<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Było ich dwoje
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Dnia jednego, gdy oboje państwo sami siedzieli w bawialni, bo szczególnym trafem nikogo z sąsiedztwa nie było, a Maryś pojechała do miasteczka dla nabożeństwa i domowych zakupów, bryczyna się zatoczyła przed ganek.
W Szerokim Brodzie nie było to rzadkością; łowczy wyjrzał, lecz choć wszystkie zaprzęgi w sąsiedztwie były mu doskonale znane, i po szkapach je z daleka determinował — ani koni ani wózka tego nie przypominał sobie.
— Kto to może być? szepnął ciekawy.
W tém do pokoju wszedł urodziwy, młody mężczyzna, wcale porządnie ubrany, skłonił się jakoś nieśmiało i przedstawił za Stanisława Mierzowskiego.
Łowczy, który każdego przyjmował serdecznie, byle do domu jego zajechał, przywitał i nieznajomego bardzo uprzejmie, nieco zdziwiony — gdyż z nazwiska go sobie nie przypominał.
— Państwo dobrodziejstwo darują mi — odezwał się gość, czapkę w ręku dusząc z widoczném zakłopotaniem; — państwo darują, że się ośmielam być im natrętnym. Właściwie sprowadza mnie tu...
Zająknął się nieco.
— Przybywam dla widzenia się z panną Maryanną Myszkówną.
Łowczyna, która siedziała za stołem, zerwała się.
— Boże wielkiego miłosierdzia! Miałżebyś waćpan być... ale tamten był...
— Tak, pani dobrodziejko — rzekł przybyły — ja to jestem ten ślepy... Pan Bóg się ulitował nademną, wzrok odzyskałem. Doktor mi zdjął szczęśliwie tę zasłonę... Nie zgłaszałem się jednak długo, bo... bo...
Łowczy stał w podziwieniu przed nim, ręce podnosząc do góry.
— Bo panna Maryanna była właścicielką wioski... Mogłoby się było zdawać, żem się ułakomił...
Teraz dopiero, dowiedziawszy się iż... procesem jéj zapis odebrano, a sam mając stałą i dobrą posadę...
Łowczostwo popłakali się oboje; ale egoizm ludzki nigdy swych praw nie traci, to téż i poczciwa łowczyna wykrzyknęła mimowoli:
— I weźmiesz nam tę jedyną naszę pociechę! a nas osierocisz...
Ale łowczy żonę zburczał...
Zaproszono siedzieć gościa, konie poszły do stajni. Łowczyna teraz biegała do okna, wypatrując rychło-li Maryś nadjedzie.
— Ale — proszęż waćpana, wołała śmiejąc się — siedź tu... spokojnie, nie zdradzaj się. Nic jéj nie powiemy... Niech-że ma niespodziankę, na którą dziewczę zasłużyło...
Oboje zaczęli mu rozpowiadać jak ona wiele cierpiała, jak się modliła, płakała, dowiadywała, posyłała i nigdy nie traciła nadziei odzyskania narzeczonego.
Staszek wzruszony nic mówić nie mógł.
Na opowiadaniach tych upłynął czas do wieczora.
O zmierzchu, gdy już świece podano, zaturkotało. Łowczyna poznała bryczkę, była to Maryś powracająca z miasteczka.
Jakoż w chwilę potém, jak stała z bryczki weszła do pokoju.
Nie spodziewała się wcale zastać gościa... nie spostrzegła go nawet z początku, idąc się witać z łowczyną. Wtém, gdy go pomijała już, podniosła wzrok przypadkiem; — stanęła, zbladła i krzyknęła okrutnie.
Staszek plackiem u nóg jéj leżał, ale łowczyna i łowczy mdlejącą pochwycić musieli.
— Cud! cud! poczęła wołać...
Jakże tu tę radość, jak to szczęście opisać??
Staszek powracał zdrów, z jasnemi oczyma, z sercem stęsknioném i kochającém, wdzięczności pełném.
— Dzięki Bogu, odezwał się, bez Kraskowa się obejść możemy... To com oczyma i chorobą przypłacił u rejenta posłużyło mi, gdym wzrok cudem odzyskał... Znalazłem miejsce przy prawniku, który mi umierając swoję klientelę zostawił. Wiodło mi się i wiedzie dobrze. Chleba kawałek mamy...
— No — przerwał łowczy — ale i panna Maryanna téż nie bez posagu... Trzydzieści tysięcy u Radziwiłłów ma... a wesele i wyprawę od nas musi przyjąć, bo nam jakby własném dzieckiem była.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.