Bryganci sycylijscy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bryganci sycylijscy |
Pochodzenie | Demoniczne kobiety |
Wydawca | Wydawnictwo »Kultura i Sztuka« |
Data wyd. | ca. 1920 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Było to w burzliwą, zimową noc. Sierp księżyca rzucał światło na górzystą, zupełnie bezludną i dziką okolicę.
Ścieżyną, wijącą się wśród skał, pięła się w górę, jak łania, młoda, silna, dziewczyna wiejska.
Zdala od mieszkań, sama, w dzikiej ustroni, nie czuła bynajmniej trwogi, lecz dążyła wytrwale naprzód, ożywiona jedną tylko myślą zemsty za krzywdę, którą jej wyrządzono. Wiedziała ona o tem bardzo dobrze, że krzywda ta, aczkolwiek ciężka, była tego rodzaju, iż żadne obowiązujące prawo nie dałoby jej zadośćuczynienia — postanowiła szukać pomocy i opieki w pośród brygantów, będących postrachem wszystkich bogaczy i krzywdzicieli, a ucieczką ciemiężonych i biednych w całej Sycylii.
Po wielu trudach i uciążliwej podróży stanęła wreszcie u celu. Ujrzała bowiem już zdaleka, tu i ówdzie, ogniste płomyki, dobywające się z pod skał i była pewna, że spotka zbójców, którzy pod dowództwem herszta, nazwiskiem Antonio Palanza, oddawna niepokoili okolicę.
Nagle, gdy skręciła za stromo opadającą skałę, wybiegł naprzeciw niej z ukrycia pełniący tu wartę tęgi mężczyzna i zapytał surowo, dokąd zmierza.
— Dobry wieczór, przyjacielu — odrzekła dziewczyna bez zająknienia.
— Ktoś ty? — zapytał dalej bandyta, zarzucając strzelbę na ramię. — Nie znam cię wcale.
— Nazywam się Łucya Biandotti, jestem biedną dziewczyną, której wyrządzono krzywdę o pomstę do nieba wołającą. Szukam właśnie dowódcy, Palanza, aby mu się użalić i prosić go o pomoc.
— Jeżeli tak, to idź dalej, gdzie widzisz to ognisko. Odnajdziesz tam dowódcę.
Niebawem odnalazła Łucya legowisko bandytów, między którymi znajdował się również i sam herszt. Był to mężczyzna w latach około sześćdziesięciu, o siwych zupełnie włosach i ogorzałej twarzy, ale jeszcze rzeźki i silny. Odziany jak chłop sycylijski, z ciemno-czerwonym płaszczem na ramionach, ze sztyletem i pistoletami za pasem, podobny był zupełnie do tych bandytów, których przywykliśmy widzieć na scenie w operach włoskich. Obrzucił on piękną, smukłą dziewczynę badawczym, ale przyjaznym wzrokiem, kazał jej usiąść na skale koło siebie i opowiedzieć całą historyę.
Łucya nie rozwodziła się wiele. W krótkich słowach, gestykulując przytem żywo, z iście włoskim temperamentem, opowiedziała hersztowi, jak Conte Pietro Cianchi pozyskał jej miłość. Przez pięć lat była mu wierną i tylko rzadko kiedy otrzymała za to jakiś drobny upominek i to z wymówkami. Teraz, gdy wyzyskał jej młodość, ma on na życzenie rodziców ożenić się z bogatą i piękną wdówką, markizą Sembrioni. I to ma być zapłata za pięć lat wierności i kochania!
Pokrzywdzona, prócz starego, zniedołężniałego ojca, niema ani brata, ani kogokolwiek, ktoby się za nią ujął i dlatego udaje się do dowódcy brygantów, jako obrońcy uciśnionych, o pomoc w wykonaniu zemsty.
Palanza, wysłuchawszy skargi, był skłonny zająć się sprawą biednej dziewczyny. Omówili jeszcze wiele kwestyi, dotyczących napadu na niewdzięcznego kochanka, poczem herszt zapytał przebiegle, uśmiechając się:
— A ile żądasz ze sumy okupu?
— Sądzę, że połowa nie będzie zawiele — odpowiedziała Łucya.
— Niech będzie — zgodził się, potakując głową. — Conte powinien postarać się dla ciebie o posag. Zażądamy 200.000 franków. Sto tysięcy dla ciebie, a reszta dla nas. Żeby jednak otrzymać tyle, musimy z początku żądać znacznie więcej.
— Dobrze, ale o ile znam stosunki, rodzina nie może zdobyć się na większą sumę.
∗ ∗
∗ |
W tydzień później powracał Conte Pietro Cianchi w biały dzień, w towarzystwie jednego parobka, od swojej pięknej narzeczonej i wpadł nagle w pułapkę opryszków. Parobek czmychnął, ile mu sił starczyło, Pietro zaś sam jeden wobec kilkunastu zbójów ani myśleć nie mógł o obronie i rad nierad, dał się pojmać i uprowadzić w góry.
Na drugi dzień zjawiła się Łucya Biandotti u jego rodziców i przyniosła list herszta, Palanza, w którym on oznajmiał, że młody Conte jest uwięziony i że go wypuści na wolność, jeśli mu złożą okup w kwocie trzystu tysięcy franków w przeciągu trzech dni. W przeciwnym zaś razie czeka go niechybna śmierć.
— Lecz skądże ty przychodzisz do tego listu? — zapytał Conte dziewczyny, która ze spokojem i dumą stała przed nim.
— Jakiś wieśniak z gór oddał mi go — odpowiedziała Łucya. — Bryganci wiedzą dobrze, że od pięciu lat prawie jestem przyjaciółką waszego syna, dlatego też zapewne zwrócili się do mnie.
— A czy ty potrafisz znaleźć Palanza — ciągnął dalej Conte — ażeby mu moją odpowiedź doręczyć?
— Kryjówki brygantów nie znam — odrzekła Łucya — ale człowiek, który mi ten list doręczył, wskazał mi pod przysięgą miejsce, gdzie w przeciągu trzech dni mam przynieść odpowiedź lub pieniądze.
Conte przechadzał się przez chwilę wzruszony, obserwowawszy badawczym wzrokiem Łucyi, wreszcie zawołał:
— Trzysta tysięcy franków jest zadużo, my możemy najwyżej sto tysięcy ofiarować.
— O, jestem pewna — zawołała Łucya — że bryganci zamordują waszego syna, lecz jeśli wy nie kochacie go do tego stopnia, ażeby go ratować, gdy jego życie narażone jest na takie niebezpieczeństwo, to spróbuję udać się do markizy Sembrioni, która jest jego narzeczoną, i z pewnością zechce swoimi pieniędzmi przyczynić się do okupu.
— Masz słuszność — odpowiedział Conte — i nie mam nic przeciwko temu, jeśli udasz się do niej popróbować szczęścia.
Łucya udała się do markizy, a opowiedziawszy jej o pojmaniu młodego Contego, dodała, że ojciec obiecał ofiarować za niego najwyżej sto tysięcy franków. Markiza była przygotowaną natychmiast część sumy ofiarować. Kazała też zaraz zaprzęgać konie i z Łucyą udała się do rodziców narzeczonego. Po długiej naradzie wysłano Łucyę z listem i stu tysiącami franków.
Następnego dnia Łucya znalazła się znowu u brygantów i w zaufaniu oddała hersztowi sto tysięcy franków, które jej Conte powierzył.
— Oni powiedzieli, że więcej ofiarować nie mogą — dodała przytem — lecz po sposobie mówienia poznałam, że Conte z początku był skłonny ofiarować sam całą kwotę. Jestem pewną, że drugie sto tysięcy także zapłaci. Bierzcie zatem to, co wam przynoszę i radabym też otrzymać z tego część, która dla mnie przypada.
— Jakże ty to uczynisz? — zapytał Palanza, czytając list Contego.
— Całkiem poprostu — odpowiedziała Łucya — zrobię tak, że, jak to jest zwyczajem brygantów, odetnę mu ucho i zaniosę jego ojcu. Wtedy uwierzy w waszą groźbę i drugie sto tysięcy zapłaci.
Herszt zaśmiał się.
— Conte jest teraz twoim więźniem, Łucyo, możesz więc z nim robić, co ci się podoba.
Łucya pożyczyła sobie prędko kapelusza i płaszcza od jednego z brygantów, ufarbowała twarz, poczem zbliżyła się do ogniska, przy którem czuwali bryganci, przy niem okopciła sobie ręce i udała się do jaskini, w której leżał skrępowany Piotr Conte, na liściach i mchu.
Zanim więzień mógł się spostrzedz, co go czeka, uchwyciła go jedną ręką za włosy, drugą zaś obcięła lewe ucho. Palanza przybył potem, by zawiązać ranę Contemu, podczas gdy Łucya, zawinąwszy ucięte ucho w jedwabną chustkę, udała się z powrotem.
Rodzice Piotra niemało byli przerażeni, gdy im Łucya opowiedziała o stanowczym oporze brygantów, którzy dane sto tysięcy franków przyjęli wprawdzie, ale zarazem przysłali im ucho ich syna. Stary Conte pospieszył natychmiast do markizy i w godzinę później była już Łucya w posiadaniu pięćdziesięciu tysięcy franków.
Upłynęło kilka dni, zanim Łucya ukazała się znowu, przynosząc drugie ucho młodego Contego.
— Jeśli nie ofiarujecie co najmniej pięćset tysięcy franków — powiedziała całkiem spokojnie — to na następny raz otrzymacie głowę waszego syna; taką odpowiedź przesyła wam herszt Palanza.
Rodzice Piotra byli blizcy rozpaczy. Zastawili jednakże wszystkie klejnoty, jakie tylko posiadali i udało im się w końcu uzyskać żądaną kwotę.
Następnego dnia wrócił młody Conte do domu.
Rodzice, którzy przestraszeni byli stanem jego zdrowia, myśleli teraz tylko o tem, jakby go utrzymać przy życiu.
Zupełnie odmiennie zachowywała się markiza. Zaledwie zobaczyła swego narzeczonego, zaczęła głośno krzyczeć, wywijając rękoma:
— Ach, precz, precz mi z oczu, ja nie chcę pana więcej widzieć i nie mogę kochać takiego człowieka, który uszu niema.
Złamany na duchu temi słowy markizy, zwrócił się młody Conte do rodziców:
— Teraz zostałem już na całe życie nieszczęśliwym — zawołał, rzuciwszy krzesłem — gdyż jestem pewny, że żadna mnie już nie zechce, mnie, tak okaleczałego!
Na drugi dzień poszedł młody Conte do Łucyi. Ona przyjęła go zimno i szyderczo. Ale zwolna udało mu się ją pozyskać przez prośby, podarunki i nowe przysięgi miłości, chociaż nie omieszkała mu jeszcze napomknąć kilka słów o markizie.
— Tak, tak — drwiła Łucya — piękna markiza odprawiła cię, a teraz przychodzisz znowu do mnie, gdyż według twego mniemania powinien mi wystarczyć mąż bez uszu. Lecz uważaj, tym razem przepłaciłeś uszyma, ale na następny raz zapłacisz zdradę swą własną głową.