robiąc słuchania słynnego kaznodziei, którego głos właśnie brzmiał co wieczór, wiele zbudowali szczerych czyniąc, i myślałem, że pójdę owdzie pod gotyckim stanąć filarem i stawał mi już w oczach filar ów, wytryskujący rzeźb kwiatami na podobieństwo onego Sakramentshäuschen w Norymberdze[3], który jest litanją płaczu, i wstępnie już byłem rozrzewniony wspomnieniem rzeczy tyle pięknej, otworzyły się naraz drzwi z hałasem, a poeta, wbiegając rzucił mi się w objęcia i zawołał: «Omen, Omen»[4].
Potem mówił: «Edgar jest odrzuconym; podarek przedślubny, skoro ginie, ginie niepróżno!»
A ja, milcząc, słuchałem i poważny przyjaciel mój, na którego poeta nie uważał, milczał także.
«Omen, omen» — powtórzył — «któż wie, ku jakim celom dramy służyć może kobiety płochość?»
I dodawał głosem bardzo mocnym: «Płochość, która wszelako dojrzałym owocem kwiat swój zastępuje, jestże bo plochością?» i coraz mniej określone sensem wołał słowa: «Płochość! Kokieterja! Eulalja!», a tych wyrazów ostatnich gdy domawiał, ona weszła.
Weszła bardzo po cichu, w sukni czarnej jedwabnej, która szeroko łamała się gdzie niegdzie, a niejaki bankier — bardzo szanowny człowiek — towarzyszył tej damie, tacę srebrną trzymając.
Więc ja wstałem i, dobywszy pieniądz srebrny, położyłem; goście moi także dali na składkę.
Lecz Edgara nie było przy damie, kwestę zbierającej, wieść albowiem krążyła, iż z gniewu mnichem chciał zostać!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Potem wszyscy poszliśmy na kazanie, a to było: O sakramentach w ogólności.
P. S. Eulalja poszła za bankiera i są szczęśliwi. —