<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Było ich dwoje
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Tymczasem stała się rzecz niepojęta zupełnie, niezrozumiała dla nikogo. Maryś we czwartek jakoś wyjechała, zostawując jak zwykle Rzepkowę na swém miejscu w Kraskowie; Stach czując się, jak mówił, znużonym, zapragnął wcześniéj spocząć. Stało się jak chciał.
Nazajutrz gdy Maryś przyjechała jak zwykle, w ganku zastała ekonomową bez czepka, z rozrzuconemi włosami, w rozpaczy ręce łamiącą.
Staszek zniknął.
Nie było go ani we dworze, ani w ogrodzie ani w okolicy, którą już całą przetrzęsiono.
Domyślając się nieszczęścia jakiegoś — szukano go w stawach, w rzeczce, po studniach, dopytywano po gościńcach. Nigdzie najmniejszego tropu nie wyśledzono.
Maryś była w rozpaczy.
Musiano posłać po łowczanki na ratunek, gdyż Rzepkowa głowę traciła i obawiała się, aby nie oszalała lub w straszną jaką chorobę nie popadła.
Z Szerokiego Brodu zjechali natychmiast wszyscy, i łowczy energiczne śledztwo zarządził.
Okazało się tedy, o czém Rzepkowa nie mówiła, że parę razy Stach w sąsiedztwo gdzieś posyłał, — i że do niego dwa razy czy trzy jakiś nieznajomy średnich lat mężczyzna przyjeżdżał, z którym on zamknąwszy się, godzinami coś pocichu szeptał. Na tego całkiem nikomu nieznanego jegomości padało podejrzenie, iż on chyba Staszka, na żądanie jego, uprowadził.
Łowczy przypisywał tę ucieczkę delikatności człowieka, który dziewczęciu losu zawiązywać nie chciał. Łowczyna zaś pocichu utrzymywała, że musiano ślepemu w inném świetle historyą konkurów ś. p. Kalasantego przedstawić, — i że Staszek uwierzywszy w potwarze, — uciekł wprost od kobierca.
Kto mu do tego dopomógł i co się z nim stało, to czas chyba późniejszy mógł odkryć, gdyż po najpilniejszéj indagacyi ludzi o owego nieznajomego, nie można się było jego domyśleć.
Mówiono, że wyglądał jak zamożny oficyalista; przybywał zwykle sam jeden konno, a z troków przy siodle wnioskować było można iż, co najmniéj, o mil kilka mieszkał.
Maryś tegoż samego dnia przewieziono do Szerokiego Brodu, a zdesperowana Rzepkowa, na którą cała wina spadła, powróciła do swéj chatki, wioząc z sobą na całe życie obfity materyał do opowiadań.
Zjeżdżano się do niéj z sąsiedztwa, aby z własnych ust jéj posłyszeć — jak to było.
Ekonomowa inaczéj téż sobie ucieczki wytłumaczyć nie umiała, jak doszłemi do uszu Stacha plotkami. A że na Maryś nie wiedzieć za co złą była, — i ona teraz skłonną się zdawała do wierzenia, że ś. p. Kalasanty nie darmo zapisał cały majątek ubogiéj dziewczynie.
— Już czy on się miał z nią żenić czy nie — to tylko jeden Bóg wie, szeptała poufnym swym; — ale że między nimi były stosunki!! ho! ho... Schodzili się w ogrodzie z sobą... ludzie widzieli. Potém ś. p. Kalasanty zachorował, to ją łowczyna musiała do niego wozić... a panienka, rezolutna, wymogła na nim zapis z pokrzywdzeniem familii, bo to się należało łowczankom.
Wieść ta o wielkiéj przewrotności Marysi, o jéj intrygach — zabiegach dla pochwycenia majątku, tak się dobrze przyjęła wszędzie, iż inaczéj całéj téj przygody sobie nie opowiadano. Milczenie zaś i obronę Marysi przez łowczynę przypisywano zacności jéj i szlachetności.
Maryś zachorowała obłożnie po powrocie do Brodu. Doktor przybyły znalazł i chorobę wątroby, i różne inne naruszenia organizmu... Kazano jéj w łóżku leżeć, lekarstwa brać.
Zmizerniała biedna w dni kilka, oczy wypłakała... a co miała grosza posyłała to do św. Antoniego, jak wiadomo patrona rzeczy zgubionych, to na zapłatę ludzi, którzy Staszka poszukiwali.
Chłopak jak w wodę wpadł, i zdaniem większości nawet najprawdopodobniejszém było, że się musiał utopić.
Zaraz za dworem w Kraskowie był młyn wodny, którego szum czasem we dworze słychać było. Wiedział więc o nim Staszek i choć ślepy mógł trafić łatwo... Staw przy młynie był bardzo głęboki.
Na grobli, powiadali ludzie, jakoby w tym czasie czapkę jakąś ktoś znalazł, i domyślano się że była Staszkową.
Szczęściem, Marysi o tém nie doniósł nikt, a ona miała jakąś nadzieję — że biedny jéj ślepy gdzieś się znajdzie, że ona go wyszuka.... i...
Gdy Maryś wstała, łowczanki zaczęły się obawiać o nią, tak bardzo osłabła i zmieniła się. Siły powracać nie chciały, ochoty do niczego nie miała, i jak tylko wyjść jéj pozwolono, po całych dniach w kapliczce na posadzce siedząc, modliła się i płakała.
A że jedno nieszczęście nigdy samo nie przychodzi — wnet potém i drugie ją dotknęło.
Nikt się nigdy do pana Kalasantego za jego życia z krewnych nie zgłaszał — o Podrębskich żadnych nie słyszano. Łowczyna nawet, blizka krewna, nie wiedziała o nich. Teraz nagle z pod Płocka od Mazurów, — wyskoczyli jacyś Podrębscy, wywodząc się od stryjecznych i utrzymując, że majątkiem dziedzicznym rozporządzać nieboszczyk nie mógł.
Zapowiadali proces. Łowczy, jako opiekun, musiał stawać w obronie, lecz nie cierpiąc sporów, pieniactwa i ciągnienia się po sądach — otwarcie zaraz mówić zaczął, że trzeba skończyć ugodą i dać odczepnego.
Marysi musiano powiedzieć o tém.
Nie zrobiło to na niéj najmniejszego wrażenia; wręcz odpowiedziała:
— Niech sobie Krasków biorą, ja i tak do klasztoru pójdę, gdy mi się mój Staszek nie znajdzie.
Łowczy widząc ją tak obojętną, natychmiast pojechał z plenipotencyą do układów, i wytargowawszy z biedą trzydzieści tysięcy złotych dla Marysi, Krasków z remanentami oddał.
Sumę tę ocaloną ulokowano zaraz na dobrach jakichś Radziwiłłowskich. Maryś przyjęła o tém wiadomość tak obojętnie jak pierwszą.
Nie przywiązywała wagi ani do tego posagu, ni do niczego już w świecie. Prosiła tylko łowczych aby jéj nie wypędzali, dopóki, straciwszy nadzieję wynalezienia Staszka... nie pomyśli o klasztorze...
Młodość, która ma siły potężne, nie dała jéj się smutkiem zagryźć i zamęczyć. Zwolna zaczęła wracać świeżość dawna i piękność, ale nie była to ta jak różyczka kwitnąca dawniéj Maryś, za którą oczy wszystkich chłopców biegały. Cera jéj wydelikatniała, stała się przejrzystą; niebieskie oczy zdawały się we łzach pływać — a uśmiech rzadko gościł na wargach. Jedyną dystrakcyą dla niéj była cicha modlitwa i krzątanie się, od rana do wieczora, około gospodarstwa.
Nieśmiało wprawdzie, ale ci którzy o trzydziestu tysięcach salwowanych wiedzieli, poczęli znowu zbliżać się do Marysi, choć — plotki o ś. p. Kalasantym weszły były już w liczbę rzeczy wyprobowanych, przyjętych za prawdę i dowiedzionych.
Poddeptani starzy kawalerowie, wdowcy, dzierżawcy z okolicy polecali się względom łowczyny aby ich swatała... Jéjmość ich odprawiała, nie mówiąc nawet Marysi, bo ta ciągle o klasztorze tylko prawiła i wybierała się do niego.
Upłynął tak rok i począł się drugi.
Łowczanki obie nareszcie powybierały sobie mężów; sprawiono z kolei dwa weseliska, paradne, szumne, ze wszystkiemi staremi obrzędy — i ceremoniami odwiecznemi. Maryś była w domu pomocą wielką i łowczyna powiadała że bez niéj, jak bez prawéj ręki, nigdyby w świecie nie dała sobie rady.
Gdy Szeroki Bród osierociał po wyjściu obu panienek, Maryś jedna została w ich miejscu, — a łowczyna ani chciała słuchać, aby się z nią kiedy mogła rozstać.
Stary pan i ona obchodzili się z nią jak z rodzoném dzieckiem, stała się podporą domu.
Jéjmość ociężała, łowczy się nudził, bez Maryś i w pokoju nie mogli się obejść. Bawiła ich oboje, przyjmowała gości, wydawała z apteczki — snuła się od rana do wieczora po domu, a starzy za nią oczami gonili.
Dwa lata ubiegło tak znowu.
O Stachu nie było wieści i na pozór zapomniano o nim nawet. Jedna Rzepkowa tylko, stworzywszy sobie o nim legendę z wielą własnego wymysłu dodatkami, powtarzała ją.
Maryś unikała wspomnienia o narzeczonym — lecz że nie wyszedł jéj z pamięci, o tém ciche łzy na modlitwie świadczyły.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.