<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratanki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przez plenipotenta swego Franza drążnika, który raz mu posłużywszy do dalszego posiłkowania wielką okazywał ochotę, otrzymał niebawem wiadomość pan Wojski o kobiecinie, która mu w potrzebie za tłómacza służyć mogła, gdyż od dawna mieszkając w Dreznie, choć nie zapomniała po polsku, po niemiecku się nauczyła wcale znośnie. Franz domyślał się własną głową, iż żeński tłómacz i współpracownik nie byłby zapewne zbytecznym. Wojski zaledwie pożegnawszy kasztelana, który do domu co najśpieszniéj wracał, ruszył na Rozmarynową uliczkę. Tu go wprowadzono na drugie piętro, i Franz zapukawszy, rozmówiwszy się we drzwiach, wskazał Wereszczace wnijście, a sam dostawszy talara usunął się dobrowolnie. Pokoiki, do których przyciemnionego wnijścia oczy się zrazu przyzwyczaić nie mogły, przeszedł pan Wojski omackiem za przewodniczącą mu kobieciną, małego wzrostu, lecz otyłą. Dopiero w trzecim czy jaśniéj istotnie było, czy już oczom bardziéj swojsko, Wereszczaka siadając na podaném krzesełku, ujrzał przed sobą wyraźniéj, kobietę nie młodą, z oczyma czarnemi, wlepionemi ciekawie w niego, i rękami założonemi na piersiach, stojącą w oczekiwaniu i milczeniu. Ubrana dosyć schludnie, ale znać tylko co od gospodarskiéj pracy, przyglądała się ciekawie przyprowadzonemu jéj jegomości.
— Mówisz jejmość po polsku? zapytał Wereszczaka.
— A jakżebym mówić nie miała, kiedy jestem z Warszawy rodem, odparła z dobitnym akcentem mazowieckim, tylkom poszła za Niemca, który przy dworze służy, i — ot...
— A znasz tu pani dużo ludzi? spytał Wojski.
— Cały świat! mój jegomościuniu odpowiedziała, opierając się na krześle, niech pan wielmożny śmiało mówi, o co idzie. Ja swojego nie zdradzę, dodała. Mój mąż człek mały, pełni służbę przy pokojach, ale to nic, przez niego to téż czasem więcéj zrobić można było, niż przez nieboszczyka Fleminga. Choć Niemiec, panie, ale głowę ma.
— Dobrze i to wiedziéć, moja jejmość, rzekł Wereszczaka, ale mi nie idzie tyle o protekcyę przy dworze, jak o jedną delikatną sprawę.
Kobieta ręką machnęła, uśmiechnęła się.
— Ej! éj! rzekła, to już pewnie jakaś spódniczka, a jegomość jeszcze może i żonaty! Panowie, panowie, co to teraz po bożym święcie chodzi! Sodoma i Gomora! jak Pana Boga kocham.
— Na ten raz moja jejmość mogę wam uczciwém słowem zaręczyć, iż zgorszenia nie ma, rzekł Wojski. Ufam waćpani, to jéj z gruba całą sprawę powiem. Zechcesz pomódz, będziemy się znali do wdzięczności, nie, toć musu nie masz.
— Niech no pan mówi, zobaczymy, szepnęła gosposia.
— Sprawa w tém, że człek niegodziwy cudzą sobie żonę przywłaszczył, że ją tu ukrył, że ją więzi i męczy, i że mu ją odebrać potrzeba.
— A no, to sprawa święta, jeśli pan szczerze mówi, pomożemy. Ja jestem prosta kobieta, dodała, ale tu około tego dworu ocierając się, wiele się rzeczy napatrzyło, nasłuchało, więc jak trzeba delikatnie postąpić, rady sobie damy.
— Jakże panią zowią? spytał Wojski.
— Mnie? tu mnie wszyscy znają, mąż przy dworze nazwisko ma Suzler, więc ja Suzlerowa, a imię mam Magdalena, a pókim za mąż nie poszła zwałam się Szewczyńską, ojciec był przy ogrodzie koło saskiego pałacu.
— Więc, pani Suzlerowa, odezwał się Wereszczaka. Ta osoba, o którą mi chodzi, oddana jest pod straż Niemce na Nowém-Mieście.
— A jak się ona zowie?
Wereszczaka popatrzył jéj w oczy z wahaniem.
— A! panież, mój panie! toć nie zdradzę, podchwyciła Magdusia, nie masz się czego bać! Przysięgam na Matkę Najświętszą, mówcie mi wszystko.
Wereszczaka dobył papieru. Kobieta zowie się Lina Holzer, mają swój dom na Meissnerowskiéj ulicy.
— Znam ją, jak rudą mysz! machając ręką z pewnem lekceważeniem rzekła Magdusia, szalała dobrze za młodu, potém się ustatkowało... Córeczka jéj chodzi do Francuzki na lekcye. Ja u niéj rzadko goszczę, bo to baba złośliwa a skąpa, ale przecież dostąpić mogę.
— Więc gdyby tam pójść przyszło, dowiedzieć się, a choćby list mieszkającéj tam pani oddać, tak by nikt nie widział, czybyś się jejmość podjęła?
Magdusia podumała.
— Zapewne, że się to da zrobić, ale nie tak prosto z mostu, trzeba pójść na zwiady, zobaczyć, co się tam dzieje, rozgadać, ostrożnie, to się to da zrobić. Dowiem się, czy tam Liza do téj pani chodzi, bo bym i przez nią mogła coś uczynić. Ona z moją razem się uczy u Francuzki.
Ale słuchaj no pan, dodała jakoś poważnie, a od serca kobieta, ludzie nie święci to pewna, tylko bym ja już do ladajakiego frymarku nie chciała należéć. Jeśli to robota nieczysta, dajcie wy mnie pokój, ja na sumieniu miéć nie chcę.
Wereszczaka podniósł się z krzesła uradowany.
— Moja jejmość, zawołał, na cóż ja wam mam poprzysiądz?
Spojrzawszy na twarz jego, potrzęsła głową.
— Ja i słowu wierzę, szepnęła, już teraz dosyć, dosyć, jeśli poczciwa sprawa, czemu by ludzie nie pomogli? Nie dziwuj się pan, różnie tu bywa i bywało.
Machnęła ręką.
— Co to gadać! cały świat wié!
— A możesz być co uczciwszego, przerwał Wereszczaka, jak żonę i dziecko oddać mężowi i ojcu, a niegodziwca, który podstępem je pochwycił na karę zdać, bo... niedokończył Wojski.
— Ja, tylko się tu z domem uporządzę, rzekła Magda, pójdę do Holzerowéj, zobaczę i rozmówię się.
— Ponieważ się bez kosztów nie obejdzie, a kobieta chciwa, dodał Wojski, masz pani na wydatki. Pieniędzy żałować nie trzeba. Tylko się waćpani strzeż, aby jéj tam dozorujący pewnie ten, co tam kobietę umieścił, nie spostrzegł.
— A to! mnie już uczyć nie trzeba!
Magda odprowadziła aż do drzwi Wojskiego, kazała sobie powiedziéć, kędy stał, aby go we wszelkim wypadku znaleźć mogła, pożegnała i wróciła do mieszkania. W niespełna godzinę przebrana do niepoznania, odmłodzona, wyświeżona, szła już na Nowe-Miasto.
Na dole, w kamienicy Holzerowéj, był piekarz, Magda zaszła najprzód niby za potrzebą do niego, spytała, jakby nie wiedząc, czyj był dom, a dowiedziawszy się, wykrzyknęła:
— A to stara znajoma! toćbym ją widziéć rada.
— Teraz to trudno, szepnął piekarz, tajemniczo się uśmiechając.
— Dlaczego?
Niemiec głowę spuścił i nie odpowiedział nic.
— A! a! staréj przyjaciółce musi być wolno ją odwiedziéć, zawołała Magda i poszła na górę.
Drzwi zastała zamknięte, stukała długo, naostatek pokazała się twarz kwaśna Liny. Magda się rozśmiała.
— Przyszłam do piekarza, a tu mówią dom wasz! Miły Boże! chciałam was choć pozdrowić!
Skwapliwie jakoś otworzyły się drzwi, Lina wpuściła dawną znajomę i zaryglowała za nią, palce kładąc na ustach.
— Bardzom ci rada — rzekła spiesznie, tak jak byś mi z nieba spadła.
— No, no, cóż to tam takiego?
— Mówię ci, że milszego gościa nie może być. Siadaj, tylko... tylko — dodała Holzerowa, masz ty czas, i mogę ja... mogę ja... w bardzo pilnéj sprawie poufnie mówić z wami.
— Słuchaj no Lina, odparła Magda, znasz mnie dawno, wiesz, żem nie płocha. Czasu mam trochę, mów, co na sercu masz.
Niemka namyślając się, chodziła po pokoju.
— Ot — baba baby nie zdradzi, rzekła, co mam taić, posłuchaj. Lat temu nie wiele, jak to się jeszcze trzpiotało po świecie, a znajomości miało więcéj, niż potrzeba, bywał tu Polaczek, łotrzyna, który koło mnie latał. No, znaliśmy się. Służył w naszém wojsku. Potem go gdzieś licho poniosło i długo nie było. Naraz zjawia mi się, poznałam go wnet, choć dużo postarzał. Mówi mi, żonaty jestem, ale nieszczęśliwy, żona moja niespełna rozumu, w głowie jéj się poplątało. Przybyliśmy do doktorów, nie ma jéj gdzie bezpiecznie i na ustroniu pomieścić. Czybyś się jejmość nie podjęła? zapłacę dobrze. — Czemuż nie, dom cichy, wygodny, dozór będzie pilny, zgodziłam się i kazał żony strzedz, jak oka w głowie, aby jéj nikt nie widział, a ciągle mi plótł, że obłąkana. Zważ moja dobrodziejko, ja po polsku nie umiem, a ona po niemiecku ni słowa. Strach mnie zrazu brał, szalona! myślę sobie, jak zacznie mi historye wyprawiać. Gdzież tam! spokojniuteńka, tylko płacze a płacze, dziecko uczy i modli się, ale od niéj nic się dowiedzieć nie mogę, a posądzam, iż tu jakaś musi być nikczemność, jakaś podłość i ucisk; płaci dobrze, ale biednéj kobiety łzy...
Holzerowa zakręciła się.
— Chciałabym wiedziéć czysto i jasno, co to jest, że kłamie, tom pewna! Po cóż tę kobietę zamyka? Sprowadziłam Lizkę, żeby z dziecka co po francuzku dobyła, a no, idzie nie sporo.
Magda słuchała, dziwiąc się, że jéj tak szczęśliwie się stręczyło właśnie to, po co przyszła, udała jednak zdumioną, zakłopotaną i niepewną, patrzała w oczy Linie.
— No, to o cóż wam idzie? spytała.
— O co mnie idzie? ażebym mogła wiedziéć, co téj kobiecie jest i co się z nią dzieje? Człowiek mi ten teraz wygląda na zbója, chmurny, zły, kwaśny, a mnie się znowu nie chce kobiety męczyć. Gdyby mnie tak straż powierzył nad mężczyzną, no! tobym się na nim za wszystkich mściła, bo łotry są, nie wyjmując żadnego, ale kobiecie kobietę męczyć...
— To prawda, odparła Magda, a jakżeby tu ją wybadać.
— Wam? jak najłatwiéj, szepnęła Hoizerowa, ja was wpuszczę, nibyście jednak weszli bez mojéj wiedzy. Powiedzcie, że dowiedziawszy się, iż ona z tego samego co wy kraju, chcieliście się rozgadać! no! wy tam znajdziecie co mówić, i jak począć. Ja stanę na straży, gdyby miał nadejść, chrząknę, umkniecie bocznemi drzwiami, ja go wstrzymam, a powiecie mi, co ona wam o sobie mówić będzie.
Magda choć bardzo rada, chciała się podrożyć wszakże.
— Jakto? rzekła, dziś? zaraz?
— A czegoż czekać? czy wy zechcecie znowu drugi raz iść na Nowe-Miasto, ona teraz sama, zróbcie znajomość.
Składało się wszystko jak najlepiéj. Holzerowa otworzyła małe drzwiczki boczne i Magdę mocno zaciekawioną wpuściła do pokoju Maryi. Siedziała ona z dzieckiem w oknie i zdziwiła się, widząc kobietę obcą, stojącą w progu.
Dla ośmielenia, Magda pokłoniła się i pozdrowiła:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Marya i Urszula zerwały się obie z radosnym twarzy wyrazem.
— Przepraszam, wielmożną panię, przystępując powoli, rzekła Suzlerowa, niech się to dobrodziejce nie przykrzy, że ja uboga kobieta, dowiedziawszy się o pani, aby swojego języka choć zasłyszeć, ośmieliłam się tu wnijść.
— Któż wy jesteście? co tu robicie? z ciekawością spytała Marya.
— Ja tu za mężem od wielu lat, mąż, z pozwoleniem, Niemiec, od dawna przy dworze. Tęskno mi bardzo wśród obcych, mówiła Magda, wzdychając. A paniż wielmożna co tu robi?
— Jam tu, chwilowo.
— I tak sama?
Marya spuściła oczy.
— Sama, szepnęła Marya. Zakręciły się jéj łzy w oczach, odwróciła się do okna. Magda zamilkła.
— Ledwiem się u gospodyni doprosiła, żeby do pani wielmożnéj wpuściła, bo powiada, że tu nikomu przystępu dawać nie kazano?
Marya milczała ciągle; kobieta zbliżyła się do niéj i dłużéj już udawać nie chcąc, szepnęła:
— Niech pani wielmożna dziecko trochę odeśle, ja mam coś powiedziéć.
Marya zarumieniła się, wstrzęsła, nadzieja i otucha wstąpiły w jéj serce, szepnęła Urszulce, by wyszła do drugiego pokoju.
Dziecię choć smutnie, usłuchało.
— Jakem ja tu przyszła i dostąpiła, rzekła Magda żywo, to już moja rzecz, tylko proszę pani miéć ufność we mnie. Nie przypadek mnie tu sprowadził, jestem przysłaną. Jakiś pan rano dziś przyszedł do mnie i zaklął mnie.
— Jakiż pan? kto? niespokojnie spytała Marya.
— Szczerze pani powiadam, że nie wiem, jak się zowié, wyglądał na bardzo uczciwego. Mówił mi, że panią tu więżą i męczą, i że chcą ją wyrwać, ażebym się postarała.
Maryi oczy błyszczały radością, lękała się wszakże jakiejś zdrady osnutéj, by służyła za powód do nowych prześladowań.
— Wierzę, żeś tu przyszła z dobrą myślą i sercem poczciwém, odezwała się, lecz możesz że, nie znając tego, kto cię posłał, osądzić, czy on w dobrym i poczciwym zamiarze użył was?
Magda zamyśliła się.
— Toć prawda, rzekła, ale na Matkę Najświętszą przysięgał.
— Opisz mi go? jak wygląda?
— Słuszny, rumiany, oczy niebieskie, twarz uśmiechnięta.
— Wiesz gdzie mieszka?
— W Starym Rynku.
Marya wiedziała, iż Wit stał gdzieindziéj gospodą, przytém opis twarzy wskazywał kogoś innego i przysięga owa wcale nie była w obyczajach rotmistrza.
— Czegoż on chciał od was?
— Bym się w jakikolwiek sposób dostała do tego domu i widziała z panią, przekonała naocznie o tém, co się tu dzieje. Mówił, że chcą panią przywłaszczycielowi odebrać.
— Jakże? przywłaszczycielowi? przerwała Marya, ten, co mnie więzi, jest mężem moim.
— A on mnie mówił inaczéj, przebąknęła Magda.
Marya zamilkła, znowu obudziła się jakaś niewiara.
— Niestety, rzekła, jestem więzioną i uciśniętą, ale przez tego, który ma prawo nazywać się mężem moim.
— To już inna sprawa! kiwając głową rzekła Magdusia, proszęż tu wierzyć przysięgom! klął się przedemną, że ten człowiek panią porwał siłą.
— Nie skłamał, zawołała Marya.
— A toż dziecko? czy jest jego?
— Nie, to córka z pierwszego małżeństwa mego.
— Cóż się z pierwszym mężem stało? pytała kobieta.
— Zabity! cicho wyrzekła Marya, zakrywając oczy.
Wszystko to dziwnie się jakoś plątało w głowie biednéj kobiety, która powieści Wojskiego z opowiadaniem Maryi pogodzić nie mogła.
— Widzi pani łaskawa, dodała Suzlerowa, ja bym to do żadnéj intrygi nieczystéj posługiwać nie chciała.
— Żadnéj téż tu nie ma i być nie może, z powagą odezwała się kobieta, ani bym ja przy całém nieszczęściu mojém wmieszać się chciała w podobną. Mam ciotkę jedną, która mnie ratować może i zechce, zresztą żadnych znajomych i przyjaciół, Boga tylko opiekuna w niebie.
Łzy Maryi i jéj słowa rozczuliły kobietę, przypadła jéj do kolan, ujęta i przekonana.
— Ja pani służyć będę, rzekła cicho, a o człowieku, który mnie posłał, potrafię się wprzód dobrze dowiedziéć. Może téż on od téj ciotki przybywa. Bądź pani spokojną. Gospodyni nie jest złéj woli, ale jéj téż we wszystkiém zaufać nie można. Ja tu znowu powrócę.
Gdy to mówiły, wbiegła przestraszona Urszulką z drugiego pokoju, chrząkanie słyszéć się dało za drzwiami. Magda przelękła ledwie czas miała ujść bocznemi drzwiami, a tuż wpadł rotmistrz, rozglądając się po kątach, nachmurzony, gniewny, podejrzliwy.
Począł od przebieżenia całego mieszkania, opatrzenia wszystkich drzwi i kątków, miał jakieś posądzenie, zatrzymano go nieco u wnijścia, Lina była pomieszana. Spojrzał na żonę, któréj twarz jeszcze świeżych łez ślady nosiła i oburzył się.
— Czegóż pani płaczesz! czego pani męczenniczkę udajesz, aby ludzi przeciwko mnie burzyć, aby mnie okrutnym czynić? Co się pani złego dzieje? przecież na wygodach nie zbywa? Wprawdzie klauzura ostra, alem się przekonał, że z panią inaczéj postępować nie można.
Swoim zwyczajem, wziąwszy do kolan Urszulkę, Marya patrzała przez okno i milczała. Rotmistrz szukał oczyma jakiéj poszlaki, czegoś, coby mu podejrzenia jego potwierdziło, domniemywał się już i tu zdrady, podstępu, intryg. Szczęściem nie znalazł nic.
— Pani się zapłaczesz, dodał szydersko, a ja tych łez utamować nie potrafię. Nie w mojéj to mocy, nie zasłużyłem ani na sentyment lepszy, ani na obejście względniejsze.
— Boś pan nie starał się na to zasłużyć, odpowiedziała Marya.
— Anibym potrafił! szydersko dodał Wit. Myślisz pani, że mi to życie i to skucie kajdanami, nie cięży także? Śliczne życie!
— Rozstańmy się więc, odezwała Marya, wróć mi pan wolność, oddam cały mój majątek.
Rotmistrz potrząsł głową.
— To być nie może — rzekł gniewnie. Kochałem was, nienawidzę teraz całą miłością dawną i rozstać bym się nie mógł, mszczę się za złamane serce moje.
Marya odwróciła się do okna, jakby pragnęła ukończyć rozmowę. Rotmistrz chodził po pokoju poruszony.
— I nie dosyć wam było, dodał, nienawidziéć mnie saméj, nauczyliście dziecko, by w ojczymie widziało tyrana, nigdy uśmiechu, nigdy słowa, one już dziś tém uczuciem, co wy, dla mnie pała.
Urszulka utuliwszy twarz w dłonie matki, szlochała ze strachu, ten płacz kobiet zdawał się wzmagać i zwiększać gniew jego jeszcze. Chwilami stawał z zaciśniętemi wargami, jak gdyby się chciał rzucić na swe ofiary, to znów powstrzymywał i miarkował się przypomnieniem miejsca położenia. Domyślał się ciekawéj gospodyni pode drzwiami, nie wiedział, że Magda z przyłożoném uchem do drugich każde jego słowo chwytała.
Urywana rozmowa zdawała się kończyć, nie mieli oboje nic do powiedzenia sobie, codziennie powtarzające się wymówki były wyczerpane. W istocie rotmistrz zbiegłszy z kraju, czując się ściganym, co chwila się spodziewał pogoni, rozgłosu, napaści może, a przedłużona cisza, dokuczała mu, wyczerpywała, go, odbierała siłę, jaką do walki zgotował. Posądzał już żonę, iż być mogła w stosunkach z Piotrem, jakkolwiek to było mało prawdopodobném, a badać jéj o to nie śmiał wszakże, aby się sam nie wydał.
Umęczywszy przytomnością swą Maryę, którą chciał natchnąć trwogą, bez pożegnania rzucił się ku drzwiom i wyszedł.
Opodal w przedpokoju stała z założonemi rękami Lina.
— Mojéj żonie jest gorzéj, gorzéj, rzekł, lekarza się doprosić nie mogę. Co ona robi, gdy mnie nie ma? czy...
— Płacze! płacze! rzekła Holzerowa, w istocie biedna kobieta cierpi!
Uderzyła się po czole.
— Proszę was, ażebyście jéj nie spuszczali z oka, bardzo proszę. Ona się zdaje łagodną, ale łudzi was, uśpić chce, aby nagle z jakimś wybrykiem wystąpić. Tak nie raz bywało, rzekł rotmistrz. Trzeba się miéć na ostrożności.
— Ale ja na chwilę drzwi nie opuszczam.
— Nikt nie był? nie dowiadywał się? nic.
— Któż by mógł? ruszając ramionami odezwała się Lina, u mnie nikt przecież nie bywa. Tu cały dzień cisza i pokój, jak na wsi.
Rotmistrz dobył trochę pieniędzy, obejrzał się pilno do koła i poszedł wreszcie. Na kilka kroków przed nim dreptała Magda, która wyszła umyślnie przodem, ażeby się mu przypatrzéć: nieznacznie to go mijając, to pozostając i nie patrząc niby, nie widząc. Dobrze sobie zapisała w pamięci te rysy wyraziste dzikiego i surowego wyrazu. Rotmistrz zanurzony w sobie, nie dostrzegł wcale, że mu się przypatrywano i chmurny udał się wprost do zamku, gdzie właśnie tego dnia sam król JMość się znajdował.