Bratanki/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. Więźniowie i Stróże.

Na Nowém Mieście w kamienicy nie staréj téż, ale niepoczesnéj, kilka pokojów od Elby zajmowała Marya z Urszulką. Rotmistrz oddał ją na ręce rodziny jakiejś, z którą się był poznał w czasie pierwszego swego w Saksonii pobytu. Sama jejmość, żona małego urzędnika od akcyzy, niegdyś piękna i dosyć trzpiotowata, w bliskich była stosunkach z panem rotmistrzem. Znał ją jako niezmiernie chciwą, bo rozrzutną i spragnioną zabawy. Z wiekiem i dziećmi zmieniła się teraz o tyle, iż jéj dawna chciwość pozostała, a pragnienie rozrywek napadało tylko, gdy one nic nie kosztowały. Wit wiedział, że obietnicą nagrody wspaniałéj potrafi ją skłonić do wszystkiego. Opowiedział jéj, że nieszczęśliwy był bardzo, iż żona jego cierpiała na umyśle, że pomieszanie było wprawdzie łagodne, lecz niezmiernego wymagające dozoru i t. p. Dodał, iż przybył dla poradzenia się przybocznych królewskich lekarzy, ale potrzebował czasu, ażeby chora się uspokoiła i oni dobrze stan jéj zbadali.
Pani Lina Holzer zgodziła się skwapliwie na przyjęcie dozoru nad chorą, zaręczyła, że jéj na chwilę z oka nie spuści, wyjść nie da na krok, nikomu do domu nie da przystępu i miéć będzie o niéj i córce największe staranie. Umieszczenie to żony osobno, zdawało się rotmistrzowi najbezpieczniejszém, w razie gdyby go tu ścigano i uchodzić lub skrywać się potrzeba.
Przez kilka dni śledząc panią Holzer i przybywając niespodzianie na Nowe Miasto, przekonał się, iż Marya aż do zbytku i umęczenia była pilnie dozorowaną. Mieszkanie było istném więzieniem, a w przedpokoju, nieodstępny stróż, siedziała z pończochą Lina Holzer. Wprawdzie z okien mieszkania, przez zielony ogródek, który się do Elby ciągnął, widać było rzekę, kościoły miasta, zamek, most i krajobraz ożywiony, a piękny, lecz serca uciśniętego nie rozbawią oczy.
W drodze rotmistrz był ponury, niecierpliwy, milczący. Marya nie odezwała się słowem do niego. Jechali z sobą nie mówiąc do siebie, a tam gdzie opór był bezsilnym, nie chciała się zniżać daremnie kobieta nieszczęśliwa do próżnéj słów szermierki. Tuliła swe dziecię, szeptała doń po cichu, dała się prowadzić, zamykać, wieść, nie odzywając wcale. Czasem gdy boleść wzrosła, gdy zwątpienie opanowało serce, zaczynała płakać po cichu, przyciskała Urszulkę do serca i dziecię na widok jéj łez płakało także, lecz łkały tak, aby rotmistrz nie słyszał, gdyż widok łez do wściekłości gniew w nim rozbudzał. On nie był tak wstrzemięźliwym w słowach, wybuchał, łajał, milczenie też gniew jego zwiększało i nie rychło wpadłszy weń się uspokoił. Dnie tak przechodziły na męczarniach, których odmalować niepodobna, bo one miały tysiące niepochwyconych odcieni.
Dopóki byli w kraju, Marya zachowywała jakąś nadzieję, z któréj sobie zdać nie mogła sprawy, gdy przyszło go opuścić, rozpacz prawie ogarniała ją. Zaczynała się lękać coraz bardziéj o los swój i dziecięcia, bo wiedziała, że człowiek ten na największą zbrodnię się mógł ważyć. Każdą noc niemal spędzała bezsenna, czuwając nad Urszulką, na najmniejsze poruszenie zrywając się, z niedowierzaniem śledząc każdy krok Wita.
Tak przebyli drogę do stolicy Saksonii, a gdy nazajutrz wynalazłszy swą dawną znajomę, rotmistrz umieścił Maryę z dzieckiem na Nowém Mieście, ucieszyła się prawie z tego oddzielenia od niego. Lecz tu znowu, wśród ludzi nieznajomych, niemiłych, niedowierzających, lękać się zaczęła jakiéjś zasadzki, jakiéj łatwo dającéj się ukryć zbrodni. Zdawało się jéj, że życiu dziecka coś zagraża. Do gospodyni, pani Holzer, sam język zbliżyć się nie dawał, przy tém powiernica rotmistrza nie obudzała zaufania. Pierwsze dni zbiegły na wzajemném niemém badaniu. Przestrzeżona, iż miała do czynienia z osobą obłąkaną, pani Holzer obchodziła się z nią z pewną obawą i wstrętem; co chwila spodziewała się jakiegoś wybuchu, oznaki nieprzytomności, lecz gdy po dniach kilku nic się nie przytrafiło, nabrała otuchy, a nawet dziwne jéj myśli przychodzić zaczęły.
Powzięła jakąś wątpliwość. Lecz jakże się tu było rozmówić, jednego nie umiejąc słowa w żadnym prócz niemieckiego języka? Zdaleka przez szpary drzwi Lina wpatrywała się w swojego więźnia, widziała ją z miłością zajmującą się dziecięciem, modlącą, wreszcie z Urszulką razem zamyśloną, po całych dniach poglądającą na Elbę, płynącą pod oknami. Nigdy najmniejszéj niecierpliwości oznaki, łzy tylko, łzy zawsze, a smutek nie rozpogadzający się na chwilę.
Najtwardszego serca kobieta, widząc drugą podobną sobie istotę cierpiącą, uczuje w końcu litość nad nią. Pani Holzer śledziła rotmistrza, gdy przybywał i sposób jego obchodzenia się z żoną, zdziwiło ją to, iż do siebie nie mówili, że przychodził jakby gniewny, że dziecię od niego uciekało, tuląc się do matki. Z tych wszystkich oznak czyniła wnioski, które jéj ciekawość coraz żywiej rozbudzały; niegdyś płocha i roztrzepana, dozorczyni ta nie była tak złą, jak ją Wit może sądził, podjęła się dozoru, ale ten starała się uczynić łagodnym, po kilku dniach zaczęła próbować zbliżyć się nieco do matki i dziecka; znalazła u nich przyjęcie ludzkie i za najmniejszą usługę a ulgę wdzięczne. Gdy się jéj rotmistrz rozpytywał o więźnia, starała się go zapewnić, iż pani była zupełnie spokojną, a razem próbowała go trochę wybadać, ale ją zbywał obietnicami nagrody i wmawiał zawsze potrzebę surowego dozoru.
Po kilku znowu dniach, pani Holzer powiedziała sobie w duchu, że w tém wszystkiém jest przecie jakaś niezbadana tajemnica. Kobieca jéj ciekawość rozbudzoną była do najwyższego stopnia; na różne wpadała pomysły dla zaspokojenia jéj, ale na skuteczny trafić nie mogła. Miała starszą od Urszulki córeczkę, która już u jakiejś Francuzki przy dworze, niezbędnego naówczas języka francuzkiego uczyć się poczynała, bo jéj pani Holzer świetną rokowała przyszłość, znając historyę panny Duparc, a że Urszulkę matka sama uczyła trochę tego języka, Lina Holzer obmyśliła sobie, że choć z pomocą dzieci coś by się przecie dowiedziéć mogła. Raz więc wieczorem, gdy się już przybycia rotmistrza nie spodziewała, ośmieliła się dawszy dobrą Lizie instrukcyę, wpuścić ją dla zabawy z Urszulką. Lizka, ukochane dziecię u matki, choć nie miała nad lat trzynaście, strojną już była jak panienka, nie żałowano jéj na sukienki i fraszki, które wczesną zalotność rozbudzić w niéj mogły, dziewczę było żywe, dosyć popsute, a bardzo roztropne. Cicha, bojaźliwa Urszulką zrazu zobaczywszy tę laleczkę, dygającą jéj z uśmiechem i przynoszącą bukiecik, ulękła się zjawiska i uciekła do kolan matki, wkrótce jednak ośmieliła się po troszę, gdy Lizka przybiegła do niéj, przyklękła i stosownie do rozkazów, ze swą francuzczyzną popisywać się zaczęła. Spytana przez Maryę, powiedziała, że była córką gospodyni, że jéj kazano przyjść, aby znudzoną pewnie zabawić panienkę. Marya przyjęła wdzięcznie ten dowód czułości dla swojego dziecięcia, a że lubiła dzieci w ogóle, zwróciła się ku Lizce, i ta pierwsza rozmowa poszła bardzo szczęśliwie, bo była wstępem do dobréj znajomości. Urszulką rozbawiła się, rozśmiała, matka rozpłakała z radości; a gdy potém Lizka wychodziła już, życząc dobréj nocy, Marya wdzięczna z ubogiego zasobu swego, wsunęła jéj w ręce podarek, który i córkę i matkę wielce uszczęśliwił. Pani Holzer badała potém długo dziecko o te dwie nieznajome, o rozmowę ich, o szczegóły i nabrała tylko tego przekonania, że śladu obłąkania umysłu nie było. — Natomiast pewną już była jakiejś zawiłéj i ciemnéj intrygi, któréj domyśléć się nie było podobna. W owych czasach, nic nie było pospolitszego, nad wszelkiego rodzaju tajemnicze dzieje domowe, pani Cosel siedziała uwięziona, opłacając łzami swą popędliwość i groźby, a ileż innych pozamykano, wysyłano, zmuszano do klasztoru lub małżeństw niechętnych? Coś podobnego tu sobie wyobrażała pani Holzer i postanowiła bądź co bądź prawdy dobadać. Rotmistrz chmurny, gniewny, podejrzliwy, choć jéj płacił, wydawał się teraz jakimś tyranem, do którego instynktową za płeć swą czuć poczęła nienawiść. Gniewało téż, że śmiał, sądząc ją ograniczoną, zbyć kłamstwem ladajakiém, sądząc, iż ona wątku zaplątanego nie dojdzie.
Była dla niego grzeczną i uprzejmą, lecz w duszy pragnęła bardzo dokuczyć mu z kolei za nieszczęśliwą kobietę, któréj uciemiężenie widziała, a cierpień się domyślała. Ostrożna wszakże nie posunęła się do śmielszych kroków, oczekując na sposobność. Po pierwszéj bytności Lizki, która rozbawiła Urszulkę, nastąpiła druga, a że dziewczę miało tu rozrywkę, ile razy chwilę znalazło swobodną, nauczyło się przybiegać na górę. W przypadku, gdyby rotmistrz nadszedł, matka obmyśliła jéj nawet schowankę i ucieczkę; gdyż wyraźny miała rozkaz niedopuszczania nikogo. Wit chodząc około spraw swoich, nie zapominał się dowiadywać o żonę, zrazu nawet dosyć często, późniéj, w miarę jak go poodnawiane znajomości odrywały, bywał rzadziéj, a we dnie lękał się, aby jego wycieczki oczów nie zwróciły. Można więc było w pewnych dnia godzinach nawet Urszulce pozwolić wybiedz. Liza pierwsza dyskretnie myśl tę po cichu rzuciła, lecz Marya nie chciała się zgodzić na puszczenie dziecka od siebie i ani mówić o tém dozwalała. Urszulce, patrzącéj na drzewa, na miasto, na swobodny ruch ludzi, chciało się wyjść bardzo, ale się napraszać nie śmiała. Pierwszy raz, widząc, jak przytuliła z wielką obawą córkę do siebie, gdy przechadzkę chciała urządzić Lizka, pani Holzer domyśliła się więcéj jeszcze czegoś, niż dotąd. Wysnuła sobie z tego strachu, z tego zamknięcia całą historyę romansową, zupełnie fałszywą, lecz obudzającą w niéj jeszcze większe dla uciśnionéj współczucie.
Gdy się to działo wewnątrz domu, poczciwy Wereszczaka łamał sobie głowę, jakby się tu wcisnąć, zawiązać stosunki i rozpocząć wielkie dzieło wydobycia z niewoli Maryi i dziecka. Potrzeba było postępować nader ostrożnie, gdyż w razie niepowodzenia na przyszłość podwoiłyby się jeszcze trudności. Piotr mało był czynny, gdyż nie mogąc się pokazywać, nie mógł téż wiele dopomódz.
Wereszczaka nazajutrz przybył na kawę do Niemiry i zastał go w gospodzie, ale najnieszczęśliwszym. Życie na niemieckim chlebie stawało mu się nieznośniejszém codzień.
— Wiesz mój drogi, rzekł wzdychając, już ja im ani porcelany, ani ich bogactw, ani piękności pałaców, ani żadnéj rzeczy nie zazdroszczę, tak mi to życie z nimi obmierzło. Spać pod pierzyną, jeść wasser-zupkę, mało co mięsa, słodko, tłusto i nudno, chodzić tak ubranym jak oni; to nie ludzka rzecz; a! gdybym się ztąd mógł wyrwać!
Załamał ręce.
— Wczoraj znowu sądziłem, że się do króla JMości na posłuchanie dobiję, ale gdzie tam, był jakiś książę Beck, co się ma żenić z Orzelską, były książęta Dessauskie, było niemieckich różnych potentatów tyle, że się tam szlachcicowi ani było docisnąć. Tylkom się strząsł, jadąc do Moritzburga na wozie, spiekł czekając, aż z myśliwstwa powrócili, bab na koniach napatrzył, czego prócz w hecy nigdym jeszcze nie oglądał; pokłoniłem się zdala Majestatowi, zobaczyłem spalony fajerwerek zdaleka, wygłodniałem jak pies, w końcu do gospody na piwo i sér pójść zmuszony, i — tyle tego.
Ot, wiesz co, dodał kasztelan, rozmyśliwszy się, mnie się zdaje, że ja dawszy im ze stołkiem za wygranę, z próżnemi rękami do domu powrócę, bobym tu chyba zdechł.
Ja ci powiem, pod sekretem, mnie mojéj kasztelanii dosyć, to żonie, Panie Boże odpuść, zachciało się wyższego krzesła, a już jak się jéjmość czego naprze, nie ma sposobu, musi być. Pojechałem więc, a teraz, myślę sobie, po co ja tu siedziéć będę? zdam na waszeci moją sprawę, kiedy tu musisz atentować i drapnę.
— Zmiłuj się, panie kasztelanie, rzekł Wereszczaka, ja téż nie wiele potrafię zrobić.
Ad impossibilia nemo obligatur, zawołał Niemira, zrobisz, co będzie można; byle dla jéjmości było czém się złożyć. Ja ci wszystko zdam, a sam ruszę, dalipan.
— Ale ja tu nikogo nie znam, zawołał Wereszczaka.
— Ja cię poznam z Brühlem, właśnie godzina moja przychodzi, ogarnę się, rzekł kasztelan, przedstawię cię na swojém miejscu i rób sobie, co chcesz, bylem ja nazad do domu mógł wrócić, bo tu żółtaczki dostanę.
— A ja? spytał śmiejąc się Wereszczaka.
— E! ty jesteś młodszy i wytrwalszy, tyś się Niemców tak nie napatrzył jak ja, to ci staną za osobliwość, póki w gardle kością nie siądą.
To mówiąc uściskał go.
— Moja ty duszko, Jezu najsłodszy, (wszak to twoje przysłowie?) jedź ze mną do Brühla.
Wojski pomyślał, że może upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i począł się już mniéj bronić, kasztelan był uszczęśliwiony.
— Ja! jutro, konie zaprzęgam, i do chaty śpieszę.
Dictum — factum, oblawszy się wodą zimną, wytarłszy, kasztelan wziął na siebie najparadniejsze ubranie, kazał dwie lektyki sprowadzić i zapakowawszy do jednéj przyjaciela, w drugą sam wsiadłszy, kazał się nieść do mieszkania faworyta. Nieopodal ono było od zamku. Brühl jeszcze naówczas nie miał owych pałaców i ogrodów Semiramidy i dworu królewskiego i zdobytych późniéj bogactw, rozpoczynał on szczęśliwy zawód robienia fortuny dosyć skromnie. Wszakże przepowiadano mu ją już, gdyby król stary położył, nie domyślając się, że potrafi przez Sułkowskiego głowę dostać się do następcy. Nie majętny z siebie, Brühl miał już z łaski Augusta i własnych zabiegów, tyle iż mógł pewien dom utrzymać. A że lubił wystawę i pańskość, choć skromne pierwsze piętro zajmował w domu należącym do króla, urządzone już miał pokoje, jak dla młodego wielkich nadziei dworaka przystało.
Tymczasem nie było więcéj nad czterech lokajów w liberyi i nad grzecznego pana sekretarza, który przybywających oznajmił hrabiemu. Sala, w któréj na niego oczekiwali, przystrojona była w meble wytworne, w obrazy piękne i kosztowne fraszki z gustem porozstawiane. Nasi panowie więcéj się dziwili wykwintowi, niż bogactwu, bo u nich dostatek zwykł się był inaczéj objawiać: ciężkiém srebrem, klejnotami, mnogością ludzi, koni, służby i zapasów w skarbcu, tu złocenia, błyskotki i fantazyjne cacka zastępowały rzeczywistsze bogactwa. Za to na srebro, szaty, klejnoty spojrzawszy, można było mniéj więcéj ocenić mienie, a tu, między obrazem, który wart był tysiąc, a drugim nie kosztującym dziesięciu, niewprawne oczy profanów różnicy znaléźć nie mogły. Salon był biały ze złotem i złoceń w ogóle tak wiele, iż Wereszczace było ich nadto, nie widział ich nigdy tyle, chyba po kościołach. Dla Pana Boga zdawało mu się właściwém szafować tak blaskiém, dla człowieka znajdował to śmieszném.
Po chwilce sekretarz drzwi otworzył i w progu ukazał się człowiek młody, nader wytwornie ubrany, cały od aksamitów, atłasów i koronek jaśniejący, z kapelusikiem pod pachą, w pończoszkach jedwabnych, świeży, rozkwitnięty, słodki, kłaniający się, uprzejmy a tak miły, jak gdyby obu panów, których przyjmował, na dnie serca nosił. Znał on kasztelana, nigdy w życiu nie widział Wereszczaki, lecz zarówno był szczęśliwy z widzenia Niemiry i z poznania Wojskiego, którego nazwiska wymówić nie mógł spróbować. Z kasztelanem zdawali się czule jak bracia rodzeni, śmieli się do siebie, ściskali za ręce, całowali, prawili sobie słodycze, przyskakiwali i odskakiwali, tak, że Wojski wnieść mógł z tego, iż Niemira miał tu ogromne wzięcie i nadzwyczajne protekcye.
Kasztelan oświadczył w krótkiéj mowie, iż znaglony nadzwyczaj pilnemi w domu interesami, o których z rana właśnie pocztą odebrał doniesienie, ubolewa niezmiernie, iż Drezno zmuszony jest opuścić, lecz, że w swoim miejscu zostawi umocowanego krewnego swojego i poleca go łasce, względom, przyjaźni hrabiego.
Hrabia odpowiedział na to, iż nic dlań milszém być nie mogło, nad poznanie tak zacnego i miłego kawalera jak pan Wojski (chociaż z nim jeszcze trzech słów nie mówił), iż będzie najszczęśliwszym, jeżeli potrafi na dworze króla JMci być mu w czémkolwiek użytecznym, że się oddaje pod rozkazy czcigodnego kuzyna kasztelana, i błaga go, aby sobie służyć dozwolił i t. p.
Wereszczaka poczciwy zdumiony był, uszczęśliwiony, przejęty. Natychmiast zawołano sekretarza, który sobie dostojność, imię i nazwisko Wojskiego, przekręcając je jak najdziwaczniéj, zapisał, i zaręczono mu, iż drzwi dlań zawsze będą otwarte.
Zgadało się cóś o posłuchaniu u króla, tu Brühl wyznał, że w porze myśliwstwa nie jest ono łatwém, gdyż Majestat odetchnąć też czasem musi po trudach niezmiernych rządzenia dwoma krajami, jednakże dołoży wszelkiego starania, aby audyencyę w najkrótszym jak można czasie otrzymać. Dodał, iż Wojski będzie mógł oczekując, zabawić się oglądaniem stolicy, ogrodów, pałaców, okolic, i że dlań nieomieszka zaproszenia na zabawy dworu.
Rzeczy tedy zdawały się stać tak świetnie, iż gdy przyszło do pożegnania, a grzeczny młodzian przeprowadził ich aż do progu, w progu zaś powtórzył zapewnienia szacunku, sympatyi, poważania, przyjaźni, gotowości do usług, Wereszczaka nie mógł powstrzymać na schodach oznak swéj radości.
— Kochany kasztelanie, nie umiem wypowiedziéć, rzekł, jak wam jestem wdzięcznem! Cóż to za miły i jak do was przywiązany, oddany wam kawaler! Nie wątpię teraz, iż dokonamy, co zechcemy, i wszystko powiedzie się jak najszczęśliwiéj.
Kasztelan uściskał go, śmiejąc się.
— A! duszo ty moja niewinna! Jezu najsłodszy, zawołał, to ty poczciwcze bierzesz to za dobrą monetę? ale, mój łaskawco, on co dzień tą samą potrawką karmi pięćdziesięciu, on mnie mało co lepiéj zna niż ciebie, nazwiska może nie pamięta, ale kuglarz taki, iżbyś go rozkochanym w nas sądził. Toć to i bieda, że na ich te obietnice, łamane sztuki, ukłony i uściski nic rachować nie można. Postawiłem ci mu na stoliku tabakierkę złotą ze trzystu dukatami, którą widział i uśmiechnął się do niéj trafnie, i na jéj rekomendacyę więcéj rachuję, niż na jego serce. Jezu najsłodszy, nie bierz tego na prawdę, zobaczysz, jak cię oni tu wodzić będą, aż cię wątroba zaboli. A teraz do domu! do domu! do domu, do penatów i barszczu i bywaj zdrów i niech ci Bóg szczęści.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.