Chłopi (Czechow)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Мужики |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
O, jakżeż ostrą, jakże długą była ta zima! Już od Bożego Narodzenia nie mieli swego chleba i kupowali mąkę. Kirjak, który mieszkał teraz w domu, hałasował do późnej nocy, przerażał wszystkich swym krzykiem, a rano męczył go ból głowy i wstyd, że aż przykro było na niego patrzeć.
W oborze słychać było dzień i noc przeraźliwy ryk głodnej krowy, a głos jej rozdzierał serce babki i Maryi. I jakby umyślnie, mrozy były coraz silniejsze, potworzyły się wielkie zaspy, zima zapowiadała się długa: na Zwiastowanie była straszna zamieć, a w Wielkim Tygodniu padał śnieg.
Nakoniec zima miała się ku końcowi. W początkach kwietnia nastały ciepłe dni i mroźne noce i wreszcie po jednym takim ciepłym dniu znów zaczęły płynąć rzeki i znów zaśpiewały ptaki. Całą łąkę i krzaki dokoła rzeki zatopiła powierzchnia wód, cała przestrzeń między Żukowem i tą stroną wsi została zalaną, a gdzieniegdzie wzlatywały dzikie kaczki całemi stadami. Wiosenny zachód słońca, płomienny wśród obłoków wspaniałych przedstawiał co wieczór jakiś widok nowy, niezwykły, nieprawdopodobny, taki, w jaki się wierzyć nie chce, jeśli go nam farby na obrazie oddają.
Żórawie latały prędko, prędko, krzycząc żałośnie, jak gdyby kogoś za sobą nawoływały. Stojąc na brzegu urwiska, Olga patrzała długo na rozlane wody, na słońce, na jasną, jakby odmłodzoną cerkiew, łzy spłynęły po jej twarzy, z trudem oddychała, gdyż tak namiętnie pragnęła odejść dokądkolwiek, gdzie oczy poniosą, choćby na koniec świata. Już postanowiono, że wróci do Moskwy, obejmie służbę, a z nią pojedzie Kirjak szukać miejsca stróża. Ach, byle prędzej stąd odejść.
Kiedy trochę podeschło i zrobiło się cieplej, wybrali się w drogę. Olga i Sasza z węzełkami na plecach, obie w łapciach z łyka, wyszły skoro świt; wyszła i Marya, aby je odprowadzić. Kirjak był niezdrów i zatrzymał się jeszcze przez tydzień w domu. Olga po raz ostatni pomodliła się w cerkwi, myśląc o mężu, ale nie zapłakała, a tylko twarz jej się ściągnęła i zrobiła się nagle zupełnie brzydką. Przez zimę schudła, zbrzydła, posiwiała trochę i nie miała już poprzedniego miłego wyrazu i łagodnego uśmiechu, znać było na niej przeżytą zgryzotę, zrobiła się smutną, pokorną, a w oczach miała coś tępego, nieruchomego, jakby nie słyszała, co się do niej mówi. Przykro jej było rozstawać się ze wsią i z chłopami. Przypominała sobie, jak nieśli Mikołaja, w każdej chacie zamawiali egzekwie i wszyscy płakali, współczując jej boleści. Bywały nieraz takie dni, że zdawało się, że ci ludzie żyją gorzej od bydląt, ciężko było żyć z nimi; ordynarni, nieuczciwi, brudni, nietrzeźwi, żyją w niezgodzie, kłócą się bezustannie, bo nie szanują się wzajemnie, boją się i podejrzywają jeden drugiego. Kto utrzymuje karczmę i upija ludzi? Chłop. Kto traci i przepija gminne, szkolne i cerkiewne pieniądze? Chłop. Kto okradł sąsiada, podpalił, fałszywie przysiągł w sądzie za marną butelkę wódki? Kto na zebraniach gminnych pierwszy przemawia przeciw chłopom? Chłop. Tak, straszne jest życie z nimi, ale bądź co bądź przecież to ludzie, oni cierpią i płaczą jak ludzie, i niema w ich życiu nic takiego, czego by wyrozumieć nie można. Ciężka praca, po której boli całe ciało, srogie zimy, nędzne urodzaje, ciasnota, a pomocy niema i znikąd spodziewać się jej nie można. Bogatsi i silniejsi pomódz nie mogą, bo są sami ordynarni, nieuczciwi, nie trzeźwi i sami kłócą się między sobą w straszny sposób; najniższy urzędniczyna obchodzi się z chłopami, jak z włóczęgami, nawet wójtom i starostom mówi »ty« i zdaje mu się, że ma do tego prawo. Zresztą czy może być jakakolwiek pomoc, lub dobry przykład od ludzi, chciwych na zysk, niemoralnych, leniwych, którzy przyjeżdżają tylko po to, aby znieważyć, obedrzeć, przestraszyć. Olga przypomniała sobie jak żałosny wyraz twarzy mieli starzy, kiedy w zimie karano Kirjaka rózgami... I teraz żal jej było wszystkich tych ludzi i całą drogę oglądała się na chaty.
Odprowadziwszy je kawał drogi, Marya pożegnała się, potem upadła na kolana i zawołała rzucając się twarzą na ziemię:
— I znów sama zostałam, oj biedna moja głowa, biedna ja nieszczęśliwa...
I tak długo jeszcze mówiła, długo jeszcze Olga i Sasza widziały, jak klęcząc ciągle się komuś kłaniała, trzymając się obiema rękami za głowę, a nad nią latały gawrony.
Słońce podniosło się wysoko, zrobiło się gorąco. Żukowo zostało daleko z tyłu. Olga i Sasza prędko zapomniały i o wsi i o Maryi, było im wesoło i wszystko je bawiło. To kurhan, to rząd słupów telegraficznych, które idą jeden za drugim niewiadomo dokąd, niknąc na widnokręgu, a druty brzęczą tajemniczo; to znów widać w oddali folwark, cały wśród zieleni, rozchodzi się od niego zapach świeżych konopi i wydaje się, niewiadomo dlaczego, że tu muszą mieszkać szczęśliwi ludzie; to znów widać szkielet koński, bielejący na polu. A skowronki niezmordowanie wywodzą swe trele, nawołują się przepiórki, a chróściel krzyczy tak, jak gdyby ktoś istotnie szarpał za żelazną klamkę.
W południe Olga i Sasza weszły do ogromnej wsi. Tu, na szerokiej ulicy spotkały kucharza generała Żukowa. Było mu bardzo gorąco i spocona czerwona jego łysina świeciła się w słońcu. Nie poznali się z Olgą na razie, potem obejrzeli się jednocześnie, poznali się i nie mówiąc ani słowa, poszli każde w swoją stronę. Zatrzymawszy się przed chatą, która wydała się bogatszą i nowszą, Olga stanęła przed otwartemi oknami, skłoniła się nizko i rzekła głośno cienkim, śpiewnym głosem:
— Prawosławni, chrześcijanie, dajcie jałmużnę na miłość Boską was proszę, dajcie co łaska, a Bóg da wieczny spokój rodzicom waszym, da wam królestwo niebieskie.
— Prawosławni, chrześcijanie — zaśpiewała Sasza — dajcie na miłość Boską co łaska, królestwo niebieskie...