Budnik/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Budnik |
Podtytuł | Obrazek |
Wydawca | Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zrana więc jedną ze ścieżek leśnych posunął się ze strzelbą na ramieniu Maciej, za którym dążył w tropy Burek głodny, z podkulonym ogonem i jeszcze bardziej wpadłemi boki, ale uszyma najeżonemi i głową do góry. Drugą drożyną puścił się ku miasteczku, rezydencji urzędowej pana Pomocnika, stary Bartosz, wiodący konie żydowskie.
Pomimo nędznej jego odzieży i zmęczonych rysów twarzy, zastanawiająca to jeszcze była postać. Nie pochylony wiekiem, niezwalczony nędzą, nieupokorzony swym stanem, zdawał się raczej przebranym w sierak dawnych lat wojakiem, nie ubogim puszczy poleskiej mieszkańcem. Męztwo i siła malowały się na obliczu pogodnem, którego czoło tylko przeciął na dwoje fałd poprzeczny, świadczący o długich myślach i głębokich cierpieniach. Fałd ten prawie zawsze ciemniejący na czole jak cięcie szabli malował się wśród łysej, połyskującej głowy; ale szablą tą nieludzka władała ręka — prawica losu nią raniła...
Ułamaną po drodze w pączkach i kwiecie leszczyny gałęzią, popędzane konie dość żwawe i młode, biegły ściskając się i wyprzedzając, często zwężającą bardzo drożyną. On zadumany patrzał nie widząc przed siebie, czasem tylko pogładził wąsa i westchnął ponuro, jakby w przestankach ugniatającej go myśli.
Dobrze znając wszystkie drożyny leśne, machinalnie kierował się wśród nich, choć mnóstwo porosłych darnią, wykręcały się wśród zarośli: to szersze, to węższe, to prawie nieznaczne, tak zawieszone młodemi przeszłorocznemi wypustkami bujno rosnących krzewów. Przebywszy gąszcze otaczające chatę, łąkę co je dzieliła od przerzedzonego już lasu i większej drogi, potem świeże trzebieże, borem małym zbliżał się już ku miasteczku, ukazującemu się w oddaleniu za długą grzązką i topielistą groblą.
Wtem drogą ku niemu ujrzał pędzącą bryczkę ostawioną słomą, u której dyszla ogromny kołatał dzwonek, znak niechybny jadącego urzędnika. Za bryczką tą konno leciało dwóch ludzi, poprawując w biegu to czapek spadających, to rozwianych pół sukmany.
— Stój! stój! — rozległ się nagle krzyk, i przed Bartosza skoczył mały, czerwony jak rydz, trądem jak muchomor okryty, z oczkami drobnemi jak dwie atramentu krople, łysy jak arbuz, ospowaty jak czerstwy chleba kawałek, pan Pomocnik, racząc swą własną ręką chwycić za cugle konia, na którym siedział budnik.
— Trzymaj! łapaj! — dodał zapalając się i przywołując ludzi, widząc że koń zlękniony do rowu się szarpnął. Konni natychmiast zastąpili Bartoszowi drogę. Stary nie mógł pojąć coto się z nim działo.
— Czego łapaj? albo uciekam? — odezwał się spokojnie, — czego chcecie?
— A! udajesz ty mnie tu niewinnego! Nie nadmiesz (wyrażenie właściwe) nie! postoj! Ja cię nauczę złodzieju jakiś, rakalio! Ja cię nauczę! — wrzeszczał pijany Pomocnik w paroksyzmie gniewu.
Stary Bartosz zarumienił się, a raczej oblał krwią, tak, że białka oczu w jednej chwili nią zaszły.
— Słuchajno pan — zawołał — czy pan wiesz co gadasz? za co mnie łajesz?
— Za co? ja ci pokażę pytać o przyczynę! Ciekawy? patrzajcie! Wiązać mi zaraz tego złodzieja.
— Mnie! mnie! — I stary gwałtownie rzucił się na worku na którym siedział — Mnie?
— Nu! tak, ciebie złodzieju! Tak, nie rozprawiaj mi! Wiązać go!
— Ależ powiedz mi pan i wytłumacz co to ma znaczyć?
— Ja nie na to tu jestem aby ci tołkować trutniu! Wytłumaczę ci inaczej w stanowej kwaterze. Hej wiązać go!
— Czegoż pan chcesz odemnie? — w rozpaczy wykrzyknął budnik. Panu się w oczach dwoi czy co? Pan nie wiesz co robisz!
— Ach ty psie jeden będziesz mi jeszcze takie rzeczy gadał, ty! I tupiąc nogami, machając rękoma jak do uderzenia, począł wrzeszczeć z całej siły pan Pomocnik:
— Śmiesz mnie, mnie śmiesz mówić! Ty wiesz, ja cię w kajdany okuję!
Stary zamilkł, bo przeczuwał, że w tem wszystkiem jest jakaś omyłka. Wzywając wszystkich sił swoich na pohamowanie oburzenia i gniewu, którym wrzał, spytał spokojniej:
— Słowo tylko: za co mnie więzicie? co to znaczy?
— Co to znaczy? Ja ci powiem hultaju! Oto ukradłeś konie i kradzione przeprowadzasz.
— Ja ukradł! — zrywając się ze szkapy i podskakując ku Pomocnikowi zaryczał nie mogąc się pohamować stary Bartosz. Ja? od kiedyżto Bartosz Młyński złodziejem się zrobił?
Pomocnik wskoczył w bryczkę jak do twierdzy jednym susem i tu czując się bezpieczniejszym krzyknął:
— Wiązać.
— Tak! — kończył zbliżając się stary ze wzrastającą coraz zapalczywością — tak! konie są kradzione ale nie przezemnie.
— Wiązać! — powtarzał Pomocnik.
— Żyd je wczoraj przyprowadził i postawił u mnie, żyd Bramko, mam na to świadków.
— Tak! tak! wytłumaczysz się. Ja was znam i wasze świadki cygańskie. Wiązać!
— Prowadziłem te konie, żeby je wam oddać.
— Teraz ci to do głowy przyszło! Widzę, masz ty mnie za gołowąsa, hultaju jakiś! Nu! śledztwo okaże. Wiązać go i prowadzić do miasteczka.
Co się działo ze starcem, na którym przez długie lata nigdy obelżywy wyraz, wzgardliwe nawet spojrzenie nie spoczęło, bo do nich umiał nie dać powodów, i nie dopuścił nikomu nad sobą się znęcać, tego opisać nie można. Gniew, wściekłość, rozpacz, boleść niewysłowiona miotały nim naprzemiany; łzy nawet wytrysnęły mu z pod zakrwawionych powiek, a usta próżno już wysilając się na słowo, którego znaleźć nie mogły, zamknęły się nareszcie, zdrętwiały; wzrok zatoczył obłąkany, zachwiały nogi i gdyby nie ludzie co go już pochwycili i wiązać zaczynali, byłby upadł.
Pomocnik kazał zawrócić bryczkę i prowadzić za sobą Bartosza i konie.