Nowele (Czechow)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ANTONI CZECHOW




NOWELE





Spółka Wydawnicza Polska w Krakowie


1905




Z drukarni »Czasu« w Krakowie
pod zarządem A. Świerzyńskiego.
SZÓSTY PAWILON
I.


Na szpitalnem podwórzu stoi niewielka oficyna, otoczona całym lasem łopianu, pokrzyw i dzikich konopi. Dach jej pokryty rdzą, komin nawpół rozwalony, schody ganku zgniły i porosły trawą, a z tynku zostały tylko ślady. Przednią fasadą zwrócona jest na szpital, tylną na pole, od którego dzieli ją szary, szpitalny płot, najeżony gwoździami. Gwoździe te, zwrócone ostrzami do góry, i płot i sama oficyna, wszystko to ma ów odrębny, nudny, zakazany wygląd, jaki u nas widuje się tylko w szpitalnych i więziennych zabudowaniach.
Jeśli się nie boicie sparzyć pokrzywami, to pójdziemy wązką ścieżyną do oficyny i zobaczymy, co się dzieje wewnątrz. Otwierając pierwsze drzwi wchodzimy do sieni. Pod ścianami i dokoła pieca nawalone całe góry szpitalnych gratów. Materace, stare szlafroki, spodnie, koszule w niebieskie paski, nic nie warte, zniszczone obuwie; wszystkie te śmiecie zgarnięte do kupy, pogniecione, zmięszane razem gniją i wydają stęchły, duszący zapach.
Na gratach, z fajką w ustach leży stróż Nikita, stary, dymisyonowany żołnierz ze zrudziałymi galonami. Twarz jego surowa, wynędzniała, gęste brwi nadają jej wygląd stepowego owczarka, nos czerwony; wzrostu średniego, na pozór suchy i żylasty, ale postawa jego wzbudza szacunek i pięści ma zdrowe. Należy do rzędu tych dobrodusznych, pewnych i tępych ludzi, którzy nadewszystko lubią porządek i dlatego są przekonani, że trzeba bić. On też bije po twarzy, po piersiach, po karku, gdzie popadnie, i jest pewien, że bez tego nie byłoby tu porządku.
Dalej wchodzicie do dużego, przestronnego pokoju, zajmującego prócz sieni prawie całą oficynę. Ściany pomalowane brudno-niebieską farbą, sufit zakopcony, jak w chałupie bez komina, widać, że tutaj w zimie dymią piece i że bywa dużo swędu. Okna od zewnątrz zeszpecone żelaznemi kratami. Podłoga szara i nierówna. Czuć kwaszoną kapustę, spaleniznę, pluskwy i amoniak, a zapach ten w pierwszej chwili wywiera na was takie wrażenie, jakbyście wchodzili do menażeryi. W pokoju tym stoją łóżka, przyśrubowane do podłogi. Na nich siedzą, lub leżą ludzie w niebieskich, szpitalnych szlafrokach i myckach. To waryaci.
Jest ich pięciu. Jeden z nich tylko szlacheckiego pochodzenia, wszyscy inni mieszczanie. Pierwszy przy drzwiach, wysoki, chudy mieszczanin z rudymi, wspaniałymi wąsami i z zapłakanymi oczyma, siedzi z podpartą głową, zapatrzony w jeden punkt. Martwi się dzień i noc, kiwa głową, wzdychając i gorzko uśmiechając się; w rozmowach rzadko bierze udział i na pytania zwykle nie odpowiada. Je i pije machinalnie, gdy mu co podadzą. Sądząc z męczącego kaszlu, z chudości i rumieńca na policzkach, ma on początki suchot.
Za nim idzie mały, żywy, bardzo ruchliwy staruszek, ze spiczastą bródką i czarnymi, kędzierzawymi, jak u murzyna, włosami. W ciągu dnia chodzi po celi od okna do okna, albo siedzi na swem łóżku, złożywszy po turecku nogi i niezmordowanie, jak gil, gwiżdże, nuci i chychocze. Dziecinną wesołość i żywy charakter objawia on i w nocy, gdy wstaje, aby się modlić, t. j. bić się pięścią po piersi, lub dłubać palcem w drzwiach. To żyd, Mosiek, który dostał pomięszania zmysłów, gdy mu się spaliła fabryka czapek.
Z pośród wszystkich mieszkańców szóstego pawilonu, tylko jemu jednemu wolno wychodzić z oficyny, a nawet z podwórza szpitalnego na ulicę. Z przywileju tego korzysta oddawna, zapewne jako stary mieszkaniec szpitala i jako cichy, nieszkodliwy idyota, miejski błazen, którego przywykli widywać na ulicy w otoczeniu chłopaków i psów. W szlafroczku, w śmiesznej mycce, w pantoflach, czasem też boso i nawet bez spodni, chodzi po ulicach, zatrzymując się pod bramami i przy sklepikach, prosząc o jałmużnę.
Raz dadzą mu kwasu, drugi raz kawał chleba, to znów parę groszy, tak, że wraca zwykle syty i bogaty. Wszystko zaś, co przynosi, odbiera mu Nikita; czyni to w sposób nader grubiański, wywracając mu kieszenie i wzywając Boga na świadka, że już nigdy nie puści żyda na ulicę i że nieporządek jest dla niego najgorszą rzeczą na świecie.
Mosiek lubi się przysłużyć. Podaje towarzyszom wodę, okrywa ich, gdy śpią, obiecuje przynieść każdemu po grosiku z miasta i uszyć nowe czapki, on też karmi łyżką swego sąsiada z lewej strony, paralityka. Postępuje tak nie ze współczucia, nie z pewnych humanitarnych pobudek, lecz naśladując i mimowolnie poddając się swemu sąsiadowi z prawej strony, Gromowowi.
Jan, syn Dymitra, Gromow, szlachcic trzydziestoletni, były komisarz sądowy i sekretarz gubernialny, cierpi na manię prześladowczą. Albo leży w łóżku, albo łazi z kąta w kąt, siedzi zaś bardzo rzadko. Zawsze podniecony, wzburzony i przejęty jakiemś niewyraźnem, nieokreślonem oczekiwaniem. Wystarczy szmer najlżejszy w sieni, lub krzyk na podwórzu, aby podniósł głowę, nasłuchując, czy to nie po niego idą? Czy to nie jego szukają? Przytem na twarzy jego odbija się bezmierny niepokój i wstręt.
Podoba mi się ta duża twarz, zawsze blada i smutna, na której odbija się, jak w zwierciadle, dusza zamęczona walką i bezustannym strachem. Dziwactwa jego są chorobliwe, ale delikatne rysy, wyrażające głębokie, prawdziwe cierpienie, są rozumne i inteligentne, a w oczach ma zdrowy, ciepły blask. I on sam mi się podoba, grzeczny, usłużny i niezwykle delikatny w stosunku do wszystkich, prócz do Nikity. Gdy kto upuści guzik, lub łyżkę, zaraz zrywa się z pościeli i podnosi ją. Co rano wita swych towarzyszów, kładąc się spać, życzy im spokojnej nocy.
Poza stałem napięciem umysłu i dziwactwami, waryactwo jego objawia się jeszcze w następujący sposób. Niekiedy wieczorem, otula się swym szlafrokiem i drżąc całem ciałem, zgrzytając zębami, zaczyna prędko chodzić z kąta w kąt i między łóżkami. Wygląda, jakby miał silną gorączkę. Potem, gdy nagle zatrzymuje się i spogląda na towarzyszów, widać, że chciałby im coś ważnego powiedzieć, ale przypuszczając, że nikt go nie będzie słuchać, niecierpliwie wstrząsa głową i chodzi dalej. Wkrótce chęć do rozmowy bierze u niego górę nad wszelkiemi przywidzeniami, zaczyna mówić gorąco i namiętnie. Mowa jego bezładna, gorączkowa, jak majaczenie, porywcza i niezawsze zrozumiała, ale zato słyszy się i w słowach i w głosie coś niezwykle pięknego. Kiedy mówi, poznaje się w nim waryata i człowieka. Mówi o ludzkiej nikczemności, o gwałcie, przygniatającym prawdę, o życiu cudownem jakie z czasem będzie na ziemi, o kratach w oknie, przypominających mu co chwila głupotę i okrucieństwo gwałcicieli. Słyszymy jakieś bezładne, bez związku potpouri ze starych, ale jeszcze nie wyśpiewanych pieśni.



II.


Przed kilkunastu laty, na jednej z głównych ulic miasta, mieszkał we własnym domu urzędnik Gromow. Miał dwóch synów: Sergiusza i Jana. Gdy Sergiusz był już studentem czwartego kursu, dostał galopujących suchot i umarł, a śmierć jego była jakby początkiem całego szeregu nieszczęść, które się nagle posypały na rodzinę Gromowów. W parę dni po pogrzebie Sergiusza, ojciec został oddany pod sąd za fałszerstwo i wkrótce umarł na tyfus w więziennym szpitalu. Dom i wszystkie ruchomości sprzedano na licytacyi, a Jan został sam z matką, bez środków do życia.
Przedtem, mieszkając w Petersburgu, gdzie uczęszczał do uniwersytetu, dostawał sześćdziesiąt do siedmdziesięciu rubli miesięcznie i nie miał najmniejszego pojęcia o biedzie, teraz musiał zmienić tryb życia. Od rana do nocy biegał po tanich lekcyach, przepisywał, a pomimo to był głodny, bo cały zarobek posyłał matce na utrzymanie. Nie zniósł Jan takiego życia, upadł na siłach i porzuciwszy uniwersytet, wrócił do domu. Tutaj, przez protekcyę, dostał posadę nauczyciela w powiatowej szkole, ale nie zgodził się z towarzyszami, ani podobał uczniom i niezadługo porzucił miejsce. Umarła matka. Przez pół roku chodził bez zajęcia, żywiąc się chlebem i wodą, nakoniec został komisarzem sądowym i pełnił swe obowiązki dopóki go nie uwolniono z powodu choroby.
Nigdy, nawet za swych studenckich czasów, nie sprawiał wrażenia człowieka zdrowego. Zawsze blady, chudy, skłonny do przeziębienia, mało jadł, źle spał. Po jednej szklance wina dostawał zawrotu głowy i histeryi. Ciągnęło go zawsze do ludzi, ale wskutek swego drażliwego charakteru i nieufności, z nikim blizko nie żył i przyjaciół nie miał. O obywatelach miasta wyrażał się zawsze szyderczo, mówiąc, że ich ciemnota i ospałe zwierzęce życie są dla niego obrzydliwe i wstrętne. Mówił głosem tenorowym, głośno, z zapałem i nie inaczej, jak oburzając się, lub z zachwytem i ze zdumieniem, a zawsze szczerze. O czemkolwiek zaczęło się z nim mówić, on wszystko sprowadzał do jednego: w mieście żyć smutno i duszno, społeczeństwo nie zajmuje się wyższymi widokami, prowadzi bezmyślne życie, urozmaicając je gwałtem, zepsuciem i obłudą. Podli są syci i odziani, a sprawiedliwi karmią się okruchami; potrzeba szkół, miejscowego pisma o uczciwym kierunku, teatru, czytelni publicznej, skupienia inteligentnych sił; potrzeba, aby się społeczeństwo przekonało o tem i przestraszyło. W swoich sądach o ludziach używał tylko zgęszczonych barw, czarnej i białej, odcieni żadnych nie uznawał; według niego ludzkość dzieliła się na uczciwych i podłych; środka nie było. O kobietach i o miłości mówił zawsze z namiętnością, z zachwytem, ale się nigdy nie zakochał.
W mieście pomimo jego przykrych sądów i zdenerwowania lubili go i zaocznie nazywali Jankiem. Jego wrodzona delikatność, usłużność, czystość moralna, również, jak jego zniszczony surducik, chorobliwy wygląd i rodzinne nieszczęścia, budziły dobre, ciepłe i smutne uczucia: przytem był wykształcony i oczytany, wiedział wszystko podług zdania współobywateli, uważano go wogóle za chodzący słownik informacyjny.
Czytał bardzo dużo. Nieraz siedząc w klubie i nerwowo skubiąc bródkę, przerzucał dzienniki i książki, ale po twarzy jego widać było, że nie czyta, a połyka je, zaledwie zdążywszy przeżuć. Zdaje się, że czytanie stanowiło jedno z jego chorobliwych przyzwyczajeń, gdyż z równą chciwością rzucał się na wszystko, co mu w ręce wpadało, nawet na dzienniki i kalendarze poprzedniego roku. U siebie czytał zawsze leżąc.



III.


Pewnego razu, rano, podniósłszy kołnierz u palta i brodząc po błocie, szedł Jan, po różnych zaułkach, z wyrokiem egzekucyjnym do pewnego mieszczanina. Był w ponurym nastroju, jak zawsze rano. Na jednej z bocznych ulic, spotkał dwóch aresztantów w kajdanach, a przy nich czterech uzbrojonych żołnierzy. Przedtem bardzo często spotykał Jan aresztantów i za każdym razem budziło się w nim współczucie, teraz spotkanie to wywarło na nim jakieś szczególne wrażenie. Wydało mu się nagle, że jego też mogą okuć w kajdany i w ten sam sposób prowadzić po błocie do więzienia. Odwiedził mieszczanina, a gdy wracał do domu, spotkał przy poczcie znajomego policyanta, który ukłonił mu się i przeszedł z nim razem kilkanaście kroków: to wydało mu się podejrzanem. W domu przez cały dzień nie schodzili mu z oczu aresztanci i uzbrojeni żołnierze i nieokreślony niepokój w sercu nie dał mu czytać, lub skupić się choć na chwilę. Wieczorem, nie zapalił światła, w nocy zaś nie spał, myśląc bezustannie o tem, że go mogą zaaresztować, okuć w kajdany i zamknąć w więzieniu. Czuł się niewinnym i mógł przysiądz, że i w przyszłości nie będzie zabijał, podpalał, ani kradł; ale czyż to trudno popełnić zbrodnię nieumyślnie, mimowolnie i czy niemożebną jest potwarz, lub też omyłka w sądzie? Nie darmo uczy wiekowe doświadczenie, że torby i katorgi zarzekać się nie trzeba. Omyłka w sądzie przy teraźniejszej procedurze sądowej bardzo możebna i nic tam dziwić nie może. Ludzie, którzy zapatrują się na cierpienia innych z punktu widzenia swej służby, lub swego urzędu, np. sędziowie, policyanci, lekarze, z czasem, siłą przyzwyczajenia zahartują się do tego stopnia, że choćby chcieli odnosić się do swoich klijentów inaczej jak formalnie, to nie mogą; pod tym względem nie różnią się w niczem od chłopa, który gdzieś, za dworem, zarzyna barany i cielęta i nie widzi ich krwi. Przy formalnym zaś i bezdusznym stosunku do jednostki, chcąc niewinnego człowieka pozbawić praw stanu i skazać go na katorgę, sędzia potrzebuje tylko czasu. Czasu dla przeprowadzenia jakichkolwiek formalności, za które pobiera wynagrodzenie, poza tem — wszystko skończone. Szukaj potem sprawiedliwości i obrony w tem małem, brudnem miasteczku, oddalonym o dwieście wiorst od kolei żelaznej! I czyż można myśleć o sprawiedliwości tam, gdzie każdy gwałt znajduje u społeczeństwa uznanie, jako rozumna i celowa konieczność, a każdy uczynek miłosierny, naprzykład wyrok usprawiedliwiający, wywołuje wybuch niezadowolenia lub uczucie zemsty?
Rano wstał Jan wystraszony; zimny pot okrywał jego czoło i nie wątpił już, że lada chwila mogą przyjść go aresztować. Jeśli wczorajsze, ciężkie myśli tak długo nie dają mu spokoju — myślał — to znaczy, że w nich jest cząstka prawdy. Nie mogły przecież przyjść mu do głowy bez powodu.
Policyant wolno przeszedł pod oknami: to nie przypadkiem. Oto dwoje ludzi zatrzymało się blizko domu i milczą. Dlaczego oni milczą?
Od tej chwili nastąpiły dla Jana straszne, męczące dni i noce. Ktokolwiek przechodził koło okien, lub na podwórze wchodził, wydawał mu się szpiegiem. Zwykle w południe przejeżdżał tędy naczelnik policyi powiatowej; jechał ze swego podmiejskiego majątku do zarządu policyi, ale Janowi zdawało się teraz, że on za prędko jedzie i że niezwykły ma wygląd: widocznie spieszy się, aby oznajmić, że oto zjawił się w mieście wielki zbrodniarz. Jan drgał przy każdym odgłosie dzwonka w bramie, zamęczał się, gdy widział u swej gospodyni nieznajomego człowieka; przy spotkaniu z policyantami i żandarmami uśmiechał się i pogwizdywał, żeby się wydać obojętnym. Spędzał noce bezsenne, oczekując aresztu, ale głośno chrapał i wzdychał, żeby gospodyni myślała, że on śpi; bo przecież, jeśli nie śpi to znaczy, że mu dokuczają wyrzuty sumienia — co za przekonywający dowód! Fakty i zdrowy rozsądek mówiły mu, że wszystkie te obawy głupstwo i psychopatya, że w areszcie i w więzieniu, jeżeli spojrzymy na tę sprawę szerzej, w rzeczywistości nic niema strasznego, jeśli sumienie spokojne, ale czem rozumniej i logiczniej myślał, tem silniejsza i bardziej męcząca budziła się w jego sercu trwoga. Tak, jak pewien pustelnik, który chciał wyrąbać sobie kawałek przestrzeni w dziewiczym lesie: im gorliwiej pracowała siekiera, tem gęściej i silniej rozrastał się las. Jan w końcu, widząc, że to na nic się nie zda, zupełnie przestał rozważać i całkowicie oddał się rozpaczy i trwodze.
Zaczął się odosobniać i unikać ludzi. Służba i dawniej mu dokuczała, teraz zrobiła się dla niego nieznośną. Bał się, że go podejdą, włożą mu niepostrzeżenie do kieszeni łapówkę, a potem dowiodą mu tego, lub też on sam zrobi w papierach rządowych błąd równy fałszerstwu, albo zgubi cudze pieniądze. Dziwna rzecz, że dawniej myśl jego nie była tak gibką i obfitą w nowe pomysły, jak teraz, kiedy wynajdywał codziennie tysiące przeróżnych powodów do tego, żeby istotnie módz się obawiać o swobodę i cześć swoją. Z drugiej strony, zainteresowanie się jego życiem zewnętrznem, książkami, osłabło znacznie i pamięć często zawodzić go zaczęła.
Na wiosnę, gdy stopniał śnieg, znaleziono w wąwozie przy cmentarzu dwa nawpół zgniłe trupy — staruszki i małego chłopca, z oznakami gwałtownej śmierci. W mieście nie umieli o czem innem mówić, jak o tych trupach i niewiadomych zabójcach. Jan, bojąc się, aby nie pomyśleli, że to on zabił, chodził po ulicach z uśmiechem na ustach, a przy spotkaniu ze znajomymi bladł, czerwienił się i gorąco przekonywał, że niema podlejszej zbrodni, jak zabójstwo słabych i bezbronnych. Kłamstwo to wkrótce zmęczyło go i zastanowiwszy się trochę, doszedł do wniosku, że w jego położeniu najlepiej jest schować się u gospodyni w piwnicy. Przesiedział tu cały dzień, potem noc i dzień następny, a gdy zmrok zapadł, potajemnie, jak złodziej poszedł do swego pokoju. Do świtu pozostał na środku pokoju, nie ruszając się i przysłuchując. Rano przyszli do gospodyni zduny. Jan wiedział dobrze, że mają oni przerabiać piec w kuchni, ale strach podszepnął mu, że to przebrani policyanci. Pocichutku wyszedł z pokoju i zdjęty strachem, bez czapki i bez surduta, pobiegł na ulicę. Za nim ujadając puściły się psy, jakiś chłop nawoływał go, w uszach świstał wiatr i Janowi wydało się, że gwałt i przemoc całego świata zgromadziły się za jego plecami i gonią go.
Zatrzymali go, odprowadzili do domu i posłali gospodynię po lekarza. Doktor Andrzej, o którym niebawem mówić będziemy, przepisał zimne okłady na głowę i laurowe krople, smutnie pokiwał głową i odszedł, uprzedziwszy gospodynię, że więcej już nie wróci, gdyż nie trzeba ludziom przeszkadzać, gdy dostają pomięszania zmysłów. W domu nie było zaco żyć i leczyć się i wkrótce odwieźli Jana do szpitala i położyli go na sali chorób wenerycznych. Nie sypiał po nocach, dziwaczył i niepokoił chorych, niezadługo też przenieśli go z rozkazu doktora Andrzeja do szóstego pawilonu.
W ciągu roku zapomniano zupełnie o Janie, a jego książki, zwalone przez gospodynię do sani, zostały rozkradzione przez łobuzów ulicznych.


IV.


Sąsiadem Jana z lewej strony jest, jak wyżej powiedziałem, żyd Mosiek, sąsiadem zaś z prawej — zalany tłuszczem, prawie okrągły wieśniak, o tępej, zupełnie bezmyślnej twarzy. To — nieruchome, żarłoczne i niechlujne zwierzę, które od dawna straciło zdolność do myślenia i czucia. Od niego rozchodzi się przykry, duszący zapach.
Nikita, sprzątając po nim, bije go w nieludzki sposób, z całej siły, nie szczędząc swych pięści; strasznem jest nie to, że go biją, do tego można się przyzwyczaić, ale to, że to stępiałe zwierzę nie odpowiada na plagi ani dźwiękiem, ani ruchem, ani wyrazem oczu, a tylko lekko się kołysze, jak ciężka beczka.
Piątym i ostatnim mieszkańcem szóstego pawilonu jest mieszczanin, segregujący dawniej na poczcie listy, mały, chuderlawy blondyn, o dobrej lecz trochę chytrej twarzy. Sądząc z jego mądrych, spokojnych oczów, spoglądających jasno i wesoło, szczwany jak lis, ukrywający jakąś ważną i miłą tajemnicę. Ma pod poduszką i pod siennikiem coś takiego, czego nikomu nie pokazuje, ale nie z obawy, aby mu nie odebrali, albo ukradli, lecz ze wstydliwości. Niekiedy, podchodzi do okna i odwróciwszy się tyłem do towarzyszów, kładzie coś na szyję i patrzy, schylając głowę; gdy kto wtedy podejdzie do niego, zawstydzi się i zerwie coś z piersi. Nie trudno odgadnąć jego tajemnicę.
— Powinszujcie mi — mówi często do Jana — jestem przedstawiony do orderu św. Stanisława, drugiego stopnia z gwiazdą. Drugi stopień z gwiazdą dają tylko cudzoziemcom, ale dla mnie, nie wiem dlaczego, chcą zrobić wyjątek — uśmiecha się i z pewnem powątpiewaniem wzrusza ramionami. — Co prawda, nie spodziewałem się tego!
— Nic a nic z tego nie rozumiem — ponuro odpowiada Jan.
— Nie rozumie pan, do czego ja wcześniej, czy później dojdę? — mówi dalej były poczmistrz, obłudnie mrużąc oczy. — Niezawodnie dostanę szwedzką »Gwiazdę Północną«. Taki order wart starań. Biały krzyż i czarna wstążka. To bardzo piękne.
Chyba nigdzie życie nie jest tak jednostajnem, jak w tej oficynie. Rano, chorzy, oprócz paralityka i tłustego chłopa myją się w sieni przy wielkim cebrze i wycierają się fałdami szlafroków; potem piją w blaszanych kubkach herbatę, którą z głównego domu przynosi Nikita. Każdy dostaje jeden kubek. W południe jedzą kapuśniak z kaszą, wieczorem na kolacyę dostają znów kaszę, pozostawioną z obiadu. W przerwach między posiłkami leżą, śpią, wyglądają przez okno, lub chodzą z kąta w kąt. I tak codziennie. Nawet były poczmistrz mówi ciągle o jednych i tych samych orderach.
Nowych ludzi rzadko się widuje w szóstym pawilonie. Nowych waryatów doktór dawno już nie przyjmuje, a amatorów do odwiedzania domu obłąkanych niewielu jest na świecie. Raz na dwa tygodnie przychodzi do oficyny cyrulik, Szymon, syn Łazarza. O tem, jak on strzyże waryatów, jak Nikita mu w tem pomaga i do jakiego stanu doprowadza chorych każdorazowe zjawienie się pijanego i uśmiechniętego cyrulika, mówić nie będziemy.
Prócz Szymona nikt nie zagląda do oficyny. Chorzy są skazani na codzienne oglądanie tylko Nikity.
A jednak niedawno rozniosła się w gmachu szpitalnym dosyć dziwna wiadomość.
Rozeszła się pogłoska, że od tej pory lekarz ma odwiedzać szósty pawilon.


V.


Dziwna pogłoska!
Doktor Andrzej Efimycz Ragin, to niepospolity człowiek w swoim rodzaju. Mówią, że we wczesnej młodości był bardzo pobożnym i marzył o stanie kapłańskim. Skończywszy w 1863 roku kursa gimnazyalne, miał zamiar wstąpić do akademii duchownej, ale ojciec jego, doktór medycyny i chirurg, uśmiechnąwszy się, oznajmił kategorycznie, że za syna uważać go nie będzie, jeśli zostanie księdzem. Ile w tem prawdy — nie wiem, ale sam Andrzej przyznawał się nieraz, że nigdy nie miał zamiłowania do medycyny i w ogóle do nauk ścisłych. Jakkolwiekbądź, ukończywszy kurs fakultetu medycznego, nie wstąpił do seminaryum. Pobożności wielkiej nie objawiał i na osobę duchowną nie wyglądał na początku swej karyery medycznej, jak i teraz.
Powierzchowność ma ciężką, ordynarną, prostaczą; twarzą, brodą, gładkimi włosami i silną, niezgrabną budową przypomina niewstrzemięźliwego karczmarza. Oblicze ma surowe, pokryte niebieskimi żyłkami, oczy małe, nos czerwony. Przy wysokim wzroście i szerokich ramionach duże ma ręce i nogi; zdaje się, że gdyby kogo uderzył pięścią, nie byłoby się poco schylić. Przytem chód ma cichy, ostrożny i postawę przyjemną; spotykając kogo na wązkim korytarzu, zawsze pierwszy zatrzymuje się, żeby ustąpić z drogi i nie basem, jakby się tego spodziewać można, lecz dźwięcznym, miękkim głosem mówi: »przepraszam!« Na szyi ma niewielką opuchliznę, która mu nie pozwala nosić szorstkich, krochmalnych kołnierzyków, to też chodzi zawsze w miękkiej płóciennej, lub perkalowej koszuli. W ogóle nie ubiera się po doktorsku. Jedną i tą samą parę nosi dziesięć lat, a nowe ubranie, kupione zazwyczaj w sklepie żydowskim, wydaje się na nim równie znoszone i pogniecione, jak stare; w jednym i tym samym surducie przyjmuje chorych, je i chodzi z wizytami; ale to nie ze skąpstwa, ale wprost z niedbalstwa o własną powierzchowność.
Kiedy Andrzej Efimycz przyjechał do miasta, dla objęcia swej posady, »zakład dobroczynny« był w strasznym stanie. W celach, korytarzach i w gmachu szpitalnym ciężko było oddychać. Dozorcy, dozorczynie i ich dzieci spali w celach razem z chorymi. Skarżyli się, że żyć nie można, taka jest ilość karaluchów, pluskiew i myszy. Na cały szpital były tylko dwa skalpele, a nie było wcale termometru; w wannach przechowywali ziemniaki. Nadzorca, bieliźniarka i felczer rabowali chorych, a o dawnym lekarzu, poprzedniku doktora Andrzeja, mówiono, że zajmował się potajemnie sprzedażą szpitalnego spirytusu i urządził sobie z dozorczyń i chorych kobiet cały harem. W mieście doskonale wiedzieli o tych nieporządkach i nawet przesadzali je, ale spokojnie się na to zapatrywali. Jedni tłumaczyli sobie, że w szpitalu leżą tylko mieszczanie i chłopi, którzy nie mogą być niezadowoleni, bo w domu mają dużo gorzej; może ich jeszcze jarząbkami karmić! Drudzy zaś mówili, że miasto samo bez pomocy ziemstwa nie jest w stanie utrzymać dobrego szpitala; dobrze, że choć zły jest. Ziemstwo nie otwierało nowej lecznicy ani w mieście, ani gdzieś w pobliżu, licząc na to, że już jest stara.
Obejrzawszy cały gmach, doktór Andrzej doszedł do wniosku, że zakład jest niemoralny i w wysokim stopniu szkodliwy dla zdrowia mieszkańców. Podług niego, co można było najlepszego zrobić, to — wypuścić chorych i zamknąć szpital. Rozumując dłużej, przekonał się, że tutaj nie wystarcza jego wola, i że to nie byłoby pożytecznem; gdy się usunie brud moralny i fizyczny z jednego miejsca, wkrótce przejdzie na inne, trzeba więc czekać, żeby to wszystko samo zwietrzało.
Poza tem, jeśli ludzie otwierają lecznicę i znoszą ją u siebie, to znaczy, że im jest potrzebną; przesądy i wszystkie te ludzkie bezeceństwa są potrzebne, gdyż z biegiem czasu przerabiają się w coś porządnego, tak jak nawóz w czarnoziem. Niema na ziemi nic takiego, coby w swojej podstawie nie zawierało plugastwa.
Przyjmując nowe obowiązki, doktór Andrzej dosyć obojętnie napozór zapatrywał się na owe nieporządki. Poprosił tylko dozorców, dozorczynie i ich dzieci, aby nie nocowali nadal w celach szpitalnych i postawił dwie szafy z narzędziami; nadzorca zaś, bieliźniarka i felczer zatrzymali swe miejsca.
Doktór Andrzej lubi niezwykle rozum i uczciwość, ale żeby urządzić dokoła siebie życie rozumne i uczciwe niema na to dosyć charakteru i wiary w swoje prawa. Rozkazywać, zabraniać i nalegać stanowczo nie umie. Wygląda, jakby przysiągł, że nigdy nie podniesie głosu i nie użyje formy rozkazującej. Trudno mu wymówić słowa »daj«, lub »przynieś«; gdy jest głodny, nieśmiało pokaszluje i mówi do kucharki: »Gdybym mógł dostać herbaty«, lub: »Gdybym mógł jeść obiad«. Żeby zaś powiedzieć nadzorcy, aby przestał kraść, albo go wypędzić, lub też wprost znieść tę niepotrzebną posadę — to przechodzi jego siły. Gdy go oszukują, pochlebiają mu i przynoszą do podpisania fałszywy rachunek, czerwieni się jak rak, czuje się sam winnym, ale rachunek podpisuje: gdy chorzy skarżą się na głód, lub na gburowatość dozorczyń, miesza się i nieśmiało mruczy:
— Dobrze, dobrze, rozważę to później... Doprawdy tu musi być jakieś nieporozumienie...
W pierwszych czasach doktór Andrzej pracował bardzo gorliwie. Przyjmował codziennie od rana do obiadu, robił operacye i nawet pełnił obowiązki akuszera. Kobiety mówiły, że jest troskliwy i doskonale odgaduje cierpienia, zwłaszcza u kobiet i u dzieci. Z czasem cała ta praca sprzykrzyła mu się przez swą jednostajność i widoczną bezużyteczność. Przyjmie się dzisiaj trzydziestu chorych, jutro zgromadzi ich się trzydziestu pięciu, pojutrze czterdziestu i tak codzień przez cały okrągły rok, a śmiertelność w mieście się nie zmniejsza i chorzy nie przestają przychodzić. Dać poważną pomoc czterdziestu chorym od rana do obiadu, niema sposobu, a rozumując poprostu, oszukuje się. Przyjęto w ciągu jednego roku dwanaście tysięcy chorych, to znaczy, że oszukano dwanaście tysięcy osób, zatrzymywać poważniej chorych w celach i zajmować się nimi podług przepisów nauki też nie można, bo przepisy są, ale nauki niema; odrzucić zaś wszelkie filozofowanie i przestrzegać pilnie przepisów, tak jak robią inni lekarze — do tego potrzeba przedewszystkiem czystości w gmachu szpitalnym i przewietrzania sal, a nie brudu; zdrowego pożywienia, a nie kapuśniaku ze zgniłej kapusty; dobrych pomocników, a nie złodziei.
I właściwie dlaczego nie dajemy ludziom umierać, jeśli śmierć jest prawidłowym i normalnym końcem każdego? Cóż z tego, jeśli jakiś tam kramarz lub urzędnik pożyje pięć, lub dziesięć lat dłużej? Jeżeli zaś upatrujemy cel medycyny w tem, że lekarstwa łagodzą cierpienia, to mimowolnie nasuwa się pytanie: poco je łagodzić? Po pierwsze, mówią, że cierpienie udoskonala człowieka, a po drugie, jeśli istotnie ludzkość nauczy się łagodzić swe bole pigułkami i kroplami, to zupełnie zapomni o religii i o filozofii, w których dotychczas znajdowała nietylko obronę przed złem, ale nawet szczęście. Puszkin znosił przed śmiercią straszne męczarnie, biedak Heine kilka lat leżał sparaliżowany, dlaczegoby nie miał cierpieć jakiś tam Andrzej Efimycz, lub Matrona Sawiszna, których życie byłoby nic nie warte i podobne do życia rośliny, gdyby nie ich cierpienia.
Pod ciężarem tych myśli doktór Andrzej opuścił ręce i odtąd przestał codziennie odwiedzać lecznicę.



VI.


Życie jego upływa w następujący sposób. Wstaje zazwyczaj o ósmej, ubiera się i pije herbatę. Następnie zasiada w swoim gabinecie i czyta, lub też idzie do szpitala. Tutaj, w wązkim i ciemnym korytarzyku siedzą chorzy ambulansowi, czekający na przyjęcie. Dokoła nich biegają dozorcy i dozorczynie, stukając butami po glinianej podłodze, wychudzeni chorzy w szlafrokach przechodzą, umarłych przenoszą, dzieci płaczą, przeciągi wieją. Doktór Andrzej wie dobrze, że dla gorączkujących, dla suchotników i wogóle dla poważniej chorych taki widok jest męczący, ale cóż robić? W sali przyjęć zjawia się felczer Sergiusz, mały gruby człowieczek, o gładko ogolonej i czysto umytej twarzy, w nowym obszernym garniturze, wygląda raczej na senatora jak na felczera. W mieście cieszy się ogromną praktyką, nosi biały krawat i uważa się za bardziej doświadczonego od doktora, który niema zupełnie praktyki. W rogu sali stoi wielki obraz, przed nim wisi lampa, a na ścianach portrety archirejów, widok klasztoru światogórskiego i wianki zasuszonych bławatków. Sergiusz jest nabożny i lubi okazałość. Obraz postawiony jest jego własnym sumptem; w niedzielę ktoś z pomiędzy chorych czyta głośno śpiewy kościelne pod jego kierunkiem, a po odczytaniu ich, sam Sergiusz obchodzi wszystkie sale z kadzielnicą w ręku.
Chorych dużo, a czasu mało, to też porada ogranicza się do ogólnikowego zbadania i przepisania jakiegokolwiek lekarstwa w rodzaju maści lotnej, lub rycyny.
Doktór Andrzej siedzi, wspierając głowę na ręku, zamyślony i machinalnie zadaje pytania, Sergiusz też siedzi opodal, zaciera ręce i mówi od czasu do czasu:
— Chorujemy i biedę znosimy dlatego, że się źle modlimy do Boga Miłosiernego. Tak!
W godzinach przyjęć Andrzej Efimycz nie robi operacyi; dawno już odzwyczaił się od nich i widok krwi wzrusza go zawsze. Gdy mu wypadnie otworzyć dziecku usta, żeby obejrzeć jego gardło, a malec krzyczy i broni się rączkami, wtedy od szumu w uszach kręci mu się w głowie i napływają łzy do oczu. Pospiesznie przepisuje lekarstwo i daje znak ręką, aby baba czemprędzej dziecko zabrała.
Wkrótce przykrzy mu się nieśmiałość i głupota chorych, równie jak obecność wspaniałego Sergiusza, portrety na ścianach i jego własne pytania, które niezmiennie zadaje przeszło od dwudziestu lat. Odchodzi zbadawszy pięciu do sześciu chorych. Pozostałych przyjmuje felczer.
Z miłem uczuciem, że, chwała Bogu, niema prywatnej praktyki i że mu nikt przeszkadzać nie będzie, doktór Andrzej przyszedłszy do domu, natychmiast siada przy stole i zaczyna czytać. Czyta bardzo dużo i zawsze z wielką przyjemnością. Połowa jego pensyi zostaje na zakup książek zużytą i z sześciu pokoi, z których składa się jego mieszkanie, trzy są zarzucone księgami i starymi dziennikami. Najwięcej lubi dzieła z dziedziny historyi i filozofii; z medycyny prenumeruje jednego tylko Lekarza, którego zwykle czyta od końca. Czytanie ciągnie się bez przerwy parę godzin, lecz nie męczy go. Nie czyta tak szybko i tak gwałtownie, jak niegdyś Jan Dmitrycz, a wolno, z przejęciem, zatrzymując się często w miejscach bardziej go interesujących, lub dla niego niezrozumiałych. Obok książki stoi zawsze karaweczka z wódką, solony ogórek, lub kwaśne jabłko, na suknie, bez talerzyka. Co pół godziny nie podnosząc oczu, nalewa sobie kieliszek wódki i pije, później, nie patrząc, szuka omackiem ogórka i odgryza zeń kawałek.
O trzeciej ostrożnie zbliża się do drzwi kuchennych, kaszle i mówi: »Darjuszka, gdyby tak obiad«.
Po obiedzie dosyć zresztą złym i brudnym, Andrzej Efimycz spaceruje po swoich pokojach z rękami skrzyżowanemi na piersiach i myśli. Bije godzina czwarta, później piąta, a on dalej chodzi i myśli. Od czasu do czasu skrzypią drzwi kuchni i wygląda z nich czerwona twarz Darjuszki.
— Andrzeju Efimyczu, czy jeszcze nie czas podać piwo? — pyta zafrasowana.
— Nie, jeszcze nie czas... — odpowiada. — Poczekam... poczekam...
Wieczorom zwykle przychodzi Michał Aweryanin, poczmistrz, jedyny człowiek w całem mieście, którego towarzystwo nie cięży Andrzejowi. Michał Aweryanin był niegdyś bardzo bogatym obywatelem i służył przy konnicy, ale straciwszy wszystko, musiał objąć posadę na poczcie. Wygląd ma śmiały i czerstwy, wspaniałe siwe faworyty, dobre maniery i miły, donośny głos. Jest dobry i tkliwy, ale prędki. Gdy na poczcie kto z interesantów protestuje przeciw czemu, nie zgadza się, lub zaczyna rezonować, Michał Aweryanin czerwieni się, zaczyna się trząść na całem ciele i krzyczy piorunującym głosem: »Milczeć«. Pan Michał lubi i szanuje Andrzeja Efimycza za jego wykształcenie i szlachetność. Na innych mieszkańców patrzy z góry, jak na podwładnych.
— Otóż jestem! — mówi, wchodząc do Andrzeja. — Jak się pan miewa, kochany panie! Dokuczyłem panu już, co?
— Przeciwnie, bardzo się cieszę — odpowiada doktór. — Zawsze jestem panu rad.
Przyjacielu siadają sobie w gabinecie, na kanapce i przez pewien czas palą w milczeniu.
— Darjuszka, gdyby tak piwa! — mówi doktór Andrzej.
Pierwszą butelkę piją milcząc: doktór zamyślony, a Michał Aweryanin wesół i ożywiony, jak człowiek, który ma do opowiedzenia coś bardzo ciekawego. Rozmowę zawsze rozpoczyna doktór.
— Co za szkoda — mówi zwolna i cicho, kiwając głową i nie patrząc towarzyszowi w oczy (on nigdy nie patrzy w oczy) — jaka wielka szkoda, że w naszem mieście niema wcale ludzi, którzyby umieli i lubili prowadzić mądre i ciekawe rozmowy. To jest olbrzymia dla nas strata. Nawet inteligentni nie wznoszą się nad płytkość; poziom ich rozwoju, zapewniam pana, nie jest wyższym od niższych warstw społeczeństwa.
— Racya, racya. Zgadzam się.
— Wie pan przecież — mówi dalej doktór, cicho i z przestankami — że na tym świecie wszystko jest małe i nudne, prócz wyższych, duchowych objawów rozumu.
Następuje milczenie. Z kuchni wychodzi Darjuszka i z wyrazem tępego smutku, wsparłszy twarz na ręku, zatrzymuje się w drzwiach, żeby posłuchać rozmowy.
— Ech! — wzdycha Michał Aweryanin. — Trudno żądać od teraźniejszych ludzi rozumu.
I opowiada, jak się dawniej spędzało życie zdrowo, wesoło i przyjemnie, jaka była inteligencya, jak wysoko stały pojęcia o honorze i przyjaźni. Pożyczano pieniądze bez weksli, a niepodanie ręki z pomocą potrzebującym przyjaciołom było uważane za hańbę. A jakie były wyprawy, jakie wydarzenia, walki, jacy przyjaciele, jakie kobiety! A Kaukaz, co za zdumiewający kraj. A żona jednego dowódzcy batalionu, dziwna kobieta, ubierała się w mundur oficerski i jeździła wieczorami w góry, sama bez przewodnika. Mówią, że miała w aułach romans z jakimś małym księciem.
— Matko Boska, Mateczko! — wzdycha Darjuszka.
— A jak pili, jak jedli! A jacy byli krańcowi liberali.
Andrzej Efimycz słucha i nie słyszy; myśli o czemś i popija piwo.
— Często śnię o rozumnych ludziach i o rozmowach z nimi — odzywa się niespodzianie, przerywając Michałowi. — Ojciec dał mi świetne wykształcenie, ale pod wpływem ideałów szóstego dziesiątku lat kazał mi zostać doktorem. Zdaje mi się, że gdybym był go wtedy nie usłuchał, teraz stałbym w centrum ruchu umysłowego. Byłbym prawdopodobnie członkiem jakiego fakultetu. Prawda, rozum też nie jest wieczny i to przemija, ale już pan wie dlaczego mam słabość do niego. Życie jest nieprzyjemną pułapką. Gdy myślący człowiek dojrzewa i przychodzi do określonych przekonań, wtedy mimowoli ma uczucie, jakby był w pułapce bez wyjścia. Rzeczywiście bez jego woli został przypadkiem przeniesiony z nicości do życia... Poco? Jeżeli chce zrozumieć znaczenie i cel swego istnienia, nic mu nie mówią, lub mówią niedorzeczności: kołacze — nie otwierają mu: zbliża się śmierć — też wbrew jego woli. Więc tak jak w więzieniu ludziom, których łączy ogólne nieszczęście jest lepiej, gdy się zbiorą razem, tak i w życiu nie zauważa się pułapki, gdy ludzie zdolni do analizy i uogólnień zbierają się razem i spędzają czas na zamianie dumnych i wolnych myśli. W tem znaczeniu rozum jest niezastąpioną rozkoszą.
— Racya, racya.
Nie patrząc towarzyszowi w oczy, cicho i z przestankami, Andrzej Efimycz mówi dalej o mądrych ludziach i o rozmowach z nimi, a Michał Aweryanin słucha uważnie i potakuje: »Prawda! Prawda!«
— Czy pan nie wierzy w nieśmiertelność duszy? — zapytuje nagle poczmistrz.
— Nie, szanowny Michale Aweryaninie, nie wierzę i nie mam przyczyny w to wierzyć.
— Jeśli mam powiedzieć prawdę, to ja nie wątpię. Chociaż właściwie mam uczucie, jak gdybym nigdy nie miał umrzeć! Oj, myślę sobie, stary chrzanie, czas umierać! A w duszy słyszę jakiś głos: »nie wierz temu, nie umrzesz!«
O godzinie dziesiątej Michał Aweryanin odchodzi. Kładąc w przedpokoju palto, mówi wzdychająco:
— Jednak do jakiej głuszy zawiodły nas zawistne losy! Najprzykrzejszem zaś to, że tu i umrzeć nam będzie trzeba. Ech!...


VII.


Odprowadziwszy przyjaciela, Andrzej Efimycz siada przy stole i znów zaczyna czytać. Ciszy wieczornej, a później nocnej nie zakłóca najmniejszy szelest, zdaje się, że czas zatrzymuje się w biegu i obumiera razem z doktorem, pochylonym nad książką i lampą z zielonym kloszem. Gruba, chłopska twarz doktora rozjaśnia się zwolna uśmiechem rozrzewnienia i zachwytu nad objawami rozumu ludzkiego. O, czemu to człowiek nie jest nieśmiertelnym? — myśli — Naco mózgowe ośrodki i zwoje, naco wzrok, mowa, samopoczucie, geniusz, jeśli przeznaczeniem tego wszystkiego jest pójść w głąb ziemi i ostatecznie ostygać razem ze skorupą ziemską, a potem obracać się przez miliony lat bezmyślnie i bezcelowo razem z tą ziemią naokoło słońca? Poto, ażeby ostygnąć i obracać się, nie trzeba wydobywać z nicości człowieka z jego wielkim, prawie Boskim rozumem, a potem naigrawając się obracać go w proch.
Przemiana materyi! Ale co to za tchórzostwo pocieszać się tym surogatem nieśmiertelności! Nieświadome procesy, zachodzące w przyrodzie, niższe nawet od ludzkiej głupoty, gdyż w głupocie jest poczucie i wola, a w procesach zaś tych nic niema. Tylko tchórz, w którym jest więcej strachu przed śmiercią, niż godności, może się pocieszać myślą, że ciało jego ożyje z czasem w trawie, w kamieniu, w żabie... Widzieć swą nieśmiertelność w przemianie materyi, jest równie śmiesznem, jak przepowiadać świetną przyszłość szkatułce rozbitej, lub drogim skrzypcom, które straciły swą wartość.
Kiedy zegar bije godzinę, Andrzej Efimycz opiera się o grzbiet krzesła i zamyka oczy, chcąc chwilę pomyśleć i nagle, pod wpływem dobrych myśli, przeczytanych w książce, rzuca okiem na swą przeszłość i na swą teraźniejszość. Przeszłość jest mu nieznośną, a teraz — to, co i przedtem. On wie, że podczas gdy jego myśli obracają się razem z wystygniętą ziemią naokoło słońca, w wielkim oddziale męczą się ludzie w chorobach i w fizycznej nieczystości; być może, że niejeden nie śpi, a walczy z robactwem, inny jęczy, bo jest zbyt silnie obandażowany; może też chorzy grają w karty z dozorczyniami i piją wódkę. W ostatnim roku oszukano 12.000 osób; cały szpital tak dziś jak i przed dwudziestu laty stoi na kradzieży, na brudzie, na plotkach, na strasznem szalbierstwie; lecznica w dalszym ciągu jest zakładem niemoralnym i w wysokim stopniu szkodliwym dla zdrowia swych mieszkańców. On wie, że w szóstym pawilonie, za kratami, Nikita bije chorych i że Mosiek chodzi codzień po mieście i prosi o jałmużnę.
Z drugiej znów strony wie on doskonale, że przez ostatnich dwadzieścia pięć lat w medycynie zaszła bajeczna zmiana. Za czasów uniwersyteckich zdawało mu się, że i medycynę wkrótce spotka los alchemii i metafizyki, teraz zaś gdy czyta po nocach, medycyna wzrusza go i budzi w nim ździwienie a nawet zachwyt. Rzeczywiście co za niespodziewana rewolucya! Dzięki antyseptyce robią operacye, które wielki Pirogow uznawał za niemożliwe nawet in spe. Zwyczajni prowincyonalni lekarze nie wahają się zrobić resekcyę stawu w kolanie, na sto operacyi jeden tylko bywa wypadek śmierci, a kamienie żółciowe uważają za takie głupstwo, że nawet o nich nie wspominają. Radykalnie leczą syfilis. A teorya dziedziczności, hypnotyzm, odkrycia Pasteur’a i Kocha, hygiena ze statystyką, a nasza rosyjska ziemska medycyna? Psychyatrya z obecnem uklasyfikowaniem chorób, z metodami rozpoznawania i leczenia — to w porównaniu z tem, co było, cały przewrót. Teraz waryatom nie leją zimnej wody na głowę i nie ubierają ich w kaftany; obchodzą się z nimi po ludzku i nawet, jak piszą w gazetach, urządzają dla nich widowiska i bale. Andrzej Efimycz wie, że przy obecnych zapatrywaniach coś tak obrzydliwego, jak szósty pawilon może istnieć tylko w odległości dwustu wiorst od kolei żelaznej, w miasteczku, gdzie prezydent miasta i wszyscy radni, to nawpół piśmienni mieszczanie, uznający w lekarzu kapłana, któremu trzeba wierzyć bezkrytycznie, chociażby wlewał do gardła roztopiony ołów; gdzieindziej, publiczność i dzienniki oddawna rozerwałyby na kawałki tę maleńką Bastyllę.
— No i co? — zapytuje sam siebie Andrzej Efimycz, otwierając oczy. — Co z tego? I antyseptyka i Koch i Pasteur, a istota rzeczy się nie zmienia. Chorowitość i śmiertelność ciągle te same. Urządzają dla obłąkanych widowiska i zabawy, a na swobodę ich nie puszczają. Zatem wszystko jest głupstwo i znikomość, a w rzeczywistości niema najmniejszej różnicy między najlepszą kliniką w Wiedniu i naszą lecznicą.
Ból i jakieś uczucie podobne do zawiści długo nie dają mu wrócić do równowagi. To widocznie ze zmęczenia. Ociężała głowa opada na książkę, podsuwa pod czoło rękę, żeby mu było wygodniej, i myśli.
»Służę złej sprawie i dostaję wynagrodzenie od ludzi, których oszukuję; nie jestem uczciwy. Ale przecież ja sam w sobie jestem niczem, jestem tylko cząstką koniecznego, społecznego zła: wszyscy powiatowi urzędnicy są szkodliwi i niepotrzebnie płatni... Z tego wynika, że ja w mej nieuczciwości nie jestem winien, to epoka winna... Gdybym przyszedł na świat dwa stulecia później, byłbym innym«.
Gdy bije trzecia, gasi lampę i przechodzi do pokoju sypialnego. Spać mu się nie chce.


VIII.


Przed dwoma laty ziemstwo w hojności swej postanowiło wydawać trzysta rubli rocznie w celu powiększenia personalu lekarskiego miejskiej lecznicy, zanim otworzą powiatową i wezwano Eugeniusza Teodorowicza Hobotowa do pomocy Andrzejowi Efimyczowi. To jeszcze bardzo młody człowiek, niema lat trzydziestu, wysoki brunet z silnie wystającemi kośćmi policzkowemi i maleńkiemi oczami; przodkami jego byli chyba Mongołowie. Przybył on do miasta bez grosza przy duszy, z niewielkim kuferkiem i z młodą, nieładną kobietą, którą nazywa kucharką. Kobieta ta ma dziecko chore na piersi. Eugeniusz Teodorowicz chodzi w czapce z daszkiem i w wysokich butach, w zimie zaś w krótkim kożuszku. Zaprzyjaźnił się z Sergiuszem i z kasyerem, innych urzędników uważa za arystokratów i stroni od nich. W swoim pokoju ma jedną tylko książkę; »Najnowsze recepty wiedeńskiej kliniki w 1881 roku«. Bierze zawsze tę książkę ze sobą, idąc do chorego.
Przychodzi do szpitala dwa razy na tydzień, obchodzi cele i przyjmuje chorych. Zupełny brak antyseptyki i bańki drażnią go, ale nowych porządków nie zaprowadza, nie chcąc gniewać Andrzeja Efimycza, którego ma za starego oszusta, posądza go o duży majątek i zazdrości mu. Chętnie zająłby jego miejsce.


IX.


Pewnego razu wieczorem na wiosnę, gdy już śnieg stopniał na ziemi i w szpitalnym ogrodzie ptaszki śpiewały, odprowadzał doktór swego przyjaciela poczmistrza do bramy. W tej samej chwili wchodził na podwórze żyd Mosiek, powracający ze swoim łupem. Był bez czapki, w płytkich kaloszach na bosych nogach; w ręku trzymał niewielki woreczek z zebraną jałmużną.
— Dajcie, choć grosik! — zwrócił się do doktora, drżąc z zimna i uśmiechając się.
Andrzej Efimycz, który nigdy nie odmawiał, podał mu sztukę srebra.
— Jakże to źle — myślał, patrząc na jego bose, czerwone i wychudzone nogi. — Przecież jest mokro.
Wzburzony do żywego uczuciem litości i wstrętu, poszedł za żydem do oficyny, spoglądając to na jego łysinę, to na zaczerwienione nogi.
Przy wejściu doktora, Nikita zeskoczył z kupy śmieci i wyprostował się.
— Jak się masz, Nikita — rzekł miękko Andrzej Efimycz. — Możeby temu żydowi można dać buty i czapkę, przeziębi się.
— Słucham, wielmożny panie. Powiem nadzorcy.
— Bądź łaskaw. Poproś go w mojem imieniu. Powiedz, że ja go o to proszę.
Drzwi z sieni do pawilonu były otwarte. Jan Dymitrycz, leżąc na łóżku, wsparty na łokciu, z trwogą słuchał nieznajomego głosu i nagle poznał doktora. Zatrząsł się cały z gniewu, zeskoczył z pościeli i ze złą, zaczerwienioną twarzą, z oczami błyszczącemi, wybiegł na środek sali.
— Doktór przyszedł! — zawołał i roześmiał się. — Nakoniec! Panowie, winszuję, doktór zaszczyca nas odwiedzinami swemi! Przeklęta gadzina! — jęknął w złości, jakiej u niego nie widywano, tupnął nogą. — Zabić tego potwora! Nie, mało zabić! Utopić go!...
Andrzej Efimycz, słysząc to, wyjrzał z sieni do sali i zapytał miękko:
— Zaco?
— Zaco? — krzyknął Jan Dymitrycz, podchodząc do niego z groźną twarzą i konwulsyjnie otulając się swym szlafrokiem. — Zaco? Złodziej! — wyrzekł ze wstrętem, krzywiąc usta, jakby do splunięcia. — Szarlatan! Kat!
— Niech się pan uspokoi — powiedział Andrzej Efimycz, uśmiechając się. — Zapewniam pana, że nigdy nic nie ukradłem, bardzo pan przesadza. Widzę, że się pan na mnie gniewa. Niech się pan uspokoi, proszę pana, jeśli pan może i powie mi z zimną krwią: o co się pan gniewa?
— Dlaczego mnie tu trzymacie?
— Dlatego, że pan chory.
— Tak, chory. Ale przecież dziesiątki, setki obłąkanych zażywają swobody, dlatego, że wasze nieuctwo nie jest w stanie odróżnić ich od ludzi zdrowych. Czemuż więc ja i ci oto nieszczęśliwi musimy tu siedzieć za wszystkich, jak kozły ofiarne? Pan, felczer, nadzorca i cała wasza szpitalna zgraja w znaczeniu moralnem bez porównania niżej stoi od każdego z nas, czemuż więc my siedzimy, a wy nie? Gdzie logika?
— Moralne względy i logika nic z tem wspólnego nie mają. Wszystko zależy od zwyczaju. Kogo zamknęli, ten siedzi, a kogo nie zamknęli, ten używa swobody, ot i wszystko. W tem, że ja jestem lekarzem, a pan człowiekiem chorym, niema nic do czynienia ani moralność ani logika, a tylko przypadek.
— Nie rozumiem tych bredni... — rzekł głucho Jan Dymitrycz i usiadł na łóżku.
Mosiek, którego Nikita nie śmiał w obecności doktora rewidować, rozłożył na swem łóżku kawałeczki chleba, skrawki papieru, kości i wciąż jeszcze trzęsąc się z zimna, wyrzekł coś prędko i śpiewnie po żydowsku. Zapewne, wydało mu się że otworzył sklep.
— Niech mnie pan wypuści — rzekł Jan Dymitrycz i głos mu zadrżał.
— Nie mogę.
— Ale dlaczego, dlaczego?
— To nie w mojej mocy. Niech pan sam osądzi co z tego za korzyść dla pana, jeśli pana wypuszczę. Pójdzie pan. A tu zatrzymają pana mieszczanie, albo policya i odprowadzą z powrotem.
— Tak, tak, to prawda... — odparł Jan Dymitrycz, pocierając czoło. — To straszne! Ale co robić, co?
Głos Jana Dymitrycza i jego młoda mądra twarz podobały się Andrzejowi Efimyczowi. Zapragnął przyhołubić młodego człowieka i uspokoić go. Usiadł obok niego na łóżku, pomyślał chwilę i rzekł:
— Pyta się pan, co robić? W pańskiem położeniu najlepiej uciec. Ale niestety, to na nic się nie zda. Zatrzymają pana. Kiedy społeczeństwo odgradza się od przestępców, od umysłowo chorych i w ogóle od niedogodnych mu ludzi, wtedy jest niezwyciężone. Zostaje więc panu tylko jedno do zrobienia: uspokoić się w przekonaniu, że pobyt pański tutaj jest konieczny.
— Nikomu to niepotrzebne.
— Z chwilą odkąd istnieją więzienia i domy dla obłąkanych, to ktoś musi w nich siedzieć. Nie pan, to ja, nie ja, to kto inny. Niech pan poczeka, kiedy w dalekiej przyszłości więzienia i domy dla obłąkanych przestaną istnieć, nie będzie ani krat w oknach, ani szlafroków szpitalnych. Zapewne czas ten wcześniej, czy później nadejdzie.
Jan Dymitrycz uśmiechnął się urągliwie.
— Pan żartuje — rzekł, mrużąc oczy. — Takich panów, jak pan i pański pomocnik Nikita nie obchodzi teraźniejszość, ale może pan być pewnym, że nastaną lepsze czasy! Być może, że ja się wyrażam gminnie, pospolicie, ale zorza nowego życia zabłyśnie, prawda zwycięży i, na naszej ulicy będzie wielkie święto! Ja tego nie doczekam, zdechnę, ale zato czyjeś wnuki doczekają tego. Winszuję im z całej duszy i cieszę się dla nich! Naprzód! Niech wam Bóg błogosławi, przyjaciele!
Jan Dymitrycz z błyszczącemi oczami wstał, wyciągnął ręce ku oknu i mówił dalej głosem wzruszonym:
— Dla tych krat błogosławię wam! Niech żyje prawda! Cieszę się.
— Nie widzę w tem powodu do radości — rzekł Andrzej Efimycz, któremu ruchy Jana wydały się teatralnemi, ale jednocześnie bardzo mu się podobały. — Więzień i domów dla obłąkanych nie będzie; prawda, jakeś się pan wyraził, zwycięży, ale istota rzeczy się nie zmieni, prawa przyrody zostaną te same. Ludzie będą chorowali, starzeli się i umierali, tak jak i teraz. Żeby najwspanialsza zorza oświeciła pańskie życie, ostatecznie zamkną pana w trumnie i rzucą do grobu.
— A nieśmiertelność?
— Daj pan spokój!
— Pan nie wierzy, no, a ja wierzę. W Dostojewskim, czy też w Wolterze czytamy, że gdyby nie było Boga, wymyśliliby Go ludzie. A ja głęboko wierzę, że jeśli niema nieśmiertelności, to wcześniej, czy później odkryje ją wielki rozum człowieka.
— Dobrze powiedziane — odrzekł Andrzej Efimycz, uśmiechając się z zadowoleniem. — To dobrze, że pan wierzy. Z taką wiarą może żyć spokojnie nawet i zamurowany w ścianie. Pan pobierał gdzie wyższe wykształcenie?
— Tak, byłem w uniwersytecie, ale nie skończyłem.
— Pan jest myślącym człowiekiem. W jakichkolwiek warunkach pan żyje, zawsze w sobie samym znajdzie pan uspokojenie. Swobodna i głęboka myśl, która prowadzi do rozumienia życia i zupełna pogarda dla głupiej znikomości tego świata — oto dwa dobra, najwyższe dla człowieka. I pan może niemi władać, choćby i za temi kratami. Dyogenes żył w beczce, a jednak był najszczęśliwszym z ludzi.
— Pański Dyogenes był błaznem — ponuro odpowiedział Jan Dymitrycz. — Co mi pan opowiada o Dyogenesie i o jakimś tam rozumieniu? — rozgniewał się nagle i zeskoczył z łóżka. — Ja kocham życie, kocham namiętnie! Jestem chory na manię prześladowczą, dręczy mnie ciągły niepokój, ale są chwile, kiedy mnie napada żądza życia, i wtedy boję się zwaryować. Strasznie chcę żyć, strasznie!
W wielkiem podnieceniu przeszedł kilka razy po sali i powiedział, zniżając głos:
— Kiedy śnię, nawiedzają mnie cienie. Podchodzą do mnie jacyś ludzie, słyszę jakieś głosy, muzykę i wydaje mi się, że się przechadzam po lasach, na brzegu morza i tak namiętnie pragnę jakiejś troski, frasunków... Niech pan powie, co to tam nowego? — zapytał Jan Dymitrycz. — Co tam nowego?
— Chce pan wiedzieć o mieście, czy tak wogóle?
— No, naprzód niech mi pan opowie o mieście, a potem w ogóle.
— Cóż? w mieście nudno... Niema do kogo przemówić, ani kogo posłuchać. Nowych ludzi niema wcale. Co prawda, przyjechał niedawno młody lekarz Hobotow.
— Jeszcze przy mnie przyjechał. Cóż, cham?
— Tak, niekulturalny człowiek. Dziwna rzecz, wie pan... Sądząc ze wszystkiego, w naszych stolicach niema umysłowego zastoju, jest ruch — a zatem muszą tam być i dzisiejsi ludzie, dlaczego więc zawsze przysyłają nam stamtąd takich, na których niewarto spojrzeć. Nieszczęśliwe miasto!
— Tak, nieszczęśliwe miasto! — westchnął Jan Dymitrycz i roześmiał się. — A w ogóle cóż? Co piszą w dziennikach?
W sali było już ciemno. Doktór wstał i stojąc zaczął opowiadać, co piszą zagranicą i w Rosyi i jaki się teraz daje zauważyć kierunek myśli. Jan Dymitrycz słuchał uważnie i zadawał pytania, ale nagle, przypominając sobie coś strasznego, schwycił się za głowę i położył się na łóżku tyłem do doktora.
— Co panu jest? — zapytał Andrzej Efimycz.
— Pan już odemnie nie usłyszy ani jednego słowa! — twardo odpowiedział Jan Dymitrycz. — Niech mnie pan opuści.
— Dlaczego?
— Mówię panu: niech mnie pan opuści. Do dyabła!
Andrzej Efimycz wzruszył ramionami, westchnął, wyszedł. Przechodząc przez sień, powiedział:
— Gdyby tak sprzątnąć można, Nikita... Strasznie ciężkie powietrze!
— Słucham wielmożnego pana.
»Jaki to przyjemny młody człowiek! — myślał Andrzej Efimycz, wracając do swego mieszkania. — Odkąd tu mieszkam, to pierwszy człowiek, z którym rozmawiać można. On umie rozumować i interesuje się tem, co zainteresowania godne«.
Czytając i później, kładąc się spać, bezustannie myślał o Janie Dymitryczu, a nazajutrz rano przebudziwszy się, przypomniał sobie, ze zapoznał się z mądrym i interesującym człowiekiem i postanowił, skorzystać z pierwszej sposobności, aby znów pójść do niego.


X.


Jan Dymitrycz leżał w tej samej pozycyi, co dnia poprzedniego, z założonemi nogami i obejmując rękami swą głowę.
— Jak się masz przyjacielu — rzekł Andrzej Efimycz. — Nie śpi pan?
— Po pierwsze, nie jestem pańskim przyjacielem — odpowiedział Jan Dymitrycz z twarzą na poduszce — a podrugie, pan się napróżno trudzi; nie dowie się pan ani jednego słowa odemnie.
— Dziwna rzecz... — mruknął Andrzej Efimycz wzburzony. — Wczoraj rozmawiał pan tak spokojnie, nagle obraził się pan, nie wiem doprawdy o co i odrazu przerywa pan... Może ja się w czem niezręcznie wyraziłem, albo może powiedziałem coś niezgodnego z pańskiemi przekonaniami...
— Tak, tak, zapewne, uwierzę panu! — odparł Jan Dymitrycz, podnosząc się, urągliwie i trwożnie patrząc na doktora; oczy jego były czerwone. — Może pan iść szpiegować gdzieindziej i badać, tu pan nic nie zrobi. Jeszcze wczoraj zrozumiałem poco pan tu przyszedł.
— Zadziwiająca wyobraźnia! — uśmiechnął się doktór. — Zatem pan przypuszcza, że ja jestem szpiegiem?
— Tak, przypuszczam... Szpieg albo doktór, któremu polecili mnie wybadać — to na jedno wyjdzie.
— Ach, jakiż z pana, przepraszam... dziwak!
Doktór usiadł na stołku przy łóżku i jakby z wyrzutem pokiwał głową.
— Ale przypuśćmy, że pan ma racyę — rzekł. — Przypuśćmy, że ja zdradziecko chwytam pana za słówko i wydaję policyi. Aresztują pana i sądzą. Ależ czyż w sądzie i w więzieniu będzie panu gorzej, niż tutaj? A jeżeli ześlą pana na osiedlenie, a nawet do ciężkich robót, czy to będzie gorsze, niż przebywanie w tym pawilonie? Przypuszczam, że nie... Czego się więc pan boisz?
Słowa te widocznie podziałały na Jana Dymitrycza. Usiadł uspokojony.
Była piąta wieczór — pora, kiedy Andrzej Efimycz zazwyczaj chodził u siebie po pokojach i Darjuszka zapytywała czy jeszcze nie czas podać piwo. Na dworze było cicho i jasno. Zaszedł do pawilonu.
— Po obiedzie wyszedłem, aby się przejść i zaszedłem tutaj, powiedział doktór: — Zupełna wiosna.
— Jaki to teraz miesiąc? marzec? — zapytał Jan Dymitrycz.
— Tak, koniec marca.
— Czy brudno na dworze?
— Nie, niebardzo. W ogrodzie są już ścieżki.
— Przyjemnie by teraz było przejechać się w karecie gdziekolwiek za miasto — powiedział Jan Dymitrycz, pocierając zaczerwienione, zapewne z bezsenności, oczy — potem wrócić do domu, do ciepłego, wygodnego gabinetu i... poradzić się porządnego lekarza na ten ból głowy... Dawno już nie żyłem po ludzku, a tu jest obrzydliwie! Brudno nie do wytrzymania!
Był zmęczony i osłabiony po wczorajszem podnieceniu, mówił też niechętnie. Palce mu się trzęsły, a po twarzy poznać można było jak silnie boli go głowa.
— Niema najmniejszej różnicy między ciepłym, wygodnym gabinetem, a tą lecznicą — odpowiedział Andrzej Efimycz. — Spokój i zadowolenie człowieka nie jest poza człowiekiem, ale w nim samym.
— Jakto?
— Zwykły człowiek oczekuje dobrych jak i złych rzeczy z zewnątrz, t. j. od karety i od gabinetu, a myślący — od siebie samego.
— Idź pan głosić tę filozofię w Grecyi, gdzie jest ciepło i gdzie pachną pomarańcze, tutaj nieodpowiedni do tego klimat. Z kim to ja mówiłem o Dyogenesie? Czy nie z panem?
— Tak, wczoraj ze mną.
— Dyogenes nie potrzebował gabinetu i ciepłego mieszkania; tam i bez tego gorąco. Tam można leżeć w beczce, jedząc pomarańcze i oliwki. A zmuś go pan do mieszkania w Rosyi, wtedy nietylko w grudniu, ale w maju prosiłby się do pokoju. Zgnębiłoby go zimno.
— Nie. Można nie odczuwać chłodu i bolu. Marek Aureliusz powiedział: »Ból jest żywem wyobrażeniem sobie bolu; wysil wolę, żeby zmienić te wyobrażenia, odrzuć je, przestań się skarżyć i ból zniknie«. Słusznie. Mędrzec, albo wprost myślący człowiek wyróżnia się właśnie tem, że pogardza cierpieniem; zawsze jest zadowolonym i niczemu się nie dziwi.
— A zatem jestem idyotą, bo cierpię niezadowolony i dziwię się ludzkiej podłości.
— To nadaremnie. Gdy pan częściej zastanawiać się będzie, zrozumie pan, jak znikomym jest cały ten świat zewnętrzny, który wzrusza nas. Trzeba dążyć do zrozumienia życia, w niem prawdziwe dobro.
— Zrozumienie... — zmarszczył się Jan Dymitrycz. — Zewnętrzne, wewnętrzne. Przepraszam, ja tego nie rozumiem. Wiem tylko — rzekł, wstając i gniewnie patrząc na doktora — wiem, że Bóg stworzył mnie z gorącej krwi i z nerwów, tak! A tkanka organiczna, jeśli jest zdatna do życia, powinna reagować na każde podrażnienie. Ja też reaguję. Na ból odpowiadam krzykiem, łzami, na podłości — oburzeniem, na obmierzłość — wstrętem. Podług mnie, to właśnie nazywa się życiem. Im niższy organizm, tem mniej wrażliwy i tem słabiej odpowiada na podrażnienie, a im wyższy, tem czulszy i energiczniej reagujący na rzeczywistość. Jak można tego nie wiedzieć? Doktór takich głupstw nie wie! Żeby pogardzać cierpieniem, być zawsze zadowolonym i niczemu się nie dziwić, trzeba dojść do takiego oto stanu — i Jan Dymitrycz wskazał na tłustego chłopa — lub też zahartować się w cierpieniach do tego stopnia, żeby stracić wszelką na nie wrażliwość, t. j. inaczej mówiąc, przestać żyć. Przepraszam, nie jestem ani mędrcem, ani filozofem — mówił dalej Jan Dymitrycz, silnie rozdrażniony — ja nic z tego nie rozumiem. Nie jestem w stanie dowieść tego.
— Przeciwnie, pan doskonale rozumuje.
— Stoicy, których wy parodyujecie, byli znakomitymi ludźmi, ale nauka ich zamarła jeszcze przed dwoma tysiącami lat i ani jedna litera nie posunęła się naprzód i nie posunie się, bo to nauka niepraktyczna i nieżywotna. Miała powodzenie u małej garstki, spędzającej życie na studyowaniu różnych nauk, większość nie rozumiała jej. Nauka, głosząca obojętność dla bogactwa i dla wygód w życiu, pogardę dla cierpienia i dla śmierci, zupełnie niezrozumiała dla większości ludzi, bo ta większość nie zaznała nigdy ani bogactw, ani wygód; pogardzać zaś cierpieniem byłoby dla nich pogardą życia, ponieważ cała istota człowieka składa się z wrażeń, głodu, chłodu, krzywd, strat i hamletowskiego strachu przed śmiercią. W tych wrażeniach jest całe jego życie; można ich mieć za dużo, można je nienawidzieć, ale nie pogardzać niemi. Tak, powtarzam, nauka stoików nigdy nie może mieć przyszłości, a postępuje zaś jak pan widzi od początku do dnia dzisiejszego walka, czujność na ból, gotowość od odpowiadania na rozdrażnienie...
Jan Dymitrycz stracił nagle wątek myśli, zatrzymał się i potarł czoło.
— Chciałem coś ważnego powiedzieć i poplątało mi się wszystko — rzekł. — O czem to ja... Aha! Ktoś z pomiędzy stoików zaprzedał się w niewolę dla wykupienia swego bliźniego. Oto widzi pan, i stoik reagował na rozdrażnienie, bo dla tak wspaniałomyślnego uczynku, jak zniszczenie siebie dla dobra bliźniego, potrzeba wrażliwej i współczującej duszy. Tutaj, w tem więzieniu zapomniałem wszystko, czego się uczyłem. A weźmy Chrystusa? Chrystus odpowiadał na rzeczywistość tem, że płakał, uśmiechał się, smucił się, gniewał się, nawet tęsknił; On nie z uśmiechem szedł na cierpienie i nie pogardzał śmiercią, ale modlił się w ogrodzie Getsemańskim, żeby Go ominęła czara goryczy.
Roześmiał się Jan Dymitrycz i usiadł.
— Przypuśćmy, że spokój i zadowolenie człowieka nie są na zewnątrz jego istoty, a w nim samym — rzekł. — Przypuśćmy, że trzeba pogardzać cierpieniami i niczemu się nie dziwić. Ale na zasadzie czego pan to głosi? Czy pan jesteś mędrcem? Filozofem?
— Nie, nie jestem filozofem, ale głosić to winien każdy, bo to jest rozumne.
— Nie. Ja chcę wiedzieć dlaczego pan w sprawie zrozumienia pogardy dla cierpień i t. d. uważa się za kompetentnego? Czy pan kiedykolwiek cierpiał? Czy pan ma wyobrażenie o cierpieniu? Przepraszam, czy pana bili w dzieciństwie?
— Nie, moi rodzice czuli wstręt do kar cielesnych.
— A mnie ojciec bił okrutnie. Ojciec mój był przykrym hemoroidalnym człowiekiem z długim nosem i żółtą szyją. Ale pomówmy o panu. Przez całe pańskie życie nikt pana nie trącił palcem, nikt pana nie straszył, nikt nie męczył; zdrów pan jesteś, jak byk. Rosłeś pan pod skrzydłem ojca, uczyłeś się za jego pieniądze, a potem odrazu dostał pan synekurę. Przeszło dwadzieścia lat mieszka pan w bezpłatnem mieszkaniu, gdzie ma pan opał, światło, usługę, prawo pracowania jak i ile się panu podoba, lub też nie robienia absolutnie nic. Z natury jest pan człowiekiem leniwym, miękkim i dlatego starał się pan ułożyć swe życie tak, żeby pana nic nie niepokoiło i nie poruszało z miejsca. Zajęcia swe zdał pan na felczera i na inną hołotę a sam siedział pan w cieple, w ciszy, zbierał pan pieniądze, czytał pan książki, rozkoszował się pan rozmyślaniami o przeróżnych wzniosłych głupstwach i — Jan Dymitrycz popatrzał na czerwony nos doktora — kieliszkiem. Jednem słowem, życia pan nie widział, zupełnie go pan nie zna, a rzeczywisty stan rzeczy zna pan tylko z teoryi. Pogardza pan cierpieniem i niczemu się pan nie dziwi z bardzo prostej przyczyny: znikomość, rzeczy zewnętrzne i wewnętrzne, pogarda dla życia, cierpień i śmierci, zrozumienie, prawdziwe dobro, wszystko to stanowi filozofię bardzo odpowiednią dla rosyjskiego próżniaka. Widzi pan naprzykład, że chłop bije żonę. Poco się wtrącać? Niech bije, wszystko jedno i tak oboje umrą wcześniej, czy później; przytem ten, który bije, nie znieważa swymi razami tego, kogo bije, lecz samego siebie. Pijaństwo jest złem, ale pije się — umiera się, nie pije się — też się umrze. Przychodzi baba, zęby ją bolą... No cóż? Ból jest wyobrażeniem o bolu, przytem bez chorób życie przejść nie może. Wszyscy umrzemy, a więc wynoś się babo, nie przeszkadzaj mi myśleć i pić wódkę. Młody człowiek prosi o radę, co robić, jak żyć; kto inny pomyślałby zanim by odpowiedział, a tu jest gotowa odpowiedź: Dąż ku zrozumieniu i ku rzeczywistemu dobru. A co to jest fantastyczne »rzeczywiste dobro?« — odpowiedzi niema. Trzymają nas tu za kratą, każą nam pleśnieć, męczą, ale to jest piękne i dobre, gdyż między tym pawilonem a ciepłym gabinetem niema najmniejszej różnicy. Wygodna filozofia: nic robić nie trzeba, sumienie spokojne i za mędrca się człowiek uważa... Nie, łaskawy panie, to nie filozofia, nie myślenie, nie szerokość poglądów, a lenistwo, fakirostwo, senne odurzanie się... Tak! — rozgniewał się znów Jan Dymitrycz. — Pogardza pan cierpieniem, a niechby panu tylko ścisnęli palec w drzwiach, ryczałby pan na cały głos!
— A możebym nie ryczał — odparł łagodnym głosem, uśmiechając się.
— Jakto! A gdyby pan był paraliżem tknięty, albo dajmy na to, jakiś głupiec i zuchwalec, korzystając ze swego stanowiska i urzędu, obraziłby pana publicznie i pan by wiedział, że mu to ujdzie bezkarnie — no, wtedy zrozumiałby pan, co to jest głosić innym zrozumienie i prawdziwe dobro.
— Zabawne — rzekł Andrzej Efimycz, śmiejąc się z zadowolenia i zacierając ręce. — Przyjemnie uderza skłonność pana do uogólnień, a moja charakterystyka, którą pan przed chwilą wypowiedział, jest wprost zachwycającą. Muszę przyznać, że rozmowa z panem jest dla mnie ogromną przyjemnością. No, ja pana wysłuchałem, teraz pan zechce mnie posłuchać.


XI.


Rozmowa ta ciągnęła się jeszcze prawie całą godzinę i widocznie wywarła głębokie wrażenie na Andrzeju Efimyczu. Odtąd codziennie chodził do pawilonu. Chodził rano i po obiedzie, często też mrok wieczorny zaskoczył go na rozmowie z Janem Dymitryczem. Z początku Jan Dymitrycz odwracał się od niego, posądzał o złe zamiary i otwarcie wyrażał niechęć, potem przyzwyczaił się do niego i zamienił swój przykry ton na łaskawie ironiczny.
Prędko rozniosła się po szpitalu pogłoska, że Andrzej Efimycz odwiedza szósty pawilon. Nikt nie mógł pojąć, ani felczer, ani Nikita, ani dozorczynie, poco on tam chodzi, poco godzinami tam przesiaduje, o czem rozmawia i dlaczego nie zapisuje lekarstw. Takie postępowanie wydało się dziwnem. Michał Aweryanin często nie zastawał go w domu, co się dawniej nigdy nie zdarzało, Darjuszka była też mocno zaniepokojona, gdy doktór nie trzymał się zwykłej pory z piciem swego piwa, czasem też spóźniał się na obiad.
Pewnego razu, w końcu czerwca, doktor Hobotow przyszedł z interesem do Andrzeja Efimycza; nie zastawszy go w domu, poszedł szukać w ogrodzie, gdzie mu powiedzieli, że stary doktór jest w domu obłąkanych. Wchodząc do oficyny zatrzymał się przy drzwiach i usłyszał następującą rozmowę:
— Nigdy się nie zgodzimy i nie uda się panu nawrócić mnie na pańską wiarę — mówił Jan Dymitrycz ze wzburzeniem. — Pan absolutnie nie zna rzeczywistości i nigdy pan nie cierpiał, a tylko, jak pijawka karmił się cudzem cierpieniem, ja zaś cierpię od urodzenia do dnia dzisiejszego. Dlatego mówię otwarcie: uważam siebie za stojącego wyżej od pana i za kompetentniejszego w tym kierunku. Nie do pana należy mnie uczyć.
— Nie mam zupelnie zamiaru nawracać pana na moją wiarę — odrzekł Andrzej Efimycz cicho i z żalem, że go zrozumieć niechcą. — I nie w tem rzecz, przyjacielu. Nie w tem rzecz, żeś pan cierpiał, a ja nie. Cierpienia i radości przemijają, zostawmy je, Bóg z niemi. Rzecz leży w tem, że obaj myślimy, widzimy jeden w drugim człowieka zdolnego do myślenia i do rozumowania i to czyni nas solidarnymi, chociaż zapatrywania nasze się różnią. Gdybyś ty wiedział, mój drogi, jak mi dokuczyła ogólna głupota, nieudolność, tępość, i jak chętnie z tobą rozmawiam! Pan jest mądry, znajduję rozkosz w pańskiem towarzystwie.
Hobotow uchylił drzwi i zajrzał do pawilonu. Jan Dymitrycz w mycce i doktór siedzieli obok siebie na łóżku: Waryat krzywił się, drgał i konwulsyjnie szarpał szlafrok, a doktór siedział nieruchomy, ze spuszczoną głową, z twarzą czerwoną, bezradną, smutną. Hobotow wzruszył ramionami i spojrzał na Nikitę. Nikita również wzruszył ramionami.
Na drugi dzień Hobotow przyszedł z felczerem do oficyny. Stanęli obaj w sieni i podsłuchiwali.
— Nasz stary widocznie ze wszystkiem zwaryował! — rzekł Hobotow, wychodząc z oficyny.
— Panie, zmiłuj się nad nami, grzesznymi! — westchnął Sergiusz, obchodząc starannie kałuże, żeby nie splamić wspaniale wyczyszczonych butów. — Przyznam się panu, że dawno się tego spodziewałem.



XII.


Po tem wszystkiem Andrzej Efimycz zauważył dokoła siebie pewną tajemniczość. Dozorcy, dozorczynie i chorzy spotykając go, badawczo przypatrywali mu się i coś między sobą szeptali. Mała Masza, córka nadzorcy, którą lubił widywać w ogrodzie szpitalnym, teraz gdy z uśmiechem podchodził do niej, chcąc ją pogłaskać po główce, niewiadomo dlaczego, uciekała od niego. Poczmistrz, Michał Aweryanin, słuchając go, nie mówił już: »Racya, racya«, lecz z niepojętą trwogą mruczał: »tak, tak, tak«... i patrzał na niego zamyślony i smutny; ni stąd ni zowąd począł mu radzić zaprzestanie picia wódki i piwa, ale przytem jako człowiek delikatny nie mówił mu tego wprost, lecz napomykając, opowiadając to o pewnym dowódzcy batalionu, dzielnym człowieku, to o jakimś księdzu znakomitym, którzy dopóki pili — chorowali, ale zarzuciwszy picie, wyzdrowieli. Dwa, trzy razy przyszedł do Andrzeja Efimycza kolega Hobotow; on też radził odrzucenie wyskokowych napoi i bez widocznego powodu przepisał mu brom.
W sierpniu dostał Andrzej Efimycz list od burmistrza, wzywający go w jakimś ważnym interesie. Przyszedłszy o oznaczonej godzinie do biura, Andrzej Efimycz zastał tam naczelnika wojskowego, etapowego inspektora szkoły powiatowej, członka urzędu, Hobotowa i jeszcze jakiegoś, tęgiego blondyna, którego mu przedstawili jako doktora. Doktór ów, z polskiem, trudnem do wymówienia nazwiskiem, mieszkał trzydzieści wiorst od miasta i był teraz tu w przejeździe.
— Oto zawiadomienie, tyczące się pańskiego wydziału — zwrócił się członek urzędu do Andrzeja Efimycza, gdy ten przywitał się ze wszystkimi i usiadł przy stole. — Oto Eugeniusz Teodorowicz twierdzi, że na aptekę za ciasno w głównym gmachu i że warto by ją przenieść do oficyny. No, zapewne, przenieść można, ale główna rzecz, oficyna potrzebuje naprawy.
— Tak, bez naprawy nie obejdzie się — odrzekł Andrzej Efimycz, zastanowiwszy się. — Jeśli naprzykład narożne skrzydło przygotować na aptekę, na to przypuszczam, potrzeba co najmniej pięciuset rubli. Wydatek nieprodukcyjny.
Pomilczeli chwilę.
— Miałem zaszczyt donieść przed dziesięciu laty — mówił dalej Andrzej Efimycz cichym głosem — że szpital ten w obecnym stanie staje się dla miasta zbytkiem niemożliwym. Budowali go w czterdziestym roku, ale wtedy inne były środki. Miasto za dużo traci na niepotrzebne budowle i na zbyteczne obowiązki. Mnie się zdaje, że za te pieniądze możnaby przy innem urządzeniu utrzymać dwie lecznice.
— No, to zaprowadź pan inne porządki! — żywo wtrącił członek urzędu.
— Miałem zaszczyt donieść: oddajcie panowie służbę zdrowia pod jurysdykcyę ziemstwa.
— Tak, daj pan ziemstwu pieniądze, to je ukradnie — zaśmiał się blondyn.
— Rozumie się — potwierdził członek urzędu i też roześmiał się.
Andrzej Efimycz zwolna i niedbale spojrzał na doktora i powiedział: Trzeba być sprawiedliwym.
Znów nastało milczenie. Podali herbatę. Naczelnik wojskowy czemś bardzo wzruszony, wziął za rękę Andrzeja Efimycza i powiedział:
— Zupełnie zapomniał pan o nas, panie doktorze. Zresztą pan teraz, jak zakonnik; w karty pan nie gra, kobiet pan nie lubi. Nudzisz się pan z nami.
Zaczęto mówić o tem, jak smutnem dla porządnego człowieka jest życie w tem mieście. Niema teatru, niema muzyki, a na ostatnim tańcującym wieczorze w klubie było około dwadzieścia panien, a tylko dwóch młodych ludzi. Młodzież nie tańczy, czas spędza przy bufecie, albo gra w karty. Andrzej Efimycz cicho, wolno, nie patrząc na nikogo, zaczął mówić o tem, jaka to szkoda, że obywatele tracą życiową energię, serce i rozum na grę w karty i plotki, a nie umieją i nie chcą przepędzać czasu na zajmującej rozmowie i czytaniu, nie chcą używać rozkoszy, które daje rozum. Rozum jedynie jest uwagi godny i zajmujący, wszystko inne płytkie jest i nikczemne. Hobotow słuchał uważnie słów kolegi, nagle zapytał:
— Andrzeju Efimyczu, którego dzisiaj?
Otrzymawszy odpowiedź, zaczęli łącznie z białowłosym doktorem tonem egzaminatorów, czujących swą nieumiejętność, wypytywać Andrzeja jaki dzisiaj dzień, ile jest dni w roku i czy to prawda, że w szóstym pawilonie mieszka nadzwyczajny prorok.
Przy ostatniem pytaniu Andrzej Efimycz zarumienił się i powiedział:
— Tak, to chory, ale bardzo interesujący młody człowiek.
Więcej pytań mu nie zadawali.
Gdy w przedpokoju kładł palto, naczelnik wojskowy, kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł z westchnieniem:
— Nam, starym, czas już wypocząć!
Wyszedłszy z urzędu, Andrzej Efimycz zrozumiał, że to była komisya, wyznaczona dla zbadania stanu jego umysłu. Przypomniał sobie pytania, jakie mu zadawali, zaczerwienił się i pierwszy raz w życiu zrobiło mu się żal medycyny.
»Mój Boże« — myślał Andrzej Efimycz, przypominając sobie, jak przed chwilą badali go lekarze — »przecież tak niedawno słuchali psychyatryi, zdawali egzamin, skądże więc ta straszna nieświadomość? Pojęcia nie mają o psychyatryi!«
I pierwszy raz w życiu poczuł się obrażonym i rozgniewanym.
Tegoż dnia, wieczorem, był u niego Michał Aweryanin. Nie witając się poczmistrz podszedł ku niemu i rzekł wzruszonym głosem:
— Mój drogi przyjacielu, niech mnie pan przekona, że pan wierzy w moje dobre chęci, niech mnie pan uważa za przyjaciela... Pan jesteś moim przyjacielem!... — mówił dalej, nie dając Andrzejowi Efimyczowi dojść do słowa: — Kocham pana za pańskie wykształcenie i za dobroć pańskiej duszy. Niech mnie pan wysłucha. Prawidła nauki każą lekarzom ukrywać prawdę, ale ja, po wojskowemu rżnę prawdę: pan jest niezdrów. Przepraszam pana, ale to prawda, dawno to już dokoła wszyscy zauważyli. Teraz mówił mi doktor Eugeniusz Teodorowicz, że dla dobra pańskiego zdrowia konieczny jest wypoczynek i rozrywka. Prawda. Doskonale! Ja w tych dniach biorę urlop i jadę użyć świeżego powietrza. Dowiedzie mi pan, że mnie pan ma za swego przyjaciela i pojedziemy razem! Pojedziemy, oddamy się rozkoszom młodości, nie zważając na nasz podeszły wiek.
— Czuję się najzupełniej zdrów — odrzekł Andrzej Efimycz, pomyślawszy chwilę. — Jechać nie mogę. Pozwoli więc pan, że mu w jaki inny sposób dowiodę przyjaźni.
Jechać niewiadomo gdzie, ani poco, bez książek, bez Darjuszki, bez piwa, naruszyć porządek życia, ustanowiony przed dwudziestu laty, pomysł taki w pierwszej chwili wydał mu się dzikim i fantastycznym. Gdy sobie jednak przypomniał rozmowę w urzędzie i przykry nastrój, w jakim pozostawał wracając do domu, myśl wyjazdu na krótki przeciąg czasu z tego miasta, gdzie głupi ludzie uważają go za waryata, uśmiechała mu się.
— A pan właściwie dokąd ma zamiar jechać? — zapytał Andrzej Efimycz.
— Do Moskwy, do Petersburga, do Warszawy... W Warszawie spędziłem pięć najszczęśliwszych lat mego życia. Co za zdumiewające miasto! Jedziemy mój panie drogi!


XIII.


W ciągu tygodnia zaproponowali Andrzejowi Efimyczowi, aby wypoczął, to jest, aby się podał do dymisyi a w następnym tygodniu doktor i Michał Aweryanin siedzieli na bryczce pocztowej i jechali do najbliższej stacyi kolei żelaznej. Dnie były chłodne, pogodne, niebo błękitne. Dwieście wiorst do stacyi przejechali przez dwie doby, a w drodze dwa razy zatrzymywali się na nocleg. Kiedy na popasach podawali herbatę w źle umytych szklankach, lub długo zaprzęgali, Michał Aweryanin czerwienił się, trząsł się i krzyczał: »Milczeć. Nie rezonować!« A siedząc w bryczce, nie przestawał na chwilę opowiadać o swych podróżach po Kaukazie i po Królestwie Polskiem. Co tam było zdarzeń niezwykłych, jakie spotkania! Mówił głośno i takie przytem robił zdumione oczy, iż można było myśleć, że kłamie. W dodatku, opowiadając, dmuchał w twarz Andzejowi Efimyczowi i śmiał mu się w samo ucho. To dokuczało doktorowi i przeszkadzało mu w jego rozmyślaniach.
Jechali przez oszczędność trzecią klasą, wagonem dla niepalących. Część publiczności była przyzwoita. Michał Aweryanin prędko zaznajomił się ze wszystkimi i przechodząc od ławki do ławki, głośno dowodził, że nie powinno się jeździć po takich drogach. Na każdym kroku oszukaństwo! Lepiej już jeździć konno: machniesz sobie sto wiorst jednego dnia a potem czujesz się zdrów, jak ryba. Nieurodzaje zaś u nas pochodzą stąd, że osuszono błota Pińskie. W ogóle straszne nieporządki! Gorączkował się, mówił głośno, a drugim mówić nie dawał. Ta bezustanna paplanina, przerywana od czasu do czasu głośnym śmiechem i dobitnymi ruchami zmęczyła Andrzeja Efimycza.
»Kto z nas dwóch jest obłąkanym? — myślał ze złością — Czy ja, który się staram nie być natrętnym dla pasażerów, czy ten samolub, któremu się zdaje, że jest najmądrzejszym z ludzi i nikomu tutaj nie daje spokoju«.
W Moskwie ubrał się Michał Aweryanin w wojskowy mundur bez szlif i spodnie z czerwonymi wypustkami. Na ulicę wychodził w wojskowej czapce i w szynelu, przechodzący żołnierze salutowali mu. Teraz wydało się Andrzejowi Efimyczowi, że to człowiek, który z całej pańskości, jaką kiedykolwiek posiadał, zmarnował to co lepsze, a zatrzymał samo zło. Lubi, żeby mu usługiwali, nawet wtedy, gdy tego wcale nie potrzebuje. Zapałki leżą przed nim na stole, widzi je, a woła kelnera, aby mu je podał, przy pokojówce nie waha się chodzić w samej bieliźnie, lokajom wszystkim bez wyjątku, nawet starym, mówi ty, a rozgniewany, wymyśla im od bałwanów i głupców. To, jak wydało się Andrzejowi Efimyczowi, było może pańskie postępowanie, ale brzydkie.
Przedewszystkiem zaprowadził Michał Aweryanin przyjaciela do Matki Boskiej Iwerskiej. Modlił się gorąco, bił pokłony aż do ziemi, płakał, a gdy skończył, westchnął głęboko i rzekł:
— Chociaż pan nie wierzy, ale zawsze spokojniejszym pan będzie po modlitwie. Niechże pan spróbuje.
Zawstydził się Andrzej Efimycz, schylił się przed obrazem, a Michał Aweryanin kiwając głową, modlił się dalej szeptem i znów do oczów napłynęły mu łzy. Poszli potem do Kremla obejrzeć armatę i króla dzwonów, dotykali go się nawet palcami, rozkoszowali się widokiem na Zamoskworieczje, zwiedzili kościół Zbawiciela i muzeum Rumiancowa.
Obiad jedli u Tiestowa. Michał Aweryanin długo wczytywał się w menu, gładząc faworyty, nakoniec powiedział tonem smakosza, który w restauracyi jest jak u siebie w domu:
— No, zobaczymy, aniołku, czem nas dziś karmić będziecie.


XIV.


Doktor chodził, patrzał, jadł, pił, ale odczuwał jedno tylko: gniew na Michała Aweryanina. Radby uciec od przyjaciela, ukryć się, a ten uważał za swój obowiązek nie odstępować go na krok i dostarczać mu jak najwięcej rozrywek. Gdy nie było na co patrzeć, bawił go swemi opowiadaniami. Przez dwa dni cierpiał Andrzej Efimycz, trzeciego zaś dnia oznajmił towarzyszowi, że jest chory i zostanie w domu. Przyjaciel odpowiedział, że w takim razie i on nie wyjdzie. Rzeczywiście, trzeba wypocząć. Andrzej Efimycz położył się na kanapie, obrócił się do ściany i z zaciśniętymi zębami słuchał gadaniny swego przyjaciela, który przekonywał go gorąco, że Francya wcześniej czy później zwycięży Niemcy, że w Moskwie wielu jest oszustów i że nie trzeba sądzić zalet konia z jego zewnętrznego wyglądu. Doktor dostał szumu w uszach i bicia serca, ale nie zdobył się na odwagę poproszenia towarzysza, aby na chwilę umilkł, lub odszedł i zostawił go w spokoju. Na szczęście sprzykrzyło się Michałowi Aweryaninowi przesiadywanie w pokoju i po obiedzie poszedł na spacer.
Zostając sam, Andrzej Efimycz mógł wypoczywać. Co to za rozkosz leżeć nieruchomo na kanapie z uczuciem, że się jest samemu w pokoju. Prawdziwe szczęście możebne jest tylko w samotności. Upadły anioł zdradził Boga, prawdopodobnie dlatego, że zapragnął samotności, której nie znają aniołowie. Andrzej Efimycz chciał się skupić, chciał pomyśleć o tem co widział i słyszał przez ostatnich kilka dni, ale myśl o Michale Aweryaninie nie dawała mu spokoju.
»A jednak on wziął urlop i wyjechał z przyjaźni ze mną, z dobroci serca — myślał doktor gniewnie. — Co prawda, wolałbym nie wiem co od tej opieki przyjacielskiej. Przecież on i dobry, i wspaniałomyślny, i dowcipny, a nudny. Nie do wytrzymania nudny. Są też ludzie, którzy zawsze mówią rzeczy mądre i dobre, a zaraz znać, że są głupi«.
Przez kilka dni Andrzej Efimycz udawał chorego i nie wychodził z pokoju. Leżał, odwrócony do ściany, męczył się gdy przyjaciel bawił go rozmową, a odpoczywał, gdy go nie było. Zły był na siebie za ten wyjazd, zły na przyjaciela, który z każdym dniem stawał się gadatliwszym; skierować myśli do jakiejś poważniejszej sprawy, nie udało mu się.
»Daje mi się uczuć rzeczywistość, o której mówił Jan Dymitrycz — myślał, zirytowany swoją słabością. — Zresztą, głupstwo... Wrócę do domu i wszystko pójdzie po staremu«.
W Petersburgu było jedno i to samo: prawie wcale nie wychodził z pokoju, leżał na kanapie i wstawał po to tylko, aby pić piwo.
Michał Aweryanin nalegał, aby czemprędzej jechać do Warszawy.
— Mój drogi panie, pocóż ja tam pojadę? — mówił Andrzej Efimycz błagalnym głosem. — Niech pan sam jedzie, a ja wrócę do domu. Proszę pana!
— Pod żadnym pozorem! — protestował Michał Aweryanin. — To zdumiewające miasto. Przeżyłem tam pięć najszczęśliwszych lat mego życia!
Nie miał dosyć energii Andrzej Efimycz, aby się uprzeć przy swojem, i tłumiąc gniew, pojechał do Warszawy. Tutaj nie wychodził już wcale z hotelu, leżał na kanapie i złościł się, to na siebie samego, to na przyjaciela, to na lokai, którzy za nic w świecie nie chcieli mówić po rosyjsku, a Michał Aweryanin, jak zawsze, zdrów, wesół i rzeźki od rana do nocy biegał po mieście, szukając dawnych znajomych. Kilka razy nie wrócił nawet na noc. Po jednej takiej nocy, spędzonej niewiadomo gdzie, wrócił nad ranem mocno wzburzony, czerwony i potargany. Długo chodził z kąta w kąt, mrucząc coś pod nosem, potem zatrzymał się i powiedział:
— Honor przedewszystkiem!
Jeszcze jakiś czas chodził tam i nazad, nagle złapał się za głowę i rzekł tragicznym głosem:
— Tak, honor przedewszystkiem! Przeklęta godzina, kiedym przyjechał do tego Babilonu! Mój drogi panie — rzekł, zwracając się do doktora — niech pan mną pogardza: przegrałem! Niech mi pan da 500 rubli!
Andrzej Efimycz odliczył pięćset rubli i podał je milcząc przyjacielowi. Ten, pąsowy jeszcze z gniewu i ze wstydu, rzucił jakieś niezrozumiałe przekleństwo, włożył czapkę i wyszedł. Wróciwszy po dwóch godzinach, usiadł, westchnął głęboko i rzekł:
— Honor ocalony! Jedziemy, panie kochany! Nie chcę ani chwili dłużej zostać w tem przeklętem mieście. Oszusty! Szpiegi austryackie!
Gdy przyjaciele znaleźli się w swem mieście, był już listopad i na ulicach leżał śnieg. Miejsce Andrzeja Efimycza zajął doktor Hobotow; był jeszcze w starem mieszkaniu, oczekując powrotu Andrzeja Efimycza. Kobieta brzydka, którą on nazywał kucharką, mieszkała w jednej z oficyn.
W mieście opowiadali nowe plotki szpitalne. Mówili, że brzydka kobieta pokłóciła się z nadzorcą i że ten pełzał u jej nóg, prosząc o przebaczenie.
Andrzej Efimycz musiał nazajutrz po przyjeździe szukać nowego mieszkania.
— Mój przyjacielu — odezwał się nieśmiało poczmistrz — przepraszam za niedyskretne pytanie; jakimi środkami pan rozporządza?
Andrzej Efimycz milcząc przeliczył pieniądze i odpowiedział:
— Ośmdziesiąt sześć rubli.
— Ja nie o to pytam — odparł zmieszany Michał Aweryanin, nie rozumiejąc doktora. — Jakimi środkami pan w ogóle rozporządza?
— Przecież mówię panu: ośmdziesiąt sześć rubli... Więcej nie mam.
Michał Aweryanin wiedział, że doktor jest uczciwym i szlachetnym człowiekiem, ale zawsze podejrzywał, że ma większy kapitał, co najmniej jakie dwadzieścia tysięcy. Przekonawszy się nagle, jaki to biedny człowiek, rozpłakał się i uścisnął przyjaciela.


XV.


Andrzej Efimycz mieszkał w małym domku o trzech oknach u mieszczanki Biełowej. W domku tym były tylko trzy pokoje, prócz kuchni. Dwa z nich zajął doktor, a w trzecim i w kuchni zamieszkała Darjuszka i mieszczanka z trojgiem dzieci. Niekiedy przychodził nocować u gospodyni jej kochanek, pijany chłop, hałasujący po nocach, przejmujący strachem dzieci i Darjuszkę. Kiedy przychodził i siadając w kuchni, wołał, aby mu podano wódkę, wszystkim robiło się ciasno, doktor z litości brał do siebie płaczące dzieci, urządzał dla nich na ziemi posłanie i cieszył się z nich.
Wstawał tak jak dawniej o ósmej i po herbacie czytał stare książki i dzienniki. Na nowe pisma nie miał pieniędzy. Przytem czy to dlatego, że książki te były już stare, czy też z powodu zmiany miejsca, czytanie nie zajmowało go tak, jak dawniej, męczyło go nawet.
Nie chcąc jednak siedzieć bezczynnie, układał szczegółowy katalog swych książek, naklejał etykietki na grzbietach, a ta machinalna robota wydawała mu się teraz bardziej zajmującą od czytania. Jednostajna praca usypiała niejako jego myśli; nie myślał więc o niczem i czas schodził mu prędko. Czasem siadał w kuchni i pomagał Darjuszce obierać kartofle, lub wybierać śmiecie z kaszy hryczannej i to go bawiło. W sobotę i w niedzielę chodził do cerkwi. Wsparty o ścianę, zmrużywszy oczy, słuchał śpiewu, myślał o ojcu, o matce, o uniwersytecie, o różnych wyznaniach; był spokojny, smutny, a wychodząc z cerkwi, żałował, że nabożeństwo tak prędko się skończyło.
Poszedł dwa razy do Jana Dymitrycza, aby z nim porozmawiać, ale za każdym razem chory był niezwykle podniecony i zły; żądał, aby go pozostawiono w spokoju, gdyż sprzykrzyła mu się cała ta gadanina, prosi tylko podłych, przeklętych ludzi o jedną nagrodę, t. j. o zamknięcie go w samotności. Czyż i tego mu odmówią? Kiedy Andrzej Efimycz żegnał się z nim i życzył mu spokojnej nocy, odburknął coś niechętnie i rzekł:
— Idź pan do dyabła!
Wobec tego Andrzej Efimycz nie wiedział, czy pójść jeszcze i trzeci raz. A taką miał ochotę.
Przedtem, w czasie poobiednich godzin doktor przechadzał się po pokojach i myślał, teraz zaś od obiadu do herbaty leżał na kanapie, odwrócony do ściany, zatopiony w myślach o przeróżnych drobiazgach, których nie umiał odpędzić. Czuł się dotkniętym, że za przeszło dwudziestoletnią służbę nie wyznaczyli mu emerytury, ani też jednorazowego wsparcia. Prawda, że on niezbyt uczciwie służył, ale emeryturę dostają wszyscy bez równicy, uczciwi i nieuczciwi. Współczesna sprawiedliwość polega właśnie na tem, że nie nagradzają urzędami, orderami i pensyami moralne zalety i zdolności, ale w ogóle służbę jakąkolwiekby była. Dlaczegoż on jeden ma stanowić wyjątek? Teraz zupełnie nie miał pieniędzy. Wstydził się przechodzić koło sklepu, lub patrzeć na gospodynię. Za piwo należało się już trzydzieści dwa ruble. Mieszczance też coś byli winni. Darjuszka sprzedała pokryjomu stare ubrania i książki, przed gospodynią zaś kłamie, że niezadługo doktor odbierze dużą sumę. Zły był na siebie, że stracił w podróży tysiąc rubli. Jakże by mu się teraz te pieniądze przydały! Nudziło go też, że go nie zostawiają w spokoju. Hobotow uważał za swój obowiązek odwiedzać chorego kolegę od czasu do czasu. Wszystko w nim drażniło Andrzeja Efimycza: i syta twarz jego i wysokie buty, najgorsze zaś było to, że uważał za swą powinność leczyć doktora i myślał, że go naprawdę leczy. Za każdym razem przynosił flaszeczkę z bromem i pigułki rumbarbarowe.
Michał Aweryanin również odwiedzał przyjaciela i starał się go rozerwać. Wchodził zawsze z udaną wesołością, nienaturalnie się śmiejąc, z zapewnieniem, że doktor doskonale wygląda i że chwała Bogu idzie coraz lepiej. Wniosek z tego był prosty, uważał stan chorego za beznadziejny. Nie zapłacił jeszcze warszawskiego długu, wstydził się tego i tembardziej starał się udawać wesołość i swobodę. Anegdoty jego i opowiadania wydawały się bez końca i Andrzejowi Efimyczowi i jemu samemu.
Zwykle w jego obecności Andrzej Efimycz kładł się na kanapę i zacisnąwszy zęby, słuchał; na duszy jego osiadał osad, a po każdych odwiedzinach przyjaciela czuł, że osad ów coraz bardziej rośnie i ciśnie mu się niejako do gardła.
Chcąc zagłuszyć przeróżne uczucia, próbował myśleć o tem, że i on sam i Hobotow i Michał Aweryanin muszą wcześniej czy później umrzeć, nie zostawiając w naturze śladów swego istnienia. Wyobraźmy sobie, że za miliony lat przeleci nad kulą ziemską jakikolwiek duch, to ujrzy tylko glinę i gołe skały. Wszystko, i kultura i prawa moralności, zaginie i nawet łopianem nie zarośnie. Co wobec tego znaczy wstyd przed sklepikarzem, głupi Hobotow, ciążąca przyjaźń Michała Aweryanina. Wszystko to głupstwo. Niestety, takie rozmyślania już nie pomagały. W chwili kiedy wyobrażał sobie kulę ziemską, z poza gołej skały wychyliła się postać Hobotowa w wysokich butach, dawał się słyszeć wymuszony śmiech Michała Aweryanina, lub jego szept pełen wstydu: »A warszawski dług zwrócę panu za kilka dni... Niezawodnie«.


XVI.


Przyszedł raz Michał Aweryanin po obiedzie, kiedy Andrzej Efimycz leżał na kanapie. Jednocześnie zjawił się Hobotow z flaszeczką bromu. Andrzej Efimycz podniósł się, usiadł i oparł się obiema rękami o kanapę.
— O dzisiaj — rzekł Michał Aweryanin — pan ma o wiele zdrowszą cerę, niż wczoraj. Zuch doprawdy!
— Czas, czas, poprawić się, kolego — dodał Hobotow, ziewając. — O i panu pewno dokuczyła ta nieznośna choroba.
— Poprawimy się! — wesoło powiedział Michał Aweryanin. — Ze sto lat pożyjemy jeszcze! Tak!
— Sto, jak sto, ale ze dwadzieścia — pocieszał Hobotow. — Nic to nic, kolego, nie traćcie nadziei...
— Pokażemy jeszcze, co jesteśmy warci! — roześmiał się Michał Aweryanin, klepiąc przyjaciela po kolanie. — Pokażemy! W lecie, da Bóg, machniemy na Kaukaz i przejedziemy cały konno, hop! hop! hop! Wrócimy z Kaukazu i na weselu zatańczymy, — Michał Aweryanin chytrze mrugnął okiem. — Ożenimy pana, kochanego przyjaciela naszego, tak!
Andrzej Efimycz poczuł nagle, że osad ów napływa mu do gardła; serce zabiło mu silniej.
— To gminne, pospolite! — rzekł, wstając i odchodząc do okna. — Czy nie rozumiecie, że mówicie rzeczy gminne?
Chciał mówić dalej łagodnie i grzecznie, ale wbrew swojej woli zacisnął pięści i podniósł je nad głową.
— Zostawcie mnie! — krzyknął zmienionym głosem, czerwieniąc się i drżąc całem ciałem. — Precz! Obadwaj precz!
Michał Aweryanin i Hobotow wstali z miejsc i wlepili w niego oczy z początku z pewnem wahaniem, a potem ze strachem.
— Obadwaj precz! — krzyczał dalej Andrzej Efimycz. — Głupi ludzie! Nie potrzebuję ani przyjaźni, ani twoich lekarstw, ty głupcze! Gminność! Obrzydliwość!
Hobotow i Michał Aweryanin zmieszani patrzyli jeden na drugiego, w końcu cofnęli się do drzwi i wyszli do sieni. Andrzej Efimycz schwycił flaszkę z bromem i rzucił ją za nimi; rozbiła się na progu.
— Wynoście się do dyabła! — krzyknął znów płaczliwym głosem, wybiegając do sieni. — Do dyabła!
Po wyjściu gości Andrzej Efimycz, drżąc, jak w gorączce, położył się na kanapie i długo jeszcze powtarzał:
— Głupi ludzie! Głupi ludzie!
Kiedy się uspokoił, przedewszystkiem przyszło mu na myśl, że biedny Michał Aweryanin musi się teraz bardzo wstydzić i martwić i że wszystko to jest niezwykłe, straszne. Nigdy nic podobnego nie zdarzyło się. Gdzież rozum i takt. Gdzie zrozumienie rzeczy i filozoficzna obojętność.
Przez całą noc nie mógł doktor usnąć ze wstydu i ze złości na siebie samego, a rano, o dziesiątej godzinie, poszedł do zarządu pocztowego, aby przeprosić poczmistrza.
— Nie warto wspominać o tem, co było — rzekł z westchnieniem wzruszony Michał Aweryanin, ściskając mocno dłoń jego. — Oko wyłupić temu, co stare rzeczy wspomina. Lubawnik! — krzyknął nagle tak głośno, że wszyscy urzędnicy i interesanci zadrżeli. — Podaj krzesło. A ty poczekaj! — zawołał do baby, która mu podawała rekomendowany list. — Czy nie widzisz, że jestem zajęty? Nie mówmy już o starych sprawach — mówił dalej uprzejmie, zwracając się do Andrzeja Efimycza. — Niech pan siada, proszę bardzo, mój panie kochany.
Przez chwilę gładził się po kolanie, potem rzekł:
— Ani mi przez głowę nie przeszło obrażać się na pana. Choroba nie jest nam bratem, rozumiem to. Wydarzenie wczorajsze przeraziło nas obu z doktorem bardzo i długo potem mówiliśmy o panu. Mój drogi, dlaczegoż pan nie chce zająć się poważnie swą chorobą? Czy to się tak godzi? Niech mi pan wybaczy przyjacielską szczerość — szepnął Michał Aweryanin — pan mieszka w jak najgorszem otoczeniu, ciasno, brudno, nikt niema o panu starania, tak się leczyć nie można... Drogi przyjacielu, błagamy pana obaj z doktorem całem sercem, niech pan naszej rady usłucha; niech się pan położy w szpitalu! Tam i pożywienie zdrowe, i troskliwość i opieka lekarska. Eugeniusz Teodorowicz chociaż jest mauvais ton, między nami mówiąc, ale jest wykształcony, można na nim polegać. Dał mi słowo honoru, że się panem zajmie.
Andrzeja Efimycza wzruszyły prawdziwe współczucie i łzy, które nagle zabłysły na twarzy poczmistrza.
— Szanowny Panie, niech im pan nie wierzy! — zaszeptał, kładąc rękę na sercu. — Niech im pan nie wierzy! To oszukaństwo! Choroba moja polega na tem, że po dwudziestu latach znalazłem w całem mieście jednego tylko mądrego człowieka, a i ten jest obłąkany. Zdrów jestem zupełnie, lecz wpadłem poprostu w zaklęte koło, z którego niema wyjścia. Wszystko mi już jedno, niech się co chce dzieje.
— Położy się pan w szpitalu?
— Wszystko mi jedno, chociażby w dole.
— Niech mi pan da słowo, że we wszystkiem pan będzie słuchać Eugeniusza Teodorowicza.
— Owszem, daję słowo. Ale powtarzam, wpadłem w zaklęte koło. Wszystko teraz, nawet serdeczne współczucie moich przyjaciół dąży do jednego, to jest do mego upadku. Ginę i mam odwagę przyznać się do tego.
— Kochany panie, pan wyzdrowieje.
— Poco to mówić? — rzekł Andrzej Efimycz rozdrażniony. — Rzadko kto nie doznaje pod koniec życia tego co ja teraz odczuwam. Gdy panu powiedzą, że pan ma coś w rodzaju choroby nerek i otłuszczenie serca i będzie się pan leczył, lub też powiedzą, żeś pan obłąkany, albo przestępca, to jest inaczej mówiąc, jeśli ludzie nagle zwrócą na pana uwagę, wiedz pan, żeś wpadł w zaklęte koło, z którego niema wyjścia. Będzie się pan starał wydostać i jeszcze lepiej pan zabłądzi. Poddaj się pan wtedy, gdyż niema siły ludzkiej, któraby pana wybawić mogła. Tak mi się zdaje.
Tymczasem do kraty tłoczyła się publiczność. Andrzej Efimycz, nie chcąc przeszkadzać, wstał i zaczął się żegnać. Michał Aweryanin raz jeszcze zażądał od niego słowa honoru i odprowadził go do drzwi.
Tego samego dnia, przed wieczorem, niespodzianie zjawił się u Andrzeja Efimycza Hobotow w kożuszku i w wysokich butach i odezwał się, jak gdyby nic nie było wczoraj zaszło:
— A ja do was z interesem, kolego. Przyszedłem prosić was na konsylium do chorego.
Sądząc, że Hobotow chce go rozerwać przechadzką, lub też istotnie dać mu coś zarobić, Andrzej Efimycz ubrał się i wyszedł z nim na ulicę. Cieszył się, że w ten sposób załagodzi wczorajszą winę i dziękował w duszy Hobotowi, który nawet o sprawie wczorajszej nie wspomniał, widocznie oszczędzał go. Trudno się było spodziewać takiej delikatności od tak niekulturalnego człowieka.
— A gdzież jest pański chory? — zapytał Andrzej Efimycz.
— U mnie, w szpitalu. Już dawno chciałem go panu pokazać... Interesujący wypadek.
Weszli na podwórze szpitalne i przechodząc koło głównego gmachu, zmierzyli w stronę oficyny, gdzie mieszkali waryaci. Kiedy weszli do pawilonu, Nikita według zwyczaju wstał i wyprostował się.
— Jeden z chorych ma zajęcie oskrzeli — rzekł półgłosem Hobotow, wchodząc do pawilonu. — Poczekajcie tutaj, kolego, zaraz przyjdę. Przyniosę stetoskop.
I wyszedł.


XVII.


Zmrok zapadał. Jan Dymitrycz leżał na swojem posłaniu z twarzą wetkniętą w poduszkę; paralityk siedział nieruchomie, płakał i poruszał wargami. Tłusty chłop i były poczmistrz spali. Było zupełnie cicho.
Andrzej Efimycz siedział na łóżku Jana Dymitrycza i czekał. Po upływie pół godziny zamiast Hobotowa wszedł do pawilonu Nikita, trzymając pod pachą kaftan, czyjąś bieliznę i pantofle.
— Proszę się ubierać, wielmożny panie — rzekł cicho. — Oto posłanie pana, tutaj — dodał, wskazując na puste, zapewne niedawno przyniesione łóżko.
— Nic to panie, da Bóg, wyzdrowieje pan.
Andrzej Efimycz zrozumiał wszystko. Nie mówiąc ani słowa, poszedł do łóżka, które mu wskazał Nikita, i usiadł na niem; widząc zaś, że Nikita stoi i czeka, rozebrał się do naga i zawstydził się. Włożył na siebie szpitalne ubranie; kalesony były za krótkie, koszula znów za długa, a od kaftana rozchodził się zapach wędzonej ryby.
— Wyzdrowieje pan, da Bóg — powtórzył Nikita.
Zabrał ubranie Andrzeja Efimycza, wyszedł i zamknął drzwi.
»Wszystko jedno«... — myślał Andrzej Efimycz, otulając się kaftanem, ale czuł, że w tem nowem przebraniu wygląda jak aresztant. — »Wszystko jedno... Wszystko jedno, czy to frak, czy mundur, czy kaftan«...
Ale gdzie jest zegarek? Gdzie książka z bocznej kieszeni? Gdzie papierosy? Gdzie zaniósł Nikita moje ubranie? Teraz, do śmierci już nie włożę spodni, tużurka i butów. To jest dziwne i niepojęte w pierwszej chwili. Andrzej Efimycz i teraz jeszcze wierzył w to, że między domem mieszczanki Biełowej i szóstem pawilonem niema najmniejszej różnicy, że wszystko głupstwo i marność nad marnościami, ale trzęsły mu się ręce, lodowaciały nogi i ciężko mu było na myśl, że niezadługo obudzi się Jan Dymitrycz i zobaczy go w kaftanie. Wstał, przeszedł się i znów usiadł.
Posiedział pół godziny, godzinę i dokuczało mu to aż do znudzenia; czyż istotnie można tu wyżyć jeden dzień, tydzień, a nawet całe lata, tak jak ci ludzie? Oto siedział, przeszedł się i znów usiadł; może podejść do okna i popatrzeć się na podwórze i znów przejść się z kąta w kąt. A potem co? Siedzieć tak ciągle jak posąg i myśleć? Nie, to chyba niemożebne.
Położył się, ale w tej samej chwili wstał, starł zimny pot z czoła i poczuł na twarzy zapach wędzonej ryby. Znów się przeszedł.
»To jakieś nieporozumienie... — rzekł, rozkładając ręce z pewnem wahaniem. — Trzeba to wyświetlić, to nieporozumienie«...
W tej chwili przebudził się Jan Dymitrycz. Usiadł i oparł głowę na ręku. Splunął. Potem leniwie podniósł wzrok na doktora i widocznie w pierwszej chwili nic nie zrozumiał; wkrótce jednak senna twarz jego stała się złą i szyderską.
— Aha i pana zamknęli tutaj! — rzekł zachrypniętym ze snu głosem, mrużąc jedno oko. — Bardzo się cieszę. Piłeś pan ludzką krew, teraz pańską pić będą. Doskonale!
— To nieporozumienie... — odpowiedział Andrzej Efimycz, przestraszony słowami Jana Dymitrycza, wzruszył ramionami i powtórzył: — nieporozumienie...
Jan Dymitrycz splunął powtórnie i położył się.
— Przeklęte życie! — burknął. — I to właśnie jest gorzkie i ubliżające, to, że życie takie nie kończy się nagrodą za cierpienia, apoteozą, jak w operze, ale śmiercią: przyjdą chłopi i zaciągną trupa za ręce i za nogi do dołu. Brr! No, to nic nie szkodzi, zato na tamtym świecie będziemy świętowali... Ja przyjdę tutaj z tamtego świata i będę straszył te gadziny...
Mosiek wrócił z miasta i ujrzawszy doktora, wyciągnął rękę.
— Daj grosik! rzekł.


XVIII.


Andrzej Efimycz podszedł do okna i wyjrzał na pole. Ściemniało się i zdala wschodził zimny, siny księżyc. Niedaleko od szpitalnego płotu, w odległości stu sążni, nie więcej, stał wysoki, biały dom, okolony białą ścianą. To było więzienie.
— Oto jest rzeczywistość! — pomyślał Andrzej Efimycz i zrobiło mu się straszno.
Straszny był ten księżyc, straszne więzienie i gwoździe w płocie i ten oddalony płomień. Dało się słyszeć jakieś westchnienie. Andrzej Efimycz obejrzał się i zobaczył człowieka z błyszczącemi gwiazdami i orderami na piersi, który, uśmiechając się, chytrze mrugał oczami. I to mu się wydało strasznem.
Andrzej Efimycz starał się dowieść sobie, że niema nic nadzwyczajnego tak w księżycu, jak i w więzieniu, że zdrowi na umyśle noszą także ordery i że wszystko z czasem zgnije i zamieni się w proch, ale nagle rozpacz ogarnęła go, schwycił obiema rękami za kratę i potrząsł nią z całej siły. Silna krata nie ustąpiła.
Potem chcąc się trochę uspokoić, podszedł do posłania Jana Dymitrycza i usiadł.
— Upadłem na duchu, kochany panie — mruknął Andrzej Efimycz, drżąc i ścierając zimny pot z czoła. — Upadłem na duchu.
— Filozofuj pan — rzekł szyderczo Jan Dymitrycz.
— Boże, mój Boże... Tak, tak... Mówił pan kiedyś, że w Rosyi niema filozofii, a filozofują wszyscy, nawet malcy. Ale przecież filozofowanie malców nikomu krzywdy nie robi — rzekł Andrzej Efimycz takim głosem, jakby się miał rozpłakać. — Czemuż więc, panie drogi, ten śmiech nieżyczliwy? I jakże ci malcy nie mają filozofować, kiedy nie są zadowoleni? Rozumny, wykształcony, dumny, lubiący swobodę człowiek, stworzony na podobieństwo Boże, niema innego wyjścia, jak zostać lekarzem w brudnem i głupiem miasteczku i całe życie mieć przed oczami bańki, pijawki, synapizmy! Szarlataństwo, pospolitość, gminność! O Boże, Boże mój!
— Głupstwa pan mówi. Nie chcesz pan być lekarzem, to zostań pan ministrem.
— Nigdzie, nigdzie nie można. Słaby jestem, mój panie drogi... Byłem i ja obojętnym, śmiało rezonowałem, a skoro tylko życie silniej mnie dotknęło, upadłem na duchu... prostracya... Słabi jesteśmy, nędzni jesteśmy... I pan także, kochany panie. Jesteś pan rozumny, szlachetny, z mlekiem matki wyssałeś pan dobre popędy, ale zaledwie zacząłeś pan żyć, zmęczyłeś się pan i zachorowałeś... Słabi, słabi jesteśmy!
Jakieś natrętne i nieznośne uczucie oprócz strachu i wstydu męczyło Andrzeja Efimycza od początku wieczora. Nakoniec, wydało mu się, że on tak pragnie piwa i papierosów.
— Wyjdę stąd — rzekł. — Powiem, żeby nam dali światła... Nie mogę tak... nie jestem w stanie...
Podszedł do drzwi i otworzył je, ale przyskoczył Nikita i zagrodził mu drogę.
— Dokąd pan? Nie można, nie można! — rzekł Nikita. — Czas iść spać!
— Ja tylko na chwilkę, chcę się przejść po podwórzu! — szepnął, tracąc głowę Andrzej Efimycz.
— Nie można, nie można, nie wolno. Pan przecież o tem wie.
Nikita zatrzasnął drzwi i oparł się o nie plecami.
— Co się komu stanie, jeśli ja stad wyjdę? — zapytał Andrzej Efimycz, wzruszając ramionami. — Nie rozumiem! Nikita, muszę wyjść! — powtórzył drżącym głosem. — Potrzebuję wyjść!
— Niech pan nie robi nieporządków, bo to nieładnie! — rzekł Nikita.
— Do dyabła, co to takiego! — krzyknął nagle Jan Dymitrycz — Jakie oni mają prawo nie puszczać nas? Jak on śmie nas tu trzymać? Prawo, zdaje się wyraźnie mówi, że nikt nie może być pozbawionym swobody bez sądu. To gwałt! Samowola!
— Rozumie się, że samowola! — rzekł Andrzej Efimycz, podniecony głosem Jana Dymitrycza. — Ja muszę wyjść! On niema prawa! Otwórz, mówię ci!
— Słyszysz, głupie bydlę? — krzyknął Jan Dymitrycz i uderzył pięścią w drzwi. — Otwórz, bo ci drzwi wyłamię! Hycel!
— Otwieraj! — krzyczał Andrzej Efimycz, drżąc całem ciałem. — Żądam tego!
— Pogadaj jeszcze! — odpowiedział za drzwiami Nikita. — Pogadaj!
— Idź i poproś tutaj Eugeniusza Teodorowicza! Powiedz, że ja go proszę na chwilę!
— Jutro on sam przyjdzie.
— Nigdy nas nie wypuszczą! — rzekł Jan Dymitrycz. — O Boże, czy naprawdę niema piekła i ci niegodziwcy nie będą karani? Gdzież jest sprawiedliwość? Otwieraj, niegodziwcze, duszę się! — krzyknął ochrypłym głosem i rzucił się na drzwi. — Roztrzaskam sobie głowę! Zbóje!
Nikita gwałtownie otworzył drzwi obiema rękami i kolanem pchnął Andrzeja Efimycza, potem zamierzył się i uderzył go pięścią w twarz. Andrzejowi Efimyczowi wydało się, że ogromna słona fala zalała go całego z głową i popchnęła go do łóżka; w ustach istotnie poczuł coś słonego, widocznie dziąsła jego krwawiły. Chcąc wypłynąć, wzniósł ręce i schwycił za poręcz łóżka, w tej samej chwili uczuł, że Nikita dwa razy uderzył go w plecy.
Krzyknął strasznie Jan Dymitrycz. I jego bili.
Potem wszystko ucichło. Wązki pas księżycowego światła wpłynął przez kratę i rzucił na podłogę cień podobny do sieci. Było strasznie.
Andrzej Efimycz położył się na łóżku i stłumił oddech: wystraszony czekał, czy go jeszcze bić będą. Miał uczucie, jak gdyby ktoś obrócił mu kilkakrotnie sierp w piersi i we wnętrznościach. Ugryzł z bolu poduszkę, zacisnął zęby i nagle wśród chaosu myśli zabłysła mu najjaśniej nieznośna myśl, że taki sam ból znoszą od szeregu lat, dzień po dniu, ci ludzie, którzy teraz przy świetle księżyca wyglądają, jak czarne cienie. Jakże to mogło się stać, że przez więcej niż dwadzieścia lat, on nie wiedział i nie chciał wiedzieć tego? On nie znał bolu, nie miał o nim pojęcia, ale sumienie, równie nie wyrozumiałe i ordynarne, jak Nikita, tak mu dokuczało, że stygł od stóp do głowy. Skończył, chciał krzyknąć na cały głos i biedz czemprędzej, aby zabić Nikitę, potem Hobotowa, nadzorcę i felczera, po nich zaś i siebie samego, ale z piersi nie wydobył już najlżejszego dźwięku, nogi odmówiły mu posłuszeństwa; dusząc się, począł szarpać kaftan i koszule, porwał je na kawały i bez przytomności upadł na łóżko.


XIX.


Nazajutrz silnie bolała go głowa, miał straszny szum w uszach i w ogóle czuł się niezdrów. Pamiętał wszystko, co było zaszło, ale się tego nie wstydził. Był rzeczywiście bez energii, bał się nawet księżyca, szczerze wypowiadał uczucia i myśli, których dawniej nie miewał zupełnie. Naprzykład myśli o niezadowoleniu filozofujących malców. Teraz było mu wszystko jedno.
Nie jadł, nie pił, leżał nieruchomo i milczał.
»Wszystko mi jedno — myślał, gdy go o co pytali. — Nie będę odpowiadał... Wszystko mi jedno«.
Po obiedzie przyszedł Michał Aweryanin i przyniósł ćwiartkę herbaty i funt marmelady. Przychodziła i Darjuszka i stawała przy łóżku z wyrazem niemej boleści na twarzy. Odwiedził go też i Hobotow. Przyniósł flaszeczkę z bromem i nakazał Nikicie okadzić czemkolwiek pawilon.
Przed wieczorem umarł Andrzej Efimycz na atak apopleksyi. Z początku miał tylko dreszcze i duszność; potem uczuł jakby coś obrzydliwego przenikało całe jego ciało, poczynając od palców, potem od żołądka do głowy i zalało mu nakoniec oczy i uszy. Pociemniało mu w oczach. Andrzej Efimycz zrozumiał, że nadszedł koniec, i pomyślał, że Jan Dymitrycz, Michał Aweryanin i miliony innych ludzi wierzy w nieśmiertelność. Otóż i jest. Ale nie pragnął nieśmiertelności, chwilkę tylko o tem myślał. Stado jeleni niezwykle pięknych i zgrabnych, o których czytał przed paru dniami, pomknęło przed nim; baba wyciągnęła do niego rękę z rekomendowanym listem... Michał Aweryanin odezwał się. Potem wszystko znikło zupełnie i Andrzej Efimycz zasnął na wieki.
Przyszli chłopi, wzięli go za ręce i za nogi i wynieśli do trupiarni, tam leżał na stole z otwartemi oczami, oświetlony blaskiem księżyca. Rano przyszedł Sergiusz, pomodlił się nabożnie przed krzyżem i zamknął byłemu naczelnikowi oczy.
Nazajutrz pochowali Andrzeja Efimycza. Na pogrzebie byli tylko Michał Aweryanin i Darjuszka.



TRZY LATA
I.


Było ciemno, ale w niektórych domach pozapalano światła i przy końcu ulicy poza koszarami zaczynał wschodzić blady księżyc. Łaptiew siedział przy bramie na ławeczce i czekał końca nabożeństwa w kościele św. Piotra i Pawła. Miał nadzieję, że Julia Sergiejewna, wracając z nabożeństwa, przechodzić będzie tędy, a on wtedy odezwie się do niej i, być może, że spędzi z nią wieczór cały.
Siedział już półtory godziny, a wyobraźnia przedstawiała mu w tej chwili mieszkanie w Moskwie, moskiewskich przyjaciół, służącego Piotra, kantor; jakby ze zdziwieniem spoglądał na ciemne, nieruchome drzewa i wydało mu się dziwnem, że nie mieszka teraz w willi w Sokolnikach, lecz w prowincyonalnem mieście, w domu, obok którego co rano i co wieczór pędzą wielkie stada, podnoszące obłoki kurzu, i grają na trąbce. Przypominał sobie długie w Moskwie rozmowy, w których tak niedawno i sam brał udział, rozmowy o tem, że można żyć bez miłości, że namiętna miłość to psychopatya, nakoniec, że miłości niema wcale, a jest tylko fizyczny pociąg dwóch płci, i tak dalej. Przypominał sobie to wszystko i myślał ze smutkiem, że jeśliby go teraz zapytali, co to jest miłość, znalazłby łatwo odpowiedź.
Nabożeństwo skończyło się, lud wychodził z kościoła. Łaptiew z natężeniem przypatrywał się każdej ciemnej postaci. Przejechał archirej w karecie, przestano dzwonić, zgasły jedno po drugiem czerwone i zielone światła na wieży kościelnej, była to bowiem iluminacya z powodu święta kościelnego, a ludzie szli, nie spiesząc się, rozmawiając, zatrzymując się pod oknami. Nakoniec usłyszał Łaptiew znajomy głos, serce jego zaczęło bić silniej, ale rozpacz go ogarnęła, gdy spostrzegł, że Julia Siergiejewna nie była sama, lecz w towarzystwie dwóch innych pań.
— To straszne, straszne! — szeptał Łaptiew, zazdrosny o nią. — To straszne!
Na rogu, przy skręcie w boczną uliczkę, zatrzymała się, aby się pożegnać z towarzyszkami i w tej samej chwili spojrzała na Łaptiewa, który również w tę samą stronę zdążał.
— A ja do państwa idę — powiedział. — Idę pogadać z ojcem pani. Czy go zastanę?
— Prawdopodobnie — odparła. — Do klubu jest jeszcze za wcześnie.
Uliczka przechodziła wśród ogrodów, przy płotach rosły lipy, rzucające przy blasku księżyca szerokie cienie, tak, że płoty i ogrody ginęły z jednej strony w zupełnym zmroku; słychać było szept kobiecych głosów, stłumiony śmiech, ktoś zdala grał na gitarze. Rozchodził się zapach lipy i siana. Szept niewidzialnych osób i ów zapach drażniły Łaptiewa. Nagle namiętnie zapragnął objąć swą towarzyszkę, pokryć pocałunkami jej twarz, ręce, ramiona, zapłakać głośno, paść jej do nóg i powiedzieć jak długo na nią czekał. Od niej rozchodził się lekki, zaledwie uchwytny zapach kadzidła; przypomniało mu to, że i on kiedyś wierzył w Boga, chodził do kościoła i marzył o czystej, idealnej miłości. Teraz, gdy widział, że to dziewczę nie kocha go, wydało mu się, że szczęście, o którem marzył przed laty, na zawsze stracone.
Zapytała ze współczuciem o zdrowie jego siostry, Niny Teodorówny. Przed dwoma miesiącami wycinali jej raka, a teraz bali się, że choroba znów powraca.
— Byłam u niej dziś rano — rzekła Julia Siergiejewna — wydało mi się, że przez ubiegły tydzień nie schudła, ale zwiędła.
— Tak, tak — potwierdził Łaptiew. — Recydywy nie będzie, ale ona jest z każdym dniem słabsza i niknie mi w oczach. Nie rozumiem, co to jest.
— Boże, a jakaż była zdrowa, tęga, czerwona! — odezwała się Julia po chwilowem milczeniu. — Nazywali ją tu sikorą. Jakże się z tego śmiała! Podczas świąt przebierała się za prostą babę i bardzo jej z tem było do twarzy.
Doktor Siergiej Borysycz był w domu: tęgi, czerwony, w długim surducie, sięgającym poniżej kolan, chodził w swoim gabinecie z kąta w kąt, wsunąwszy ręce w kieszenie i śpiewał półgłosem: »Ru-ru-ru-ru«. Siwe faworyty były rozczochrane, głowa nie uczesana, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Jego gabinet z poduszkami na kanapach, z pakami starych papierów po kątach i z chorym, brudnym pudlem pod stołem, wywierał wrażenie czegoś równie nieporządnego, szorstkiego, jak i on sam.
— Pan Łaptiew chce się z tobą widzieć — rzekła do niego córka, wchodząc do gabinetu.
— Ru-ru-ru-ru — zaśpiewał głośniej i przechodząc do sali, podał Łaptiewowi rękę, pytając: — Cóż pan powie dobrego?
Ciemno było zupełnie. Łaptiew, nie siadając i trzymając kapelusz w ręku, przeprosił za zakłócenie spokoju; następnie zapytał, co robić, aby siostra sypiała w nocy i nie chudła w tak przeraźliwy sposób. Mieszał się, przypominając sobie, że te same pytania zadał doktorowi podczas jego rannych odwiedzin.
— Powiedz pan — zapytał — czy nie byłoby dobrze sprowadzić z Moskwy specyalistę od chorób wewnętrznych? Jak pan myśli?
Doktor westchnął, wzruszył ramionami i wykonał obiema rękami jakiś nieokreślony ruch. Widocznem było, że się obraził. Był to niezwykle obraźliwy i podejrzliwy lekarz, któremu się zawsze zdawało, że mu nie wierzą, że go nie uznają i niedostatecznie poważają, że publiczność go wyzyskuje, a koledzy mu są nieżyczliwi. Wyśmiewał sam siebie: mówił, że tacy głupcy, jak on, istnieją tylko poto, aby publiczność po nich jeździła.
Julia Siergiejewna zapaliła lampę. W kościele się zmęczyła, widać to było na jej bladej twarzy i po jej opieszałym chodzie. Chciałaby odpocząć. Usiadła na kanapie, oparła ręce na kolanach i zamyśliła się. Łaptiew wiedział, że jest nieładny, a teraz miał wrażenie, jakby ta jego brzydota dawała się wyczuwać na jego ciele. Był nizkiego wzrostu, chudy, czerwony, z włosami tak rzadkimi, że mu marzła głowa. W wyglądzie jego nie było tej wytwornej prostoty, która robi, że nawet ordynarne, brzydkie twarze stają się sympatycznemi; w towarzystwie kobiet był niezgrabny, zbyt gadatliwy i przesadny. Prawie pogardzał sobą za to wszystko. Chcąc, żeby Julia Siergiejewna nie nudziła się w jego towarzystwie, powinien był mówić. Ale o czem? Znów o chorobie siostry.
Rozpoczął więc rozmowę o medycynie, mówił to, co zwykle o niej mówią, pochwalał hygienę i powiedział, że on oddawna marzy o założeniu w Moskwie domu noclegowego i że nawet ułożył już odpowiedni budżet. Podług jego planu, robotnik, przychodząc wieczorem do domu noclegowego powinien dostać za pięć lub za sześć kopiejek porcyę gorącej zupy z chlebem, ciepłą suchą pościel z kołdrą i miejsce, gdzieby mógł przesuszyć ubranie i buty.
Julia Siergiejewna milczała zazwyczaj w jego obecności, a on w dziwny sposób, może być wskutek miłości swej ku niej, odgadywał jej myśli i zamiary. Teraz, wyobraził sobie, że jeśli po nabożeństwie nie poszła się przebrać i wypić herbatę, to znaczy, że wybiera się gdzieś z wizytą.
— Ja nie spieszę się z tym domem noclegowym — mówił dalej rozdrażniony i zły, zwracając się do doktora, który patrzał na niego z pod oka i z pewnem powątpiewaniem; nie rozumiał widocznie skąd mu do głowy przyszło prowadzić rozmowę o medycynie i o hygienie. — Nie prędko więc zabiorę się do tego. Boję się, żeby ten dom nie wpadł w ręce naszych moskiewskich dewotek i filantropek, które niweczą wszystkie nasze zamiary.
Julia Siergiejewna wstała i podając Łaptiewowi rękę, rzekła:
— Przepraszam pana, czas już na mnie. Niech pan się kłania siostrze odemnie, dobrze?
— Ru-ru-ru-ru — zaśpiewał, jak to było jego zwyczajem, doktor. — Ru-ru-ru-ru.
Julia Siergiejewna wyszła, a wkrótce potem Łaptiew pożegnał się z doktorem i poszedł do domu. Gdy człowiek jest niezadowolony i czuje się nieszczęśliwym, wtedy wszystko: twarze ludzkie, obłoki, wszystkie cuda przyrody, wydają mu się pospolitemi i gminnemi. Księżyc wzniósł się wysoko, pod nim szybko przebiegały chmury. — Jakiż to głupi, prowincyonalny księżyc, jakie nędzne obłoki! — myślał Łaptiew. Wstyd mu było, że przed chwilą mówił o medycynie i o domu noclegowym, bał się, że i następnego dnia o niczem innem mówić nie potrafi, a jednak znów będzie się starał ją zobaczyć i rozmawiać z nią i raz jeszcze przekonać się, że jest dla niej człowiekiem obcym. Za dwa dni — znów będzie to samo. Dlaczego? Kiedy i w jaki sposób się to wszystko skończy?
Przyszedłszy do domu, udał się do siostry. Nina Teodorowna robiła jeszcze wrażenie kobiety silnej, dobrze zbudowanej, ale przerażająca bladość czyniła ją podobną do trupa, zwłaszcza, gdy, jak teraz, leżała na wznak, z zamkniętemi oczami; przy niej siedziała jej starsza dziesięcioletnia córka, Sasza, i czytała coś ze swych wypisów.
— Alosza przyszedł — rzekła cicho chora.
Międy Saszą a wujem jej dawno już zawarta była umowa: zmieniali się przy chorej kolejno. Teraz Sasza zamknęła wypisy i nie mówiąc ani słowa, cichutko wyszła z pokoju; Łaptiew wziął z komody jakąś historyczną powieść i odszukawszy właściwą stronicę, usiadł i zaczął głośno czytać.
Nina Teodorowna była rodowitą moskiewką. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędziła z dwoma braćmi na ulicy Piatnickiej, u swoich, w rodzinie kupieckiej. Dzieciństwo było długie i nudne; ojciec obchodził się z nią surowo, trzy razy ukarał ją rózgą, a matka długo chorowała i umarła; służba była brudna, ordynarna, obłudna; często przychodzili popi i zakonnicy, również brudni i fałszywi; pili, jedli i pochlebiali jej ojcu, którego nie lubili. Chłopcom udało się dostać do gimnazyum, a Nina została bez wykształcenia, przez całe życie stawiała krzywe litery i czytała tylko historyczne powieści. Przed siedemnastu laty, gdy miała lat dwadzieścia dwa, poznała w Himkach swego obecnego męża, Panaurowa, obywatela, zakochała się w nim i wyszła za niego potajemnie, wbrew woli ojca. Panaurow, przystojny, trochę zuchwały, zapalający papierosa u lampki przed obrazem i pogwizdujący, wydał się jej ojcu zupełnem zerem, a gdy później, piśmiennie, zięć zażądał posagu, starzec napisał córce, że posyła jej na wieś szuby, srebro, różne rzeczy pozostałe po matce i trzydzieści tysięcy gotówką, ale bez rodzicielskiego błogosławieństwa; później posłał jeszcze dwadzieścia tysięcy. Wkrótce pieniądze te zostały lekkomyślnie roztrwonione, majątek sprzedany i Panaurow przeniósł się z rodziną do miasta, gdzie objął służbę w gubernialnym zarządzie. W mieście założył nową rodzinę, co wywołało mnóstwo uwag i komentarzy, ponieważ nieprawy ten dom prowadzony był otwarcie.
Nina Teodorówna ubóstwiała swego męża. I teraz słuchając powieści, myślała o tem, jak ona dużo przeżyła, ile się nacierpiała i że gdyby kto chciał opisać jej życie, byłaby to bardzo smutna powieść. Ponieważ w piersi miała opuchliznę, przekonaną była, że choruje z miłości, ze zmartwień i że do łóżka doprowadziły ją zazdrość i łzy.
Ale oto Aleksy Teodorowicz zamknął już książkę i powiedział:
— Koniec, chwała Bogu, jutro zaczniemy co innego.
Nina Teodorówna roześmiała się. Ona zawsze była skłonną do śmiechu, ale teraz Łaptiew zauważył, że od czasu choroby ma chwilami jakby słabszy umysł i śmieje się z każdego głupstwa bez najmniejszego powodu.
— Podczas twojej nieobecności przed obiadem była tu Julia — rzekła. — Mnie się zdaje, że ona niebardzo wierzy swemu ojcu. Prawda — mówi — leczy panią mój ojciec, ale niech pani napisze do świętego starca, żeby on się za panią pomodlił. Juleczka zostawiła u mnie parasolkę, odeślij ją jutro — mówiła dalej po chwilowem milczeniu. — Nie, jeśli to już koniec, to nie pomogą ani lekarze, ani starcy.
— Nino, dlaczego ty po nocach nie sypiasz? — zapytał Łaptiew, chcąc zmienić temat rozmowy.
— Tak sobie. Nie spię i koniec. Leżę i myślę.
— O czem myślisz, droga?
— O dzieciach, o tobie... o mojem życiu. Ja przecież dużo przeżyłam, Alosza. Gdy sobie zacznę przypominać, gdy zacznę... Boże mój, Boże! — Roześmiała się. — Pięć razy rodziłam, troje dzieci pochowałam... Nieraz, nadeszła chwila rodzenia, a tu mój Grzegorz Mikołajewicz u innej siedzi, nie mam kogo posłać po akuszerkę, albo po babkę, wychodzę do kuchni, albo do sieni po służącą, a tam pełno żydów, sklepikarzy, lichwiarzy, czeka jego powrotu. W głowie mi się kręciło... On mnie nie lubił, chociaż mi tego nigdy nie powiedział. Teraz ja się uspokoiłam, ulżyło mi na sercu, ale przedtem, kiedy byłam młodą, wstyd mi było, wstyd, ach, jak wstyd, mój drogi! Raz, jeszcze na wsi, zastałam go w ogrodzie z jakąś panią i odeszłam... odeszłam, poszłam gdzie mnie oczy poniosły i nie wiem w jaki sposób znalazłam się w przedsionku kościoła i upadłam na kolana. »Matko, Królowo, mówię, niebieska!« A na dworze księżyc świeci...
Zmęczyła się, zaczęła się dusić; potem, po chwili odpoczynku, wzięła brata za rękę i mówiła dalej słabym, bezdźwięcznym głosem:
— Jakiś ty dobry, Alosza... Jakiś ty mądry... Jaki z ciebie porządny człowiek!
O północy pożegnał się z nią Łaptiew i wychodząc zabrał parasolkę Julii Siergiejewny. Pomimo późnej godziny, w stołowym pokoju służba męska i kobieca piła herbatę. Co za nieporządek! Dzieci nie spały i również siedziały w jadalnym pokoju. Mówili cicho, półgłosem i nie zauważyli, że lampa gaśnie. Wszyscy ci dorośli i mali ludzie byli zaniepokojeni niezwykłymi znakami i nastrój był przygnębiający: w przedpokoju pękło lustro, samowar codziennie brzęczał i teraz znów dzwonił jakby umyślnie; opowiadali, że z bucika Niny Teodorówny, w chwili gdy się ubierała, wyskoczyła mysz. Dzieci rozumiały straszne znaczenie tych znaków; starsza dziewczynka, Sasza, chuda brunetka, siedziała nieruchomo przy stole, twarz jej była wystraszona, smutna, a młodsza, siedmioletnia Lida, blondynka, stała przy siostrze i patrzała z pod oka na ogień.
Łaptiew zeszedł do siebie, o piętro niżej, do pokojów z nizkimi sufitami, gdzie czuć było geranię i było strasznie duszno. W salonie siedział Panaurow, mąż Niny Teodorówny, i czytał gazetę. Łaptiew kiwnął mu głowa i usiadł opodal. Siedzieli w milczeniu. Zdarzało się nie raz, że w ten sposób spędzali wieczór cały, ale to nic im nie szkodziło. Zeszły dziewczynki, aby się pożegnać. Panaurow milcząc, wolno, przeżegnał je kilkakrotnie i dał im rękę do pocałowania, ukłoniły się i podeszły do Łaptiewa, który również błogosławił je i dawał im rękę do pocałowania. Taka ceremonia z pocałunkami i z ukłonami powtarzała się co wieczór.
Gdy dziewczynki wyszły, Panaurow odłożył gazetę i powiedział:
— Nudno w naszem od Boga strzeżonem mieście! Przyznam ci się, mój drogi — dodał z westchnieniem — bardzo się cieszę, że nakoniec znalazłeś rozrywkę.
— O czem mówisz? — zapytał Łaptiew.
— Widziałem dopiero co, że wychodziłeś z domu doktora Bieławina. Przypuszczam, że nie dla ojca tam chodziłeś.
— Zapewne — powiedział Łaptiew, rumieniąc się.
— No tak, zapewne. A coprawda drugiego takiego bydlęcia jak ten ojciec z zapaloną latarnią nie znajdziesz. Nie masz pojęcia, co to za niechlujne, niezdolne i niezgrabne zwierzę! U was tam, w stolicy, do tej chwili jeszcze interesują się prowincyą tylko z lirycznego punktu widzenia, że tak powiem, z punktu widzenia pejzaży i Antoniego Gomeryki, ale przysięgam ci, przyjacielu, tutaj niema liryki, a jest tylko dzicz, podłość, obmierzłość i... nic poza tem. Weź tutejszych kapłanów wiedzy, tutejszą, że tak powiem, inteligencyę. Wystaw sobie, że mamy tu w mieście dwudziestu ośmiu lekarzy, wszyscy zebrali majątek i mieszkają we własnych domach, a tymczasem ludność znajduje się tak jak i przedtem w rozpaczliwem położeniu. Oto trzeba było zrobić Ninie operacyę, w rzeczywistości napróżno, ale musieliśmy sprowadzić chirurga z Moskwy — tutaj nie znalazł się ani jeden. Nie możesz sobie nawet wyobrazić. Oni nic nie umieją, nie rozumieją, nic ich nie zajmuje. Zapytaj ich naprzykład, co to jest rak. Co? Z czego on powstaje?
I Panaurow zaczął tłumaczyć, co to jest rak. Uważał się za specyalistę we wszystkich naukach i naukowo objaśniał wszystko, o czemkolwiek była mowa. Tłumaczył wszystko po swojemu. Miał swoją specyalną teoryę o cyrkulacyi krwi, o chemii, o astronomii. Mówił wolno, miękko, przekonywająco, a słowa: »nie możesz sobie wyobrazić«, mówił błagalnym głosem, przymrużał oczy, wzdychał, uśmiechał się przychylnie, i widać było, że bardzo jest ze siebie zadowolony i że zupełnie nie myśli o tem, że ma już lat pięćdziesiąt.
— Jeść mi się chce — odezwał się Łaptiew. — Zjadłbym z przyjemnością coś słonego.
— No, to nie trudno cokolwiek przyrządzić.
Chwilę później Łaptiew siedział ze swym szwagrem na górze w jadalnym pokoju i jedli kolacyę, Łaptiew wypił kieliszek wódki i zabrał się do wina, Panaurow nic nie pił. On nigdy nie pił i nie grał w karty, a pomimo to stracił swój i żony majątek i zaciągnął dużo długów. Żeby w tak krótkim przeciągu czasu stracić tak dużo, potrzeba już nie namiętności, a czego innego, jakichś niezwykłych zdolności. Panaurow lubił dobrze zjeść, lubił dobrą usługę, muzykę podczas obiadu, pokłony lokai, którym niedbale rzucał na piwo po dziesięć a nawet po dwadzieścia pięć rubli, brał udział we wszystkich loteryach, posyłał bukiety znajomym solenizantkom, skupował filiżanki, spodki, spinki, krawaty, laski, perfumy, wędzidła, fajki, psy, papugi, wyroby japońskie, antyki; jego nocne koszule były jedwabne, jego łóżko hebanowe i inkrustowane perłową macicą, szlafrok nosił współczesny bucharski i t. d., a na to wszystko szło codziennie, jak on się sam wyraził, »moc« pieniędzy.
Podczas kolacyi wzdychał i kiwał głową.
— Tak, wszystko się kończy na tym świecie — mówił cicho, mrużąc swe ciemne oczy. — Zakochasz się i będziesz cierpiał, przestaniesz kochać, będą cię zdradzali, bo niema kobiety, któraby nie zdradzała, będziesz cierpiał, doprowadzą cię do rozpaczy i sam zdradzać będziesz. Ale przyjdzie chwila, kiedy to wszystko będzie dla ciebie wspomnieniem, będziesz to sądził na zimno i uznawał za kompletne głupstwo...
A Łaptiew, zmęczony, trochę pijany, patrzał na jego piękną głowę, na czarną podstrzyżoną bródkę i, widocznie zrozumiał dlaczego tak kobiety kochają tego zepsutego, zarozumiałego, lecz pełnego fizycznego uroku człowieka. Po kolacyi Panaurow nie został w domu, poszedł do swego drugiego mieszkania. Łaptiew odprowadził go. W całem mieście jeden tylko Panaurow nosił cylinder i jego wytworna postać, ów cylinder i żółte rękawiczki, dziwne ale i smutne wywierały wrażenie obok szarych płotów, nędznych domków o trzech oknach i krzaków pokrzywy.
Pożegnawszy się ze swoim szwagrem, Łaptiew wracał wolnym krokiem do domu. Księżyc świecił jasno, można było zauważyć każde źdźbło słomy na ziemi, i Łaptiewowi zdawało się, że światło księżyca głaszcze jego gołą głowę, jak gdyby kto puchem gładził go po włosach.
— Kocham! — krzyknął na cały głos i nagle, chciał biedz, gonić Panaurowa, uścisnąć go, przebaczyć mu, ofiarować mu dużo pieniędzy, a potem biedz dalej i dalej nie oglądając się.
W domu spostrzegł na krześle parasolkę Julii Siergiejewny, schwycił ją i namiętnie pocałował. Parasolka była jedwabna, już dość zużyta, spięta starą gumką; rączka była tania, ze zwyczajnej białej kości. Łaptiew otworzył ją nad sobą i wyobrażał sobie, że przy nim jest szczęście.
Usiadł wygodniej i trzymając parasolkę, w ręku, zaczął pisać do jednego z przyjaciół swoich w Moskwie:
»Drogi, kochany Kostia, donoszę ci wielką nowinę: oto znów kocham! Mówię znów, dlatego, że przed sześciu laty zakochałem się w pewnej moskiewskiej aktorce, z którą mi się nawet nie udało zapoznać, a przez ostatnie półtora roku żyłem z wiadomą ci »osobą« — kobietą niemłodą i brzydką. Ach, drogi mój, jakże mi się wogóle nie szczęściło w miłości! Nigdy nie miałem powodzenia u kobiet, a jeśli mówię znów, to tylko dlatego, że wstyd mi i przykro przyznać się przed samym sobą, iż młodość moja przeszła bez miłości i że tak jak teraz, kocham po raz pierwszy mając przeszło lat trzydzieści cztery. Niechże więc będzie powiedziane, że ja znów kocham.
»Gdybyś ty wiedział co to za dziewczyna! Nie mogę powiedzieć, aby była piękną, ma szeroką twarz, jest bardzo chuda, ale zato co za cudowny wyraz dobroci gdy się uśmiechnie! Gdy mówi, zdaje się śpiewać. Nigdy ze mną nie rozmawia, ale gdy jestem przy niej, czuję, że to wyjątkowe, niezwykłe stworzenie, pełne rozumu i wyższych dążności. Jest religijna, a nie masz pojęcia do jakiego stopnia to mnie wzrusza, a ją podnosi w moich oczach. Gotów jestem bez końca spierać się z tobą na tym punkcie. Masz racyę, niech będzie jak chcesz, ale ja lubię, gdy ona się modli w kościele. Urodziła się na prowincyi, ale uczyła się w Moskwie, kocha naszą Moskwę, ubiera się po moskiewsku i za to także kocham ją, kocham, kocham... Widzę, jak pochmurny, szykujesz się do wygłoszenia mi mowy o tem, co to jest miłość, kogo można kochać, a kogo nie i t. d. i t. d. Ale, drogi Kostia, dopóki nie kochałem, sam doskonale wiedziałem co to jest miłość.
»Moja siostra dziękuje ci za ukłony. Przypomina mi często, jak odwoziła niegdyś Kostię Koczewa do klasy przygotowawczej i dotychczas nazywa cię »biednym«, bo pamięta cię tylko biednego małego sierotę. Tak, tak, biedny sieroto, ja kocham. Tymczasem to tajemnica i nie mów tam nic wiadomej ci »osobie«. Mam nadzieję, że to się samo jakoś ułoży, lub też, jak mówi lokaj Tołstoja »ukształtuje się«.
Skończywszy list, Łaptiew położył się na łóżku. Zmęczone oczy zamykały się same, ale on usnąć nie mógł. Zdawało mu się, że to hałas uliczny spać mu nie daje. Pędzili stado obok jego okien, ktoś grał na rogu, potem zadzwonili na pierwszą Mszę. Przejechał wóz ze skrzypem, rozległ się głos jakiejś baby idącej na targ. I wróble bezustannie świergotały.


II.


Ranek był wesoły, świąteczny. O dziesiątej przeprowadzili ubraną w żółtą suknię i uczesaną Ninę Teodorównę do salonu, gdzie przeszła się trochę i postała chwilkę przy otwartem oknie; uśmiech jej był szeroki i naiwny, a patrzącemu na nią przychodził na myśl pewien pijany artysta, który nazywał jej twarz obliczem i chciał ją portretować, jako rosyjskie ostatki. I nagle wszyscy — dzieci, służba, nawet brat Aleksy Teodorowicz i ona sama nabrali przekonania, że ona wyzdrowieje. Dziewczynki biegały z piskliwym śmiechem za wujem, łapały go i w domu powstał hałas.
Przychodzili obcy ludzie dowiadywać się o jej zdrowie, przynosili święcony chleb i mówili, że we wszystkich prawie kościołach odprawiono nabożeństwa na jej intencyę. Ona była dobrodziejką w tem mieście, kochali ją bardzo. Czyniła dobrze niezwykle chętnie, tak jak brat jej, Aleksy, który dawał pieniądze z wielką łatwością nie zastanawiając się nad tem, czy trzeba je dać, czy też nie. Nina Teodorówna płaciła za biednych uczniów, starcom dawała herbatę, cukier, powidła, ubierała ubogie kobiety, a jeśli wpadła jej do rąk gazeta, szukała przedewszystkiem, czy niema jakiej wzmianki o potrzebującym wsparcia.
Trzymała teraz w ręku paczkę kartek, za które przeróżni biedacy brali towar u kupca, dopominającego się obecnie o osiemdziesiąt dwa ruble.
— A bezwstydni, ile to oni nabrali! — mówiła ledwo mogąc doczytać pismo swe na kartkach. — Czy to żarty? Osiemdziesiąt dwa! Nie oddam.
— Ja dziś zapłacę — rzekł Łaptiew.
— Jakto, jakto? — przeraziła się Nina Teodorówna. — Czy nie dosyć, że dostaję od ciebie co miesiąc dwieście pięćdziesiąt rubli? Niech ci Bóg da zdrowie — dodała po cichu, nie chcąc, aby ją usłyszała służba.
— No, a ja wydaję miesięcznie dwa tysiące pięćset — rzekł. — Powtarzam ci jeszcze raz, moja droga: masz równe prawo wydawać i tracić, jak ja i Teodor. Zrozum to raz na zawsze. Ojciec ma nas troje, a więc z każdych trzech kopiejek jedna należy się tobie.
Ale Nina Teodorówna nie rozumiała i wyglądała, jak gdyby miała do rozwiązania jakieś trudne zadanie. To nierozumienie pieniężnych interesów martwiło i niepokoiło Łaptiewa. Posądzał ją przytem, że ma jakieś osobiste długi, których nie śmie mu wyznać, a które nie dają jej spokoju.
Dały się słyszeć kroki i ciężkie westchnienia; po schodach szedł doktor, jak zawsze potargany i brudny.
— Ru-ru-ru — śpiewał. — Ru-ru.
Nie chcąc się z nim spotkać, Łaptiew poszedł do stołowego pokoju, skąd wrócił do siebie.
Rozumiał to dobrze, że widywać się z doktorem tutaj, a potem bywać u niego bez ceremonii, to rzecz niemożebna; nieprzyjemnie też było spotykać się z tem »bydlęciem«, jak go nazywał Panaurow. Dlatego też rzadko widział Julię Siergiejewnę. Teraz, ojca niema w domu, obliczył więc sobie, że jeśli zaraz odniesie parasolkę Julii Siergiejewnie, zastanie ją napewno samą w domu i serce zabiło mu silniej z radości. Prędzej tylko, prędzej!
Wziął parasolkę i silnie wzruszony, poleciał na skrzydłach miłości. Na ulicy było gorąco. U doktora, na wielkiem podwórzu, porośniętym burzanem i pokrzywami, kilkunastu chłopczyków grało w piłkę. Były to dzieci lokatorów i majstrów miejscowych, mieszkających w trzech starych, brudnych oficynach, które doktor miał co rok odnawiać, ale ciągle tę pracę odkładał. Rozlegały się dźwięczne, zdrowe głosy. Zdala, z boku, przy ganku stała Julia Siergiejewna; założywszy ręce w tył, przypatrywała się zabawie.
— Dzień dobry! — zawołał Łaptiew.
Obejrzała się. Widywał ją zwykle obojętną, zimną, lub jak wczoraj zmęczoną, teraz wyraz jej twarzy był żywy i swawolny, taki, jak u chłopczyków bawiących się w piłkę.
— Patrz pan, w Moskwie nigdy się tak wesoło nie bawią — mówiła, idąc naprzeciw niego. — Co prawda, tam niema takich wielkich podworców, tam niema gdzie biegać. A ojciec poszedł dopiero co do państwa — dodała, oglądając się na dzieci.
— Wiem, ale ja nie do niego przyszedłem, tylko do pani — rzekł Łaptiew, lubując się widokiem jej młodości, której dawniej nie zauważył, miał wrażenie, że pierwszy raz ją widzi, że pierwszy raz ogląda jej cienką, białą szyję i złoty na niej łańcuszek. — Ja do pani... — powtórzył. — Siostra przysyła parasolkę, którą pani wczoraj zostawiła.
Wyciągnęła rękę po parasolkę, ale on przycisnął ją do piersi i rzekł namiętnie, oddając się cały słodkiemu uczuciu, jakiego doznał dnia poprzedniego, siedząc pod parasolką.
— Proszę panią, niech mi ją pani podaruje. Schowam ją na pamiątkę po pani... na pamiątkę naszej znajomości. Ona taka cudowna.
— Weź ją pan — odpowiedziała i zarumieniła się — ale cudownego w niej nic niema.
Patrzał na nią z zachwytem, milcząc i nie wiedząc, co mówić.
— Cóż ja pana tak na dworze trzymam? — rzekła po chwili i roześmiała się. — Chodźmy do pokoju.
— Czy ja pani nie przeszkadzam?
Weszli do sieni. Julia Siergiejewna pobiegła na górę, szeleszcząc suknią białą w żółte kwiatki.
— Mnie nie można przeszkodzić — odpowiedziała, zatrzymując się na schodach — przecież ja nigdy nic nie robię. Dla mnie codzień jest święto od rana do wieczora.
— Dla mnie to co pani mówi jest wprost niepojętem — rzekł, podchodząc do niej. — Wyrosłem i wychowałem się w środowisku, gdzie pracowali dzień cały, wszyscy bez wyjątku, tak mężczyźni, jak i kobiety.
— A jeśli niema nic do roboty? — zapytała.
— Trzeba życie tak ułożyć, aby praca była konieczną. Bez pracy życie nie może być czystem i radosnem.
I znów przyciskając do piersi parasolkę, rzekł cicho, niespodzianie nawet dla samego siebie, nie poznając swego głosu:
— Gdyby pani zechciała być moją żoną, wszystko oddałbym. Wszystko... Niema takiej ofiary, którejbym nie poniósł.
Zadrżała i spojrzała na niego nadzwyczaj zdziwiona i przestraszona.
— Co pan, pan! — wyszeptała, blednąc. — To niemożebne, zapewniam pana. Przepraszam.
Potem prędko, szeleszcząc znów sukienką, poszła wyżej i znikła za drzwiami.
Łaptiew zrozumiał, co to znaczy i nastrój jego nagle się zmienił tak dotkliwie, jak gdyby w duszy jego zagasło nagle światło. Czując się zawstydzonym, poniżonym, jak człowiek, którym pogardzono, który się nie podoba, którego widok jest przykrym, jak widok gadu, przed którym uciekają — wyszedł z domu.
— Oddałbym wszystko — przedrzeźniał sam siebie, idąc do domu i przypominając sobie szczegóły tej rozmowy. — Oddałbym wszystko — zupełnie po kupiecku. Dużoby komu przyszło z tego »wszystkiego«.
Wszystko co mówił wydało mu się teraz głupiem i wstrętnem. Dlaczego skłamał mówiąc, że wyrósł wśród ludzi, gdzie wszyscy bez wyjątku pracują? Dlaczego mówił nauczającym tonem o czystem, radosnem życiu? To niemądre, nie zajmujące, fałszywe — fałszywe po moskiewsku. Ale stopniowo ogarnęła go zupełna obojętność, w jaką zwykle wpadają przestępcy po surowym wyroku; myślał o tem, że chwała Bogu, to już przeszło i niema tego strasznego uczucia niepewności, nie potrzebuje całymi dniami oczekiwać, zamęczać się, ciągle myśleć o tem samem; teraz wszystko się wyjaśniło; trzeba się wyrzec marzeń o własnem szczęściu, żyć bez pragnień, bez nadziei, nie marzyć, nie czekać, a chcąc uniknąć znudzenia, które mu już dokuczyło, można zająć się cudzemi sprawami, cudzem szczęściem, a wówczas niespostrzeżenie nadejdzie starość, życie dobiegnie do końca i, więcej niczego nie będzie potrzeba. Wszystko stało mu się obojętnem, niczego nie pragnął i spokojnie rozumował, ale na twarzy jego, zwłaszcza pod oczami znać było pewien ciężar, czoło naprężyło się jak guma, oto za chwilę wytrysną łzy. Czując w całem ciele silne osłabienie, położył się na łóżku i w przeciągu pięciu minut zasnął.


III.


Propozycya, którą tak niespodzianie Łaptiew uczynił Julii Siergiejewnie, doprowadziła ją do rozpaczy.
Znała Łaptiewa bardzo niewiele, poznała się z nim przypadkiem; był to człowiek bogaty, przedstawiciel znanej firmy moskiewskiej: »Teodor Łaptiew i Synowie«, człowiek bardzo poważny, uczony, zafrasowany chorobą siostry; zdawało jej się, że nie zwracał na nią nigdy najmniejszej uwagi, on jej był najzupełniej obojętnym, a nagle to oświadczenie na schodach, ta żałośna zachwycona twarz jego...
Propozycya zmieszała ją jako coś niespodzianego, drażniło ją użycie słowa »żona« i to, że odmówić musiała. Nie pamiętała już co powiedziała Łaptiewowi, ale odczuwała jeszcze ślady tego gwałtownego, nieprzyjemnego uczucia, z jakiem mu odmówiła. Nie podobał jej się; miał powierzchowność urzędnika, nic ją w nim nie zajmowało, nie mogła inaczej odpowiedzieć, jak odmownie, ale pomimo to było jej nieprzyjemnie, czuła, że głupio postąpiła.
— Boże mój — mówiła zrozpaczona, stojąc nieruchomie na schodach i zwracając się do obrazu, który wisiał nad drzwiami — nie starał się o mnie dawniej, tylko tak jakoś dziwnie, niezwykle...
Strach jej stawał się coraz silniejszy, nie mogła sobie dać rady z tem uczuciem. Potrzebowała, aby ją ktoś wysłuchał i powiedział jej, czy postąpiła tak jak była powinna. Ale nie miała z kim mówić. Matka już dawno nie żyła, ojca uważała za człowieka dziwnego, z którym poważnie rozmawiać nie mogła. Drażnił ją swymi kaprysami, opryskliwością i nieokreślonymi ruchami; wystarczyło słów parę przemówić do niego, aby zaczął mówić o sobie samym. Przy modlitwie też nie była zupełnie otwartą, bo nie wiedziała dobrze, czego mianowicie ma pragnąć od Boga.
Podali samowar. Julia Siergiejewna, blada, zmęczona, weszła do jadalnego pokoju, zaparzyła herbatę — czynność ta należała do jej obowiązków — i nalała ojcu szklankę. Siergiej Borisycz, w swym długim surducie, sięgającym poniżej kolan, czerwony, nieuczesany, włożywszy ręce w kieszenie, chodził po pokoju nie z kąta w kąt, jak zwykle, lecz jak wypadnie, tu i owdzie, jak zwierzę w klatce. Zatrzyma się chwilkę przy stole, popije z apetytem parę łyków ze szklanki i znów chodzi i myśli.
— Łaptiew oświadczył mi się dzisiaj — rzekła Julia Siergiejewna i zaczerwieniła się.
Doktór spojrzał na nią pytająco.
— Łaptiew? — zapytał. — Brat Panaurowej?
Kochał szczerze córkę; wiedział dobrze, że wcześniej, czy później pójdzie za mąż i zostawi go samego, ale starał się o tem nie myśleć, lękał się samotności i nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że jeżeli zostanie sam jeden w tym wielkim domu, umrze na atak apopleksyi; nie lubił zresztą o tem mówić.
— No cóż, bardzo się cieszę — rzekł, wzruszając ramionami. — Winszuję ci z całego serca. Masz nakoniec sposobność ku twemu wielkiemu zadowoleniu rozstać się ze mną. Doskonale cię rozumiem. To musi być strasznie ciężko w twoim wieku żyć z człowiekiem starym, chorym, nawpół głupim. Najzupełniej cię rozumiem. I gdybym jaknajprędzej zdechł i żeby mnie dyabli porwali, to wszyscy by się z tego cieszyli. Z głębi duszy ci winszuję.
— Odmówiłam mu.
Zrobiło się doktorowi lżej na sercu, ale już nie mógł się powstrzymać i mówił dalej:
— Dziwię się, oddawna już dziwię się, dlaczego mnie nie zamknęli dotychczas w domu waryatów. Dlaczego mam na sobie surdut, a nie kaftan furyatów? Ja jeszcze wierzę w prawdę, w dobro, jestem głupim idealistą, a czyż to w naszych czasach nie jest uważane za szaleństwo? I czem mi płacą za moją prawdę, za moją uczciwość? O mało nie rzucają na mnie kamieniami, jeżdżą po mnie. I nawet moi najbliżsi starają się jeździć po mnie... Żeby mnie raz dyabli wzięli nieszczęsnego starca idyotę!...
— Z ojcem nie można mówić po ludzku! — rzekła Julia.
Zerwała się gwałtownie z krzesła i poszła do siebie, przejęta strasznym gniewem i przypominając sobie, jak często ojciec bywał dla niej niesprawiedliwym. Niedługo potem żal jej się zrobiło ojca i gdy szedł do klubu, odprowadziła go na dół i sama zamknęła drzwi za nim. Na dworze pogoda była brzydka, niepewna, drzwi trzęsły się pod silnym naciskiem wiatru, w sieni wiało ze wszystkich stron, tak, że o mało nie zgasła świeca. Na górze Julia obeszła wszystkie pokoje i przeżegnała okna i drzwi, wiatr wył przeraźliwie, zdawało się, że ktoś chodzi po dachu. Nigdy jeszcze nie było tak smutno, nigdy jeszcze nie czuła się taką osamotnioną. Zapytywała się sama siebie, czy dobrze postąpiła, odmawiając swej ręki człowiekowi, tylko dlatego, że jej się nie podoba fizycznie? Prawda, że go nie kocha i wychodząc za niego musiałaby pożegnać się na zawsze ze swemi marzeniami i ze swemi pojęciami o życiu małżeńskiem, ale czy spotka człowieka takiego, o jakim marzyła, czy go pokocha? Ma już dwadzieścia jeden lat. Kawalerów, mogących pretendować do jej ręki, w mieście niema. Przypomniała sobie wszystkich znajomych mężczyzn — urzędników, nauczycieli, oficerów — jedni byli już żonaci, i ich rodzinne życie przerażało ją swoją czczością i nudą, drudzy zaś nie zajmowali jej, byli bezbarwni, niemądrzy, niemoralni. Łaptiew, jakkolwiekbądź, to Moskal, kończył uniwersytet, mówi po francusku; mieszka w stolicy, gdzie jest dużo rozumnych, zacnych, znakomitych ludzi, gdzie jest hucznie, gdzie są prześliczne teatry, wieczory muzyczne, doskonałe szwaczki, cukiernie... Pismo Święte każe, aby żona kochała męża, w powieściach przyznają miłości olbrzymie znaczenie, ale czyż w tem niema przesady? Czyż bez miłości niema życia rodzinnego? Mówią przecież, że miłość prędko przechodzi i zostaje przyzwyczajenie i że celem życia rodzinnego nie jest miłość, ani szczęście, lecz obowiązki, naprzykład wychowanie dzieci, zajęcia gospodarskie i t. d. Być może, że Pismo Święte ma na widoku miłość do męża, jako do bliźniego, szacunek dla niego, przychylność.
Wieczorem Julia Siergiejewna odmówiła uważnie zwykłe modlitwy, potem padła na kolana i przyciskając ręce do piersi z oczami utkwionemi w światło lampki, mówiła z przejęciem:
— Oświeć mnie, Obronicielko! Oświeć mnie, Panie!
Spotykała nieraz stare panny, biedne i nic nie znaczące, które gorzko żałowały, że kiedyś odmówiły swym konkurentom. Czy i ją ten sam los nie spotka? Czy nie lepiej, żeby wstąpiła do klasztoru, albo do Sióstr Miłosierdzia?
Rozebrała się i położyła do łóżka, żegnając się i żegnając wszystko dokoła siebie. Nagle, w korytarzu, gwałtownie i żałośnie zadźwięczał dzwonek.
— Ach, Boże mój! — wyszeptała, czując po tym dzwonku chorobliwe rozdrażnienie w całem ciele. Leżała dalej, myśląc o tem, jak życie na prowincyi ubogie jest w wypadki, jednostajne, a jednak niespokojne? Trzeba ustawicznie o coś drżeć, czegoś się obawiać, gniewać się, lub czuć się winną i w końcu nerwy psują się do tego stopnia, że nieraz strasznie jest wyjrzeć z pod kołdry.
Po upływie pół godziny znów rozległ się donośny głos dzwonka i to równie gwałtowny. Widocznie służba spała i nie słyszała. Julia Siergiejewna zapaliła świecę i drżąc, zła na służbę, zaczęła się ubierać, a gdy ubrana wyszła na korytarz, usłyszała, że na dole pokojówka już drzwi zamyka.
— Myślałam że to pan, a to od chorego przyjechali — rzekła.
Julia Siergiejewna wróciła do siebie. Wyjęła z komody talję kart i powiedziała sobie, że jeśli dobrze stasuje karty, przełoży je i od spodu będzie czerwony kolor, to będzie znaczyło tak, trzeba przyjąć oświadczenie Łaptiewa, a jeśli zaś czarny, to — nie. Wyszła dziesiątka pik.
To ją uspokoiło, usnęła, ale nazajutrz rano znów nie było ani tak, ani nie i myślała ciągle o tem, że jeśli chce, może zmienić swe życie. Myśli te zmęczyły ją, osłabła, czuła się niezdrową, ale około dwunastej ubrała się i poszła odwiedzić Ninę Teodorównę. Chciała zobaczyć Łaptiewa: może jej się teraz lepiej będzie podobał, może się dotychczas myliła...
Trudno jej było iść pod wiatr, ledwo szła, trzymając obiema rękami kapelusz i nic nie widziała do koła.



IV.[1]

Wchodząc do pokoju siostry i spotykając niespodzianie Julię Siergiejewnę, Łaptiew powtórnie doznał poniżającego uczucia człowieka, który się uznaje za winnego. Wywnioskował, że jeśli ona może tak swobodnie bywać u jego siostry i spotykać się z nim, to znaczy, że go nawet nie raczy zauważyć, albo że go uważa za zupełne zero. Ale w chwili pożegnania, gdy Julia Siergiejewna blada i zmieszana smutnie na niego spojrzała, zrozumiał, że i ona cierpi.
Czuła się niezdrową. Posiedziawszy z dziesięć minut zaczęła się żegnać. Odchodząc, rzekła Łaptiewowi:
— Niech mnie pan odprowadzi do domu.
Szli milcząc, trzymając kapelusze, a on, idąc z tyłu, starał się zasłonić ją przed wiatrem. Na uliczce zrobiło się ciszej i odtąd szli obok siebie.
— Niech mi pan przebaczy, jeśli byłam wczoraj niegrzeczną — zaczęła i głos jej zadrgał, jakby się miała rozpłakać. — To taka męka! Całą noc nie spałam.
— A ja spałem doskonale — odpowiedział Łaptiew, nie patrząc na nią — ale to nie znaczy, że mi jest dobrze na świecie. Życie moje złamane, czuję się bardzo nieszczęśliwym i od wczorajszej rozmowy z panią chodzę jak struty. Ale to, co było najstraszniejszem, przeszedłem wczoraj, dzisiaj nie jestem już zmięszany w obecności pani i mogę swobodnie rozmawiać. Kocham panią więcej niż siostrę, niż matkę nieboszczkę... Bez siostry i bez matki mogłem żyć i żyłem, ale życie bez pani, to dla mnie niedorzeczność, nie mogę...
I teraz, jak zwykle, odgadywał jej zamiary. Zrozumiał, że chce prowadzić dalej wczorajszą rozmowę i tylko dlatego prosiła, aby ją odprowadził do domu. Ale co ona może jeszcze dodać do swej odmowy? Co nowego wymyśliła? Widział po wszystkiem: po spojrzeniach, po uśmiechu i nawet po sposobie trzymania głowy, że tak, jak przedtem nie lubi go, że jest dla niej obcym. Cóż ona chce jeszcze powiedzieć?
Doktór Siergiej Borisycz był w domu.
— Witam pana, rad jestem niezmiernie, że pana widzę — rzekł. — Bardzo się cieszę, bardzo.
Dawniej nie bywał tak uprzejmym, domyślił się więc Łaptiew, że doktór wie o jego oświadczeniu i że mu się to nie podobało. Usiedli w salonie, ale pokój ten sprawiał dziwne wrażenie biednem, mieszczańskiem umeblowaniem, złymi obrazami i chociaż były tu krzesła i wielka lampa z abażurem, całość wyglądała jak coś niezamieszkałego, jak obszerna szopa; w tym pokoju mógł się czuć u siebie tylko taki człowiek, jak doktór. Sąsiedni pokój, dwa razy większy, nazywano »salą«; stał tu tylko rząd krzeseł, jakby w sali do tańca.
Nagle, podczas gdy Łaptiew rozmawiał z doktorem o swojej siostrze, zaczęło go męczyć podejrzenie. Czy nie dlatego była Julia Siergiejewna u Niny i przyprowadziła go tutaj, żeby mu oznajmić, iż przyjmuje jego oświadczenie. O, jakie to straszne, jakie to straszne, że w duszy jego mogą się rodzić podobne przypuszczenia. Wyobraził sobie, jak przez wczorajszy wieczór i część nocy ojciec z córką naradzali się, może się kłócili, a nareszcie zgodzili się na to, że Julia postąpiła lekkomyślnie, odmawiając bogatemu człowiekowi. Dźwięczały mu nawet w uszach słowa, które zwykle mówią rodzice w podobnych wypadkach:
— Prawda, nie kochasz go, ale pomyśl, ile mogłabyś robić dobrego.
Doktór szedł do chorych i Łaptiew chciał wyjść z nim razem, ale Julia Siergiejewna odezwała się:
— Niech pan zostanie, proszę pana.
Była zmęczoną, upadła na duchu i wmówiła w siebie, że odmawiać swej ręki człowiekowi porządnemu, dobremu, kochającemu ją, tylko dlatego, że jej się nie podoba, zwłaszcza, jeśli wychodząc za niego ma możność zmiany życia tego niewesołego, monotonnego, próżnego; kiedy młodość przechodzi i niema na widoku nic jaśniejszego, odmawiać w takich warunkach, to szaleństwo, to kaprys i dziwactwo, za które Bóg ją ukarać może.
Ojciec wyszedł. Gdy już kroki ucichły, stanęła nagle przed Łaptiewem i strasznie blada, rzekła stanowczym głosem:
— Długo myślałam wczoraj, Aleksy Teodorowiczu... Przyjmuję pańskie oświadczenie.
Schylił się i pocałował ją w rękę, ona niezgrabnie dotknęła zimnemi ustami jego głowy. Czuł, że w tem miłosnem oświadczeniu niema głównej rzeczy, to jest jej miłości, i chciał krzyknąć, uciec, wyjechać natychmiast do Moskwy, ale stała blizko i wydała mu się tak niezwykle piękną, że porwany szałem, rozważył, że już za późno na rozumowanie, objął ją namiętnie, przycisnął do piersi i mrucząc coś bez związku, mówiąc jej »ty«, pocałował ją w twarz, w szyję, potem w głowę...
Odeszła do okna, bojąc się tych pieszczot, teraz oboje żałowali poprzedniego wyjaśnienia i zmięszani, zapytywali sami siebie:
»Dlaczego się to stało?«
— Gdyby pan wiedział, jaka ja nieszczęśliwa! — rzekła, ściskając ręce.
— Co pani jest? — zapytał, podchodząc do niej i również załamując ręce. — Moja droga, na litość Boską, niech mi pani powie... co pani jest? Tylko prawdę, błagam panią, samą prawdę!
— Niech pan nie zwraca na mnie uwagi — odrzekła, siląc się na uśmiech — obiecuję panu, że będę wierną, oddaną panu żoną... Niech pan przyjdzie dziś wieczorem.
Siedząc później u siostry i czytając powieść, przypominał sobie to wszystko i wstyd mu było, że na jego wielkie, czyste uczucie tak mało odpowiedziano, nie był kochanym, a oświadczenie jego przyjęto dlatego, że bogaty, to znaczy, że uznali w nim to, co on najmniej w sobie cenił. Być może, że Julia, dziewczyna czysta i bogobojna, nie pomyślała nawet o pieniądzach, ale przecież nie kochała go, nie kochała... Więc widocznie ona miała w tem jakieś wyrachowanie. Dom doktora był mu wstrętnym swem mieszczańskiem urządzeniem, doktora samego uważał za nędznego, opasłego sknerę, za jakiegoś operetkowego Gaspara z »Dzwonów Kornewilskich«, nawet imię Julii ordynarnie brzmiało. Wyobraził sobie jak staną do ślubu, obcy sobie zupełnie, bez kropli uczucia z jej strony, jakby wyswatani, a jedyną dla niego pociechą, równie banalną jak i sam ślub, było to, że nie on pierwszy i nie ostatni, że tak żeni się i za mąż wychodzi tysiące osób i że Julia z czasem, gdy go pozna bliżej, może go i pokocha.
— Romeo i Julia! — rzekł, zamykając książkę i roześmiał się. — Nino, ja jestem Romeo. Możesz mi powinszować, oświadczyłem się dziś Julii Bieławin.
Nina Teodorówna myślała na razie, że on żartuje, ale potem, gdy uwierzyła, rozpłakała się. Nie podobała jej się ta wiadomość.
— No cóż, winszuję ci — rzekła. — Ale skądże to tak nagle?
— Nie, to nie nagle; to ciągnie się już od marca, tylko ty nic nie zauważyłaś... Zakochałem się w niej w marcu, a poznałem się z nią tutaj, w twoim pokoju.
— A ja myślałam, że się ożenisz z jaką moskiewką — powiedziała Nina Teodorówna. — Dziewczyny z naszego kółka mają więcej prostoty. Ale najgłówniejsze, Alosza, to, żebyś był szczęśliwy. Grzegorz Mikołajewicz nie lubił mnie i widzisz, jak żyjemy. Prawda, że każda kobieta może cię pokochać dla twej dobroci i rozumu, ale przecież Juleczka, uczenica instytutu i szlachcianka, jej nie wystarczy rozum i dobroć. Ona młoda, a ty, Alosza, jesteś nieładny i już niemłody.
Chcąc złagodzić ostatnie swe słowa, pogłaskała go po twarzy i dodała:
— Ładny nie jesteś, ale jaki dzielny.
Była tak wzburzoną, że aż lekki rumieniec oblał jej twarz i z uniesieniem mówiła o tem, czy nie powinna przeżegnać Aloszę obrazem świętym; przecież jest starszą od niego i zastępuje mu matkę. Starała się więc przekonać zasmuconego brata, że trzeba wyprawić wesele jak się należy, uroczyście i wesoło, żeby ludzie źle nie sądzili.
Odkąd zaczął chodzić do Bieławinów jako narzeczony, po trzy i po cztery razy na dzień, nie miał już czasu zastępywać Saszę i czytać historycznych powieści. Julia przyjmowała go w swoich dwóch pokojach, zdaleka od salonu i od gabinetu ojca: pokoje te bardzo mu się podobały. Były tam ciemne ściany, w kącie wisiały święte obrazy; czuć było dobre perfumy i oliwę do palenia. Mieszkała w oddalonych pokojach, łóżko jej i tualeta zasłonięte były parawanem, drzwi biblioteki były od wewnątrz wybite zieloną firanką, ona sama chodziła po dywanach, tak że zupełnie nie było słychać jej kroków, wywnioskował więc z tego wszystkiego, że ma skryty charakter i lubi ciche, spokojne, zamknięte życie. W domu uważano ją za niedorosłą, nie miała swych własnych pieniędzy i zdarzało się nieraz na spacerze, że mieszała się nagle, nie mając grosza przy duszy. Na ubranie i na książki ojciec dawał jej niewiele, nie więcej, jak sto rubli na rok. Zresztą i doktor sam mało miał pieniędzy, pomimo dobrej praktyki. Co wieczór grał w klubie w karty i stale przegrywał. Przytem kupował domy w towarzystwie wzajemnego kredytu z przelaniem długu i wynajmował je; lokatorzy płacili opieszale, ale pomimo to, on zapewniał wszystkich, że takie kombinacye z domami są bardzo wygodne. Dom, w którym mieszkał z córką, także zastawił i za te pieniądze kupił kawał gruntu, gdzie zaczął już stawiać duży, dwupiętrowy dom, aby go też zastawić.
Łaptiew żył, jak we mgle, miał wrażenie, że to nie on żyje, a ktoś tylko podobny do niego, dużo też robił rzeczy takich, na jakie by się nigdy poprzednio nie zdobył. Trzy razy był z doktorem w klubie, jadł z nim kolacyę i ofiarował mu pieniądze na budowę domów; bywał też u Panaurowa w jego drugiem mieszkaniu. Panaurow zaprosił go kiedyś na obiad, więc poszedł nie namyślając się długo. Przyjęła go trzydziesto pięcioletnia kobieta, wysoka i chuda, z lekką siwizną i czarnemi brwiami, najwidoczniej nie rosyanka. Na twarzy miała białe plamy pudru; uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę tak gwałtownie, że zadzwoniły bransolety na jej białych rękach. Wydało się Łaptiewowi, że uśmiecha się tak dlatego, aby ukryć przed innymi i przed sobą, jak bardzo się czuje nieszczęśliwą. Zobaczył też dwie dziewczynki, pięcio- i trzyletnie, podobne do Saszy. Podczas obiadu podali zupę mleczną, zimną cielęcinę z marchwią i czekoladę, było to słodkie i niesmaczne, ale zato na stole błyszczało złote nakrycie: widelczyki, naczynia z sosem i z pieprzem tureckim; stała niezwykle wspaniała zastawa i złota solniczka.
Niezadługo Łaptiew zdał sobie sprawę do jakiego stopnia jest nieodpowiednie to, że on tu przyszedł. Dama owa była zmięszana, uśmiechała się bezustannie, pokazywała zęby. Panaurow tłomaczył naukowo, co to jest zakochanie się i skąd to pochodzi.
— Mamy tu do czynienia z jednym z objawów elektryczności — mówił po francusku, zwracając się do damy. — W skórze każdego człowieka są mikroskopijne naczynia, które zawierają w sobie prądy. Jeśli spotykasz kogoś, którego prądy są równoległe do twoich, wtedy budzi się miłość.
Gdy Łaptiew wrócił do domu i siostra zapytała go, gdzie tak długo bawił, było mu nieprzyjemnie i nic nie odpowiedział.
Podczas przygotowań do ślubu czuł się w fałszywem położeniu. Miłość jego wzrastała z każdym dniem. Julia była w jego oczach istotą poetyczną i wzniosłą, ale wzajemności jej nie miał, i w rzeczywistości on kupował, a ona się sprzedawała. Niekiedy, zastanowiwszy się nad tem, wpadał w rozpacz i zapytywał się sam siebie, czy nie uciec od tego wszystkiego? Po nocach nie sypiał, myślał o tem, co będzie, gdy spotka w Moskwie tę panią, którą w liście do przyjaciół nazywał »osobą«, i jak ojciec jego i brat zapatrywać się będą na jego małżeństwo i na Julię samą. Bał się, że ojciec przy pierwszem spotkaniu powie Julii coś ordynarnego. Z bratem Teodorem straszne działy się rzeczy w ostatnich czasach. W długich swych listach pisał o tem, jak ważnem jest zdrowie, pisał o wpływie chorób na stan psychiczny, o tem, co to jest religia, ale ani słowa o Moskwie i o interesach. Listy te drażniły Łaptiewa, zdawało mu się, że charakter brata zmienia się na gorsze.
Wesele odbyło się we wrześniu. Ślub był w kościele Piotra i Pawła. Po Mszy św. i tego samego dnia młoda para wyjechała do Moskwy. Kiedy Łaptiew i jego żona w czarnej sukni z trenem, niewyglądająca już na panienkę, lecz na dorosłą kobietę, żegnali się z Niną Teodorówną, twarz chorej skrzywiła się boleśnie, ale z suchych oczów nie wypłynęła ani jedna łza.
— Gdybym umarła, co nie daj Boże, to weźcie do siebie moje dzieci — rzekła.
— O, obiecuję ci! odpowiedziała Julia Siergiejewna, i jej również nerwowo zadrgały usta i powieki.
— Przyjadę do ciebie w październiku — rzekł Łaptiew, rozstrojony — wyzdrowiejesz, moja droga.
Jechali w oddzielnym przedziale. Było im obojgu smutno i nieprzyjemnie. Ona siedziała w kącie, nie zdejmując kapelusza i udawała, że drzemie, a on leżał naprzeciw niej na kanapie i zamęczał się przeróżnemi myślami: o ojcu, o »osobie«, o tem, czy Julii spodoba się jego mieszkanie w Moskwie. I patrząc na żonę, która go nie kochała, myślał ze smutkiem: »czemu się to wszystko stało?«



V.


Łaptiewowie prowadzili w Moskwie hurtowny handel towaru galanteryjnego: frędzli, tasiem, ozdób różnych do sukien i do sprzętów, i t. d. Obrót roczny wynosił około dwóch milionów rubli, jaki zaś był czysty zysk, nikt tego nie wiedział, prócz starego. Synowie i urzędnicy obliczali dochód mniej więcej na trzysta tysięcy i mówili, że byłby o wiele większym, gdyby stary »nie rzucał się«, t. j. gdyby nie dawał na kredyt wszystkim bez różnicy. Przez ostatnich dziesięć lat zebrało się weksli blisko za milion i starszy urzędnik, gdy była o tem mowa, chytrze mrugał oczami i mówił słowa, nie dla wszystkich zrozumiałe.
— Psychologiczny skutek wieku.
Handlowe operacye odbywały się przeważnie w hallach miejskich, w tak zwanym składzie. Wejście do składu było z podwórza, gdzie było zawsze ciemno, czuć było rogoże i stukały kopytami po asfalcie pociągowe konie. Drzwi na pozór bardzo skromne, okute żelazem, prowadziły do pokoju o ścianach zrudziałych z wilgoci, zabazgranych węglem i oświetlonego wązkiem zakratowanem okienkiem, dalej był drugi pokój, większy i czyściejszy, z żelaznym piecem i dwoma stołami, również z zakratowanem oknem: to — kantor, a stąd wązkie kamienne schody prowadziły na drugie piętro, gdzie mieścił się główny lokal. Był to dosyć duży pokój, ale z powodu ciemności, nizkiego sufitu, ciasnoty wobec tylu skrzyń, pak i snujących się ludzi... wydawał się obcemu człowiekowi równie nieokazałym, jak i dwa inne. Na górze, jak również i w kantorze towar leżał na półkach, w paczkach i w tekturowych pudełkach, w rozłożeniu jego nie było ani porządku, ani estetyki, i gdyby tu i owdzie z papierowych zwitków nie wyglądały przez dziury to nici ponsowe, to kutasiki, to kawałek frędzli, nie możnaby na razie domyśleć się, czem właściwie tutaj handlują. I patrząc na te różnorodne pogniecione papierowe pudła i paczki, trudno było uwierzyć, że na takich głupstwach zarabiają miliony i że tutaj w składzie jest codziennie zajętych pięćdziesiąt osób, nie licząc kupujących.
Gdy nazajutrz po przybyciu do Moskwy, Łaptiew poszedł do składu, robotnicy pakujący towar, tak mocno stukali po skrzyniach, iż w pierwszym pokoju i w składzie nikt nie usłyszał, że on wszedł; po schodach szedł znajomy listonosz z paczką listów w ręku, ale i on go nie zauważył. Pierwszą osobą, którą spotkał na górze, był brat jego, Teodor, podobny do niego do tego stopnia, że brali ich wszyscy za bliźniaków. To podobieństwo przypominało Łaptiewowi jego własną powierzchowność, i teraz też, widząc przed sobą człowieka niewielkiego wzrostu, z wypiekami na twarzy, z rzadkimi włosami na głowie, człowieka nieinteresującego i na pozór mało inteligentnego, zapytał sam siebie: »Czy i ja tak wyglądam?«
— Jakże się cieszę, że cię tu widzę! — zawołał Teodor, całując brata i ściskając mocno jego rękę. — Z niecierpliwością codziennie wyczekiwałem ciebie, mój drogi. Zamęczała mnie tu ciekawość, odkąd napisałeś, że się żenisz i stęskniłem się już za tobą, bracie. Pomyśl tylko, pół roku nie widzieliśmy się. No, cóż? Jakże? Źle z Niną? Bardzo?
— Bardzo źle.
— Wola Boska — westchnął Teodor. — No, a żona twoja? Piękna? Ja ją już kocham, przecież będzie moją siostrą. Będziemy ją obaj psuli.
W tej samej chwili Łaptiew zobaczył dobrze mu znane, szerokie, nieco pochylone plecy swego ojca, Teodora Stepanycza. Stary siedział przy kantorku na taburecie i rozmawiał z kupującymi.
— Ojcze, Bóg zesłał nam radość wielką! — krzyknął Teodor. — Brat przyjechał!
Teodor Stepanycz był wysokiego wzrostu i silnej budowy, tak że pomimo ośmdziesięciu lat i wielu zmarszczek na twarzy, robił wrażenie człowieka zdrowego i silnego. Mówił ciężkim, nizkim głosem, który z jego szerokich piersi wychodził, jak z beczki. Golił brodę, nosił żołnierskie, strzyżone wąsy i palił cygara. Zawsze mu było gorąco, to też tak w składzie, jak w domu, we wszystkich porach roku nosił obszerne ubranie z żaglowego płótna. Niedawno zdejmowali mu kataraktę, źle widział i nie zajmował się już interesami lecz tylko rozmawiał i pił herbatę z konfiturami.
Łaptiew schylił się i pocałował go w rękę, a potem w usta.
— Dawno nie widzieliśmy się, łaskawy panie — rzekł stary. — Dawno: Cóż, chcesz, abym ci powinszował ślubu zawartego? No, niech będzie, winszuję ci.
I podał usta do pocałunku. Łaptiew schylił się i pocałował.
— Cóż, czy przywiozłeś swoją panię? — zapytał stary i nie czekając na odpowiedź, rzekł, zwracając się do jednego z klientów: — Niniejszym oznajmiam ojcu, że żenię się z taką to, a taką panną. Tak. Ale, żeby ojca poprosić o radę i błogosławieństwo, tego nie potrzeba. Oni teraz podług swego rozumu. Kiedy ja się żeniłem, miałem przeszło czterdzieści lat, a u nóg ojca się tarzałem, prosząc o radę. Teraz już nie tak!
Stary ucieszył się synem, ale uważał za niestosowne objawić mu swoją radość. Głos jego, sposób mówienia i »pani« wywołały u Łaptiewa ów dziwny nastrój, w jaki przeważnie wpadał, będąc w składzie. Tutaj każdy drobiazg, przypominał mu, jak go w przeszłości bili i trzymali na chudej paszy; wiedział, że chłopców i teraz biją i do krwi rozbijają im nosy i że, jak ci chłopcy dorosną, to i oni bić będą. I gdy pięć minut przebył w składzie, wydało mu się, że lada chwila ktoś mu nawymyśla lub uderzy go w nos.
Teodor poklepał swego klienta po ramieniu i rzekł do brata:
— Patrz, Alosza, oto nasz tambowski dobrodziej, Grzegorz Tymofieicz. Może służyć za przykład dla współczesnej młodzieży: na szósty krzyżyk mu idzie, a dzieci przy piersi ma.
Urzędnicy roześmiali się, a klient, chudy staruszek, o bladej twarzy, również się roześmiał.
— Natura o działaniu nadzwyczajnem — zauważył starszy urzędnik, stojący za kantorkiem. — Dokąd weszło, stamtąd też wyjdzie.
Starszy urzędnik, wysoki pięćdziesięcioletni mężczyzna, z czarną brodą, w okularach i z ołówkiem zatkniętym za ucho, wyrażał się zwykle niejasno, luźnemi uwagami, a w chytrym uśmiechu znać było przekonanie, ze w słowach jego kryje się głębsza znaczenie. Utrudniał zrozumienie swej mowy, wtrącając wyrazy wyczytane gdzieś w książkach, które też na swój sposób tłumaczył, zresztą wogóle i dużo słów zwykłych używał w niewłaściwem znaczeniu. Naprzykład, wyraz »oprócz«. Kiedy wyrażał kategorycznie jakąś myśl i nie chciał, żeby mu przeczyli, wtedy wyciągał prawą rękę i mówił:
— Oprócz!
Co było nadzwyczajnem, to że go doskonale rozumieli inni urzędnicy i klienci. Nazywał się Jan Wasilycz Poczutkin, rodem był z Kaszyry. Teraz, winszując Łaptiewowi, wyraził się w następujący sposób:
— Masz pan zasługę męstwa, bo serce kobiece, to Szamil.
Drugą ważną osobą w składzie był urzędnik Makiejczew, tęgi, barczysty blondyn, zupełnie łysy i z faworytami. Podszedł do Łaptiewa i powitał go z uszanowaniem, półgłosem:
— Mam zaszczyt... Bóg wysłuchał modlitwy ojca pańskiego. Chwała Bogu.
Po nim zbliżyli się inni urzędnicy, winszując Łaptiewowi zawartego małżeństwa. Wszyscy byli ubrani modnie, wyglądali, jak ludzie porządni i dobrze wychowani.
Łaptiewowi prędko się to wszystko znudziło i chętnie byłby poszedł do domu, ale jakoś nie wypadało. Chociaż dla przyzwoitości musiał posiedzieć w składzie ze dwie godziny. Odszedł na bok i zaczął wypytywać Makiejczewa, czy szczęśliwie przeszło lato i czy niema czego nowego, a ten odpowiadał mu z szacunkiem, nie patrząc na niego. Chłopiec, krótko ostrzyżony, w szarej bluzie podał Łaptiewowi szklankę herbaty bez spodka; chwilę potem, inny chłopak, przechodzący obok, potknął się o skrzynię i o mało nie upadł, wtedy barczysty Makiejczew zrobił srogą minę i krzyknął:
— Chodź na nogach!
Urzędnicy cieszyli się, że się młody gospodarz ożenił i że nakoniec przyjechał; patrzyli na niego uprzejmie i z ciekawością i każdy z nich, przechodząc obok niego, uważał za swój obowiązek powiedzieć mu coś miłego. Ale Łaptiew był przekonanym, że w tem wszystkiem niema szczerości i że mu pochlebiają; dlatego, że go się boją. Nie mógł zapomnieć, jak przed piętnastu laty jeden z urzędników zwaryował, wybiegł na ulicę w samej bieliźnie, boso i grożąc pięścią oknom gospodarza, krzyczał, że go zamęczyli; długo potem wyśmiewali się z biedaka, gdy wyzdrowiał, i przypominali mu, jak wymyślał na gospodarzy i mówił: »plantatorzy«, zamiast »eksploatorzy«. Wogóle źle było służbie u Łaptiewów i oddawna już o tem między sobą mówili. Najgorszem było to, że stary Teodor Stepanycz trzymał się w stosunkach z nimi jakiejś azyatyckiej polityki. I tak, nikt nie wiedział jaką pensyę pobierali rocznie ulubieńcy jego Poczatkin i Makiejczew; mieli razem z gratyfikacyą po trzy tysiące, nie więcej, ale on udawał, że im daje po siedem tysięcy; gratyfikacyę dostawali wszyscy urzędnicy, ale skrycie, tak że ten, który dostawał mało, musiał dla miłości własnej chociaż mówić, że dostał dużo; nigdy żaden chłopak nie wiedział, kiedy z niego zrobią urzędnika; żaden służący nie wiedział czy pan jest z niego zadowolonym, czy też nie. Niczego się nie zabraniało wprost urzędnikom, to też nie wiedzieli, co im właściwie wolno, a co nie. Nie bronili im się żenić, ale oni się nie żenili, bojąc się, że swem małżeństwem nie dogodzą gospodarzowi i stracą miejsca. Wolno im było mieć znajomych i bywać u nich, ale już o godzinie dziewiątej wieczór zamykali bramę, a co rano gospodarz podejrzliwie przyglądał się służącym i badał, czy od którego z nich nie czuć wódki.
»A no, no, zbliż się, chuchnij!«
W każde święto zmuszeni byli chodzić na ranną Mszę św. i ustawiali się w kościele w ten sposób, żeby ich mógł gospodarz widzieć. Postów surowo przestrzegano. W uroczyste dni, naprzykład, w imieniny gospodarza, lub którego z członków jego rodziny, urzędnicy musieli ofiarować słodki pierog od Fleja, lub też album. Mieszkali na niższem piętrze domu na Piatnickiej i w oficynie, mieścili się po trzech i po czterech w jednym pokoju, obiad jedli z jednej ogólnej miski, chociaż przed każdym z nich leżał talerz. Jeśli który z gospodarzy wchodził do nich podczas obiadu, wszyscy wstawali.
Łaptiew wiedział, że z pomiędzy nich, jedni tylko zepsuci wychowaniem starego, mogli go na seryo uważać za dobrodzieja, inni widzieli w nim wroga i »plantatora«. Teraz po półrocznej nieobecności nie znalazł zmiany na lepsze; było nawet coś nowego, z czego nic dobrego wyniknąć nie mogło. Brat Teodor, dawniej cichy, zamyślony i niezwykle delikatny, teraz robił wrażenie bardzo zajętego, gdy z ołówkiem za uchem, biegał po składzie, klepał klientów po ramieniu i wołał do urzędników: »Przyjaciele«. Widocznie grał tu jakąś rolę, ale w tej nowej roli Aleksy nie poznawał go.
Głos starego huczał bezustannie. Nie mając nic do roboty, pouczał klientów, jak trzeba żyć i jak prowadzić interesa, przytem wciąż stawiał siebie za przykład. Chełpliwość tę i ton ten Łaptiew słyszał i przed dziesięciu i przed piętnastu laty. Stary ubóstwiał samego siebie; z jego słów wynikało zawsze, że on uszczęśliwiał nieboszczkę żonę i jej całą rodzinę, dzieci wynagrodził, urzędników obsypał dobrodziejstwami, do tego stopnia zobowiązał całą ulicę i wszystkich swych znajomych, że przez całą wieczność modlić się za niego będą, wszystko, co robił, było dobre; a jeśli źle idą ludziom interesa, to dlatego, że jego nie prosili o radę; bez jego rady nic nikomu udać się nie może.
W kościele stawał zawsze przed wszystkimi i robił księżom uwagi, gdy w nieodpowiedni podług niego sposób odprawiali nabożeństwo; uważał, że to się podoba Bogu, ponieważ go Bóg miłuje.
O godzinie drugiej wszyscy byli zajęci w składzie, prócz starego, który nie przestawał mówić. Łaptiew, nie chcąc stać bezczynnie, wziął od jednej z robotnic haft ozdobny i sprzedał go; potem wysłuchał żądania klienta, kupca z Wołogdy, i kazał urzędnikowi się nim zająć.
— T. W. A! — dawało się słyszeć ze wszystkich stron (w składzie oznaczali literami ceny i numera towarów). — R. V. T!
Łaptiew, wychodząc ze składu, pożegnał się tylko z Teodorem.
— Przyjadę jutro z żoną na Piatnicką — rzekł — ale uprzedzam, jeśli ojciec powie jej choć jedno ordynarne słowo, ani minuty z wami nie zostanę.
— Ach, ty zawsze taki sam — westchnął Teodor. — Ożeniłeś się, a nie zmieniłeś. Trzeba, bracie, pobłażać staremu. Zatem jutro o godzinie jedenastej. Będziemy czekali z niecierpliwością. Przyjedź wprost ze Mszy świętej.
— Ja nie chodzę na Mszę.
— No, to wszystko jedno. Główna rzecz, żebyście nie byli później, jak o jedenastej, żebyśmy zdążyli i pomodlić się i razem zjeść śniadanie. Kłaniaj się siostrze i ucałuj odemnie rączkę. Mam przeczucie, że ją pokocham — dodał Teodor szczerze. — Zazdroszczę ci, bracie! — zawołał, kiedy Aleksy już schodził.
»I dlaczego on wciąż się zachowuje tak nieśmiało, jakby był goły?« — myślał Łaptiew, idąc ulicą Nikolską i starając się zrozumieć zmianę, jaka zaszła w Teodorze. — Język ma jakiś nowy: bracie, drogi bracie, Bóg miłościwy przysłał, pomodlimy się — zupełnie, jak Judasz Szczedryna.


VI.


Nazajutrz, w niedzielę, o godzinie jedenastej, jechał z żoną po Piatnickiej, w lekkim powoziku, zaprzęgniętym w jednego konia. Bał się jakiego wybryku ze strony Teodora Stepanycza i zawczasu było mu nieprzyjemnie. Po dwóch nocach spędzonych w domu męża, Julia Siergiejewna uważała swoje małżeństwo za wielki błąd, za nieszczęście, którego by nie zniosła, gdyby miała mieszkać gdzieindziej, jak w Moskwie. Moskwa bawiła ją, ulice, domy i kościoły podobały jej się bardzo i gdyby można było jeździć w tych wspaniałych saniach, tymi pięknymi końmi, jeździć cały dzień od rana do wieczora i podczas prędkiej jazdy oddychać chłodnem, jesiennem powietrzem, to, coprawda, nie czułaby się tak nieszczęśliwą.
Przed białym, niedawno otynkowanym, dwupiętrowym domem, stangret zatrzymał konia i skręcił na prawo. Tu już oczekiwali. Przy bramie stał stróż w nowym kaftanie, w wysokich butach i w kaloszach, i dwóch stójkowych: cała przestrzeń od środka ulicy do bramy i potem przez podwórze do ganku posypana była świeżym piaskiem. Stróż zdjął czapkę, stójkowi salutowali. Na ganek wyszedł Teodor Teodorycz z poważnym wyrazem twarzy.
— Cieszę się, że się poznamy, siostrzyczko — rzekł, całując Julię w rękę.
— Witajże!
Teodor podał jej rękę i przeprowadził ją przez schody i przez korytarz wśród tłumu kobiet i mężczyzn. W przedpokoju także było ciasno i czuć było kadzidło.
— Przedstawię panią zaraz ojcu naszemu — szepnął Teodor podczas grobowej ciszy. — Czcigodny staruszek, pater familias.
W wielkiej sali, dokoła stołu, przygotowanego do nabożeństwa, stali, oczekując widocznie, Teodor Stepanycz, ksiądz w fioletowej czapce i dyakon. Stary podał Julii rękę, nie mówiąc ani słowa. Wszyscy milczeli. Julia zmieszała się.
Ksiądz z dyakonem zaczęli przywdziewać ornaty. Przynieśli kadzielnicę, z której sypały się iskry i szedł zapach kadzidła i węgli. Zapalili świece. Urzędnicy weszli do sali na palcach i stanęli w dwóch rzędach pod ścianą. Cicho było zupełnie, nikt nawet nie zakaszlał.
— Błogosław, Władco — zaczął dyakon.
Odprawiali nabożeństwo uroczyście, nic nie opuszczając i odczytali dwa śpiewy kościelne: do Jezusa Najsłodszego i Przenajświętszej Bogarodzicy. Śpiewacy śpiewali bardzo długo. Łaptiew zauważył, jak przed chwilą zmieszaną była jego żona; podczas gdy czytali śpiewy kościelne i śpiewacy zawodzili na różne tony trzykrotne: »Panie, zmiłuj się«, z niepokojem oczekiwał kiedy się stary obejrzy i zrobi jakąkolwiek uwagę, w rodzaju »nie umiecie się żegnać«; zły był; poco ten tłum, poco ta cała ceremonia z popami i ze śpiewakami. To zupełnie po kupiecku. Ale kiedy ona razem ze starym poddała głowę pod Ewangelię, a potem kilkakrotnie przyklęknęła, zrozumiał, że jej się to wszystko podoba i uspokoił się.
Przy końcu nabożeństwa, podczas modlitw za cesarza, ksiądz dał krzyż do pocałowania staremu i Aleksemu, ale kiedy podeszła Julia Siergiejewna, krzyż zakrył ręką i dał znak, że chce mówić. Kiwnęli śpiewakom, żeby przestali śpiewać.
— Prorok Samuel — zaczął ksiądz — przyszedł do Betleem z rozkazu Pana, a tu starsi miasta pytali go z drżeniem: »Czy pokojem jest wejście twoje, o przezorny?« I rzekł prorok: »Pokojem, bo od Pana przyszedłem, świętujcie i weselcie się dzisiaj ze mną.« Tak i my, sługo Boska, Julio, zapytujemy ciebie, czy pokój wnosisz do domu tego?...
Julia zaczerwieniła się ze wzruszenia. Skończywszy mówić, ksiądz dał jej ucałować krzyż i powiedział innym już głosem:
— Teraz Teodora Teodorycza trzeba ożenić. Już czas najwyższy.
Śpiewacy znów zaśpiewali, lud poruszył się i zrobiło się głośno. Rozrzewniony starzec, z oczami pełnemi łez, pocałował trzykrotnie Julię i powiedział:
— To wasz dom. Mnie staremu już nic nie potrzeba.
Urzędnicy witali się i mówili coś, ale śpiewacy, tak głośno śpiewali, że nic nie było można usłyszeć. Podali śniadanie z szampanem. Ona siedziała obok starego, który jej tłómaczył, że niedobrze jest mieszkać oddzielnie, trzeba mieszkać razem, w jednym domu, a rozłączenia i niezgody prowadzą do zguby.
— Ja się dorabiałem a dzieci pieniądze wydają — mówił. — Teraz, mieszkajcie ze mną w jednym domu i dorabiajcie się. Mnie, staremu, czas odpocząć.
Przed oczami Julii migał się ciągle Teodor, bardzo podobny do jej męża, ale bardziej ruchliwy i mniej śmiały: kręcił się dokoła i często całował ją w rękę.
— My siostrzyczko, jesteśmy prostymi ludźmi — mówił, podczas gdy czerwone plamy występowały mu na twarzy. — Żyjemy zwyczajnie po rosyjsku, po chrześcijańsku, siostrzyczko.
Kiedy wracali do domu, Łaptiew, zadowolony, że wszystko się tak wybornie odbyło, przeszło nawet jego oczekiwania i nic nadzwyczajnego nie zaszło, mówił do żony uradowany:
— Dziwisz się, że człowiek tak silny i dobrze zbudowany, jak mój ojciec, może mieć dzieci tak małego wzrostu i tak słabych piersi, jak ja i Teodor. Tak, ale to takie zrozumiałe. Ojciec ożenił się z moją matką, mając czterdzieści pięć lat, podczas gdy ona miała tylko siedemnaście. Bladła i drżała w jego obecności. Nina urodziła się pierwsza, matka była jeszcze stosunkowo zdrowa, dlatego też i ona wzrosła silniejsza od nas; ja zaś i Teodor przyszliśmy na świat, kiedy matka była zmęczona bezustannym strachem. Pamiętam, kiedy ojciec zaczął mnie uczyć, albo, właściwie mówiąc, bić, nie miałem jeszcze pięciu lat. Siekł mnie rózgami, targał za uszy, bił po głowie i ja, budząc się rano, myślałem przedewszystkiem: czy też będą mnie dzisiaj bili? Bawić się i figlować nie było wolno mnie i Teodorowi: musieliśmy chodzić na jutrznię i na pierwszą mszę, całować popów i zakonników w rękę; a w domu czytać śpiewy kościelne. Ty jesteś religijna i lubisz to wszystko, a ja boję się religii, i kiedy przechodzę koło kościoła, przypomina mi się moje dzieciństwo. Kiedy miałem lat osiem, wzięli mnie już do składu: pracowałem jak prosty chłopak i to było bardzo niezdrowe, bili mnie tam prawie codziennie. Potem, gdy mnie oddali do gimnazyum, uczyłem się do obiadu, a od obiadu do wieczora musiałem siedzieć w tym składzie i tak do dwudziestu dwóch lat, dopóki nie zaznajomiłem się w uniwersytecie z Jarcewem, który mnie namówił, abym uciekł z domu ojca. Ten Jarcew zrobił mi dużo dobrego. Wiesz co — rzekł Łaptiew i roześmiał się z zadowoleniem: — pojedźmy zaraz do Jarcewa. To najszlachetniejszy z ludzi. Jaki on będzie wzruszony!


VII.


W pewną sobotę listopadową dyrygował na koncercie symfonicznym Antoni Rubinsztein. Było bardzo ciasno i gorąco. Łaptiew stał za kolumnami, a jego żona z Kostią Koczewym siedziała w trzecim rzędzie. Na początku antraktu przeszła koło niego zupełnie niespodzianie »osoba«, Polina Mikołajewna Razsudina. Często po ślubie myślał o możliwem z nią spotkaniu. Gdy teraz spojrzała na niego otwarcie i prosto, przypomniał sobie, że dotychczas nie zdobył się na rozmowę z nią, ani też nie napisał po przyjacielsku choćby kilku wierszy, jakby się przed nią ukrywał; wstyd mu było i zaczerwienił się. Gwałtownym ruchem podała mu rękę i zapytała:
— Czy widziałeś Jarcewa?
I nie czekając na odpowiedź, poszła dalej, jakby ją kto popychał z tyłu.
Była bardzo chuda i nieładna, z długim nosem i twarzą zmęczoną, wyglądała, jakby potrzebowała nie wiem jakich usiłowań, aby nie upaść i mieć otwarte oczy. Miała prześliczne, ciemne oczy i mądry, dobry, prawy wyraz twarzy, ale ruchy kanciaste, ostre. Rozmawiać z nią nie było łatwo, bo nie umiała ani słuchać, ani mówić spokojnie. Kochać ją było też ciężko. Nieraz, gdy była sama z Łaptiewem, śmiała się długo, zakrywszy twarz rękami i zapewniała, że miłość nie przedstawia dla niej głównej rzeczy w życiu, była nienaturalna, jak siedemnastoletnia dziewczynka, i chcąc ją pocałować, trzeba było zgasić wszystkie świece. Miała już lat trzydzieści. Wyszła za mąż za nauczyciela, ale dawno już z nim nie żyła. Zarabiała na życie lekcyami muzyki i brała udział w kwartetach.
Podczas Dziewiątej Symfonii przeszła znów koło Łaptiewa, jakby niespodzianie, ale tłum mężczyzn, pod kolumnami stojący, nie puścił jej dalej i zatrzymała się. Miała na sobie tę samą aksamitną bluzkę, którą nosiła na koncertach w zeszłym roku i przed dwoma laty. Rękawiczki miała świeże i nowy wachlarz, ale tani. Lubiła się ubrać, ale nie umiała, i żal jej było na ten cel pieniędzy, ubierała się też brzydko i nieporządnie, a gdy na ulicy, stawiając wielkie kroki, spieszyła się na lekcye, można ją było wziąć za młodego chłopca.
Publiczność przyklaskiwała i wołała bis.
— Spodziewam się, że pan spędzi ze mną dzisiejszy wieczór — rzekła Polina Mikołajewna, podchodząc do Łaptiewa i patrząc na niego surowo. — Pojedziemy stąd napić się herbaty.
— Słyszysz pan? Żądam tego. Pan mi dużo zawdzięcza i moralnie niema pan prawa odmówić mi takiego głupstwa.
— Dobrze, pojedziemy — zgodził się Łaptiew.
Po symfonii rozpoczęły się wywoływania bez końca. Publiczność wstawała z miejsc i wychodziła niezwykle wolno, a Łaptiew nie mógł odjechać, nie powiedziawszy nic żonie. Trzeba było stać przed drzwiami i czekać.
— Okrutnie chcę herbaty — skarżyła się Razsudina. — Dusza moja wre.
— Można się i tutaj napić — odpowiedział Łaptiew. — Chodźmy do bufetu.
— Nie mam pieniędzy na wyrzucanie w bufecie. Nie jestem kupcową.
Podał jej rękę, odmówiła, wypowiedziawszy długie, męczące zdanie, które już nieraz od niej słyszał, a mianowicie, że nie zalicza się do słabej płci pięknej i nie potrzebuje usług mężczyzn.
Rozmawiając z nim, przyglądała się publiczności i często witała się ze znajomemi: były to jej towarzyszki z kursów i z konserwatoryum, jej uczniowie i uczenice. Ściskała ich ręce mocno i gwałtownie, jak gdyby im coś wydzierała. Nagle, zaczęła poruszać ramionami, jak w gorączce, drżeć i nakoniec, powiedziała cicho, patrząc z przestrachem na Łaptiewa:
— Z kim się ożeniłeś? Gdzieżeś miał oczy obłąkany człowieku? Cóżeś znalazł w tej głupiej dziewczynie? Przecież ja cię kochałam za twój rozum, za twoją duszę, a tej lali porcelanowej potrzebne są tylko twoje pieniądze!
— Zostawmy to, Polino — rzekł błagalnym głosem. — Wszystko to, co mi powiedzieć możesz z powodu mego małżeństwa, ja już sobie nieraz sam mówiłem... Nie dodawaj mi niepotrzebnego bolu.
Julia Siergiejewna zbliżała się w czarnej sukni i z wielką brylantową broszą, którą jej teść przysłał po nabożeństwie; za nią szła jej świta: Koczew, dwóch znajomych lekarzy i tęgi młodzieniec w studenckiem ubraniu, Kisz.
— Pojedź z Kostyą — rzekł Łaptiew do żony. — Ja niedługo wrócę.
Julia kiwnęła głową i poszła dalej. Polina Mikołajewna przeprowadziła ją wzrokiem, drżąc całem ciałem i kurcząc się nerwowo; spojrzenia jej pełno były wstrętu, nienawiści i bolu.
Łaptiew bał się jechać do niej, przewidując nieprzyjemne wyjaśnienia, cierpkie wymówki i łzy, zaproponował zatem pójście do restauracyi, ale ona odpowiedziała:
— Nie, nie, pójdziemy do mnie. Jak pan śmie mówić mi o restauracyi?
Nie lubiła bywać w restauracyach, uważała że powietrze tam jest zatrute dymem i oddechem mężczyzn. Zapatrywała się na wszystkich nieznajomych mężczyzn z dziwnem uprzedzeniem; znajdowała, że to są rozpustnicy, gotowi rzucić się na nią w każdej chwili. Prócz tego, muzyka restauracyjna przyprawiała ją o straszny ból głowy.
Wyszedłszy z Klubu Szlacheckiego, wynajęli doróżkę i kazali się zawieźć na ulicę Sawiełowską, gdzie mieszkała Razsudina. Przez całą drogę Łaptiew myślał o niej. Rzeczywiście dużo jej zawdzięczał. Poznał ją u przyjaciela swego, Jarcewa, któremu wykładała teoryę muzyki. Pokochała go zupełnie bezinteresownie i odkąd go poznała, nie przestała dawać lekcyi i pracować jak i przedtem do wycieńczenia sił. Dzięki niej, zaczął rozumieć i lubić muzykę, która była dla niego dawniej najzupełniej obojętną.
— Pół królestwa za szklankę herbaty! — rzekła głucho, zakrywając usta mufką, żeby się nie przeziębić. — Byłam dziś na pięciu lekcyach, niech ich dyabli wezmą! Uczniowie tacy tępi, takie tłuki, mało nie padłam ze złości. I nawet nie wiem, kiedy się ta katorga skończy. Zmęczona jestem. Jak tylko uzbieram trzysta rubli, rzucę wszystko i pojadę na Krym. Położę się na brzegu i będę połykała tlen. Jak ja lubię morze, ach, jak ja lubię morze!
— Nigdzie pani nie pojedzie — rzekł Łaptiew. — Po pierwsze, nic pani nie uzbiera, a podrugie, jest pani skąpa. Niech się pani nie gniewa, że ja znów swoje powtórzę: czy mniej jest poniżającem zebranie po groszu tych trzystu rubli od próżniaków, którzy nie mając nic innego do roboty, uczą się muzyki, niż pożyczyć je od przyjaciół?
— Nie mam przyjaciół! — rzekła rozdrażniona. — I proszę nie gadać głupstw. Klasa pracująca, do której należę, ma jeden przywilej: świadomość swojej uczciwości, prawo do niezaciągania długów od kupców. Nie, nie kupisz mnie pan! Ja nie Juleczka!
Łaptiew nie zapłacił dorożkarzowi, wiedząc, że to wywołałoby cały potok słów, nieraz już przedtem słyszanych. Zapłaciła sama.
Odnajmowała maleńki pokoik z meblami i z życiem w mieszkaniu jakiejś pani. Jej wielki bekkerowski fortepian stał tymczasem u Jarcewa na Wielkiej Nikitskiej i codziennie chodziła tam grać. W pokoju jej były krzesła, okryte pokrowcami, łóżko z letnią, białą kołdrą, i kwiaty, na ścianach wisiały oleodruki i nie było nic takiego, co by mówiło, że tu mieszka kobieta, była kursistka. Nie było ani toalety, ani książek, ani nawet biurka. Znać było, że idzie spać, skoro tylko wraca do domu i wstając rano, natychmiast wychodzi z domu.
Kucharka przyniosła samowar. Polina Mikołajewna zaparzyła herbatę i drżąc jeszcze ciągle — w pokoju było zimno — zaczęła wymyślać na śpiewaków, którzy wystąpili w Dziewiątej Symfonii. Oczy zamykały jej się ze zmęczenia. Wypiła jedną szklankę herbaty, potem drugą i trzecią.
— A więc się pan ożenił — rzekła. — Ale nie bój się pan, potrafię wyrwać pana ze swego serca. Przykro mi tylko, że z pana takie same śmiecie, jak i z innych, że panu w kobiecie podoba się nie rozum, nie umysł, a ciało, piękność, młodość... Młodość! — powtórzyła, jakby przedrzeźniając kogoś i roześmiała się. — Młodość! Potrzeba panu czystości, Reinheit! Reinheit! — roześmiała się, oparta o poręcz krzesła — Reinheit!
Gdy się przestała śmiać, oczy miała zapłakane.
— Czy pan szczęśliwy? — zapytała.
— Nie.
— Kocha pana?
— Nie.
Łaptiew, wzburzony, czując się nieszczęśliwym, zaczął chodzić po pokoju.
— Nie — powtórzył. — Jeśli chcesz wiedzieć, Polino, jestem bardzo nieszczęśliwy. Cóż robić? Zrobiłem głupstwo, na które niema rady. Trzeba się filozoficznie na to zapatrywać. Ona wyszła za mnie bez miłości, głupio, być może z wyrachowania, ale nie zastanawiając się, i teraz poznaje naturalnie swój błąd i cierpi. Widzę to. W nocy śpimy, ale w ciągu dnia boi się zostać sama ze mną choćby przez pięć minut; szuka rozrywek, towarzystwa. Wstydzi się być ze mną.
— Ale pieniądze bierze jednak od pana?
— Głupstwo, Polino! — krzyknął Łaptiew. — Bierze odemnie pieniądze, bo jej jest zupełnie wszystko jedno, czy one są u mnie, czy nie. To uczciwa, czysta kobieta. Wyszła za mnie poprostu po to, aby odejść od ojca, ot i wszystko.
— A czy jesteś pan pewien, że wyszłaby za pana, gdybyś nie był bogatym? — zapytała Razsudina.
— Niczego nie jestem pewien — rzekł smutnie Łaptiew. — Niczego. Nic nie rozumiem. Na miłość Boską, Polino, nie mówmy już o tem.
— Kochasz ją pan?
— Szalenie.
Nastąpiło milczenie. Piła czwartą szklankę, a on chodził i myślał o tem, że żona spożywa teraz w klubie lekarskim kolacyę.
— Ale czyż można kochać, nie wiedząc zaco? — zapytała Razsudina, wzruszając z ironią ramionami. — Nie, w panu przemawia namiętność życiowa! Jesteś pan pijany! Jesteś pan zatruty tem pięknem ciałem, tą Reinheit! Wynoś się pan odemnie, brudny pan jesteś! Idź pan do niej.
Machnęła przed nim ręką, potem wzięła jego czapkę i cisnęła w niego. On, milcząc, włożył palto i wyszedł, ale wybiegła za nim do przedpokoju, uczepiła się konwulsyjnie jego ramienia i głośno zapłakała.
— Przestań, Polino, dosyć! — mówił, nie mogąc w żaden sposób wyrwać się jej. — Uspokój się, proszę cię!
Zamknęła oczy, zbladła i długi jej nos stał się nieprzyjemnie woskowego koloru, jak u trupa, a Łaptiew nie mógł jeszcze ciągle się oswobodzić. Zemdlała. Podniósł ją ostrożnie, położył ją na łóżku i przesiedział przy niej dziesięć minut, dopóki nie przyszła do siebie. Ręce miała zimne, puls słaby, nierówny.
— Idź pan do domu — rzekła, otwierając oczy. — Idź pan, bo się znów rozbeczę. Trzeba się wziąć w karby.
Wyszedłszy od niej, nie udał się do klubu lekarskiego, gdzie czekało na niego całe towarzystwo, lecz do domu. Idąc, zapytywał sam siebie, dlaczego nie założył rodziny z tą kobietą, która go kocha i w rzeczywistości byłaby mu oddaną żoną i przyjaciółką. To była jedyna istota ludzka, przywiązana do niego, i czyż nie było jego zadaniem dać szczęście, opiekę i spokój tej mądrej, dumnej i zamęczonej pracą istocie? Czyż jemu do twarzy, zapytywał sam siebie, z temi pretensyami do urody, do młodości, nawet do szczęścia, którego mieć nie może i które od trzech miesięcy czy to za karę, czy dla śmiechu, utrzymuje go w ponurem, przygnębionem usposobieniu? Miodowy miesiąc już przeszedł, a on, wstyd się przyznać, nie zna jeszcze swojej żony. Do przyjaciółek i do ojca pisze długie listy na pięciu arkuszach i ma o czem pisać, a z nim mówi tylko o pogodzie i o tem, że czas już jeść obiad, lub kolacyę. Kiedy ona idąc spać, modli się długo, całuje swoje krzyżyki i medaliki, on, patrząc na nią, myśli z nienawiścią: »Modli się, ale o co?« W myślach swych znieważał i ją i siebie, mówiąc, że biorąc ją w objęcia, bierze to, zaco płaci, ale to było straszne; jeszcze gdyby to była zdrowa, śmiała, grzeszna kobieta, ale przecież to młodość, religijność, powolność, niewinne, czyste oczy... Gdy była jego narzeczoną, religijność jej wzruszała go, teraz zaś, te konwencyonalne, określone spojrzenia i przekonania wydawały mu się zasłoną, z poza której nie widać prawdy. Wszystko stało się męczącem w jego życiu rodzinnem. Kiedy żona, siedząc obok niego w teatrze, wzdychała, lub serdecznie się śmiała, przykro mu było, że ona sama używa wrażeń i nie chce z nim dzielić swego zachwytu. I dziwna rzecz, zaprzyjaźniła się ze wszystkimi jego przyjaciółmi i wszyscy ją doskonale znali, a on nic o niej nie wiedział, tęsknił i skrycie zazdrościł.
Wróciwszy do domu, Łaptiew włożył szlafrok i pantofle i usiadł w swoim gabinecie, czytając jakąś powieść. Żony w domu nie było, ale nie upłynęło pół godziny, kiedy się rozległ dzwonek w przedpokoju i dały się słyszeć kroki Piotra, który biegł drzwi otworzyć. Była to Julia. Weszła do gabinetu w futrze, z twarzą zaczerwienioną od mrozu.
— Na Piesznie straszny pożar — rzekła Julia bardzo zdyszana. — Ogromna łuna. Pojadę tam z Konstantym Iwanyczem.
— Z Bogiem!
Widok zdrowia, świeżości i dziecinnego strachu w oczach uspokoił Łaptiewa. Poczytał jeszcze pół godziny i poszedł spać.
Nazajutrz Polina Mikołajewna odesłała do składu dwie książki, które kiedyś wzięła od niego, wszystkie jego listy i fotografie; przy tem była kartka z jednem jedynem słowem: »Basta!«



VIII.


Już w końcu października wyraźnie zdeklarowała się u Niny Teodorówny recydywa. Chudła i zmieniła się na twarzy. Pomimo gwałtownego bolu, wyobrażała sobie, że się ma coraz lepiej, co rano ubierała się, jak zdrowa, a potem leżała cały dzień ubrana na łóżku. Pod koniec stała się bardzo rozmowną. Nieraz, leży na plecach i opowiada coś po cichu, długo, ponad swe siły i często dyszy. Umarła nagle i wśród następujących okoliczności:
Był księżycowy, jasny wieczór, na ulicy snuli się przechodnie po świeżym śniegu, do pokoju dochodził hałas uliczny. Nina Teodorowna leżała na łóżku, a Sasza, której już teraz nikt nie zastępował, siedziała przy niej i drzemała.
— Imienia ojca jego nie pamiętam — opowiadała cicho Nina Teodorowna — jego nazywali Janem Koczewym, biedny urzędnik. Pijak był straszny, Boże miłosierny. Przychodził do nas i co miesiąc dostawał funt cukru i ósemkę herbaty, a czasem i pieniędzy trochę. Tak... Następnie tak się stało: Koczew napił się wódki i umarł, spaliła go wódka. Został po nim synek, chłopczyk siedmioletni. Sierotka... Wzięliśmy go i chowali w mieszkaniu urzędników; był u nich przez cały rok, a ojciec nic nie wiedział. A jak zobaczył, machnął ręką i nic nie powiedział. Kiedy Kostia, sierotka, miał już dziewiąty rok — a ja już wtedy byłam zaręczoną — zaczęłam go wozić po wszystkich gimnazyach. Tu, owdzie, nigdzie nie przyjmują. A on płacze... »Czego ty — mówię — dziecko płaczesz?« Zawiozłam go na Razgulaj, do drugiego gimnazyum i tam, daj im Boże zdrowie, przyjęli... I zaczął chłopczyna chodzić codziennie pieszo z Piatnickiej na Razgulaj... Alosza płacił za niego... Chwała Bogu, mały dobrze się uczył i wyrósł na porządnego człowieka... Teraz jest adwokatem w Moskwie, przyjacielem Aloszy, równie, jak on uczonym. Oto nie pogardziliśmy człowiekiem, przyjęliśmy go do domu naszego, a teraz, on się modli za nami do Pana. Tak...
Nina Teodorówna mówiła coraz ciszej, z długiemi przerwami, potem, po chwili milczenia, podniosła się i usiadła.
— A mnie nie tego... niedobrze, jakby trochę — rzekła. — Boże, zmiłuj się. Oj, oddychać nie mogę!
Sasza wiedziała, że matka niedługo umrze; widząc teraz, jak nagle twarz jej się ściągnęła, domyśliła się, że to już koniec i zlękła się.
— Mameczko, nie trzeba! — zaszlochała Sasza. — Nie trzeba!
— Pobiegnij do kuchni i powiedz, żeby poszli po ojca, bardzo mi jest niedobrze.
Sasza biegała po wszystkich pokojach i nawoływała, ale w całym domu nie było nikogo ze służby i tylko w stołowym na kufrze spała Lida w ubraniu i bez poduszki. Sasza, tak jak stała, wybiegła bez kaloszy na podwórze, potem na ulicę. Za bramą siedziała na ławeczce niańka i patrzała na przejeżdżające sanki. Z rzeki, gdzie była ślizgawka, dochodziły dźwięki muzyki wojskowej.
— Nianiu, mama umiera! — rzekła Sasza, szlochając. — Trzeba iść po tatkę.
Niańka poszła na górę do pokoju sypialnego i spojrzawszy na chorą, wsunęła jej w rękę zapaloną świecę woskową. Sasza przestraszona, kręciła się i błagała, nie wiedząc sama kogo, aby poszli po tatę, potem, włożyła palto i chustkę i wybiegła na ulicę. Wiedziała od służby, że ojciec ma jeszcze drugą żonę i dwie dziewczynki, i któremi mieszka na Bazarnej. Pobiegła na lewo od bramy, płacząc i bojąc się przechodniów i wkrótce zaczęła grzęznąć w śniegu i ziębnąć.
Spotkała dorożkarza, ale nie wynajęła go; jeszcze ją wywiezie za miasto, ograbi i rzuci na cmentarz (służba opowiadała jej podczas herbaty, że taki był zwyczaj). Szła i szła, tracąc oddech ze zmęczenia i nieprzestając szlochać. Wyszedłszy na Bazarną, zapytała, gdzie tutaj mieszka pan Panaurow. Jakaś nieznajoma kobieta tłumaczyła jej długo i widząc, że ona nic nie rozumie, poprowadziła ją za rękę do piętrowego domu z gankiem. Drzwi nie były zamknięte, Sasza przebiegła przez przedpokój, potem przez korytarz i nakoniec znalazła się w jasnym, ciepłym pokoju, gdzie siedział przy samowarze ojciec, a z nim pani i dwie dziewczynki. Tu, nie mogła już wymówić ani jednego słowa, tylko szlochała. Panaurow zrozumiał.
— Co ty tu robisz? Zapewne mamie niedobrze? — zapytał ojciec. — Powiedz mi, moje dziecko, mamie niedobrze?
Przeraził się i posłał po dorożkę.
Gdy przyjechali do domu, Nina Teodorówna siedziała, obłożona poduszkami, ze świecą w ręku. Twarz jej pociemniała i oczy były już zamknięte. W pokoju stali skupieni pod drzwiami, niańka, kucharka, pokojówka, chłop Prokop i jeszcze jacyś nieznajomi prości ludzie. Niańka polecała coś szeptem, ale nikt jej nie rozumiał. W głębi pokoju, pod oknem stała Lida, blada, zaspana i surowo stamtąd patrzała na matkę.
Panaurow wziął z rąk Niny Teodorówny świecę i marszcząc brwi, cisnął ją ze wstrętem na komodę.
— To straszne! — rzekł i ramiona jego wstrząsnął dreszcz. — Nino, ty powinnaś leżeć — rzekł łagodnie. — Połóż się, moja droga.
Spojrzała i nie poznała go... Położyli ją.
Kiedy przyszedł ksiądz z doktorem Siergiejem Borisyczem, służba żegnała się nabożnie i odmawiała modlitwy za umarłych.
— A to historya! — rzekł doktor, wychodząc w zamyśleniu do salonu. — A, przecież młoda jeszcze, czterdziestu lat nie miała.
Słychać było głośne łkanie dziewczynek. Panaurow, blady z wilgotnemi oczami, podszedł do doktora i rzekł słabym głosem:
— Mój drogi, zrób mi pan tę łaskę, poślij depeszę do Moskwy. Ja rzeczywiście nie mam sił.
Doktor wyjął ołówek i napisał do córki taką depeszę: »Panaurowa umarła, ósma wieczór. Powiedz mężowi: na Dworjańskiej sprzedają dom z przelaniem długu, dopłacić dziewięć. Sprzedaż dwunastego. Radzę nie ustąpić«.


IX.


Łaptiew mieszkał na jednej z bocznych ulic Małej Dymitrowki, niedaleko Starego Pimena. Prócz wielkiego domu, wychodzącego na ulicę, wynajmował jeszcze w podwórzu dwupiętrową oficynę dla swego przyjaciela, Koczewa, którego wszyscy Łaptiewowie nazywali wprost Kostią, ponieważ wyrósł w ich oczach. Naprzeciw tej oficyny stała druga, zamieszkana przez jakąś francuską rodzinę, złożoną z męża, żony i z pięciu córek.
Było dwanaście stopni mrozu. Okna pokryły się szronem. Obudziwszy się rano, Kostia wziął z zafrasowaną twarzą piętnaście kropel jakiegoś lekarstwa, potem wyjął z szafy ciężarki i zajął się gimnastyką. Był wysoki, bardzo chudy, z wielkimi rudawymi wąsami; ale najbardziej godnemi uwagi w jego powierzchowności były niezwykle długie nogi.
Piotr, chłop w średnim wieku, w marynarce i perkalowych spodniach, wsuniętych w wysokie buty, przyniósł samowar i zaparzył herbatę.
— Piękna pogoda, Konstanty Iwanyczu — rzekł.
— Tak, piękna, tylko ot, bracie, szkoda, żyjemy obydwa z sobą — nie bardzo tego.
Piotr westchnął.
— Cóż dziewczynki? — zapytał Koczew.
— Ojciec nie przyszedł, Aleksy Teodorowicz sam się niemi zajmuje.
Kostia znalazł na szybie niezamarznięte miejsce i zaczął patrzeć przez lornetkę, skierowując ją na okna, gdzie mieszkała francuska rodzina.
— Nie widać — rzekł.
W tym samym czasie Aleksy Teodorowicz uczył Saszę i Lidę historyi świętej. Już półtora miesiąca mieszkały w Moskwie, na dolnem piętrze oficyny, razem z guwernantką, a trzy razy na tydzień przychodził do nich nauczyciel ze szkoły miejskiej i ksiądz katecheta. Sasza przechodziła Nowy Testament, a Lida zaczęła niedawno Stary. Ostatnim razem miała zadane powtórzenie do Ahrahama.
— Więc Adam i Ewa mieli dwóch synów — rzekł Łaptiew. — Bardzo ładnie. Jakże się nazywali? Przypomnij sobie!
Lida, ponura, jak zwykle, milczała, patrząc na stół i poruszała ustami; starsza, Sasza patrzała na nią i męczyła się.
— Ty doskonale wiesz, tylko się nie lękaj — rzekł Łaptiew. — No, jakże się nazywali synowie Adama?
— Abel i Kabel — szepnęła Lida.
— Kain i Abel — poprawił Łaptiew.
Po twarzy Lidy spłynęła wielka łza i spadła na książkę. Sasza spuściła również głowę i zaczerwieniła się, gotowa do płaczu. Łaptiew z litości nie mógł już mówić, łzy spłynęły mu do gardła; wstał i zapalił papierosa. W tej samej chwili zeszedł z góry Koczew z gazetą w rękach. Dziewczynki podniosły się i nie patrząc na niego, ukłoniły się.
— Na miłość Boską, Kostia, zajmij się ty niemi — zwrócił się do niego Łaptiew. — Ja boję się, że sam płakać zacznę, przytem muszę być jeszcze przed obiadem w składzie.
— Dobrze.
Aleksy Teodorowicz wyszedł. Kostia, z bardzo poważną miną, marszcząc brwi, usiadł przy stole i sięgnął po historyę świętą.
— No? — zapytał. — O czemże wy?
— Ona umie o potopie — rzekła Sasza.
— O potopie? Pięknie, będziemy gadali o potopie. Wal o potopie. — Kostia przebiegł w książce krótki opis potopu i powiedział: — Muszę wam powiedzieć, że takiego potopu, jak tutaj opisują, w rzeczywistości nie było. I żadnego Noego nie było. Kilka tysięcy lat przed urodzeniem Chrystusa było na ziemi niezwykłe wezbranie wód, a o tem wspominają nietylko w żydowskiej biblii, ale i w księgach innych starożytnych narodów, jak u Greków, u Chaldejczyków, u Hindusów. Ale, żeby nie wiem jak wielką była powódź, nie mogła zatopić całej ziemi. Równiny zalało, ale góry zostały. Chcecie czytać tę książkę, to ją czytajcie, ale niebardzo wierzcie temu.
U Lidy znów polały się łzy, odwróciła się i nagle tak głośno zaszlochała, że Kostia drgnął i wstał nadzwyczaj zmięszany.
— Chcę iść do domu — rzekła Lida. — Do tatki i do niani.
Sasza również rozpłakała się. Kostia poszedł do siebie, na górę i zatelefonował do Julii Siergiejewny.
— Pani droga, dziewczynki znów płaczą. Niema sposobu ich uspokoić.
Julia Siergiejewna przybiegła z dużego domu w samej tylko sukni i w szalu, przejęta mrozem i zaczęła pocieszać dziewczynki.
— Wierzcie mi, wierzcie — mówiła błagalnym głosem, przytulając do piersi to jedną, to drugą — tatko przyjedzie dzisiaj, telegrafował. Żal wam mamy i mnie żal, serce mi pęka, ale, cóż robić? Przecież wbrew woli Boga nie pójdziemy!
Kiedy przestały płakać, owinęła je i zawiozła na spacer. Przejechały się po Małej Dymitrowce, potem po Twiorskiej; przy Iwerskiej zatrzymały się, postawiły trzy świece, i pomodliły się, klęcząc. Wracając, zajechały do Filippowa i kupiły sobie postnych obwarzanków z makiem.
Łaptiewowie jedli obiad o trzeciej. Potrawy podawał Piotr. Ów Piotr w ciągu dnia biegał na pocztę, to do składu, to do sądu okręgowego dla Kostii, wieczorem skręcał papierosy, w nocy otwierał drzwi, a już o piątej rano palił w piecach i nikt nie wiedział kiedy on śpi. Lubił niezwykle odkorkowywać wodę selcerską, robił to lekko, bez hałasu, nie rozlewając ani jednej kropelki.
— Daj Boże!— rzekł Kostia, wypijając przed zupą kieliszek wódki.
Kostia nie podobał się z początku Julii Siergiejewnie; jego bas, jego słówka w rodzaju »zajechał w mordę«, »wyobraź samowarczyk«, jego zwyczaj chodzenia koło szkła, wydawały jej się trywialnemi. Poznawszy go bliżej, poczuła pewną przyjemność w jego towarzystwie. Był z nią otwartym, lubił porozmawiać z nią wieczorem półgłosem o czemkolwiek; dawał jej nawet do czytania powieści swego pióra, które dotychczas stanowiły tajemnicę dla takich nawet przyjaciół, jak Łaptiew i Jarcew. Czytała te powieści i nie chcąc go martwić, chwaliła je, a on się cieszył, gdyż miał nadzieję, że wcześniej, czy później zostanie sławnym pisarzem. W powieściach swoich opisywał tylko wieś i folwarki obywatelskie, chociaż wieś oglądał bardzo rzadko, tylko wtedy, gdy bywał u znajomych w willi, a na folwarku obywatelskim był raz w życiu, gdy jeździł do Wołokołamska w sprawie sądowej. Miłosnego tematu unikał, jakby się go wstydził, często opisywał przyrodę, używając przytem takich wyrażeń, jak kapryśne zarysy gór, dziwaczne kształty obłoków, albo akord tajemniczych dźwięków... Powieści jego nigdzie nie drukowali, tłumaczył to sobie warunkami cenzury.
Czynności adwokackie podobały mu się, ale za swoje główne zajęcie uważał nie adwokaturę, lecz powieści. Zdawało mu się, że ma delikatne, artystyczne usposobienie i ciągnęło go zawsze do sztuki. Sam nie śpiewał, ani nie grał na żadnym instrumencie, był zupełnie pozbawiony ucha muzykalnego; ale chodził na wszystkie symfoniczne i filharmonijne zebrania, urządzał koncerty na cele dobroczynne, zaznajamiał się ze śpiewakami...
Podczas obiadu rozgadali się.
— Dziwna rzecz — rzekł Łaptiew — znów mnie oszołomił zupełnie mój Teodor! Trzeba — mówi — dowiedzieć się kiedy upływa stulecie naszej firmy, żeby się starać o szlachectwo, i mówi to zupełnie poważnie. Co się z nim stało? Szczerze mówiąc, zaczyna mnie on niepokoić.
Mówili o Teodorze, o tem, że teraz wszyscy sobie czemś nabijają głowę. Naprzykład, Teodor stara się okazać prostym kupcem, chociaż już kupcem nie jest, a kiedy przychodzi do niego po pensyę nauczyciel ze szkoły, której stary Łaptiew jest opiekunem, to on zmienia nawet głos i zachowuje się z nauczycielem, jak naczelnik.
Po obiedzie nie mieli co robić i poszli do gabinetu. Mówili o dekadentach, o »Dziewicy Orleańskiej« i Kostia wydeklamował cały monolog; zdawało mu się, że bardzo dobrze naśladuje Jermołową. Potem zasiedli do winta. Dziewczynki nie odchodziły do siebie, do oficyny, lecz blade, smutne siedziały, obie na jednem krześle, i słuchały hałasu na ulicy, patrząc czy to nie ojciec idzie? Wieczorami, w ciemności i przy świecach bały się. Rozmowa przy wincie, kroki Piotra, trzask na kominku rozdrażniał je i nie miały już ochoty patrzeć na ogień; już i płakać im się nie chciało, ale było im smutno i coś je przygniatało. Nie rozumiały, jak można mówić o czemkolwiek i śmiać się, kiedy mama umarła.
— Coś pan dziś widział przez lornetkę? — zapytała Kostię Julja Siergiejewna.
— Dziś nic, a wczoraj kąpał się stary francuz.
O siódmej Julja Siergiejewna i Kostia pojechali do Małego Teatru. Łaptiew został z dziewczynkami.
— Czas już, żeby wasz tatko przyjechał — mówił, patrząc na zegarek. — Musiał się pociąg spóźnić.
Dziewczynki siedziały na krześle, milcząc przytulone jedna do drugiej, jak zwierzątka, którym zimno, a on chodził dalej po pokojach i z niecierpliwością patrzał na zegarek. W domu było cicho. Ale oto o dziewiątej ktoś nagle zadzwonił. Piotr poszedł otworzyć.
Usłyszawszy znajomy głos, dziewczynki krzyknęły z radości, załkały i rzuciły się do przedpokoju. Panaurow był w prześlicznem futrze, broda jego i wąsy zbielały od mrozu.
— Zaraz, zaraz — mruczał, a Sasza i Lida, płacząc i śmiejąc się, całowały jego zimne ręce, czapkę, futro. Piękny, omdlewający, zepsuty miłością, nie spiesząc się, pogłaskał dziewczynki, następnie wszedł do gabinetu, i rzekł, zacierając ręce.
— Ja do was nie na długo, przyjaciele. Jutro wyjeżdżam do Petersburga. Obiecują mnie przenieść do innego miasta.
Stanął w hotelu »Drezden«.



X.


U Łaptiewych bywał często Jan Gawryłycz Jarcew. Był to zdrowy, silny człowiek, czarnowłosy, z mądrą, przyjemną twarzą; uważali go za pięknego, ale w ostatnich czasach zaczął tyć i to psuło jego twarz i figurę, psuło go i to, że się strzygł krótko, prawie przy skórze. W uniwersytecie, dla jego wzrostu i siły, studenci nazywali go łamignatem.
Kończył razem z braćmi Łaptiew wydział filologiczny, potem wstąpił na przyrodę, a obecnie był doktorem chemii. Na katedrę nigdy nie liczył, nie był nawet nigdzie pomocnikiem zarządzającego laboratoryum, wykładał fizykę i historyę naturalną w realnem gimnazyum i w dwóch żeńskich szkołach. Zachwycony był swoimi uczniami, a zwłaszcza uczenicami i mówił, że wzrasta nadzwyczajne pokolenie. Prócz chemii, zajmował się jeszcze w domu socyologią i historyą Rosyi, niekiedy drukował niewielkie artykuły w czasopismach i w dziennikach, podpisane literą J. Kiedy mówił o czemkolwiek z botaniki, lub z zoologii, zdawał się być historykiem; jeżeli zaś rozwiązywał jakieś pytanie z historyi, uchodził za przyrodnika.
Częstym gościem Łaptiewych był też Kisz, przezwany wiecznym studentem. Był przez trzy lata na wydziale medycznym, potem przeszedł na matematyczny i siedział na każdym kursie po dwa lata. Ojciec, aptekarz z prowincyi, przysyłał mu czterdzieści rubli na miesiąc, matka, w tajemnicy przed ojcem, posyłała jeszcze dziesięć i to mu wystarczało na życie, a nawet na taki zbytek, jak szynel z bobrami, rękawiczki, perfumy i fotografię (fotografował się bardzo często i rozdawał swe portrety znajomym). Czyściutki, troszkę łysy, ze złotymi faworytami koło uszów, skromny, robił zawsze wrażenie człowieka, gotowego do oddania usług. Kłopotał się zawsze o cudze sprawy; to się nosił z jakąś listą, to od samego rana marzł przy kasie teatralnej, żeby kupić bilet dla znajomej, to biegł, aby na skutek czyjegoś zlecenia zamówić bukiet, lub wieniec. Mówili o nim: Kisz pójdzie, Kisz zrobi, Kisz kupi. Polecenia zwykle źle spełniał. Sypały się na niego wymówki, często zapominali zapłacić mu za sprawunki, ale on milczał i tylko wzdychał w zawiłych wypadkach. Nigdy się zbyt nie cieszył, ani martwił, opowiadał zawsze długo i nudnie, a dowcipy jego wywoływały śmiech dlatego tylko, że nie były śmieszne. Tak, pewnego razu, chcąc zażartować, powiedział do Piotra: »Piotrze, ty nie jesteś jesiotrem«, i to wywołało ogólny śmiech, on sam długo nie mógł się uspokoić, zadowolony, że tak mu się dowcip udał. Gdy chowali jakiego profesora, szedł zawsze na przodzie, razem z ludźmi, niosącymi pochodnie.
Jarcew i Kisz przychodzili zwykle wieczorem na herbatę. Jeśli gospodarstwo nie wyjeżdżali do teatru, albo na koncert, herbata wieczorna przeciągała się aż do kolacyi.
Pewnego wieczoru lutowego w jadalnym pokoju taką prowadzili rozmowę:
— Artystyczna produkcya wtedy tylko ma wartość i jest pożyteczna, jeżeli ma na celu jakiekolwiek poważne społeczne zadanie — mówił Kostia, gniewnie patrząc na Jarcewa. — Jeśli w produkcyi tej tkwi protest przeciw wieczystemu prawu, lub też autor uzbraja się przeciw wyższemu światu i jego pospolitości, to taka produkcya jest pożyteczną. Te zaś romansy i powieści, w których jest ach i och i ona go pokochała, a on ją zdradził — takie produkcye, powtarzam, są nic nie warte i niech je dyabli wezmą.
— Zgadzam się z panem, Konstanty Iwanyczu — rzekła Julia Siergiejewna. — Jeden opisuje miłosne powitanie, drugi zmianę w uczuciach, trzeci spotkanie po rozłączeniu. Czyż niema innych tematów? Przecież tylu jest ludzi zamęczonych nędzą, chorych, nieszczęśliwych, którzy muszą niechętnie to czytać.
Łaptiewowi było nieprzyjemnie, że jego żona, kobieta młoda, która jeszcze niema dwudziestu dwóch lat, tak poważnie i na zimno mówi o miłości. Domyślał się, dlaczego tak jest.
— Jeśli poezya nie rozwiązuje pytań, które się wam wydają poważnemi — rzekł Jarcew — to zwróćcie się do dzieł technicznych, policyjnych i do prawa finansowego; czytajcie naukowe artykuły. Naco by się zdało, gdyby w »Romeo i Julii« zamiast o miłości, mówiono, dajmy na to o swobodzie nauczania, albo o desynfekcyi więzień, jeśli jest o tem mowa w specyalnych ustawach i podręcznikach?
— Wujaszku, wpadamy w ostateczności! — przerwał Kostia. — My nie mówimy o takich olbrzymach, jak Szekspir, albo Göthe, mówimy o setkach utalentowanych i zdolnych pisarzy, którzy przynieśliby o wiele więcej korzyści, gdyby dali spokój miłości i zajęli się zaznajamianiem mas z ideami humanitarnemi.
Kisz, szepleniąc i mówiąc trochę przez nos, zaczął opowiadać treść powieści, którą niedawno przeczytał. Opowiadał szczegółowo, nie spiesząc się; przeszły trzy minuty, potem pięć, dziesięć, a on mówił dalej i nikt nie mógł zrozumieć, o czem opowiada; twarz jego stawała się coraz obojętniejszą i oczy mgłą zaszły.
— Panie Kisz, opowiadajże prędzej — nie wytrzymała Julia Siergiejewna — a przecież to jest męczące!
— Przestań, Kisz! — krzyknął na niego Kostia.
Roześmiali się wszyscy i sam Kisz.
Przyszedł Teodor. Z czerwonemi plamami na twarzy, nieśmiało, przywitał się i zabrał brata do gabinetu. W ostatnich czasach unikał ludnych zebrań, wolał towarzystwo jednego człowieka.
— Niech się tam młodzi pośmieją, a my tutaj porozmawiamy swobodniej — rzekł, siadając na wygodnem krześle, zdaleka od lampy. — Dawno, braciszku, nie widzieliśmy się. Ileż ty czasu nie byłeś w składzie? Powiedz, cały tydzień chyba.
— Tak, nie mam nic do roboty u was. Przyznam się, że i stary mi już dokuczył.
— Zapewne, obejdą się bez nas w składzie, ale przecież trzeba mieć jakieś zajęcie. W pocie czoła chleb twój jeść będziesz — powiedziane. — Bóg lubi pracę.
Piotr przyniósł na tacy szklankę herbaty. Teodor wypił bez cukru i poprosił o drugą. Pił dużo herbaty, w przeciągu jednego wieczoru był w stanie wypić dziesięć szklanek.
— Wiesz co — rzekł, wstając i podchodząc do brata. — Nie rozumując obłudnie, głosuj jawnie, a my pomaleńku, zrobimy z ciebie członka rządu miejskiego, a potem towarzysza prezydenta rady miejskiej. Następnie, ponieważ jesteś człowiekiem rozumnym, wykształconym, zauważą cię i zawezwą do Petersburga, ziemscy i miejscy działacze tam teraz w modzie i patrz, bracie, nie mając pięćdziesięciu lat, będziesz tajnym radcą i dostaniesz wstęgę honorową.
Łaptiew nic nie odpowiedział; wiedział o tem dobrze, że tego wszystkiego, i wstęgi i tytułu radcy tajnego Teodor sam dla siebie pragnie, nie wiedział też co odpowiedzieć.
Bracia siedzieli w milczeniu. Teodor otworzył zegarek i długo, bardzo długo patrzał na niego z natężoną uwagą, jak gdyby chciał obserwować ruch strzałki, i wyraz jego twarzy wydał się Łaptiewowi niezwykłym.
Poprosili na kolacyę. Łaptiew poszedł do pokoju jadalnego, a Teodor pozostał w gabinecie. Już się nie sprzeczali i Jarcew mówił głosem profesora, wykładającego lekcyę:
— Wobec różnicy klimatów, energii, gustów, wzrostów, równość pomiędzy ludźmi jest fizycznie niemożebną. Ale człowiek kulturalny może zrobić tę nierówność nieszkodliwą, tak jak to uczynił z błotami i niedźwiedziami. Jeżeli jeden uczony dokonał tego, aby kot, mysz, sokół i wróbel jadły z jednego talerza, miejmy nadzieję, że wychowanie zrobi to samo z ludźmi. Życie idzie wciąż naprzód, kultura czyni w naszych oczach olbrzymie postępy i z pewnością nadejdzie czas, kiedy obecne położenie robotników fabrycznych będzie się wydawało równym absurdem, jak nam teraz prawa poddaństwa, kiedy zamieniali dziewczyny na psów.
— To nie prędko da się zrobić, nie prędko — rzekł Kostia i uśmiechnął się — bardzo nieprędko, wtedy, kiedy Rotszyld uzna za absurd swoje pokłady złota; do tego czasu robotnik musi zginać kark i puchnąć z głodu. Nie, nie, wujaszku. Nie trzeba czekać, tylko walczyć. Jeżeli kot je z myszą z jednego talerza, to pan myśli, że on jest przejęty uznaniem dla sprawiedliwości? Gdzie tam. Zmusili go.
— Ja i Teodor jesteśmy bogatymi ludźmi, ojciec nasz jest kapitalistą, milionerem, więc z nami trzeba walczyć! — rzekł Łaptiew, pocierając dłonią czoło.
— Ze mną walczyć? jakoś się to nie mieści w mojej głowie! Jestem bogatym, ale cóż mi dotychczas te pieniądze dały, co mi dała ta siła? W czem jestem od was szczęśliwszym? Dzieciństwo miałem straszne, pieniądze nie wybawiły mnie od rózg. Kiedy Nina chorowała i umierała, nie pomogły jej moje pieniądze. Kiedy mnie ktoś nie kocha, to go zmusić do kochania nie mogę, choćbym na to wydał i sto milionów rubli.
— Zato pan może dużo zrobić dobrego potrzebującym pomocy — rzekł Kisz.
— Co tam za dobro! Prosił mnie pan wczoraj za jakimś matematykiem, który szuka zajęcia. Niech mi pan wierzy, że mogę dla niego równie mało zrobić, jak i pan. Mogę dać pieniędzy, ale przecież on nie tego chce. Prosiłem raz pewnego muzykanta o miejsce dla biednego skrzypka, a on mi odpowiedział: »Zwrócił się pan do mnie dlatego, że pan nie jesteś muzykantem«. Tak i ja panu odpowiem: zwraca się pan z taką pewnością do mnie dlatego, żeś pan nigdy nie był na stanowisku bogatego człowieka.
— Na co to porównanie z pewnym muzykantem, nie rozumiem! — rzekła Julja Siergiejewna i zaczerwieniła się. — Co tu ma do roboty pewien muzykant?!
Twarz jej zadrgała z nienawiści i spuściła oczy, żeby ukryć to uczucie. I nietylko mąż zrozumiał wyraz jej twarzy, zrozumieli je wszyscy, siedzący przy stole.
— Do czego ten muzykant! — powtórzyła cicho Julja Siergiejewna. — Niema nic łatwiejszego, jak pomódz biednemu człowiekowi.
Nastąpiło milczenie. Piotr podał jarząbki, ale nikt ich nie jadł, wszyscy jedli samą sałatę. Łaptiew nie pamiętał już o czem mówił, ale zrozumiał to dobrze, że nienawistnemi nie były jego słowa, ale to, że się wmieszał do rozmowy.
Po kolacyi poszedł do swego gabinetu; z natężoną uwagą, z bijącem sercem, oczekując świeżych upokorzeń, przysłuchiwał się temu, co się działo w salonie. Tam, nowy rozpoczęli spór; potem Jarcew usiadł do fortepianu i odśpiewał sentymentalny romans. Był mistrzem we wszystkiem: śpiewał, grał, pokazywał nawet sztuki kuglarskie.
— Jak wam się podoba, panowie, ale ja nie chcę w domu siedzieć — rzekła Julja Siergiejewna. — Trzeba pojechać dokądkolwiek.
Postanowili przejażdżkę za miasto i posłali Kisza do klubu kupieckiego po powóz. Łaptiewa nie zapraszali, gdyż zwykle nie jeździł z nimi za miasto, zresztą siedział u niego brat, ale on zrozumiał to w ten sposób, że jego obecność nudzi wszystkich i że w tem wesołem i młodem towarzystwie jest zupełnie zbytecznym. I złość jego, uczucie goryczy były tak silne, że mało nie płakał; cieszył się nawet, że z nim tak niegrzecznie postępują, że nim pogardzają, że jest głupim, nudnym mężem, złotym worem i zdawało mu się, że cieszyłby się jeszcze bardziej, gdyby go żona tej nocy lepszym zastąpiła przyjacielem i przyznała mu się do tego, patrząc na niego z nienawiścią... Był o nią zazdrosnym wobec znajomych studentów, aktorów, śpiewaków, Jarcewa, nawet przechodniów i teraz namiętnie pragnął, żeby ona rzeczywiście była mu niewierną, chciał ją zastać z kimkolwiek i otruć się, oderwać się raz na zawsze od tego widziadła. Teodor pił herbatę i głośno ją połykał. Ale oto i on zaczął przygotowywać się do wyjścia.
— Nasz stary musi mieć bielmo na oku — rzekł, kładąc futro. — Zaczyna bardzo źle widzieć.
Łaptiew włożył również futro i wyszedł. Odprowadziwszy brata, wsiadł do doróżki i pojechał do Jara.
— I to się nazywa szczęściem rodzinnem! — śmiał się sam ze siebie. — To jest miłość!
Zgrzytał zębami i nie wiedział, czy to uczucie zazdrości, czy też co innego. U Jara przeszedł się dokoła stołów, posłuchał w sali śpiewu; na wypadek spotkania ze swoimi nie miał odpowiedzi i zawczasu był pewnym, że na widok żony uśmiechnie się smutnie i głupio i wszyscy zrozumieją, jakie uczucie przyprowadziło go tutaj. Elektryczne światło, głośna muzyka, zapach pudru i spojrzenia kobiet męczyły go. Stawał więc pod drzwiami, starał się podglądać i podsłuchiwać co się dzieje w oddzielnych gabinetach i wydawało mu się, że odgrywa razem z kuplecistą i z kobietami jakąś niską, obrzydliwą rolę. Pojechał gdzieindziej, ale nie spotkał nikogo ze swoich i tylko, kiedy jadąc z powrotem, zbliżał się znów do Jara, hałaśliwie przejechał koło niego powóz; pijany stangret krzyczał i słychać było śmiech Jarcewa: »ha-ha-ha!«
Do domu wrócił Łaptiew około godziny czwartej. Julia Siergiejewna leżała. Widząc, że nie spi, podszedł do niej i rzekł szorstko:
— Rozumiem twój wstręt, twoją nienawiść, ale mogłabyś oszczędzać mnie przy obcych, mogłabyś ukryć twoje uczucie.
Usiadła na łóżku i spuściła nogi. Oczy jej przy świetle lampki wydawały się wielkiemi i ciemnemi.
— Przepraszam — rzekła.
Wzruszony, trzęsąc się całem ciałem, nie mógł wymówić ani jednego słowa, stał przed nią i milczał. Ona również siedziała jak przestępczyni, oczekująca na wyrok.
— Jak ja cierpię! — rzekł nakoniec, chwytając się za głowę. — Jestem, jak w piekle, pomieszania zmysłów dostałem!
— A czy mnie lekko? — zapytała drżącym głosem. — Bóg jeden wie, jak mi jest ciężko.
— Jesteś moją żoną od pół roku, a w sercu twojem niema iskierki miłości, najmniejszej nadziei niema, ani nawet myśli żadnej! Dlaczego wyszłaś za mnie? — mówił dalej Łaptiew z rozpaczą. — Dlaczego? Co za szatan pchał cię w moje objęcia? Czego się spodziewałaś? Czego chciałaś?
Patrzała na niego ze strachem, jakby się bała, że ją zabije.
— Czy ci się podobałem? Czyś mnie kochała? — pytał, tracąc oddech. — Nie! A więc co? Co? Mów: co? — krzyknął. — O przeklęte pieniądze! Przeklęte pieniądze.
— Przysięgam, że nie! — krzyknęła i przeżegnała się; dotknęła ją ta obelga i pierwszy raz usłyszał jej płacz. — Przysięgam, że nie! — powtórzyła.
— Nie myślałam o pieniądzach, nie są mi potrzebne, zdawało mi się, że źle postąpię, gdy ci odmówię. Bałam się, że zmarnuję twoje i moje życie. Teraz cierpię za moją pomyłkę, nieznośnie cierpię!
Zapłakała gorzko i on zrozumiał, jak ona cierpi; nie wiedząc co powiedzieć, upadł przed nią na kolana.
— Dosyć, dosyć — szeptał. — Obraziłem cię, bo szalenie cię kocham — pocałował ją nagle w nogę i namiętnie ją objął. Choć iskierkę miłości! — szeptał.
— No skłam! Skłam! Nie mów, że to pomyłka!...
Płakała dalej i on czuł, że znosi jego pieszczoty tylko jako nieuchroniony skutek swojej pomyłki. Nogę, którą całował, wsunęła pod siebie, jak ptak. Zrobiło mu się jej żal.
Położyła się i przykryła cała z głową, on rozebrał się i również położył się. Nazajutrz oboje byli zmieszani, nie wiedzieli o czem mówić, jemu zdawało się nawet, że ona niepewnie stąpa tą nogą, którą on pocałował.
Przed obiadem przyjechał Panaurow z pożegnaniem. Julii zachciało się nagle jechać do domu, do rodziny; dobrze byłoby wyjechać, myślała, i odpocząć od życia rodzinnego, od tego wzburzenia i tego ciągłego przekonania, że postąpiła źle. Postanowiono podczas obiadu, że pojedzie z Panaurowem i pozostanie z ojcem przez dwa, lub trzy tygodnie, dopóki się jej nie znudzi.


XI.


Jechała z Panaurowem w oddzielnym przedziale; on miał na głowie barankową czapkę niezwykłej formy.
— Tak, nie zadowolnił mnie Petersburg — mówił wolno, wzdychając. — Obiecują dużo, ale nic określonego. Tak, moja droga. Byłem sędzią pokoju, członkiem dożywotnim, prezesem zjazdu sędziów pokoju, nakoniec radcą rządu gubernialnego, zdaje mi się, że zasłużyłem się ojczyźnie i mam prawo spodziewać się, że zwrócą na mnie uwagę, a tu masz! Nie mogę się doprosić, żeby mnie przenieśli do innego miasta.
Panaurow zamknął oczy i pokiwał głową.
— Nie uznają mnie — mówił dalej, jakby zasypiając. — Zapewne, nie jestem genialnym administratorem, ale jestem porządnym, uczciwym człowiekiem, a w dzisiejszych czasach i to jest rzadkie. Przyznaję się ze skruchą, że czasem oszukiwałem kobiety, ale w stosunkach z władzą rosyjską byłem zawsze dżentelmenem. No, dosyć o tem — rzekł, otwierając oczy — pomówmy o tobie. Co ci do głowy przyszło, żeby tak nagle jechać do ojca?
— Tak, trochę się z mężem zgodzić nie mogę — rzekła Julia, patrząc na jego czapkę.
— Tak, jakiż on dziwny. Wszyscy Łaptiewowie są dziwni. Jeszcze twój mąż niczego sobie, ale Teodor zupełnie głupi.
Panaurow westchnął i zapytał poważnie:
— A kochanka już masz?
Julia Siergiejewna spojrzała na niego ze zdziwieniem i uśmiechnęła się.
— Gadasz, Bóg wie co.
Na większej stacyi, o godzinie jedenastej wyszli oboje i zjedli kolacyę. Gdy pociąg ruszył dalej, Panaurow zdjął palto i czapkę i usiadł obok Julii.
— Muszę ci powiedzieć, że jesteś bardzo miła — zaczął. — Przepraszam za ordynarne porównanie: przypominasz mi świeżo osolony ogórek; czuć go, że tak powiem, jeszcze inspektami, ale już ma w sobie trochę soli i zapach kopru. Z ciebie wyrasta pomału wspaniała kobieta, cudowna, powabna kobieta. Gdyby ta nasza jazda wypadła o jakie pięć lat wcześniej — westchnął Panaurow — uważałbym za miły obowiązek zaliczyć się do twych wielbicieli, ale teraz, niestety, jestem inwalidem.
Uśmiechnął się smutnie i łagodnie objął ją wpół.
— Zwaryowałeś! — rzekła, zaczerwieniła się i przestraszyła tak, że zlodowaciały jej ręce i nogi. — Odejdź, Grzegorzu Mikołajewiczu!
— Czegoż się boisz, miła — zapytał miękko Panaurow. — Cóż w tem strasznego? Nie przyzwyczajona jesteś poprostu.
Kiedy się kobieta opiera, to znaczy, podług niego, że wywarł pewne wrażenie i że się podoba. Trzymając Julię wpół, pocałował ją mocno w twarz, potem w usta, przekonany, że sprawia jej wielką przyjemność. Julia zmieszana, przestraszona, zaczęła się śmiać. Pocałował ją jeszcze raz i kładąc swą śmieszną czapkę, rzekł:
— Oto wszystko, co może ci dać inwalid. Pewien pasza turecki, poczciwy staruszek, dostał w spadku, czy też, jak się zdaje, w prezencie, cały harem. Gdy jego młode, piękne żony ustawiły się przed nim pod rząd, obszedł dokoła nich, pocałował każdą i powiedział: »Oto wszystko, co teraz jestem w stanie wam dać«. Mówię i ja to samo.
Wszystko to wydało jej się głupiem, niezwykłem i bawiło ją. Chciała dokazywać. Stanęła na kanapie, nucąc, zdjęła z półki koszyczek z cukierkami i rzucając kawałek czekolady krzyknęła:
— Łap!
Złapał; rzuciła mu drugi cukierek z głośnym śmiechem, potem trzeci, a on wszystkie chwytał i kładł do ust, patrząc na nią błagalnym wzrokiem; zdawało jej się, że w jego twarzy, w rysach i w wyrazie dużo jest kobiecego i dziecięcego. I kiedy zmęczona, usiadła na kanapie i patrzała na niego ze śmiechem, on dotknął dwoma palcami jej twarzy i rzekł jakby z gniewem:
— Podła dzieweczka!
— Bierz — rzekła, podając mu koszyczek. — Nie lubię słodyczy.
Zjadł cukierki, wszystkie, jeden po drugim i próżny koszyczek schował do kufra.
— Jednak, dosyć figlów — rzekł. — Inwalid musi iść baj-baj.
Wyjął z trok swój bucharski szlafrok i poduszkę, położył się i przykrył szlafrokiem.
— Dobranoc, gołąbko! — rzekł cicho i westchnął tak, jak gdyby go całe ciało bolało.
Wkrótce dało się słyszeć chrapanie. Nie krępując się już nikim, położyła się również i wkrótce usnęła.
Kiedy nazajutrz rano jechała w swojem rodzinnem mieście z foksalu do domu, ulice wydały jej się pustemi, bezludnemi, śnieg szarym, a domy maleńkimi, jak gdyby je kto spłaszczył. Spotkała procesyę: nieśli z chorągwiami nieboszczyka w otwartej trumnie.
»Mówią, że spotkanie nieboszczyka to jest dobry znak« — pomyślała Julia Siergiejewna.
Na oknach domu, w którym umarła Nina Teodorówna, ponalepiane były białe kartki.
Z bijącem sercem wjechała na swoje podwórze i zadzwoniła u drzwi. Otworzyła jej nieznajoma pokojówka, tęga, zaspana, w ciepłym, watowanym kaftanie. Idąc po schodach, Julia przypomniała sobie, jak na tem samem miejscu oświadczył jej się Łaptiew, ale teraz schody były brudne, niemyte. Na górze, w zimnym korytarzu czekali chorzy w futrach. I niewiadomo dlaczego serce jej mocno biło, ledwo szła, tak była wzruszoną.
Doktór był jeszcze tęższy, niż dawniej, czerwony jak cegła, z potarganymi włosami, pił herbatę. Zobaczywszy córkę, ucieszył się bardzo, rozpłakał się nawet, pomyślała, że w życiu tego starca jedyną jest pociechą, rozczulona, objęła go mocno i powiedziała, że długo, aż do Wielkanocy mieszkać u niego będzie. Przebrała się w swoim pokoju, potem przeszła do jadalnego, żeby razem z nim wypić herbatę. Chodził z kąta w kąt, wsunąwszy ręce do kieszeni i śpiewał: »ru-ru-ru«, widocznie był z czegoś niezadowolony.
— Wesoło żyjesz tam w Moskwie — rzekł. — Bardzo się cieszę, żeś przyjechała... Mnie staremu nic nie potrzeba. Zdechnę wkrótce i oswobodzę was wszystkich. I tak dziwię się, że mam tak twardą skórę i że jeszcze żyję. Zdumiewająca rzecz!
Powiedział jeszcze, że jest starym osłem, na którym wszyscy jeżdżą. Zwalili na niego kuracyę Niny Teodorówny, kłopoty z jej dziećmi, pogrzeb, a ten chłystek, Panaurow, o niczem nie chciał wiedzieć i nawet pożyczył od niego sto rubli, których mu dotychczas nie oddał.
— Zabierz mnie do Moskwy i zamknij w domu waryatów! — rzekł doktór. — Ja jestem waryatem, naiwnym dzieciakiem, gdyż wierzę jeszcze w prawdę i w sprawiedliwość.
Wyrzucał jej, że jej mąż jest krótkowidzącym: nie kupuje domów, które tak łatwo można sprzedać. Teraz już nie zdawało się Julii, że w życiu tego starca jest jedyną pociechą. Później, kiedy przyjmował chorych i pojechał na praktykę, chodziła po wszystkich pokojach, nie wiedząc, co robić i o czem myśleć. Odzwyczaiła się od rodzinnego miasta i od domu rodzicielskiego; nie ciągnęło ją na ulicę, ani do znajomych, a na wspomnienie dawnych przyjaciółek i panieńskiego życia nie robiło jej się smutno i nie żałowała przeszłości.
Wieczorem ubrała się starannie i poszła na nabożeństwo. Ale w kościele byli tylko prości ludzie i jej wspaniałe futro i kapelusz nie wywarły najmniejszego wrażenia. Wydało jej się wtedy, że zaszła jakaś zmiana i w kościele i w niej samej. Dawniej lubiła, kiedy podczas nabożeństwa czytali kanon i śpiewali wiersze początkowe kantat kościelnych, naprzykład: »Odrzucą usta moje«, lubiła podchodzić wolno z tłumem do księdza, stojącego w środku kościoła i czuć na swem czole oleje święte, teraz oczekiwała tylko końca nabożeństwa. Wychodząc z kościoła, bała się, aby żebracy nie poprosili o jałmużnę; nudziłoby ją zatrzymywanie się i szukanie po kieszeniach, zresztą i w kieszeniach nie miała miedziaków, ale tylko same ruble.
Położyła się wcześnie, ale długo spać nie mogła. Śniły jej się jakieś portrety i procesya pogrzebowa, którą rano widziała; otwartą trumnę z nieboszczykiem wnieśli na podwórze i zatrzymali się przed drzwiami, potem długo kołysali trumnę na prześcieradłach i ze wszystkich sił uderzyli nią w drzwi. Julia obudziła się i skoczyła z przestrachu. Rzeczywiście na dole stukali do drzwi i drut od dzwonka szeleściał na ścianie, ale dzwonka nie było słychać.
Doktór zakaszlał. Słychać było, jak pokojówka zeszła na dół i wróciła.
— Proszę pani! — rzekła, stukając do drzwi. — Proszę pani!
— Co takiego? zapytała Julia.
— Depesza dla pani!
Julia wyszła do niej ze świecą w ręku. Za pokojówką stał doktór w bieliźnie i w palcie, również z zapaloną świecą.
— Dzwonek zepsuł się u nas — mówił ziewając. — Od dawna powinien być naprawiony.
Julia otworzyła depeszę i przeczytała: »Pijemy zdrowie pani. — Jarcew. Koczew«.
— Ach, co za głupcy! — rzekła i roześmiała się; zrobiło jej się lekko i wesoło na duszy.
Powróciwszy do swego pokoju, umyła się, potem ubrała i zaczęła swe rzeczy układać aż do świtu, a w południe pojechała do Moskwy.



XII.


W niedzielę Łaptiewowie poszli na wystawę obrazów. Wybrali się tam całym domem, po moskiewsku, z obiema dziewczynkami, z guwernantką i Kostią.
Łaptiew znał rodziny wszystkich znanych malarzy i nie opuszczał ani jednej wystawy. Czasem, w lecie, na letniem mieszkaniu on sam malował widoki i zdawało mu się, że ma dużo gustu i że gdyby się uczył, wyszedłby na zdolnego malarza. Za granicą, chodził niekiedy po antykwarniach i udając znawcę, oglądał widoki, wypowiadał swoje zdanie, kupował cośkolwiek, antykwaryusz ściągał z niego ile sam chciał i kupiony przedmiot leżał potem, zabity w skrzynce w wozowni, dopóki nie znikł niewiadomo gdzie. Lub też, zachodząc do sklepu z obrazami, długo i uważnie oglądał obrazy, bronzy, robił różne uwagi i nagle kupował jakąś ramkę, albo pudełko z marnego papieru. W domu miał obrazy olbrzymich rozmiarów, ale nędzne, dobre zaś źle były powieszone. Nieraz, zdarzało się, że drogo zapłacił za rzecz, która, jak się później okazało, była podrobioną. I rzecz dziwna, że nieśmiały zwykle w życiu, na wystawach obrazów był niezwykle śmiały i pewien siebie. Dlaczego?
Julia Siergiejewna patrzała na obrazy tak, jak jej mąż, przez lornetkę i dziwiła się, że ludzie na obrazach wyglądają jak żywi, a drzewa jak prawdziwe; nie rozumiała nic, wydawało jej się, że na wystawie dużo jest obrazów jednakowych i że cel sztuki zasadza się na tem, ażeby się nam, gdy patrzymy na obrazy, ludzie i przedmioty wydawały rzeczywistymi.
— Oto »las« Szyszkina — tłumaczył jej mąż. — On zawsze to samo maluje... A tutaj zwróć uwagę: takiego fioletowego śniegu nigdy niema w naturze... A ten malec ma lewą rękę krótszą od prawej.
Kiedy się wszyscy zmęczyli i Łaptiew poszedł szukać Kostię, aby jechać do domu, Julia zatrzymała się przód niewielkim widoczkiem i obojętnie patrzała na niego. Na pierwszym planie rzeczka, przez nią rzucony mostek, na brzegu rzeczki ścieżka, niknąca w ciemnej trawie, pole, potem na prawo kawałek lasu, przy nim ognisko; widocznie straż nocna. W dali dogorywa zorza wieczorna.
Julia wyobraziła sobie, że ona sama idzie przez mostek, potem po ścieżce coraz dalej i dalej, dokoła cicho, krzyczą chróściele, żarzy się ogień. I nagle wydało jej się, że te same obłoczki, które się rozciągnęły po czerwonej stronie nieba, i las i pole, widziała już dawno i nie jeden a wiele razy, poczuła się samotną i zapragnęła iść, iść i iść po ścieżynie; i tam, gdzie była zorza wieczorna, widać było odbicie czegoś nieziemskiego, wiecznego.
— Jak to jest pięknie malowane! — rzekła, dziwiąc się, że obrazek stał jej się nagle zrozumiałym. — Patrz, Alosza, czy widzisz, jak tu cicho?
Starała się wytłumaczyć dlaczego jej się ten obraz tak podoba, ale ani mąż, ani Kostia nie rozumieli jej. Patrzała na obraz ze smutnym uśmiechem i wzruszyło ją to, że inni nie widzieli w nim nic nadzwyczajnego; potem znów chodziła po salach i oglądała dzieła sztuki, chciała je rozumieć i już jej się nie zdawało, że na wystawie dużo jest jednakowych obrazów. Kiedy wróciwszy do domu, pierwszy raz zwróciła uwagę na wielki obraz wiszący w salonie, nad fortepianem, poczuła do niego wstręt i rzekła:
— Co za przyjemność mieć takie obrazy!
Później złote gzymsy, weneckie zwierciadła, tudzież obrazy w rodzaju tego, który wisiał nad fortepianem, a również dyskusye męża i Kostii o sztuce, budziły w niej uczucie nudy i złości, a czasem nawet nienawiści.
Życie płynęło zwykłym trybem, z dnia na dzień, nie obiecując nic szczególnego. Sezon teatrów skończył się, nadchodziła pora ciepła. Pogoda była wspaniała.
Pewnego razu Łaptiewowie wybrali się do sądu okręgowego posłuchać jak Kostia bronił kogoś z urzędu. Spóźnili się trochę i przyjechali do sądu, w chwili kiedy się rozpoczynało badanie świadków. Obwinionym był zwykły szeregowiec o kradzież z włamaniem. Między świadkami było dużo praczek; dowodziły, że podsądny bywał często u gospodyni, utrzymującej pralnię; w święto Podniesienia Krzyża św. przyszedł późno wieczorem prosić o pieniądze na wódkę, ale nikt mu ich nie dał; wtedy wyszedł i po godzinie wrócił z piwem i z miętowymi piernikami dla dziewcząt. Pili i śpiewali prawie do świtu, a gdy się rano opamiętali, zamek u wejścia na strych był wyłamany i z bielizny znikły trzy koszule męskie, spódnica i dwa prześcieradła. Kostia badał drwiąco każdą praczkę, czy ona w święto Podniesienia Krzyża św. nie piła również tego piwa, które przyniósł podsądny? Chciał widocznie udowodnić, że praczki same siebie okradły. Mówił bez najmniejszego wzruszenia, surowo patrząc na świadków.
Tłumaczył co to jest kradzież z włamaniem, a co zwykła kradzież. Mówił szczegółowo, przekonywująco, objawiał niezwykłą zdolność do mówienia długo, i poważnym głosem mówił o tem, co już dawno wszyscy wiedzą. I trudno było zrozumieć o co mu właściwie idzie. Z długiej jego mowy przewodniczący mógł tylko w następujący sposób wnioskować: »włamanie było, ale kradzieży nie było, bo praczki same przepiły bieliznę, a jeżeli była kradzież, to bez włamania«. Ale widocznie, mówił to właśnie, co było trzeba, gdyż mową jego przejęli się świadkowie i podobał się publiczności. Kiedy ogłoszono wyrok uniewinniający, Julia skinęła głową Kostii, a później mocno uścisnęła jego dłoń.
W maju Łaptiewowie wyjechali na letnie mieszkanie do Sokolnik. Julia była już w poważnym stanie.


XIII.


Upłynął rok. W Sokolnikach, niedaleko od plantu drogi Jarosławskiej, siedzieli na trawie Julia i Jarcew; trochę dalej leżał Kostia, podłożył ręce pod głowę i patrzał na niebo. Spacerowali długo wszyscy troje, a teraz czekali kiedy przejdzie spacerowy pociąg i kiedy pójdą do domu na herbatę.
— Matki widzą w swoich dzieciach coś nadzwyczajnego, tak już natura urządziła — mówiła Julia. — Całemi godzinami matka stoi przy łóżeczku i patrzy jakie dzieciątko ma uszki, a jakie oczki, nosek, zachwyca się. Jeśli ktoś obcy całuje jej maleństwo, to jej biednej zdaje się, że mu to sprawia niezwykłą przyjemność. I nie umie matka mówić o czem innem, jak o swojem dzieciątku. Znam tę słabostkę matek, uważam na siebie, ale doprawdy, moja Ola nie jest zwykłem dzieckiem. Jak ona patrzy, kiedy ssie! Jak się śmieje! Ma tylko osiem miesięcy, ale takich mądrych ócz nie widziałem i u trzyletnich dzieci.
— Niech mi pani powie — rzekł Jarcew — kogo pani woli męża, czy dziecko?
Julia wzruszyła ramionami.
— Nie wiem — rzekła. — Nigdy bardzo nie kochałam męża, a Ola, to właściwie, moja pierwsza miłość. Pan przecież wie, że ja nie z miłości wyszłam za Aleksego. Dawniej byłam głupia, cierpiałam, myślałam ciągle o tem, że zmarnowałam i jego i swoje życie, teraz widzę, że żadnej miłości nie potrzeba, wszystko to głupstwo.
— Ale jeśli nie miłość, to jakież uczucie przywiązuje panią do męża. Dlaczegoż pani z nim żyje?
— Nie wiem... Tak, przyzwyczajenie zapewne. Cenię go, tęskno mi do niego, gdy go długo niema, ale to nie miłość. Jest mądrym, uczciwym człowiekiem i to mi do szczęścia wystarcza. On bardzo dobry, prosty...
— Alosza mądry, Alosza dobry — przerwał jej Kostia, leniwie podnosząc głowę — ale, droga pani, żeby poznać, że on jest mądry i interesujący, trzeba z nim trzy pudy soli zjeść... I gdzie pani widzi tę jego dobroć, albo ten rozum? Pieniędzy rzuci ile pani chce; to może zrobić, ale gdzie trzeba okazać charakter, stawić opór natrętowi i zuchwalcowi, tam mięsza się i na duchu upada. Tacy ludzie, jak pani kochany Aleksy są ludźmi wspaniałymi, ale do walki zupełnie niezdatni. I w ogóle do niczego nie są zdolni.
Nakoniec pokazał się pociąg. Z komina lokomotywy buchała i wznosiła się nad laskiem zupełnie różowa para i dwa okna w ostatnim wagonie błysnęły nagle w słońcu tak silnie, że patrzeć na nie nie było można.
— Chodźmy pić herbatę! — rzekła Julja Siergiejewna, wstając.
Ostatniemi czasy utyła trochę i chód miała leniwy.
— A jednak bez miłości nie jest dobrze — rzekł Jarcew, idąc za nią. — Dużo mówimy i piszemy o miłości, ale sami mało kochamy, a to niedobrze.
— Wszytko to głupstwo, Janie Gawriłyczu — rzekła Julia. — Nie na tem polega szczęście.
Pili herbatę w ogrodzie, gdzie kwitły rezeda, lewkonie, tytoń i rozwijały się już wczesne mieczyki. Jarcew i Kostia widzieli na twarzy Julii Siergiejewny, że przeżywa teraz szczęśliwa epokę wewnętrznego spokoju i równowagi ducha, że niczego nie pragnie, prócz tego, co już ma, i im również zrobiło się lżej, spokojniej na duszy. Cokolwiek kto powiedział, uznawanem było za dobre i mądre. Sosny były wspaniałe, rozchodził się tak cudowny, orzeźwiający zapach żywicy, jak nigdy przedtem, śmietanka była bardzo smaczna, a Sasza była mądrą, ładną dziewczynką...
Po herbacie Jarcew śpiewał, akompaniując sobie na fortepianie, a Julja i Koczew siedzieli milcząc i słuchali: czasem tylko wstawała Julja i cicho wychodziła, żeby spojrzeć na dziecko i na Lidę, która od dwóch dni leżała w gorączce i nic nie jadła.
— »Przyjacielu, miły przyjacielu« — śpiewał Jarcew; — Nie, państwo, choćbyście mnie zabili — rzekł i wstrząsnął głową; — nie rozumiem, dlaczego jesteście przeciwni miłości! Gdybym nie był zajętym piętnaście godzin na dobę, to niezawodnie zakochałbym się.
Nakryli do kolacyi na tarasie; było ciepło i cicho, ale Julja otuliła się chustką i skarżyła się na wilgoć. Gdy się ściemniło, uczuła się nagle nieco słabą, dostała dreszczy i prosiła gości, aby dłużej zostali; częstowała ich winem i po kolacyi kazała podać koniak, żeby nie odchodzili. Nie chciała zostać sama z dziećmi i ze służbą.
— My, letnicy, mamy zamiar urządzić przedstawienie dla dzieci — rzekła. — Mamy już wszystko, i teatr i aktorów, zatrzymuje nas tylko sama sztuka. Przysłali nam kilkanaście różnych sztuk, ale żadna nie jest odpowiednią. Pan lubi teatr i zna pan dobrze historyę — zwróciła się do Jarcewa — niech pan napisze historyczną sztukę.
— Cóż, mogę.
Goście wypili koniak i zabierali się do odejścia. Była już jedenasta, a dla letników to późno.
— Jak ciemno, nic a nic nie widać! — mówiła Julja Siergiejewna, odprowadzając ich do bramy.
— Nie wiem, panowie, jak wy dojdziecie. Ale, jak chłodno!
Okryła się jeszcze lepiej i wróciła na ganek.
— A mój Aleksy pewno gdzieś w karty gra! — krzyknęła. — Dobranoc.
Po jasno oświetlonych pokojach nic nie było widać. Jarcew i Kostia po omacku, jak ślepi, dostali się do plantu i przeszli na drugą stronę.
— Nic nie widać — rzekł Kostia, basem, zatrzymując się i spojrzał na niebo.
— A to gwiazdy, gwiazdy, widocznie jakieś nowe, piętnasto kopiejkowe! Gawriłycz!
— A? — odezwał się gdzieś Jarcew.
— Mówię, że nic nie widać. Gdzie jesteś?
Jarcew, pogwizdując, podszedł do niego i wziął go pod rękę.
— Ej, letnicy! — zawołał nagle Kostja na cały głos. — Socyalistę złapali!
Kiedy był podchmielonym, zawsze był niespokojny, krzyczał, zadzierał ze stójkowymi, z dorożkarzami, śpiewał, śmiał się, jak szalony.
— Natura, niech cię wszyscy dyabli wezmą! — krzyknął Kostia.
— No, no — upominał go Jarcew. — Dajże spokój. Proszę cię.
Niezadługo dwaj przyjaciele przyzwyczaili się do ciemności i zaczęli odróżniać sylwetki wysokich sosen i słupów telegraficznych. Z dworców moskiewskich słychać było od czasu do czasu gwizdanie lokomotyw i żałośnie dźwięczały druty. Z lasu nie dochodził ani jeden dźwięk i czuć było w tem milczeniu coś dumnego, silnego, tajemniczego, przytem, teraz w nocy, wydawało się że wierzchołki drzew dochodzą do nieba. Przyjaciele odszukali swoją drogę i poszli po niej. Było zupełnie ciemno i tylko po długim pasie nieba, zasianym gwiazdami i po twardej udeptanej ziemi, którą mieli pod nogami, poznali, że idą aleją. Szli obok siebie w milczeniu i zdawało im się obu, że naprzeciwko nich idą jacyś ludzie. Byli już zupełnie trzeźwi. Jarcewowi przyszło do głowy, że może w tym lesie unoszą się teraz dusze zmarłych carów moskiewskich, bojarów i patryarchów, chciał powiedzieć to Kostii, ale się wstrzymał.
Kiedy doszli do rogatki, na niebie coś migotało. Nie przerywając milczenia Jarcew i Kostia szli obok tanich willi, oberż, leśnych składów pod mostem połączonych dróg, zostali przeniknięci wilgocią, poczuli miły zapach lipy, a potem weszli na długą, szeroką ulicę, gdzie nie było ani ludzi, ani światła... Kiedy doszli do Czerwonego Stawu, zaczynało świtać.
— Moskwa, to miasto, które jeszcze wiele cierpień przebyć musi — rzekł Jarcew, patrząc na klasztor Aleksiejewski.
— Skąd ci to do głowy przyszło?
— Tak, lubię Moskwę.
Jarcew i Kostia urodzili się w Moskwie i ubóstwiali ją, przy tem wrogo byli usposobieni dla innych miast; przekonani byli, że Moskwa — to niepospolite miasto, a Rosya — niepospolity kraj. Na Krymie, na Kaukazie, za granicą było im nudno, niewygodnie, nieprzyjemnie i uważali swą szarą, moskiewską pogodę za najprzyjemniejszą i najzdrowszą. Dni, kiedy zimny deszcz uderza w szyby i wcześnie zapada zmierzch, kiedy ściany domów i kościołów nabierają burego, smutnego koloru i kiedy, wychodząc na ulicę, nie wiesz, co na siebie włożyć — dni takie wesoło ich usposabiały.
Nakoniec przy dworcu wsiedli do dorożki.
— Rzeczywiście, warto by napisać sztukę historyczną — rzekł Jarcew — ale wiesz, bez Łapunowych i bez Godunowych, a raczej z czasów Jarosława, albo Monomacha. Nienawidzę wszystkie sztuki historyczne z wyjątkiem monologu Pimena. Kiedy masz do czynienia z jakiemkolwiek źródłem historyi, lub nawet kiedy czytasz podręcznik do historyi Rosyi, wydaje ci się, że w Rosyi wszyscy są utalentowani, zdolni, interesujący, ale gdy patrzę w teatrze na sztukę historyczną, wtedy życie rosyjskie przedstawia mi się jako nieudolne, niezdrowe, nieoryginalne.
Przy Dymitrowce przyjaciele rozstali się i Jarcew pojechał dalej do siebie na Nikitską. Drzemał, kiwał się, ale nie przestawał myśleć o sztuce. Nagle, wyobraził sobie, że słyszy straszny hałas, krzyki w jakimś niezrozumiałym, jakby kałmuckim języku; zobaczył jakąś wieś, ogarniętą płomieniami, lasy sąsiednie pokryte szronem, blado-różowe w blasku pożaru: zdawało mu się, że jest tak jasno, że można rozróżnić każdą igiełkę sosnową; jacyś ludzie, konno i pieszo kręcą się po wsi, a konie ich i oni sami równie są purpurowi, jak łuna na niebie.
— To Połowcy — myśli Jarcew.
Jeden z nich, stary, straszny, z zakrwawioną twarzą, cały opalony, przywiązuje do siodła młodą dziewczynę, o białej, ruskiej twarzy. Stary krzyczy, doprowadzony do szału, a dziewczę patrzy smutnie, rozumnie... Jarcew wstrząsnął głową i obudził się.
— »Przyjacielu, miły przyjacielu«... — zaśpiewał.
Płacąc dorożkarza i później idąc do siebie po schodach, nie mógł się rozbudzić i widział jak płomienie obejmują drzewa, las trzeszczy i pokrywa się dymem, olbrzymi dzik, oszalały ze strachu, biegnie przez wieś... A dziewczę przywiązane do siodła wciąż patrzy.
Kiedy wszedł do swego pokoju było już jasno. Na fortepianie, przy otwartych nutach dopalały się dwie świece. Na kanapie leżała Razsudina w czarnej sukni z paskiem, z gazetą w ręku i twardo spała. Widocznie, grała długo, oczekując powrotu Jarcewa i nie doczekawszy się, usnęła.
— O, zmęczyła się! — pomyślał.
Wyjął ostrożnie z jej rąk gazetę, przykrył ją pledem, zgasił świece i poszedł do sypialnego pokoju. Kładąc się, myślał o sztuce historycznej i spokoju mu nie dawał motyw: »Przyjacielu, miły przyjacielu«...
Dwa dni później wpadł do niego na chwilę Łaptiew powiedzieć, że Lida zachorowała na dyfteryt, a od niej zaraziła się Julia i dziecko; po pięciu dniach przyszła wiadomość, że Lida i Julia są zdrowsze, ale dziecko umarło i Łaptiewowie rzucają swą willę w Sokolnikach a przyjeżdżają do miasta.


XIV.


Łaptiew nie lubił siedzieć długo w domu. Żona jego wychodziła często do oficyny, mówiąc, że musi się zająć dziewczynkami, ale on wiedział, że chodzi tam nie dla zajęcia, ale żeby się wypłakać przed Kostią. Przeszło dziewięć dni, potem dwadzieścia, czterdzieści, a ciągle trzeba było jeździć na cmentarz Aleksiejewski i słuchać Mszy świętej, potem męczyć się całymi dniami, myśleć tylko o tem nieszczęsnem dzieciątku i mówić żonie na pociechę różne banalne brednie. W składzie bywał bardzo rzadko, zajmował się dobroczynnością, wymyślał dla siebie rozmaite kłopoty i cieszył się, gdy mu wypadło za jakiemkolwiek głupstwem przejeździć dzień cały. W ostatnich czasach postanowił wyjechać za granicę, aby się tam zapoznać z ustrojem przytułków noclegowych i myśl ta była mu teraz rozrywką.
Był dzień jesienny. Julia przed chwilą wyszła do oficyny, a Łaptiew leżał w gabinecie na kanapie i namyślał się, gdzie pójść. W tejże chwili Piotr oznajmił, że przyszła Razsudina. Łaptiew ucieszył się bardzo, zeskoczył z kanapy i wybiegł na spotkanie niespodziewanego gościa, swej byłej przyjaciółki, o której już prawie zapomniał. Od tego wieczoru, kiedy ją raz ostatni widział, nie zmieniła się wcale.
— Polina! — rzekł, wyciągając do niej obie ręce. — Ileż zim, ile lat! Gdybyś ty wiedziała, jak się cieszę, że cię widzę! Proszę cię!
Razsudina, witając się, szarpnęła go za rękę i nie zdejmując wierzchnego ubrania i kapelusza, weszła do gabinetu i usiadła.
— Ja na minutkę przyszłam do pana — rzekła. — Nie mam czasu mówić o głupstwach. Niech pan zechce usiąść i słuchać. Czy pan jesteś rad, że mnie widzisz, czy też nie, jest mi najzupełniej obojętnem; ponieważ dla mnie łaskawe zajęcie się mną mężczyzn nie jest warte złamanego szeląga. Jeżeli zaś przyszłam do pana, to dlatego, że byłam już dzisiaj w pięciu miejscach i wszędzie mi odmówili, tymczasem sprawa nie cierpi zwłoki. Słuchaj pan — mówiła dalej, patrząc mu prosto w oczy — pięciu znajomych studentów, ludzi ograniczonych i głupich, ale bezwarunkowo bardzo biednych, ma być wydalonych z zakładu z powodu nieopłacenia wpisu w oznaczonym terminie. Bogactwo pana kładzie na pana obowiązek pojechania natychmiast do uniwersytetu i zapłacenia za nich.
— Z przyjemnością, Polino.
— Oto są ich nazwiska — rzekła Polina, podając Łaptiewowi notatkę. — Niech pan w tej chwili jedzie, rodzinnych rozkoszy użyje pan później.
W tej samej chwili za drzwiami, prowadzącymi do salonu dał się słyszeć jakiś szmer, coś, jakby skrobanie psa. Razsudina w tej chwili zaczerwieniła się i gwałtownie wstała z siedzenia.
— Pańska dulcynea podsłuchuje nas! — rzekła. — To szkaradne.
Łaptiewowi zrobiło się nieprzyjemnie.
— Niema jej tutaj, jest w oficynie — rzekł Łaptiew. — I proszę o niej tak nie mówić. Straciliśmy dziecko, ona jest bardzo zmartwiona.
— Możesz ją pan uspokoić — Razsudina uśmiechnęła się i usiadła — będzie ich z dziesięcioro jeszcze. Każdy ma dosyć rozumu na to, aby dzieci rodzić.
Łaptiew przypomniał sobie, że słyszał już nieraz to samo, czy też coś w tym rodzaju, ale kiedyś dawno i uśmiechnęła mu się poezya czasów minionych, czasu swobody, życia kawalerskiego, kiedy mu się zdawało, że jest młodym i że może wszystko, co tylko chce i kiedy nie było miłości do żony i wspomnień o dziecku.
— Pojedźmy razem — rzekł, przeciągając się.
Kiedy przyjechali do uniwersytetu, Razsudina została przy bramie, czekając na Łaptiewa, który poszedł do kancelaryi; wkrótce potem wrócił i podał Razsudinej pięć kwitów.
— Dokąd teraz? — zapytał Łaptiew.
— Do Jarcewa.
— Ja też pojadę.
— Przeszkodzisz mu pan w robocie.
— Nie, napewno nie! — rzekł i spojrzał na nią błagalnie.
Miała na głowie czarny, żałobny kapelusz, ubrany krepą i krótkie, zniszczone palto. Nos wydawał się jeszcze dłuższym, niż dawniej, w twarzy nie było pomimo mrozu ani jednej kropli krwi. Łaptiewowi było przyjemnie, że może iść za nią, ulegać jej i słuchać jej zrzędzenia. Szedł i myślał o niej: jak wielką musi być wewnętrzna siła tej kobiety, jeśli brzydka jak jest, kanciasta, niespokojna, nie umiejąca się ubrać jak należy, zawsze niedbale uczesana i jakaś rozrzucona, a pomimo to pełna uroku.
Weszli do Jarcewa od tyłu przez kuchnię, gdzie przyjęła ich kucharka, czyściutka staruszka z siwymi włosami; zmieszała się, słodko się uśmiechnęła, przyczem mała jej twarzyczka zrobiła się podobną do pieroga i rzekła:
— Proszę państwa.
Jarcewa nie było w domu, Razsudina usiadła przy fortepianie i zabrała się do nudnych, trudnych ćwiczeń, przykazawszy Łaptiewowi, aby jej nie przeszkadzał. On też nie odzywał się do niej, usiadł z boku i przeglądał Wiestnika Jewropy. Grała przez dwie godziny — tyleż czasu przeznaczała na to dziennie — potem zjadła cośkolwiek w kuchni i wyszła na lekcye. Łaptiew przeczytał dalszy ciąg jakiejś powieści, następnie długo siedział nie czytając, nie nudząc się i zadowolony, że już jest spóźnionym na obiad.
— Ha-ha-ha! — rozległ się śmiech Jarcewa i on sam wszedł zdrów, czerstwy, czerwony, w nowiutkim fraku ze świecącymi guzikami — ha-ha-ha!
Przyjaciele zjedli razem obiad. Potem Łaptiew położył się na kanapie, a Jarcew usiadł przy nim i zapalił cygaro. Zapadł zmierzch.
— Ja widocznie starzeję się — rzekł Łaptiew. — Odkąd umarła moja siostra Nina, nie wiem dlaczego, bardzo często myślę o śmierci.
Zaczęli rozmawiać o śmierci, o nieśmiertelności duszy, o tem, jakby to rzeczywiście dobrze było, gdyby można powstać z martwych a polecieć dokądkolwiek na Marsa, być wiecznie wolnym, szczęśliwym, a zwłaszcza myśleć jakoś inaczej, nie po ziemsku.
— A nie chce się umierać — rzekł Jarcew cicho. — Żadna filozofia nie może mnie pogodzić ze śmiercią, myślę o niej wprost jak o zgubie. Chcę żyć.
— A ty lubisz życie, Gawriłycz?
— Tak, lubię.
— A ja zupełnie sam siebie pod tym względem nie rozumiem. Jestem, albo ponuro, albo obojętnie usposobiony. Jestem nieśmiały, mam trwożliwe sumienie, nie mogę zgoła przystosować się do życia, stać się jego panem. Nie jeden gada głupstwa, albo żartuje i jest wesół, a ja nieraz robię świadomie coś dobrego, a doznaję przy tem tylko niepokoju, albo najzupełniejszej obojętności. Wszystko to, Gawriłycz, tłumaczę tem, że jestem niewolnikiem, wnukiem chłopa pańszczyźnianego. Zanim my, chamy, wybijemy się na właściwą drogę, wielu naszych braci padnie.
— Wszystko to dobrze — odpowiedział Jarcew i westchnął. — To jest jeszcze jeden dowód więcej, jak bogate i różnorodne jest życie rosyjskie. Ach, jakie bogate! Wiesz co, coraz bardziej dochodzę do przekonania, że żyjemy w przededniu wielkiego zwycięstwa i chciałbym sam dożyć, doczekać się tego. Chcesz, to wierz, nie chcesz, to nie wierz; ale podług mnie, podrasta teraz niezwykłe pokolenie. Kiedy się dziećmi zajmuję, a zwłaszcza dziewczynkami, odczuwam rozkosz. Cudowne dzieci!
Jarcew podszedł do fortepianu i wziął akord.
— Jestem chemikiem, myślę chemicznie i umrę jako chemik — mówił dalej. — Ale nie wystarcza mi sama chemia, biorę się do historyi rosyjskiej, do historyi sztuki, pedagogii, muzyki... Kiedyś w lecie żona twoja powiedziała, żebym napisał sztukę historyczną i teraz chcę pisać, pisać; zdaje mi się, że mógłbym tak przesiedzieć trzy doby, nie ruszając się i nie przestając pisać. Obrazy zmęczyły mnie, w głowie mojej ścisk i czuję, jak puls bije w moim mózgu. Bynajmniej nie chcę, żeby ze mnie powstało coś niezwykłego, żebym stworzył coś olbrzymiego; poprostu chcę żyć, marzyć, mieć nadzieję; chcę, aby mi się wszędzie szczęściło... Życie, mój drogi, jest bardzo krótkie, trzeba je przeżyć jak się da najlepiej.
Po tej przyjacielskiej rozmowie, która skończyła się dopiero o północy, Łaptiew zaczął prawie codziennie bywać u Jarcewa. Ciągnęło go coś do niego. Przychodził zwykle przed wieczorem, kładł się i czekał cierpliwie jego powrotu nie odczuwając zupełnie znudzenia. Jarcew, wracając ze służby, jadł obiad i zabierał się do roboty, ale Łaptiew zadawał mu ciągle jakieś pytania, zaczynali więc rozmawiać, o robocie nie było już mowy i przyjaciele rozstawali się nadzwyczaj zadowoleni jeden z drugiego.
Trwało to niedługo. Pewnego razu, przyszedłszy do Jarcewa, Łaptiew zastał u niego samą tylko Razsudinę, która siedząc przy fortepianie, grała swoje ćwiczenia. Spojrzała na niego chłodno, prawie wrogo i zapytała, nie podając mu ręki:
— Powiedz mi pan, jeśli łaska, kiedy będzie koniec tego dobrego?
— Czego? — zapytał Łaptiew, nie rozumiejąc.
— Przychodzisz pan tu codziennie i przeszkadzasz Jarcewowi w robocie. Jarcew nie jest kupczykiem, tylko uczonym i szkoda każdej chwili jego życia. Trzeba to zrozumieć i mieć choć trochę delikatności.
— Jeśli pani znajduje, że przeszkadzam — rzekł Łaptiew łagodnie, mieszając się — to przestanę tutaj przychodzić.
— I doskonale pan zrobisz. Wyjdź pan zaraz, bo on może nadejść i zastać pana tutaj.
Ton, jakim to było powiedziane i obojętne spojrzenie Razsudiny zmieszały go do reszty. Nie miała dla niego w sercu najmniejszego uczucia, prócz życzenia żeby jak najprędzej wyszedł; jakież to nie było podobne do poprzedniej miłości! Wyszedł, nie uścisnąwszy jej ręki; myślał, że go nazad przywoła, ale znów dały się słyszeć gamy i idąc wolno po schodach zrozumiał, że stał się dla niej obcym.
Dwa dni później przyszedł do niego Jarcew, chcąc z nim razem spędzić wieczór.
— Powiem ci nowinę — rzekł i roześmiał się. — Polina Mikołajewna sprowadziła się ze wszystkiem do mnie. — Zmieszał się trochę i mówił dalej półgłosem. — Cóż? Zapewne, nie kochamy się w sobie, ale zdaje mi się, że... to wszystko jedno. Cieszę się, że mogę jej dać schronienie i sposób rzucenia roboty w razie choroby, ona zaś myśli, że odkąd jest ze mną w życiu mojem więcej jest porządku, i że pod jej wpływem wyrobię się na wielkiego uczonego. Tak jej się zdaje. Niech jej się tam zdaje. Ludzie południowi mają przysłowie: Głupi w myśli się bogaci. Ha-ha-ha.
Łaptiew milczał, Jarcew przeszedł się po gabinecie, popatrzał na obrazy, które już nieraz oglądał i rzekł, wzdychając:
— Tak, mój przyjacielu. Jestem starszy od ciebie o trzy lata, już za późno, abym pomyślał o prawdziwej miłości i właściwie taka kobieta, jak Polina Mikołajewna, to dla mnie szczęście, będę z nią żył do starości, ale dyabli wiedzą, dlaczego czegoś mi żal, czegoś pragnę i wydaje mi się ciągle, że leżę w dolinie Dagestanu i śni mi się bal. Jednem słowem, nigdy człowiek nie jest zadowolonym z tego, co ma.
Przeszedł do salonu i jak gdyby nic nie było zaszło, śpiewał romanse, a Łaptiew siedział u siebie w gabinecie i zamknąwszy oczy, starał się zrozumieć dlaczego Razsudina przeszła do Jarcewa. Martwiło go to, że niema na świecie trwałego przywiązania, zły był na Polinę Mikołajewnę i zły na siebie, że uczucie jego do żony nie było już to same, co dawniej.


XV.


Łaptiew siedział na fotelu i czytał; Julia również siedziała w gabinecie i czytała. Widocznie nie było o czem mówić i od rana milczeli oboje. Czasem spoglądał na nią z poza książki i myślał: Czy to nie wszystko jedno czy się człowiek żeni z wielkiej miłości, czy bez miłości? Epoka, w której był zazdrosnym, oburzał się, cierpiał, wydawała mu się teraz daleką. Zdążył już być za granicą, teraz zażywał odpoczynku po odbytej podróży a z początkiem wiosny miał zamiar znów pojechać do Anglii, gdzie mu się bardzo podobało.
Julia Siergiejewna przyzwyczaiła się do swego bolu i nie chodziła już płakać do oficyny. Tej zimy nie jeździła po magazynach, nie bywała w teatrze i na koncertach, siedziała prawie ciągle w domu. Nie lubiła dużych pokojów, była zawsze, albo w gabinecie męża, albo w swoim pokoju, gdzie były święte obrazy, które dostała w posagu i wisiał ów pejzaż, który jej się tak na wystawie podobał. Pieniędzy na swoją przyjemność nie wydawała chyba więcej, jak niegdyś w domu ojca.
Zima nie była wesołą. Wszyscy w Moskwie grali w karty, a jeśli przypadkiem wymyślili inną jaką rozrywkę, jeśli naprzykład śpiewali, czytali, albo rysowali, to było jeszcze nudniej. W Moskwie mało było utalentowanych ludzi i na wszystkich wieczorach występowali jedni i ci sami śpiewacy, lub mowcy; z tego też powodu zamiłowanie do sztuk zamieniło się dla wielu w nudny, w jednostajny obowiązek.
Poza tem, u Łaptiewych nie przechodził ani jeden dzień bez przykrości. Stary Teodor Stepanycz widział coraz gorzej, nie chodził już do składu, i okuliści orzekli, że wkrótce zaniewidzi ze wszystkiem. Teodor przestał również chodzić do składu, siedział ciągle w domu i pisał. Panaurow został przeniesionym do innego miasta i mianowanym rzeczywistym radcą stanu; mieszkał teraz w »Drezden« i prawie codziennie przyjeżdżał prosić o pieniądze. Kisz skończył nakoniec uniwersytet i czekając, aż Łaptiewowie znajdą mu jakiekolwiek zajęcie, przesiadywał u nich i opowiadał długie i nudne historye. Wszystkich to drażniło i robiło życie powszednie niemiłem.
Piotr wszedł do gabinetu i oznajmił, że przyszła jakaś nieznajoma pani. Na bilecie, który podał, było: »Józefina Milam«.
Julia Siergiejewna podniosła się leniwie z siedzenia i wyszła. Na progu pokazała się kobieta chuda, bardzo blada, z ciemnemi brwiami, czarno ubrana. Złożyła ręce na piersi i rzekła błagalnym głosem:
— Panie Łaptiew, ratuj moje dzieci!
Dzwonienie bransolet i twarz z plamami pudru nie były obce Łaptiewowi; poznał tę samą damę, u której przed ślubem swoim jadł obiad. Była to druga żona Panaurowa.
— Ratuj pan moje dzieci! — powtórzyła i twarz jej zadrgała i zrobiła się nagle starą i żałosna, a oczy zaszły łzami. — Pan jeden możesz nas ratować, ostatni grosz wzięłam na drogę do Moskwy, do pana! Dzieci umierają z głodu!
Poruszyła się, jakby chciała upaść na kolana. Łaptiew przestraszył się i schwycił ją za ręce powytej łokci.
— Niechże pani usiądzie — mruczał, sadzając ją. — Proszę, niech pani siada.
— Nie mamy pieniędzy na chleb — rzekła. — Grzegorz Mikołajewicz wyjeżdża, ma nowe obowiązki, a nas nie chce wziąć ze sobą, i pieniądze, które pan, człowiek wspaniałomyślny, nam przysyła, traci na swoje potrzeby. Co mamy robić? Co? Biedne, nieszczęśliwe moje dzieci!
— Niech się pani uspokoi, proszę pani. Wydam rozkaz w kantorze, aby pieniądze wysyłali na ręce pani.
Załkała, potem uspokoiła się i Łaptiew zauważył, że na jej upudrowanej twarzy potworzyły się od łez maleńkie dróżki i, że rosną jej wąsy.
— Wspaniałomyślność pana niema granic, panie Łaptiew. Ale bądź pan naszym aniołem, naszą dobrą wróżką, przekonaj Grzegorza Mikołajewicza, że nie powinien nas opuszczać, niech on nas ze sobą zabierze. Przecież ja go kocham, szalenie kocham, on jest jedyną moją pociechą.
Laptiew dał jej sto rubli i obiecał, że rozmówi się z Panaurowem; odprowadzając ją do przedpokoju, bał się, by znów szlochać nie zaczęła, lub nie padła przed nim na kolana.
Po niej przyszedł Kisz. Potem zjawił się Kostia z aparatem fotograficznym. W ostatnich czasach oddał się cały temu zajęciu, po kilka razy dziennie fotografował wszystkich w domu. Bawiło go to, ale i pociągało za sobą dużo przykrości, tak, że nawet schudł trochę.
Przed herbatą przyszedł Teodor. Usiadł w kącie gabinetu, otworzył książkę i długo patrzał na tę samą stronicę, choć widocznie nie czytał. Następnie pił herbatę; był bardzo czerwony. W obecności brata Łaptiew czuł jakiś ciężar na duszy, nawet jego milczenie było mu nieprzyjemnem.
— Możesz powinszować Rosyi nowego publicysty — rzekł Teodor. — Ale żart na stronę, zdecydowałem się, bracie, na napisanie pewnego artykułu; to, że tak powiem, tylko próba pióra, przyniosłem, żeby ci ją pokazać. Przeczytaj, mój drogi, i powiedz, co o tem myślisz. Tylko szczerze.
Wyjął jakiś zeszycik z kieszeni i podał go bratu. Artykuł był zatytułowany: »Rosyjska dusza«; napisany był nudnie, bezbarwnie, tak, jak piszą ludzie nieutalentowani, zarozumiali. Główna myśl była taka: człowiek inteligentny może nie wierzyć w rzeczy nadnaturalne, ale powinien ukrywać swoją niewiarę, żeby nie dawać zgorszenia i nie budzić wątpliwości; bez wiary niema idealizmu, a przeznaczeniem idealizmu jest wyzwolenie Europy i wprowadzenie jej na właściwą drogę.
— Ale nie wspominasz od czego Europę wyzwolić trzeba — rzekł Łaptiew.
— To się samo przez się rozumie.
— Nic się nie rozumie — odparł Łaptiew wzburzony i przeszedł się po pokoju.
— I nie rozumiem pocoś to napisał. Zresztą to twoja rzecz.
— Chcę to wydać w oddzielnej broszurze.
— To twoja rzecz.
Nastało ponure milczenie. Teodor westchnął głęboko i powiedział:
— Szkoda, wielka szkoda, że inaczej my obaj myślimy. Ach, Alosza, Alosza, bracie najmilszy! Jesteśmy obaj ludźmi ruskimi, prawosławnymi, żyjemy po pańsku; czy nam do twarzy z temi niemieckiemi i żydowskiemi idejkami? Przecież nie jesteśmy jakimiś tam awanturnikami, jesteśmy przedstawicielami znakomitego kupieckiego rodu.
— Co tam za znakomity ród? — odparł Łaptiew, hamując się w rozdrażnieniu. — Znakomity ród! Naszego dziada szarpali obywatele, a pierwszy lepszy urzędniczyna bił go w mordę. Ojca bił dziad, nas bił ojciec. Co dał tobie, lub mnie ten twój znakomity ród? Jakie nerwy i jaką krew dostaliśmy w dziedzictwie? Ty od trzech lat blizko rozumujesz, jak dziad kościelny, gadasz głupstwa i oto co, napisałeś... przecież to są chłopskie brednie! A ja, a ja? Spojrz na mnie... Ani zręczności, ani śmiałości, ani silnej woli; boję się krok postawić, żeby mnie nie zakrzyczeli, staję się nieśmiałym wobec idyoty, bydlęcia, stojącego niezrównanie niżej odemnie pod względem moralnym i umysłowym; lękam się stróży, szwajcarów, stójkowych, żandarmów, wszystkich się boję, bo urodziłem się z chorej matki, od dzieciństwa jestem zabity, zastraszony!... My obaj nie powinniśmy mieć dzieci. O, żeby Bóg dał, żeby się na nas zakończył ten znakomity ród kupiecki!
Weszła do gabinetu Julia Siergiejewna i usiadła przy stole.
— Czy się o co spieracie? — zapytała. — Czy wam nie przeszkadzam?
— Nie, siostrzyczko — odrzekł Teodor — rozmawialiśmy o ważnych rzeczach. Mówisz: ród taki owaki — zwrócił się do brata — jednakże, ród ten stworzył milionowe dzieło. To coś warte!
— Wielka rzecz, milionowe dzieło! Człowiek bez wielkiego rozumu, bez uzdolnienia staje się przypadkiem kramarzem, potem bogaczem, handluje z dnia na dzień, bez najmniejszego systemu, bez celu, nie pragnąc nawet tak dalece pieniędzy, handluje machinalnie, pieniądze same idą do niego. Całe życie poświęca tej sprawie, lubi ją, ale tylko dlatego, że może przewodzić urzędnikom i szydzić z kupujących. Jest skarbnikiem w dozorze kościelnym dlatego, że tam można przewodzić nad śpiewakami; jest opiekunem szkoły, dlatego, że lubi dowieść tego, że nauczyciel jest jego podwładnym, może roztaczać nad nim swą władzę. Kupiec lubi rządzić, a nie targować i wasz skład nie jest składem handlowym, lecz miejscem, gdzie badają i karzą występnych. Tak, dla takiego handlu, jak wasz, potrzebni urzędnicy, którzy wyrzekli się własnego ja, i wy sami przygotowujecie ich sobie, każąc im od dzieciństwa do nóg wam padać o kawałek chleba, i przyzwyczajacie ich do myśli, że wy jesteście ich dobroczyńcami. O, człowieka z uniwersyteckiem wykształceniem nie weźmiesz do składu!
— Ludzie tacy nie są odpowiedni dla nas.
— Nieprawda! — krzyknął Łaptiew. — Kłamstwo!
— Przepraszam, zdaje mi się, że plujesz w studnię, z której sam wodę pijesz — rzekł Teodor, wstając. — Nienawidzisz naszej sprawy, jednakże korzystasz z naszych dochodów.
— Aha, wypowiedzieliśmy się nareszcie! — rzekł Łaptiew, śmiejąc się i patrząc gniewnie na brata. — Tak, nie należałbym do waszego znakomitego rodu, gdybym miał choć za grosz woli i odwagi, dawno już odrzuciłbym te dochody i poszedłbym zarabiać na chleb powszedni. Ale jeszcze w składzie zniweczyliście wolę moją! Wasz jestem!
Teodor spojrzał na zegarek i zaczął się żegnać, pocałował Julię Siergiejewnę w rękę i wyszedł, ale zamiast iść do przedpokoju, poszedł do salonu, potem do sypialnego pokoju.
— Zapomniałem rozkładu pokojów — rzekł bardzo zmieszany. — Dziwny dom. Nieprawdaż, dziwny dom?
Kiedy kładł palto, był jakby oszołomionym i twarz jego wyrażała boleść. Łaptiew nie czuł już gniewu; przestraszył się, a jednocześnie zrobiło mu się żal Teodora i ciepła, serdeczna miłość braterska, która, jak się zdawało, wygasła w nim przez te trzy lata, zbudziła się w jego sercu i poczuł chęć wypowiedzenia tej miłości.
— Teodorku, przyjdź do nas jutro na obiad — rzekł, klepiąc go po ramieniu. — Przyjdziesz?
— Tak, tak. Ale dajcie mi wody.
Łaptiew pobiegł sam do jadalnego pokoju, wziął z kredensu pierwszy lepszy przedmiot, który mu wpadł w ręce — była to wysoka szklanka od piwa — nalał wody i przyniósł bratu. Teodor rzucił się na nią łapczywie, zaczął pić, ale nagle ugryzł szklankę, zaczął zgrzytać zębami, a po chwili rozległo się głośne szlochanie. Woda polała się na futro, na surdut. I Łaptiew, który nigdy przedtem nie widział płaczącego mężczyzny, zmieszany i wystraszony stał i nie wiedział co robić. Stracił głowę, patrzał, jak Julia ze służącą zdejmowały futro z Teodora i poprowadziły go nazad do pokoju, poszedł za nimi, czując się sam winnym.
Julia posadziła Teodora i uklękła przed nim.
— To nic — pocieszała go. — To nerwy...
— Droga moja, tak mi ciężko! — mówił. — Nieszczęśliwy jestem, nieszczęśliwy, ale ukrywałem to zawsze, ukrywałem!
Wziął ją za szyję i szepnął jej do ucha:
— Ja co noc widzę siostrę Ninę. Przychodzi i siada na krześle przy mojem łóżku.
Kiedy godzinę później, kładł znów w przedpokoju futro, już się uśmiechał i wstyd mu było wobec pokojówki. Łaptiew odwiózł go na Piatnicką.
— Przyjedź jutro do nas na obiad — mówił w drodze, trzymając go pod rękę — na wielkanoc pojedziemy obaj za granicę. Musisz się koniecznie przewietrzyć, zaśniedziejesz zupełnie.
— Tak, tak. Pojadę, pojadę... I siostrzyczkę ze sobą weźmiemy.
Wróciwszy do domu, Łaptiew zastał żonę w silnem nerwowem rozdrażnieniu. Przejście z Teodorem wzruszyło ją i nie mogła się uspokoić. Nie płakała, ale była bardzo blada, rzucała się na łóżku i chwytała zimnymi palcami za kołdrę, za poduszkę, za ręce męża. Oczy jej były wielkie, wystraszone.
— Nie odchodź odemnie, nie odchodź — mówiła do męża. — Powiedz, Alosza, dlaczego ja się przestałam modlić? Gdzie moja wiara? Ach, dlaczego mówiliście przy mnie o religii? Odebraliście mi spokój, ty i twoi przyjaciele. Już się nie modlę.
Łaptiew kładł jej na czoło kompresy, rozgrzewał jej ręce, podawał jej herbatę, a ona w strachu przytuliła się do niego...
Nad ranem zmęczyła się i usnęła, a Łaptiew siedział przy niej i trzymał ją za rękę. Nie usnął ani na chwilę. Nazajutrz cały dzień czuł się niedobrze, nie myślał o niczem i chodził leniwie po pokojach.


XVI.


Lekarze orzekli, że Teodor ma pomięszanie zmysłów. Łaptiew nie wiedział, co się dzieje na Piatnickiej, a ciemny skład, w którym nie pokazywał się już ani stary, ani Teodor, robił na nim wrażenie sklepu. Kiedy żona starała się go przekonać, że powinien codziennie bywać w składzie i na Piatnickiej, wtedy, albo milczał, albo zaczynał z rozdrażnieniem mówić o swojem dzieciństwie, o strasznych katuszach, jakie musiał znosić, i że nie może przebaczyć ojcu swej przeszłości, że nienawidzi tak składu, jak Piatnickiej i t. d.
Pewnego razu, w niedzielę rano Julia pojechała sama na Piatnicką. Zastała starego Teodora Stepanycza w tej samej sali, w której z powodu jej przyjazdu odprawiali nabożeństwo. W płóciennym surducie, bez krawata, w pantoflach, siedział nieruchomo w fotelu i mrugał ślepemi oczami.
— To ja jestem, synowa — rzekła podchodząc do niego. — Przyjechałam ojca odwiedzić.
Zaczął ciężko dyszeć ze wzruszenia. Dotknięta jego nieszczęściem, jego samotnością, pocałowała go w rękę, a on dotykał jej twarzy i głowy i jakby przekonawszy się, że to ona, przeżegnał ją.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł. — Straciłem oczy, nic nie widzę... Okno dojrzę, ogień też, ale ludzi i przedmiotów nie rozróżniam. Tak, ja ślepnę, Teodor zachorował i źle teraz bez oka gospodarza. Jeśli jest jakiś nieporządek, niema go kto wyśledzić, zepsują się ludzie. A z czego to Teodor zachorował? Czy się zaziębił? Ja nigdy nie chorowałem i nie leczyłem się. Nie znałem żadnych lekarzy.
I stary, według zwyczaju, zaczął się sam chwalić. Tymczasem służba nakrywała pospiesznie do stołu, stawiała przekąski i butelki z winem.
Postawili dziesięć butelek, z których jedna wyglądała, jak wieża Eifel. Następnie podali półmisek gorących pierożków, od których rozchodził się zapach gotowanego ryżu i ryb.
— Proszę drogiego gościa, by jadł — rzekł stary.
Wzięła go pod rękę i poprowadziła do stołu, potem nalała mu wódki.
— Ja i jutro do ojca przyjadę — powiedziała — i przywiozę ze sobą wnuczki ojca, Saszę i Lidę. Będą się nad ojcem litowały i popieszczą ojca.
— Nie trzeba, nie przywoź ich. To nieprawe dzieci.
— Dlaczego nieprawe? Przecież ojciec ich i matka brali ślub!
— Ale bez mojego zezwolenia. Nie błogosławiłem i znać ich nie chcę. Bóg z nimi.
— Dziwnie ojciec przemawia — rzekła Julia Siergiejewna i westchnęła.
— Pismo święte nakazuje dzieciom czcić rodziców i bać ich się.
— Nic podobnego tam niema. Pismo święte każe przebaczać nawet wrogom naszym.
— Tego nie można przebaczać. Jeśli wszystkim przebaczać będziesz, to po trzech latach się zrujnujesz.
— Ale przebaczyć, powiedzieć miłe, uprzejme słowo winnemu nawet człowiekowi, to więcej warte od nie wiem jakiej sprawy, więcej od bogactwa!
Julia chciała załagodzić starego, wzbudzić w nim uczucie litości, żalu, ale wszystkiego, cokolwiek mówiła, słuchał łaskawie, tak jak dorośli słuchają dzieci.
— Ojcze — rzekła Julia stanowczo — ojciec już stary i Bóg może niezadługo powołać ojca do siebie; Bóg nie zapyta o to, czy ojciec dobrze handlował i czy dobrze szły interesa, ale o to, czy ojciec był miłosierny; czy ojciec nie był surowy dla słabszych, naprzykład dla służby, dla urzędników?
— Dla służby mojej byłem zawsze dobroczyńcą i powinni wiecznie modlić się za mnie do Boga — rzekł stary z przekonaniem, ale wzruszony szczerością głosu Julii i chcąc jej zrobić przyjemność, dodał: — Dobrze, przywieź jutro wnuczki. Każę im kupić podarunki.
Stary był niedbale ubrany, na piersi i na kolanach jego leżał popiół z cygara; widocznie nikt mu nie czyścił ani ubrania, ani butów. Ryż w pierogach był niedogotowany, na obrusie czuć było mydło, służba stukała butami. Jak stary, tak i cały dom na Piatnickiej wyglądał zaniedbanie i Julii, która to odczuła, wstyd się zrobiło za siebie i za męża.
— Napewno przyjadę jutro do ojca — rzekła.
Przeszła się po pokojach, kazała starego odprowadzić do sypialnego pokoju i zapalić u niego lampkę. Teodor siedział w swoim pokoju i patrzał w otwartą książkę, nie czytając. Julia porozmawiała z nim, kazała u niego również sprzątnąć i zeszła na dół do urzędników. Na środku izby, w której urzędnicy jedli obiad, stał drewniany słup, podpierający sufit, żeby się nie zwalił; wogóle sufity były tu nizkie, ściany oklejone taniemi tapetami, pełno było swędu i czuć było kuchnię. Z powodu święta wszyscy urzędnicy byli w domu i siedzieli na łóżkach, czekając na obiad. Kiedy Julia weszła, zeskoczyli z pościeli a na jej pytania odpowiadali nieśmiało, patrząc na nią z podełba, jak aresztanci.
— Boże, jakież tutaj szkaradne mieszkanie! — rzekła, klasnąwszy w ręce. — Czy wam tu nie jest ciasno?
— W ciasnocie, ale bez krzywdy — odpowiedział Makiejczew. — Dużo państwu zawdzięczamy i modlimy się do Boga miłosiernego.
— Zgodność życia z ambicyą jednostki — rzekł Poczatkin.
A widząc, że Julia nie zrozumiała Poczatkina, Makiejczew pospieszył z objaśnieniem:
— Jesteśmy małemi ludźmi i powinniśmy żyć odpowiednio do naszego stanu.
Obejrzała mieszkania chłopców i kuchnię, zaznajomiła się z szafarką i była bardzo niezadowoloną.
Powróciwszy do domu, rzekła do męża:
— Powinniśmy przenieść się na Piatnicką i tam zamieszkać. Ty musisz co dzień chodzić do składu.
Potem usiedli obok siebie w gabinecie i milczeli. Było mu ciężko na duszy, nie chciało mu się iść ani na Piatnicką, ani do składu, ale domyślał się o czem myśli żona i nie miał siły jej się sprzeciwić. Pogłaskał ją po twarzy i powiedział:
— Mam uczucie, jakby życie nasze już skończyło się i zaczynało się teraz szare półżycie. Rozpłakałem się, dowiadując się, że Teodor jest beznadziejnie chorym; przeżyliśmy razem dziecinne i młodzieńcze lata, kochałem go z całej duszy, a ot katastrofa i zdaje mi się, że tracąc go, zrywam ostatecznie z moją przeszłością. Teraz, kiedy powiedziałaś, że musimy się koniecznie przeprowadzić na Piatnicką, do tego więzienia, zaczyna mi się zdawać, że i przyszłości dla mnie niema.
Wstał i odszedł do okna.
— Jakkolwiekbądź, trzeba się pożegnać z myślami o szczęściu — rzekł, patrząc na ulicę. — Niema go wcale. Dla mnie nie było go nigdy i chyba go niema na świecie. Właściwie, raz w życiu byłem szczęśliwym, kiedy siedziałem w nocy pod twoją parasolką. Pamiętasz, jak zostawiłaś u Niny parasolkę? — zapytał, zwracając się do żony. — Kochałem się wtedy w tobie i pamiętam, że całą noc przesiedziałem pod tą parasolką, odczuwając niezwykłą rozkosz.
W gabinecie obok szaf z książkami stała mahoniowa komoda z bronzami, w której Łaptiew przechowywał różne niepotrzebne rzeczy, a między niemi i parasolkę. Wyjął ją i podał żonie.
— Oto jest.
Julia popatrzała przez chwilę na parasolkę, poznała ją i uśmiechnęła się smutnie.
— Pamiętam — rzekła. — Oświadczając mi się, trzymałeś ją w ręku — a widząc, że ma zamiar wyjść, dodała: — Jeśli można, to proszę cię, wróć wcześniej. Nudzę się bez ciebie.
Potem poszła do swego pokoju i długo patrzała na ową parasolkę.


XVII.


W składzie pomimo powikłania w interesach i wielkiego obrotu, nie było buchaltera, a z książek, które prowadził jeden z urzędników, nie można było nic zrozumieć. Przychodzili codziennie do składu komisanci, Niemcy i Anglicy, z którymi urzędnicy mówili o polityce i o religii; przychodził pijany szlachcic, chory, godny politowania człowiek, który prowadził w kantorze zagraniczną korespondencyę; urzędnicy poili go herbatą z solą. Wogóle cały ten handel przedstawiał się Łaptiewowi jako wielkie cudactwo.
Bywał codziennie w składzie i starał się zaprowadzić nowe porządki: zabronił bić chłopców i żartować z kupujących, ze skóry wychodził, gdy urzędnicy, z wesołym śmiechem, wysyłali gdziekolwiek na prowincyę towar marny i zleżały, podając go za świeży i modny. Teraz był główną osobą w składzie, ale tak jak dawniej, nie wiedział, ile wynosi jego majątek, czy dobrze idą interesa, jaką pensyę dostają starsi urzędnicy i t. d. Poczatkin i Makiejczew uważali go za człowieka młodego, niedoświadczonego, wiele rzeczy ukrywali przed nim i co wieczór szeptali o czemś w tajemnicy z niewidomym starcem.
Pewnego razu na początku czerwca Łaptiew i Poczatkin poszli do Bubnowskiej restauracyi zjeść śniadanie i porozmawiać o interesach. Poczatkin od dawna już służył u Łaptiewych, wstąpił do nich, mając zaledwie lat osiem. Znali go dobrze, wierzyli mu i kiedy wychodząc ze składu, zabierał z kasy cały dochód i napełniał pieniądzmi kieszenie, to nie budziło żadnych podejrzeń. Był główną osobą w składzie i w domu, nawet w cerkwi, gdzie w zastępstwie starego spełniał obowiązki skarbnika. Chłopcy przezwali go za okrutne obchodzenie się z niższymi urzędnikami Malutą Skuratowym.
Gdy weszli do restauracyi, Poczatkin kiwnął na kelnera i rzekł:
— Daj nam, bracie, pół osobliwości i dwadzieścia cztery nieprzyjemności.
Kelner podał po chwili na tacy pół butelki wódki i kilka talerzyków z przekąskami.
— Mój drogi — rzekł do niego Poczatkin — daj nam porcyę głównego majstra obmowy i potwarzy z ziemniakami.
Kelner nie zrozumiał i chciał coś powiedzieć, ale Poczatkin spojrzał na niego surowo i powiedział:
— Oprócz!
Kelner pomyślał chwilę z natężoną uwagą, potem poszedł naradzić się z towarzyszami, a w końcu domyślił się o co idzie i przyniósł porcyę ozora. Kiedy wypili po dwa kieliszki i zjedli parę przekąsek, Łaptiew zapytał:
— Powiedz pan, Janie Wasiłyczu, czy to prawda, że nasze interesa upadają w ostatnich latach?
— Bynajmniej.
— Powiedz mi pan otwarcie, uczciwie, ile mieliśmy i ile mamy dochodu i jak wielki jest nasz majątek? Nie można przecież chodzić po omacku. Miałem niedawno rachunek ze składu, ale wybacz pan, ja mu nie wierzę; uważasz pan za właściwe ukrywać coś przedemną i mówisz prawdę tylko ojcu mojemu. Od lat dziecinnych przyzwyczaiłeś się pan do polityki i nie możesz się bez niej obejść. A ona poco? Więc proszę pana, bądź pan szczery. W jakim stanie są nasze interesa?
— Wszystko zależy od falowania kredytu.
— Co pan rozumie pod falowaniem kredytu?
Poczatkin spróbował tłómaczyć, ale Łaptiew nic nie zrozumiał i posłał po Makiejczewa. Ten zjawił się niezwłocznie, przekąsił, pomodliwszy się, i swym grubym barytonem zaczął przedewszystkiem mówić o tem, że urzędnicy powinni dzień i noc modlić się do Boga za swych dobroczyńców.
— Pięknie, tylko bądźcie łaskawi mnie za swego dobroczyńcę nie uważać — rzekł Łaptiew.
— Każdy człowiek powinien pamiętać o tem, że jest, i czuć swoje powołanie. Pan jest z łaski Boga Najwyższego naszym ojcem i dobroczyńcą, a my jesteśmy pańskimi niewolnikami.
— Dokuczyło mi to już w końcu! — rozgniewał się Łaptiew. — Bądźcie wy teraz tak dobrzy być moimi dobroczyńcami i objaśnić mi w jakim stanie są nasze interesa. Raczcie mnie nie uważać za małego chłopaka, bo w razie przeciwnym jutro zamknę skład. Ojciec mój oślepł, brat w domu obłąkanych, krewni moi jeszcze młodzi; nienawidzę tego interesu, chętnie uciekłbym od niego, ale niema mnie kto zastąpić, sami o tem wiecie. Na litość Boską, dajcie spokój polityce.
Poszli do składu rachować. Później liczyli jeszcze wieczorem w domu i pomagał im przy tem stary; objawiając synowi różne handlowe tajemnice, mówił takim tonem, jakby się nie zajmował handlem, tylko czarodziejstwem. Okazało się, że dochód powiększał się rocznie o jedną dziesiątą i że majątek Łaptiewów, licząc tylko pieniądze i wartościowe papiery, równał się sześciu milionom rubli.
Kiedy o pierwszej w nocy, po skończeniu rachunków, Łaptiew wyszedł na świeże powietrze, czuł się pod urokiem tych cyfr. Noc była cicha, księżycowa, parna; białe ściany zamoskworeckich domów, widok ciężkich, zamkniętych drzwi, cisza i czarne cienie sprawiały wrażenie jakiejś fortecy, brak tylko było warty z bronią. Łaptiew poszedł do ogrodu i usiadł na kamieniu pod płotem oddzielającym go od sąsiedniego podwórza, gdzie był także ogródek. Kwitła czeremcha. Łaptiew zauważył, że ta czeremcha za czasów jego dzieciństwa równie była pokrzywioną i tego samego wzrostu i zupełnie się nie zmieniła. Każdy kącik w ogrodzie i na podwórzu przypominał mu minioną przeszłość. I za czasów dzieciństwa, tak jak teraz poprzez rzadkie drzewa widać było całe podwórze, zalane księżycowem światłem, takie same były tajemnicze i surowe cienie, w środku podwórza leżał ten sam czarny pies i otwarte były na oścież okna u urzędników. Wszystko to niewesołe były wspomnienia.
Za płotem na sąsiednim podwórzu dały się słyszeć lekkie kroki.
— Moja droga, moja miła... — szeptał męski głos pod płotem, tak że Łaptiew słyszał nawet jego oddech.
Pocałowali się. Łaptiew był przekonanym, że jego miliony i interesa, w które nie kładł serca, zepsują mu życie i ostatecznie zrobią z niego niewolnika; wyobrażał sobie, jak pomału przyzwyczai się do swego położenia, pomału wejdzie w rolę szefa firmy handlowej, zacznie tępieć, starzeć się i w końcu umrze, jak umierają wszyscy obywatele, nędznie, kwaśno, napędzając strachu otaczającym. Ale cóż mu przeszkadza rzucić i miliony i interesa i uciec z tego ogródka i z tego podwórza, których od dzieciństwa nienawidził.
Szept i pocałunki za płotem drażniły go. Wyszedł na środek podwórza i rozpinając koszulę na piersi, patrzał na księżyc. Zdawało mu się, że za chwilę każe otworzyć bramę, wyjdzie i już nigdy nie wróci; serce ścisnęło mu się w przeczuciu swobody, roześmiał się radośnie i pomyślał, jak życie jego mogło być cudnem, poetycznem, może nawet świętem...
Ale stał dalej i nie odchodził, a zapytywał sam siebie: »Co mnie tu trzyma?« I był zły na siebie i na tego czarnego psa, który się rozwalał na kamieniach, a nie szedł w pole, do lasu, gdzieby był niezależnym, wesołym. I jemu i temu psu nie dawało wyjść z podwórza jedno i to samo: przyzwyczajenie do niewoli, do stanu niewolniczego...
Nazajutrz w południe pojechał do żony i żeby się nie nudzić, zaprosił ze sobą Jarcewa. Julia Siergiejewna mieszkała w willi w Butowie a on od pięciu dni nie był u niej wcale. Zajechawszy na stacyę, przyjaciele wynajęli powóz i przez całą drogę Jarcew śpiewał i zachwycał się wspaniałą pogodą. Willa była niedaleko od stacyi w pośród wielkiego parku. Na początku głównej alei, na jakie dwadzieścia kroków od bramy siedziała pod starą, olbrzymią topolą, czekając na gości, Julia Siergiejewna. Miała na sobie jasną, elegancką, ubraną koronkami suknię, blado-kremowego koloru, a w rękach trzymała znajomą nam starą parasolkę. Jarcew przywitał się z nią i poszedł w stronę domu, skąd dochodziły głosy Saszy i Lidy, a Łaptiew usiadł przy niej, żeby porozmawiać o interesach.
— Dlaczego tak długo nie byłeś? — zapytała, nie wypuszczając jego ręki. — Całymi dniami siedzę tutaj i patrzę, czy też ty nie jedziesz. Nudzę się bez ciebie!
Wstała, pogładziła go po włosach i z pewną ciekawością oglądała jego twarz, ramiona, kapelusz.
— Czy ty wiesz, że ja cię kocham? — rzekła i zaczerwieniła się. — Drogim mi jesteś. Przyjechałeś i nie umiem ci powiedzieć, jak jestem szczęśliwą. Porozmawiajmy trochę. Opowiedz mi cokolwiek.
Wypowiadała mu swoją miłość, a on miał uczucie, jakby był już dziesięć lat po ślubie i jakby był głodnym. Objęła go za szyję, łechcząc go suknią po twarzy; odsunął ostrożnie jej rękę, wstał i nie mówiąc ani słowa, poszedł do domu. Naprzeciw niego biegły dziewczynki. »Jak one urosły! — myślał. — I ile to zmian zaszło przez te trzy lata... A może będę jeszcze żył ze trzynaście, lub ze trzydzieści lat... Co czeka nas w przyszłości! Pożyjemy — zobaczymy«.
Uścisnął Saszę i Lidę, które zawisły na jego szyi i powiedział:
— Dziadzio kazał was uściskać. Wuj Teodor umrze niezadługo, wuj Kostia przysłał list z Ameryki i kłania wam się, dzieci. Znudził się i ma niedługo wrócić. A wuj Alosza chce jeść.
Usiadł na tarasie i widział jak wzdłuż alei wolno szła jego żona, skierowując do domu. Myślała o czemś i na twarzy jej był smutny, czarujący wyraz, a w oczach błyszczały łzy. Nie było to już dawne, szczupłe, wątłe, blade dziewczę, lecz dojrzała, silna kobieta. Łaptiew zauważył z jakim zachwytem patrzał na nią Jarcew, jak ten jej nowy, piękny wyraz odbijał się na jego twarzy równie smutnej i zachwycającej. Wyglądał, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Podczas śniadania, Jarcew uśmiechał się wesoło jakoś i nieśmiało i bezustannie patrzał na Julię, na jej wspaniałą szyję. Łaptiew śledził go leniwie i myślał o tem, że może będzie musiał jeszcze przeżyć trzynaście, trzydzieści lat... I co przeżyje przez ten czas? Co nas czeka w przyszłości?
I myślał:
»Pożyjemy — zobaczymy«.




SKRZYPCE ROTSZYLDA
Miasteczko było maleńkie, gorsze od wsi, i mieszkali w niem prawie sami starcy, którzy umierali tak rzadko, że aż wstyd. Do szpitala zaś i do twierdzy więziennej bardzo mało zamawiali trumien. Jednem słowem, interesa szły niedobrze. Gdyby Jakób Iwanow był fabrykantem trumien w gubernialnem mieście, wówczas miałby z pewnością własny dom i nazywaliby go Jakóbem Matwiejczem; tutaj zaś w miasteczku nazywali go poprostu Jakóbem, a ulicznicy wołali na niego niewiadomo dlaczego: Bronza. Żył biednie, jak prosty chłop, w niewielkiej starej chacie, w której była jedna jedyna izba, a w tej izbie mieścił się on sam, Marta, piec, łóżko na dwie osoby, trumny, warsztat i całe gospodarstwo.

Jakób robił trumny dobre i trwałe. Dla chłopów i dla mieszczan robił je podług swego wzrostu i ani razu nie chybił, gdyż wyższych i silniejszych ludzi nie było nigdzie, chociaż miał już siedemdziesiąt lat. Dla szlachty zaś i dla kobiet robił podług miary i używał przy tem żelaznego arszyna. Zamówienia na dziecinne trumienki przyjmował bardzo niechętnie, robił je bez miary, ze wzgardą, i za każdym razem, gdy odbierał pieniądze za swój towar, mówił:
— Prawdę powiedziawszy, nie lubię się zajmować byle czem.
Oprócz rzemiosła niewielki dochód przynosiła mu też gra na skrzypcach. W miasteczku podczas wesela grywała zwykle żydowska orkiestra, którą dyrygował blacharz Mosiek Iljicz Szachkies, zaco sam zabierał połowę zysku. Ponieważ Jakób bardzo dobrze grał na skrzypcach, zwłaszcza rosyjskie pieśni, Szachkies zapraszał go czasem do orkiestry i płacił mu pięćdziesiąt kopiejek na dzień oprócz podarunków od gości. Gdy Bronza zasiadał w orkiestrze, twarz jego stawała się ponsową i oblewała się potem; było gorąco, duszno, czuć było czosnek; skrzypce jęczały, nad prawem uchem chrapał kontrabas, nad lewem płakał flet, na którym grał rudy, chuderlawy żyd z całą siecią czerwonych i niebieskich żyłek na twarzy, noszący nazwisko znanego bogacza, Rotszylda. Ten to przeklęty żyd postanowił grać żałobnie nawet najweselsze rzeczy. Bez żadnego powodu Jakób pomału przejmował się nienawiścią i pogardą dla żydów, a zwłaszcza dla Rotszylda, zaczął szukać zaczepki, wymyślał mu od ostatnich słów, raz chciał go nawet zbić i Rotszyld obraził się i rzekł, patrząc na niego ze wściekłością:
— Gdybym nie cenił waszego talentu, dawno już wylecielibyście przez okno.
Potem rozpłakał się. Dlatego też zapraszali Bronzę bardzo rzadko, tylko w ostatecznym razie, kiedy zabrakło którego z żydów.
Jakób nie bywał nigdy w dobrem usposobieniu, gdyż musiał ciągle ponosić jakieś straszne straty. A więc naprzykład, w niedziele i święta pracować byłoby grzechem, poniedziałek ciężki dzień, i w ten sposób w ciągu roku zebrało się około dwustu dni, kiedy się było zmuszonym siedzieć z założonemi rękami. A cóż to za olbrzymia strata! Jeśli ktokolwiek w mieście obchodził wesele bez muzyki, albo Szachkies nie zapraszał Jakóba, to też była strata. Dozorca policyi chorował przez dwa lata i chudł, Jakób z niecierpliwością czekał kiedy on umrze, tymczasem dozorca wyjechał do gubernialnego miasta i tam umarł. Oto znów strata, conajmniej na 10 rubli, gdyż trzebaby trumnę zrobić drogą, ze złoceniami. Myśli o stratach dokuczały Jakóbowi zwłaszcza w nocy; kładł obok siebie na łóżku skrzypce i kiedy wszystkie te głupstwa tłoczyły mu się do głowy, dotykał strun a skrzypce wydawały dźwięk i robiło mu się lżej.
Szóstego maja roku przeszłego Marta nagle zachorowała. Staruszka ciężko dyszała, piła dużo wody, chwiała się na nogach, ale jednak zrana sama napaliła w piecu i nawet poszła po wodę. Przed wieczorem położyła się. Jakób cały dzień grał na skrzypcach; kiedy się ściemniło, wziął książkę, w której co dzień zapisywał swe straty, i z nudów zaczął dodawać cały rachunek. Okazało się, że przewyższają tysiąc rubli. To go tak wzruszyło, że cisnął rachunki o ziemię i podeptał je nogami. Potem podniósł je i znów długo trzaskał palcami i głęboko wzdychał. Twarz miał ponsową i mokrą z potu. Myślał o tem, że gdyby ten stracony tysiąc rubli złożyć do banku, to przez rok zebrałoby się procentu conajmniej czterdzieści rubli. A zatem te czterdzieści rubli to też strata. Jednem słowem, gdziekolwiek się zwrócisz, wszędzie tylko straty i nic więcej.
— Jakóbie! — zawołała Marta niespodzianie. — Umieram!
Obejrzał się na żonę. Twarz jej zaróżowiona z gorączki, była niezwykle pogodną i radosną. Bronza, przyzwyczajony widzieć u niej twarz bladą, nieśmiałą i nieszczęśliwą, zmieszał się trochę. Wyglądała, jak gdyby rzeczywiście umierała i jak gdyby się cieszyła, że nakoniec odchodzi nazawsze z tej chaty, od trumien, od Jakóba... A ona patrzyła na sufit i poruszała wargami, a wyraz jej twarzy był szczęśliwy, widocznie widziała śmierć, swoją wybawicielkę, i szeptała coś do niej.
Już dniało i przez okno widać było jak świeciła poranna zorza. Patrząc na starą, Jakób, niewiadomo dlaczego przypomniał sobie, że przez całe zdaje się życie ani razu nie przygarnął jej do siebie, nie zlitował się nad nią, ani razu nie pomyślał o tem, żeby jej kupić chustkę, albo przynieść z wesela cokolwiek słodkiego, a tylko ciągle na nią krzyczał, wymyślał jej za straty, rzucał się na nią z pięściami; prawda, że nigdy jej nie uderzył, ale zawsze nabawiał ją wielkiego strachu i za każdym razem drętwiała z przerażenia. Naprzykład nie pozwolił jej pić herbaty, bo i bez tego wydatki były duże, i piła samą gorącą wodę. I zrozumiał, dlaczego tak dziwne, radosne ma teraz oblicze i na duszy zrobiło mu się ciężko.
Doczekawszy się ranka, pożyczył od sąsiada konia i zawiózł Martę do szpitala. Chorych było niewielu, to też czekał tylko trzy godziny. Ku jego wielkiemu zadowoleniu chorych nie przyjmował doktór, który sam był chory, lecz felczer Maksym Mikołaicz, staruszek, o którym mówili, że chociaż się upija i kłóci, zna się lepiej na słabościach, niż doktór.
— Zdrowia życzę — rzekł Jakób, wprowadzając starą do poczekalni. — Przepraszam, że ciągle pana niepokoimy naszemi sprawami. Oto, niech pan raczy spojrzeć, zachorowała towarzyszka mego życia, jak mówią, przepraszam za wyrażenie...
Zmarszczywszy siwe brwi i gładząc swoje faworyty, felczer zaczął oglądać starannie staruszkę, a ona siedziała na stołku, zgarbiona i chuda, ze spiczastym nosem, z otwartemi ustami podobną była do ptaka, który chce pić.
— Hm... Tak... — rzekł felczer i westchnął. — Influenza, a może i gorączka. Teraz tyfus w mieście panuje. No cóż? Długo staruszka żyła, chwała Bogu... Ileż ona ma lat?
— A to bez roku siedemdziesiąt.
— Cóż, długo stara żyła. Czas już umierać.
— Słusznie wielmożny pan zauważył — rzekł Jakób, uśmiechając się grzecznie — i serdecznie panu dziękujemy za dobroć pańską, ale niech pan pozwoli zauważyć, że każdemu robakowi chce się żyć.
— To nie wystarcza! — rzekł felczer takim tonem, jak gdyby od niego zależało życie lub śmierć starej. — No, więc tak, mój drogi, będziesz jej kładł na głowie zimne kompresy i będziesz jej dawał dwa proszki na dzień. A poza tem dowidzenia, bonjour.
Z wyrazu jego twarzy Jakób poznał, że sprawa źle się przedstawia i że żadne proszki jej już nie pomogą; teraz jasno widział, że Marta umrze bardzo prędko, nie dziś, to jutro. Dotknął lekko łokcia felczera, mrugnął oczami i rzekł półgłosem:
— Może by jej, wielmożny panie, bańki postawić albo krew puścić.
— Nie trzeba, nie trzeba, mój drogi. Zabieraj starą i idź z Bogiem. Dowidzenia.
— Niech się pan zmiłuje — błagał Jakób. — Niech pan sam osądzi, gdyby ją, dajmy na to, brzuch bolał, albo coś we wnętrzu, no, to wtedy proszki i krople, a przecież ona się przeziębiła! Przy przeziębieniu pierwsza rzecz... krew wygnać, wielmożny panie.
Tymczasem felczer wywołał już innego chorego i do poczekalni wchodziła baba z chłopczykiem.
— Idź, idź... — rzekł do Jakóba marszcząc brwi. — Nie masz poco tutaj zasłaniać.
— W takim razie niechże jej pan chociaż pijawki postawi! Będziemy do Boga za pana się modlili!
Felczer rozgniewał się i krzyknął:
— Odezwij się jeszcze! Bałwan!...
Jakób również się oburzył, zaczerwienił się cały, ale nie powiedział ani słowa, tylko wziął Martę pod rękę i wyprowadził ją z sali. Gdy już siedzieli na wózku spojrzał surowo i szyderczo na szpital i rzekł:
— Zasadzili was tutaj, artystów! Bogatemu postawilibyście bańki, a biednemu nawet pijawki żałujecie.
Kiedy przyjechali do domu, Marta, wchodząc do chaty stała przez dziesięć minut, trzymając się pieca. Zdawało jej się, że skoro się położy, Jakób zacznie mówić o stratach i wymyślać jej będzie zato, że bezustannie się kładzie, a o pracy nie myśli. A Jakób patrzał na nią ze smutkiem i myślał o tem, że jutro jest Joanny Bogosłowy, pojutrze Mikołaja Cudotwórcy, a potem niedziela, potem poniedziałek, ciężki dzień. Przez cztery dni nie będzie wolno pracować, a Marta z pewnością umrze którego z tych dni; zatem trzeba trumnę robić dzisiaj. Wziął swój żelazny arszyn, podszedł do starej i zdjął z niej miarę. Następnie ona się położyła a on się przeżegnał i wziął się do roboty.
Ukończywszy swą pracę, Bronza włożył okulary i zapisał w swojej książce: »Marcie Iwanownie trumna... dwa ruble czterdzieści kopiejek«.
I westchnął głęboko. Stara leżała wciąż w milczeniu i z zamkniętemi oczami. Ale wieczorem, kiedy zmierzch zapadł, zawołała nagle starego.
— Czy pamiętasz Jakóbie? — zapytała, patrząc na niego radośnie. — Pamiętasz, pięćdziesiąt lat temu Bóg dał nam dzieciątko z jasnymi włoskami. Siedzieliśmy wtedy oboje nad rzeką i śpiewaliśmy z radości pieśni nabożne... pod wierzbą. — I, gorzko się uśmiechnąwszy, dodała: — Umarła dziewczynka.
Jakób wytężył pamięć, ale nie mógł sobie przypomnieć ani dzieciątka, ani wierzby.
— Śni ci się — rzekł.
Przyszedł pop, udzielił sakramentów św. i namaścił olejami. Potem Marta zaczęła mruczeć jakieś niezrozumiałe wyrazy i nad ranem skonała.
Staruszki-sąsiadki obmyły ją, ubrały i ułożyły do trumny. Nie chcąc płacić dyakonowi, Jakób sam odczytał psałterz, za mogiłę też nic od niego nie wzięli, gdyż stróż cmentarza był jego kumem. Czterech chłopów odniosło trumnę na cmentarz, ale też nie za pieniądze, tylko przez szacunek dla starego. Za trumną szły chude stare baby, przechodnie żegnali się pobożnie. I Jakób cieszył się bardzo, że wszystko się tak poważnie, tak przyzwoicie i tak tanio odbywa. Żegnając się z Martą po raz ostatni, dotknął ręką trumny i pomyślał: »Dobra robota!«
Ale wracając z cmentarza, zrobiło mu się niedobrze. Czuł się niezdrów, oddech jego był gorący i ciężki, osłabł w nogach, czuł silne pragnienie. A do głowy cisnęły mu się przeróżne myśli. Znów sobie przypomniał, że przez całe życie nie pożałował Marty, nie przygarnął jej. Pięćdziesiąt dwa lata, w czasie których mieszkali w jednej chacie, ciągnęły się długo — długo, ale jakoś tak wypadło, że przez cały ten czas nie pomyślał o niej ani razu, nie zwrócił na nią uwagi, jak gdyby była kotem, lub psem. A przecież ona dzień w dzień paliła w piecu, gotowała i piekła, chodziła po wodę, rąbała drwa, spała z nim na jednem łóżku, a kiedy on wracał pijany z wesela, ona za każdym razem z nabożeństwem wieszała skrzypce jego na ścianie, otulała go i czyniła to wszystko w milczeniu, z nieśmiałym, zakłopotanym wyrazem twarzy.
Naprzeciw Jakóba, uśmiechając się i kłaniając mu się, szedł Rotszyld.
— A ja was szukam, dziadku — rzekł. — Mojsiej Iljicz prosi was, żebyście zaraz do niego przyszli.
Jakób czem innem był zajęty. Na płacz mu się zbierało.
— Daj mi spokój! — rzekł i poszedł dalej.
— Jakże tak można? — przeraził się Rotszyld, zabiegając mu drogę. — Mojsiej Iljicz się obrazi! Kazali, żebyście zaraz przyszli!
Jakóbowi wydało się wstrętnem, że żyd sapał, mrugał oczami i że ma tyle rudych piegów na twarzy. Nieprzyjemnie było patrzeć na jego zielony chałat z ciemnemi łatami i na całą jego wątłą, delikatną postać.
— Czego ty, czosnku, do mnie leziesz? — krzyknął Jakób. — Nie przyczepiaj się do mnie!
Żyd rozgniewał się i również wrzasnął:
— Nie tak głośno, proszę was, nie tak głośno, bo polecicie przez płot.
— Precz mi z oczów! — ryknął Jakób i rzucił się na niego z pięściami. — Życie się już przykrzy z tymi parszywcami.
Rotszyld zdrętwiał ze strachu, przysiadł, zaczął wymachiwać rękami jakby broniąc się od ciosów, potem skoczył i uciekł co tchu. W biegu podskakiwał, uderzał w ręce i widać było jak drżały jego długie, chude plecy. Ulicznicy skorzystali z tego radosnego wypadku, rzucili się za nim z krzykami: »Żyd! Żyd!« Psy również rzuciły się za nim z ujadaniem. Ktoś się roześmiał, potem gwizdnął, psy zaszczekały głośniej i zgodniej... Później, widocznie jeden z nich ukąsił Rotszylda, gdyż rozległ się rozpaczliwy, bolesny krzyk.
Jakób przeszedł się po pastwisku, potem dokoła miasta, dokąd go oczy poniosą, a ulicznicy krzyczeli: »Bronza idzie! Bronza idzie!« A oto rzeka. Nad nią z piskiem latały kuliki, kwakały kaczki. Słońce silnie przygrzewało, a od wody bił taki blask, że aż oczy bolały. Jakób przeszedł się po ścieżce wzdłuż brzegu i widział, jak z łazienki wyszła tęga czerwona niewiasta. »Jaka mi wydra!« — pomyślał. — Niedaleko od łazienki chłopcy łowili na mięso raki; spostrzegłszy go, zaczęli krzyczeć ze złością: »Bronza! Bronza!« A oto rozłożysta, stara wierzba z olbrzymiem wydrążeniem, a na niej wronie gniazda... I nagle w pamięci Jakóba stanęło jak żywe dzieciątko z jasnymi włoskami i wierzba, o której mówiła Marta. Tak, to jest ta sama wierzba — zielona, cicha, smutna... Jakże się biedna zestarzała!
Usiadł pod nią i zaczął rozpamiętywać. Na tym brzegu, gdzie się teraz rozciąga wodą użyźniona łąka, był wtedy lasek z wielkich drzew brzozowych, a tam na tej łysej górze, którą widać zdaleka, błękitniał stary, stary sosnowy bór. Po rzece pływały łódki. A teraz wszystko równe i gładkie i na tym brzegu stoi jedna jedyna brzózka, młoda i wysmukła, jak jaka pani, a na rzece tylko kaczki i gęsi, i nie znać, że tu kiedykolwiek pływały łódki. Zdaje się, że i gęsi mniej teraz, niż było dawniej. Jakób zamknął oczy i w jego wyobraźni wzleciały jedne za drugiemi olbrzymie stada białych gęsi.
Nie rozumiał jak się to stało, że przez ostatnie czterdzieści, czy pięćdziesiąt lat swego życia nie był ani razu na rzece, a jeśli był, to nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi? Przecież to porządna, nie byle jaka rzeka; możnaby zaprowadzić w niej rybołówstwo i sprzedawać ryby kupcom, urzędnikom i bufetowemu ze stacyi, a pieniądze składać w banku; możnaby pływać łódką od osady do osady i grać na skrzypcach, a ludzie wszystkich wyznań płaciliby mu zato: można było służyć za przewoźnika, to zawsze lepiej, jak robić trumny; nakoniec, można było hodować gęsi, bić je i w zimie wysyłać do Moskwy; samego puchu zebrałoby się rocznie za jakie dziesięć rubli. Ale on wszystko to zaniedbał, niczem się nie zajął. Co za straty! Ach, co za straty! A jeśliby wszystko razem, i ryby łowić, i na skrzypcach grać, i przewoźnikiem być, i gęsi hodować, coby się za olbrzymi kapitał zebrał! A tymczasem nawet i we śnie tego nie było, życie przeszło bezużytecznie, bez żadnej przyjemności, przepadło wszystko, niema nawet na szczyptę tabaki; na przyszłość nic już nie zostało, a spojrzyj poza siebie, tam tylko same straty i to tak straszne, że rozpacz ogarnia człowieka. Dlaczego człowiek nie może żyć tak, żeby nie mieć tych strat? Dlaczego zniszczyli lasek brzozowy i bór z wielkich sosen? Dlaczego wolno spacerować po pastwisku? Dlaczego ludzie czynią zawsze to, czego czynić nie powinni? Dlaczego on, Jakób, przez całe swe życie kłócił się, ryczał, rzucał się z pięściami, dokuczał żonie i poco, dlaczego przed chwilą przestraszył i obraził żyda? Dlaczego wogóle ludzie przeszkadzają żyć spokojnie jedni drugim? Przecież to samo powołuje straty! I jakie olbrzymie straty. Gdyby nie było nienawiści i gniewu, ludzie mieliby dużo większe korzyści.
Wieczorem i przez całą noc majaczyło mu się dzieciątko, wierzba, ryby, stada gęsi i Marta, podobna z profilu do ptaka, który chce pić, i blada, bolesna twarz Rotszylda; ciągle jakieś twarze zjawiały się z przeróżnych stron i mruczały coś o stratach. On przewracał się z boku na bok, pięć razy wstawał nawet z łóżka, żeby pograć na skrzypach.
Rano przezwyciężył się, wstał i poszedł do szpitala. Tenże sam Maksym Mikołaicz kazał mu przykładać do głowy zimne kompresy, przepisał proszki, a z wyrazu jego twarzy i z tonu jego mowy Jakób zrozumiał, że sprawa źle stoi i że tu już żadne proszki nie pomogą. Później idąc do domu, myślał o tem, że właściwie ze śmierci tylko korzyść mieć będzie: nie trzeba ani jeść, ani pić, ani płacić podatków, ani ludzi obrażać, a że człowiek leży w grobie nie jeden tylko rok, a setki, tysiące lat, to jeśli zliczymy to wszystko, korzyść okaże się olbrzymia. Życie daje człowiekowi straty, śmierć korzyść wielką. Wniosek ten jest bezwarunkowo słuszny, ale jednak przykry: dlaczego na świecie tak dziwny jest porządek, że życie, które raz dane jest człowiekowi, przechodzi bez korzyści?.
Nie było mu przykro umierać, ale jak tylko zobaczył w domu swe skrzypce, serce ścisnęło mu się z bolu. Skrzypcy nie weźmie ze sobą do grobu, a więc one zostaną osierocone i stanie się z niemi to samo, co z brzeziną i z lasem sosnowym. Wszystko na tym świecie przepadło i wszystko ginąć musi! Jakób wyszedł z chaty i usiadł na progu, tuląc skrzypce do piersi. Myśląc o zmarnowanem życiu, zagrał nie wiedząc sam co, ale wyszło to smutnie i wzruszająco i łzy spłynęły po twarzy. I im silniej naprężał myśl, tem żałośniej śpiewały skrzypce.
Skrzypnęła klamka raz i drugi i przed furtką ukazał się Rotszyld. Przez pół podwórza szedł śmiało, ale zobaczywszy Jakóba, zatrzymał się nagle, skurczył się i ze strachu widocznie, zaczął robić rękami takie znaki, jak gdyby chciał pokazać Jakóbowi na palcach, która jest godzina.
— Podejdź, podejdź — rzekł łagodnie Jakób i kiwnął na niego. — Podejdź! — Patrząc z niedowierzaniem i ze strachem, Rotszyld zaczął się zbliżać i zatrzymał się w odległości sążnia.
— Zmiłujcie się, nie bijcie mnie! — rzekł, przysiadając. — Mnie znów Mojsiej Iljicz przysyła. Nie bój się — mówi — idź znów do Jakóba i powiedz, mówi, że bez niego obejść się nie możemy. Szlub w środę... Ta-ak! Pan Szapowałow wydaje córeczkę za dobrego cłowieka... I weszele będzie bogate, u-u! — dodał żyd, mrużąc oczy.
— Nie mogę... — odpowiedział Jakób, ciężko dysząc. — Zachorowałem, bracie.
I znów grać zaczął, a łzy trysnęły mu z oczów na skrzypce. Rotszyld słuchał uważnie, stając do niego bokiem ze skrzyżowanemi na piersiach rękami. Wyraz strachu i powątpiewania zamienił się stopniowo w wyraz boleści i cierpienia, wodził dokoła oczami, jak gdyby wpadł w zachwyt i rzekł: »Wahhh!«... I łzy spłynęły wolno po jego twarzy i spadły na zielony chałat.
Potem przez cały dzień Jakób leżał i tęsknił. A gdy wieczorem batiuszka zapytał go po spowiedzi, czy nie pamięta jakiego szczególnego grzechu, wtedy on, wytężając osłabioną pamięć, przypomniał sobie nieszczęśliwą twarz Marty i rozpaczliwy krzyk żyda, którego pies ukąsił, i wymówił ledwo dosłyszalnym głosem:
— Oddajcie skrzypce Rotszyldowi.
— Dobrze — odpowiedział batiuszka.
I teraz wszyscy w mieście zapytują: skąd ma Rotszyld tak dobre skrzypce. Czy je kupił, czy ukradł, czy też dostał je może w zastawie? Dawno już zarzucił flet i grywa tylko na skrzypcach. Z pod jego smyczka płyną równie żałosne dźwięki, jak dawniej z fletu, ale gdy usiłuje powtórzyć to, co grał Jakób, siedząc na progu chaty, wtedy wychodzi coś tak smutnego i bolesnego, że słuchacze płaczą, a on sam wodzi dokoła oczami i mówi: »Wahhh!«... I nowa ta pieśń tak podobała się w mieście, że kupcy zapraszają do siebie Rotszylda i po dziesięć razy każą mu grać to samo.



CHŁOPI
I.

Lokaj w moskiewskim hotelu »Słowiański Bazar«, Mikołaj Czykildiejew, zachorował. Zdrętwiały mu nogi, zmienił się jego chód, tak że pewnego razu, idąc przez korytarz, potknął się i upadł razem z tacą, na której była szynka z groszkiem. Musiał opuścić miejsce. Jakkolwiek posiadał pieniądze, czy swoje, czy żony, wydał wszystkie na kuracyę, nie było już zaco się żywić, przykrzyło mu się bez roboty i zdecydował się wyjechać do swoich na wieś. W domu u siebie lżej chorować i życie tańsze; przytem nie napróżno mówią: w domu i ściany pomagają.
Przyjechał do Żukowa przed wieczorem. We wspomnieniach lat dziecinnych rodzinne gniazdo przedstawiało mu się jasnem, wygodnem; teraz, kiedy wszedł do chaty, przestraszył się, tak było ciemno, ciasno i brudno. Z nim razem przybyły żona jego Olga i córka, Sasza. Obie spoglądały ze ździwieniem na wielki, brudny piec, zajmujący prawie pół chałupy, czarny od sadzy i od much. Ile much! Piec skrzywił się cokolwiek, belki w ścianach też leżały krzywo i zdawało się, że za chwilę cała chata się rozpadnie. W jednym z kątów, obok wizerunków świętych ponaklejane były etykietki z flaszek i skrawki gazet, to zamiast obrazów. Bieda, bieda! Z dorosłych nie było nikogo w domu, wszyscy żęli. Na piecu siedziała ośmioletnia dziewczynka, z białymi jak len włosami, niemyta, obojętna, nie spojrzała nawet na wchodzących. Na dole ocierał się o piec biały kot.
— Kci, kci! — wabiła go Sasza. — Kci!
— On nie słyszy — odezwała się dziewczynka. — Ogłuchł.
— Z czego?
— Tak. Zbili go.
Mikołaj i Olga zrozumieli odrazu, jakie tu jest życie, ale nic nie powiedzieli; milcząc złożyli węzełki i wyszli na dwór. Chałupa ich była trzecią z brzegu i wydawała się najbiedniejszą, najstarszą ze wszystkich; druga, nie lepiej wyglądała, zato w ostatniej dach był kryty blachą i w oknach wisiały firanki. Chata ta, nieogrodzona stała oddzielnie, była w niej oberża. Wszystkie chaty stawiane były pod rząd i cała ta wioska, cicha i smutna, z wyglądającemi z podwórza wierzbami, bzem i jarzębiną, przyjemne robiła wrażenie.
Za włościańskimi folwarkami, zaczynał się spadek do rzeki krętej i rwącej, tak że w glinie, tu i owdzie poodkrywały się olbrzymie kamienie. Na pochyłości, obok tych kamieni i jam wykopanych przez garncarzy, wiły się ścieżyny, nawalone były całe stosy skorup z potłuczonych naczyń, to burych to czerwonych a tam, na dole rozciągała się szeroka, gładka, jasno-zielona, już skoszona łąka, na której obecnie pasło się włościańskie stado. Rzeka na jaką wiorstę od wsi, była bardzo krętą, brzegi jej były cudowne, nierówne; dalej znów widać było łąkę, stado, długie szeregi białych gęsi, potem, tak jak i na tym brzegu grunt wznosił się, a na górze leżała wieś z cerkwią o pięciu kopułach, nieco dalej dwór.
— Ładnie tu u was! — rzekła Olga, żegnając się przed cerkwią. — Co za rozkosz, o Boże!
W tej samej chwili zadzwonili na nabożeństwo (była to Wielka Sobota). Dwie małe dziewczynki, niosące wiadro z wodą, spojrzały na cerkiew, słuchając dzwonu.
— O tej porze w »Słowiańskim Bazarze« obiady... — rzekł zamyślony Mikołaj.
Siedząc na brzegu urwiska, Mikołaj i Olga widzieli, jak zachodziło słońce, jak niebo złote i czerwone odbijało się w rzece, w oknach cerkwi i w całem powietrzu, miłem, spokojnem, niewypowiedzianie czystem, jakiego nigdy nie bywa w Moskwie. A kiedy słońce zaszło, przeszło stado z bekiem i z rykiem, przeleciały na tę stronę gęsi, i wszystko ucichło, łagodne światło zgasło w powietrzu i zwolna zapadał zmierzch wieczoru.
Tymczasem wrócili starzy rodzice Mikołaja, wychudzeni, zgarbieni, bezzębni, oboje tego samego wzrostu. Przyszły i kobiety — synowe, Marya i Tekla, pracowały u obywatela za rzeką. Marya, żona brata Kirjaka, miała sześcioro dzieci. Tekla, żona brata Dienisa, który służył w wojsku — dwoje; i kiedy Mikołaj, wchodząc do chaty, zobaczył całą tę rodzinę, wszystkie te duże i małe ciała, poruszające się pod pułapem, i w kołyskach i we wszystkich kątach i kiedy zobaczył jak łapczywie starzy i dzieci jedli chleb razowy, maczając go w wodzie, zrozumiał, że napróżno przyjechał tu chory, bez pieniędzy i z rodziną — napróżno!
— A gdzie brat Kirjak? — zapytał po przywitaniu.
— Służy jako stróż u kupca — odpowiedział ojciec — w lesie. Niczego chłop, ale upija się łatwo.
— Niczego nie wniesie, najwyżej wyniesie — rzekła stara płaczliwym głosem.
— Chłopi nasi są smutni, ale przynoszą do domu, z domu nie wynoszą. I Kirjak pije i stary pije, niema co grzechu ukrywać, znają oni drogę do karczmy. Rozgniewała się na nas Królowa Niebieska.
Chcąc uczcić gości, nastawili samowar. Herbatę czuć było rybą, cukier był poobgryzany i szary, po chlebie i po statkach chodziły karaluchy; przykro było pić i rozmowa była przykra — ciągle o nędzy i o chorobach. Nie zdążyli wypić jednej szklanki, kiedy na dworze rozległ się donośny, przeciągły, pijany krzyk:
— Ma-aryo!
— Widać Kirjak idzie — rzekł stary.
Wszyscy ucichli. Po chwili dał się słyszeć ponownie ten sam krzyk głośny, przeciągły, jak gdyby pochodził z pod ziemi:
— Ma-aryo!
Marya, starsza synowa, zbladła, przytuliła się do pieca i dziwne wrażenie robił na twarzy tej barczystej, silnej i nieładnej kobiety wyraz przestrachu i grozy. Córka jej, owa dziewczynka, która siedząc na piecu, wydawała się obojętną, głośno nagle zapłakała.
— A ty czego, cholero? — krzyknęła na nią Tekla, czerwona baba, równie silna i barczysta. — Nie bój się, nie zabije cię.
Mikołaj dowiedział się od starego, że Marya bała się mieszkać z Kirjakiem w lesie i że on, za każdym razem kiedy się upił, przychodził po nią, hałasował i bił ją bez litości.
— Ma-aryo! — rozległ się krzyk pod drzwiami.
— Wejdźcie, rodzoniuteńki — zaszczebiotała Marya, oddychając tak, jakby ją zanurzali w bardzo zimnej wodzie — wejdźcie, rodzoniuteńki...
Rozpłakały się wszystkie dzieci ile ich było w chacie, a patrząc na nie Sasza również płakać zaczęła. Dał się słyszeć pijany kaszel i wszedł do chaty wysoki chłop z czarną brodą, w zimowej czapce, a ponieważ przy bladem świetle lampki nie było widać jego twarzy — wydał się strasznym. Był to Kirjak. Podchodząc do żony, zamierzył się i trzasnął ją pięścią w twarz, a ona nie wydała ani jednego dźwięku, oszołomiona ciosem, przysiadła tylko i z nosa jej polała się krew.
— Co za wstyd, co za wstyd — mruczał stary, włażąc na piec: — i przy gościach. Przecież to grzech.
Stara siedziała milcząca, zgarbiona i zamyślona; Tekla poruszała kołyskę... Kirjak, uznając się widocznie za dosyć strasznego i zadowolony z tego, schwycił Maryę za rękę, przyciągnął ją do drzwi i zaryczał jak zwierzę, żeby ją jeszcze więcej przerazić, ale w tej samej chwili zobaczył nagle gości i zatrzymał się.
— A przyjechaliście... — rzekł puszczając żonę. — Brat z rodziną...
Pomodlił się przed obrazem, chwiejąc się, otwierając szeroko swoje pijackie, czerwone oczy i mówił dalej:
— Brat przyjechał z rodziną do domu rodzicielskiego... zatem z Moskwy. Najdawniejszy, stołeczny gród Moskwa, matka miast wszystkich... Przepraszam...
Usiadł na ławie obok samowara i zaczął pić herbatę, połykając ją głośno ze spodka podczas ogólnego milczenia. Wypił dziesięć filiżanek, potem powalił się na ławę i głośno zachrapał.
Zaczęli się układać do snu. Mikołaja, jako chorego ułożyli na piecu obok starego, Sasza położyła się na ziemi, a Olga poszła z babami do szopy.
— I-i — mówiła, kładąc się na sianie przy Maryi — łzy nie pomogą na nieszczęście! Cierp. W Piśmie świętem stoi: jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, to nadstaw mu lewy... I-i!
Później, półgłosem opowiadała o Moskwie, o swojem życiu, o tem jak służyła za pokojówkę w umeblowanych pokojach.
— O, w Moskwie domy są duże, murowane — mówiła — cerkwi dużo, dużo, czterdzieści razy po czterdzieści, a w domach mieszkają sami panowie, tacy piękni, tacy grzeczni!
Marya powiedziała, że nie była nigdy nietylko w Moskwie, ale nawet w swojem powiatowym mieście; nie umiała czytać, ani pisać, nie umiała żadnych modlitw, nawet »Ojcze nasz«. Obie one, Marya i Tekla, która teraz usiadła opodal i słuchała, były bardzo nierozwinięte, niczego nie mogły zrozumieć. Obie nie lubiły swych mężów; Marya bała się Kirjaka i kiedy zostawała z nim sama, trzęsła się ze strachu. A Tekla, na pytanie, czy jej nie smutno bez męża, odpowiedziała ze złością:
— A niech go tam!
Porozmawiały jeszcze i ucichły.
Było bardzo chłodno i przy samej szopie piał bezustannie kogut, nie dając spać. Kiedy niebieskawe światło zaczęło się wdzierać przez wszystkie szczeliny, Tekla pocichutku wstała i wyszła, a potem słychać było, jak gdzieś pobiegła, uderzając o ziemię bosemi nogami.


II.


Olga poszła do cerkwi, i zabrała ze sobą Maryę. Idąc po ścieżce na łąkę obie były wesołe. Oldze podobała się cisza wiejska, a Marya czuła w bratowej kogoś blizkiego. Wschodziło słońce. Nad łąką ospale latał jastrząb, rzeka była ciemna, tu i ówdzie wznosiła się mgła, ale na górze widniał pas światła, cerkiew błyszczała i w dworskim ogrodzie wściekle krzyczały gawrony.
— Stary niczego sobie — opowiadała Marya — ale baba sroga, drze się bezustannie. — Swego chleba starczyło do zapust, kupujemy mąkę w karczmie, a ona gniewa się: dużo, mówi, jecie.
— I-i, co tam! Cierp i kwita. Powiedziane jest przyjdźcie wszyscy, którzy strudzeni i obciążeni jesteście.
Olga mówiła wolno, a chód miała pątniczki, prędki i niespokojny. Czytała codziennie ewangielię, czytała głośno jak śpiewak kościelny, niewiele rozumiała, ale święte słowa wzruszały ją do łez, wymawiała je ze słodkiem omdlewaniem serca. Wierzyła w Boga, w Matkę Boską, w Świętych Pańskich; wierzyła, że nikogo na świecie obrażać nie można, ani ludzi prostych, ani niemców, ani cyganów, ani żydów, ani nawet tych, którzy są niedobrymi dla zwierząt; wierzyła, że tak jest napisane w Piśmie świętym i dlatego też, kiedy przytaczała słowa Ewangielii, chociaż dla niej niezrozumiałe, twarz jej robiła się żałosną, miłą i jasną.
— A ty skąd rodem? — zapytała Marya.
— Z Włodzimierza. Do Moskwy przyjechałem niedawno, osiem lat temu.
Zbliżyły się do rzeki. Na brzegu stała jakaś kobieta i rozbierała się.
— To nasza Tekla — rzekła Marya — chodziła za rzekę do dworu. Do urzędników. Zuchwała i obelżywa, aż strach!
Tekla, czarnobrewa, z rozpuszczonymi włosami, młoda jeszcze i silna, jak dziewczynka, skoczyła z brzegu i uderzyła po wodzie nogami, tak, że na wszystkie strony rozpłynęły się fale.
— Zuchwała, aż strach! — powtórzyła Marya.
Przez rzekę były rzucone chwiejne mosty z belek, a pod nimi w czystej, przeźroczystej wodzie brodziły stada szerokołbych głowaczy. Na zielonych krzakach, pochylonych nad wodą, lśniły się krople rosy. Wionęło ciepło, zrobiło się radośnie. Co za przecudny poranek! I, doprawdy, jakże wspaniałem byłoby życie na ziemi, gdyby nie nędza, straszna, bez wyjścia, przed którą schronić się nie można!
Ale wystarczyło jedno spojrzenie rzucone w stronę wsi, a w tej chwili żywo stanął w pamięci dzień wczorajszy, i uczucie szczęścia, jakie oczarowało obie kobiety, znikło w jednej chwili.
Przyszły do kościoła, Marya zatrzymała się u wejścia i nieśmiała iść dalej. I usiąść nie śmiała, chociaż na mszę świętą dzwonić dopiero mieli o dziewiątej.
Kiedy czytali Ewangielię, naród poruszył się nagle, dając wolne przejście obywatelskiej rodzinie; weszły dwie dziewczynki w białych sukniach, w ogromnych kapeluszach, a z niemi tłuściutki różowy chłopaczek w marynarskiem ubrańku. Ich widok wzruszył Olgę; doszła do przekonania od pierwszego wejrzenia, że to ludzie porządni, wykształceni i piękni. Marya zaś patrzała na nich zpodełba, ponuro, smutnie, jakby to nie wchodzili ludzie, tylko potwory, które mogłyby ją rozgnieść, gdyby się na bok nie usunęła.
A kiedy dyakon czytał coś donośnym basem, zdawało jej się za każdym razem, że słyszy krzyk ochrypły: »Ma-aryo!« i wtedy trzęsła się jak w febrze.


III.


We wsi dowiedzieli się o przybyciu gości i zaraz po mszy w chacie nagromadziło się pełno ludzi. Przyszli Leoniczowie, Matwiejczowie i Pliczowie dowiedzieć się czego o krewniakach, mieszkających w Moskwie. Wszystkie dzieci żukowskie, umiejące czytać i pisać, odwozili do Moskwy i oddawali ich do służby za posługaczy (z drugiej części wsi oddawali tylko do piekarzy) i tak było od dawna jeszcze za czasów poddaństwa, kiedy to niejaki Łukasz Iwanycz, chłop żukowski, który teraz zrobił się już legendową postacią, służył jako bufetowy w pewnym moskiewskim klubie i przyjmował do siebie na służbę tylko samych swojaków, a ci dochodząc do znaczenia wybierali krewnych i przeznaczali ich do znajomych restauracyi; od tego więc czasu sąsiedzi nie nazywali inaczej wsi Żukowo, jak Chamska, lub Chołujewka. Mikołaja odwieźli do Moskwy, kiedy miał lat jedenaście, stręczył mu miejsce Jan Makarycz, z rodziny Matwiejczewych, który w tym czasie służył jako posługacz teatralny w »Ermitażu«. Dlatego to teraz, zwracając się z wdzięcznością do Matwiejczewych, Mikołaj rzekł:
— Jan Dymitrycz to mój dobrodziej i powinienem dzień i noc modlić się za nim do Boga, bo za jego pomocą stałem się porządnym człowiekiem.
— Batiuszka ty mój — odezwała się płaczliwym głosem wysoka kobieta, siostra Jana Makarycza — czy nic o nim, gołąbku moim, nie słyszałeś?
— Przez zimę służył u Omona, a teraz, gadali, że jest gdzieś pod miastem, w ogrodach... Zestarzał się! Dawniej zdarzało się, że podczas letnich robót przynosił do domu i po dziesięć rubli dziennie, teraz niema nigdzie roboty i stary zmęczony.
Wszyscy patrzali na nogi Mikołaja, w wojłokowych butach i na jego bladą twarz i mówili ze smutkiem:
— Nie wniesiesz i ty do domu, Mikołaju Osipowiczu, nie wniesiesz! Gdzie tam!
I wszyscy pieścili Saszę. Miała już dziesięć lat, ale była mała, bardzo chuda, i patrząc na nią nie można jej było dać więcej lat, niż osiem. Pośród innych dziewczynek, opalonych, źle ostrzyżonych, ubranych w długie, spłowiałe koszule, ona bielutka, z wielkiemi, ciemnemi oczami, z czerwoną wstążeczką we włosach, zabawnie wyglądała, robiła wrażenie zwierzątka złapanego w polu i przyniesionego do chaty.
— Ona i czytać umie! — pochwaliła się Olga, czule patrząc na córkę. — Poczytaj, dziecko! — rzekła, biorąc z kąta ewangielię. — Poczytaj, a prawosławni posłuchają.
Ewangielia była stara, ciężka, w skórzanej oprawie, z podartemi brzegami i rozszedł się od niej tak silny zapach, jak gdyby do chaty weszli popi, Sasza podniosła brwi i zaczęła głośno czytać.
... We śnie zjawił się Anioł Józefowi, mówiąc: Wstań, weź Dziecko i Matkę Jego...
...I Matkę Jego... — powtórzyła Olga i zaczerwieniła się ze wzruszenia. Po chwili nie wytrzymała i rozpłakała się. Patrząc na nią, rozszlochała się i Marya, a potem i siostra Jana Makarycza. Stary zakaszlał i zaczął się kręcić, szukając podarunku dla Saszy, ale nic nie znalazł i tylko machnął ręką. Po skończonem czytaniu, sąsiedzi rozeszli się do domów, wzruszeni i bardzo zadowoleni z Olgi i z Saszy.
Ponieważ był to dzień świąteczny, rodzina cały dzień została w domu. Stara, którą i mąż i synowie i wnuki, wszyscy nazywali babką, starała się sama wszystkiem zajmować, paliła w piecu i nastawiała samowar, chodziła nawet do roboty, a potem narzekała, że ją zamęczają pracą. Niepokoiła się bezustannie tem, czy stary i synowie nie siedzą bez roboty. To jej się zdawało, że gęsi karczmarza wchodzą do jej ogrodu, wybiegała z chaty z długim kijem i potem przez pół godziny przeraźliwie krzyczała przy kapuście, równie zwiędniętej i chudej jak i ona sama; to jej się przewidziało, że wrona zakrada się do piskląt i wymyślając, na czem świat stoi, rzucała się na wronę. Złościła się i zrzędziła od rana do wieczora, nieraz nawet krzyczała tak przenikliwie, że na drodze zatrzymywali się przechodnie.
Ze swoim starym nie obchodziła się zbyt grzecznie, przezywała go próżniakiem, cholerą.
Był to człowiek, któremu nie można było zaufać i być może, że gdyby go ona bezustannie nie przynaglała, nie pracowałby wcale, przesiedziałby na piecu cały dzień, rozmawiając. Opowiadał synowi drobiazgowo o jakichś swoich wrogach, skarżył się na krzywdy, które jakoby codzień znosił od sąsiadów, nudno było go słuchać.
— Tak — opowiadał, trzymając się za boki. — Tak... Po święcie Podniesienia Krzyża św. sprzedałem w ciągu tygodnia siano po trzydzieści kopiejek za pud, dobrowolnie sprzedałem... Tak... Dobrze... Zatem, znaczy się, wiozę rano dobrowolnie siano, nikogo nie poruszam; patrzę, w nieszczęśliwą godzinę, a tu wychodzi z karczmy starosta Antip Siedielnikow. »Gdzie wieziesz, ty taki, owaki?« i targa mnie za uszy.
Kirjaka strasznie bolała od picia głowa i wstydził się brata.
— Co to wódka zrobi. Ach, Boże mój! — mruczał, trzęsąc głową. — Już wy bracie i siostro, przebaczcie mi na miłość Boską, ja sam nie jestem z tego rad.
Kupili w oberży śledzia i gotowali polewkę ze śledziowego łebka. W południe zasiedli wszyscy do herbaty i pili ją długo, bardzo długo, zdawało się, że nabrzmieli od herbaty, a potem wzięli się do polewki, jedząc wszyscy z jednego garnka. Śledzia babka schowała.
Wieczorem garncarz lepił garnki na urwisku. Niżej na łące dziewczęta tańczyły i śpiewały. Grali na harmonii. Za rzeką paliło się ognisko i również śpiewały dziewczyny, a zdaleka śpiew ich wydawał się harmonijnym i miłym. W karczmie i dokoła niej hałasowali chłopi; śpiewali pijanymi głosami, każdy sobie, i wymyślali tak, że Olga drżała i mówiła:
— Ach, batiuszki!...
Dziwiło ją to, że bez przerwy słychać było sprzeczki i że najgłośniej i najwięcej kłócili się starzy, którym już czas umierać. Dzieci i dziewczęta słuchały tych zwad i widać było, że przywykły do nich od kołyski.
Minęła północ, pogasili ognie po obu stronach rzeki, a na dole na łące i w karczmie nie przestawali się bawić. Stary i Kirjak, pijani, trzymając się pod ręce i podpierając ramionami jeden drugiego, podeszli do szopy, gdzie Marya i Olga leżały.
— Daj spokój — starał się go przekonać stary — daj spokój... To spokojna baba... Grzech...
— Ma-aryo! — krzyknął Kirjak.
— Daj spokój... Grzech... Niczego sobie baba.
Postali chwilę pod szopą i poszli.
— Lu-bię kwiaty polne-e! — zaśpiewał nagle stary, wysokim przenikliwym tenorem. — Lu-bię zbierać je na łące!
Potem splunął, brzydko zaklął i poszedł do domu.


IV.


Babka umieściła Saszę przy swoim ogrodzie i kazała jej pilnować, żeby nie wpadały gęsi. Był gorący sierpniowy dzień. Gęsi karczmarza mogły się z tyłu przedostać do ogrodu, ale w danej chwili były zajęte wykradaniem owsa i tylko gęsior podniósł wysoko swoją głowę, jakby chciał zbadać, czy nie idzie stara z kijem; inne gęsi pasły się daleko za rzeką, rozłożywszy się na łące w długim, białym łańcuchu. Sasza postała chwilkę; znudziła się i widząc, że gęsi nie idą zeszła na urwisko.
Spostrzegła tam starszą córkę Maryi, Motkę, która stojąc nieruchomie na ogromnym kamieniu, wpatrywała się w cerkiew. Marya miała trzynaścioro dzieci, ale zostało jej tylko sześcioro i to, same dziewczynki, ani jednego chłopca; najstarsza miała osiem lat. Motka stała bosa, w długiej koszuli, słońce paliło jej głowę, ale nie zauważyła tego i jakby skamieniała. Sasza stanęła obok niej i rzekła, patrząc na cerkiew:
— W cerkwi mieszka Pan Bóg. U ludzi palą się lampy i świece, a u Boga lampeczki czerwoniutkie, zieloniutkie, niebieskie, jak oczki. W nocy Bóg chodzi po cerkwi, a z nim Przenajświętsza Bogarodzica i Mikołaj święty... tup, tup, tup. A stróżowi straszno, straszno! I-i — dodała, naśladując swoją matkę. — A gdy nadejdzie koniec świata, to wszystkie cerkwie wzniosą się do nieba. — Czy z dzwo-na-mi? — zapytała Motka basem, przeciągając każdą zgłoskę.
— Z dzwonami. A gdy będzie koniec świata, dobrzy pójdą do raju, a źli palić się będą w ogniu wiecznym i nieugaszonym. Mojej mamie i Maryi Bóg powie: nikogo nie obraziłyście, idźcie więc na prawo do raju; a Kirjakowi i babce powie: a wy idźcie na lewo, w ogień wieczysty. Ten, który postu nie zachowywał, również pójdzie w ogień wieczny.
Spojrzała w górę na niebo, otworzyła szeroko oczy i powiedziała:
— Patrz na niebo, nie mrugaj oczami — aniołów widać.
Motka zwróciła oczy do nieba i nastała chwila milczenia.
— Czy widzisz? — zapytała Sasza.
— Nie widać — odpowiedziała Motka.
— A ja widzę. Maleńkie aniołki latają po niebie i skrzydełkami... mielk, mielk, jak komary.
Motka zamyśliła się głęboko, spuściła oczy ku ziemi i zapytała:
— I babka palić się będzie?
— Będzie.
Od kamienia na dół ciągnęła się równa pochyła spadzistość, pokryta miękką, zieloną trawą, którą się chciało lekko poruszać ręką, lub poleżeć na niej. Sasza położyła się i stoczyła się na dół. Motka z poważną surową twarzą, silnie oddychając, położyła się również na pochyłości i stoczyła się, a przytem koszula zadarła jej się do ramion.
— Jak mnie to bawi! — rzekła Susza z zachwytem.
Poszły obie na wzgórze, żeby się stoczyć po raz drugi, ale w tej samej chwili rozległ się dobrze im znany, piskliwy głos. O, jakie to straszne! Babka bezzębna, koścista, garbata, z krótkimi, siwymi włosami, które się na powietrzu rozwiały, z długim kijem w ręku odpędzała gęsi od ogrodu i krzyczała:
— Całą kapustę zniszczyły, przeklęte, żeby was dyabli wzięli, żeby was morowe powietrze dotknęło, niema na was zaguby!
Spostrzegła dziewczynki, rzuciła kij, podniosła suchą gałązkę i schwyciwszy Saszę za kark suchymi i twardymi jak orzechy palcami, zaczęła ją smagać rózgą. Sasza płakała ze strachu i z bólu, a jednocześnie, gęsior, przechylający się to na jedną, to na drugą stronę, wyciągnął szyję, podszedł do starej i zasyczał jej coś nad uchem, a gdy wrócił do stada, wszystkie gęsi pochwaliły go: gę-gę-gę! Potem babka zaczęła bić Motkę. Zrozpaczona, głośno płacząc, Sasza poszła do chałupy, poskarżyć się; za nią szła Motka, również płacząca ale basem, nie obcierając łez, to też twarz jej była tak mokrą, jak gdyby ją umaczała w wodzie.
— Boże! — zdumiała się Olga, gdy dziewczynki weszły do chaty. — Królowo Niebieska!
Sasza zaczęła opowiadać, a w tej samej chwili z przeraźliwym krzykiem i z wymyślaniem weszła babka, rozzłościła się Tekla i w chacie powstał hałas.
— Nic, nic! — uspokajała Olga, blada, rozstrojona, gładząc Saszę po głowie. — Ona, babunia, to grzech gniewać się na nią. Nic, dziecino, nic.
Mikołaj, który był zmęczony bezustannym krzykiem, głodem, swędem, zaduchem, pogardzał biedą i nienawidził jej, który wstydził się przed żoną i przed córką za swoją matkę i za ojca... teraz spuścił nogi z pieca i odezwał się głosem rozdrażnionym, płaczliwym, zwracając się do matki:
— Wy jej nie bijcie! Nie macie prawa jej bić!
— No, zdychasz tam na piecu, ty ladaco! — krzyknęła na niego Tekla ze złością. — Dyabli was tu przynieśli, darmozjadów!
Sasza, Motka i wszystkie dziewczynki, ile ich było, wtłoczyły się na piec w kąt za plecy Mikołaja, stąd słuchały wszystkiego w milczeniu, ze strachem, i słychać było, jak biły ich maleńkie serca. Gdy w rodzinie jest ktoś, kto choruje długo i bez nadziei wyzdrowienia, to zdarzają się tak ciężkie chwile, że wszyscy blizcy nieśmiało, skrycie, w głębi duszy pragną jego śmierci; i tylko dzieci boją się śmierci krewniaka i na samą myśl o niej odczuwają bojaźń wielką. I teraz dziewczynki, wstrzymując oddech, z wyrazem smutku na twarzy, patrzały na Mikołaja i myślały o tem, że on niedługo umrze, na płacz im się zbierało, chciały mu powiedzieć coś miłego, chciały ulitować się nad nim.
On zaś przytulił się do Olgi, jakby szukając u niej ratunku i mówił cicho, drżącym głosem:
— Ola, moja najmilsza, ja już tu dłużej być nie mogę. Nie mam sił. Na miłość Boską, na Rany Chrystusowe proszę cię, napisz do twojej siostry, Klaudyny Abramowny, niech ona sprzeda i zastawi wszystko, co ma i niech nam przyśle pieniądze, wyjedziemy stąd. O, Boże — mówił dalej ze smutkiem — żeby módz choćby jednem okiem na Moskwę spojrzeć! Żebym choć we śnie mógł ją zobaczyć, matuszkę!
Kiedy nadszedł wieczór i w chacie zrobiło się ciemno, tak było smutno, że jednego słowa nie można było wymówić. Babka namoczyła w misce kilka skórek żytniego chleba i ssała je długo, przez całą godzinę. Marya, wydoiwszy krowę, przyniosła wiadro z mlekiem i postawiła je na ławce; potem babka przelewała z wiadra do dzbanków, również wolno, nie spiesząc się, widocznie zadowolona, że teraz w wilię święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny nikt nie będzie pił mleka i że zostanie nienaruszonem. I tylko troszeczkę, aby-aby odlała na spodek dla dziecka Tekli. Podczas gdy obie z Maryą odnosiły dzbanki, Motka otrząsnęła się, ześlizgnęła się z pieca i podszedłszy do ławki, na której stała drewniana miseczka ze skórkami, nalała do niej mleko ze spodka.
Babka, powróciwszy do chaty, wzięła się znów do swych skórek, a Sasza i Motka, siedząc na piecu, patrzały na nią i cieszyły się, że złamała post i że pójdzie do piekła. Uspokoiły się i ułożyły do snu, a Sasza zasypiając myślała o strasznym sądzie: paliło się w wielkim piecu, w rodzaju garncarskich pieców i zły duch z rogami, jak u krowy, cały czarny, wpędzał babkę w ogień długim kijem, tak jak ona przedtem wypędzała gęsi.


V.


W święto Wniebowzięcia, o jedenastej wieczorem, dziewczęta i chłopcy spacerujący po łąkach, podnieśli nagle krzyk i wrzask i pobiegli w stronę wsi; ci, którzy siedzieli na górze na brzegu urwiska w pierwszej chwili nie mogli zrozumieć co się stało.
— Pożar! Gore! — rozległ się na dole rozpaczliwy krzyk. — Palimy się!
Siedzący na górze obejrzeli się i oczom ich przedstawił się straszny, niezwykły obraz. Z jednej z chat podniósł się ze słomianej strzechy ognisty słup wysokości sążnia, kłębił się i sypał na wszystkie strony iskry, jak gdyby fontanny. W jednej chwili cały dach zajął się żywym płomieniem i rozległo się przeraźliwe trzeszczenie ognia.
Przyćmiło się światło księżyca i już cała wieś była zalana czerwonem, drżącem światłem; po ziemi pełzały czarne cienie, czuć było spaleniznę. Ci, którzy biegli z góry, zadyszali się, nie mogli mówić, pchali się, przewracali i nieprzyzwyczajeni do jasności, nie poznawali się nawzajem. Strasznie było. Strasznem było zwłaszcza to, że nad ogniem, w dymie, latały gołębie, a w karczmie, gdzie jeszcze nie wiedzieli o pożarze, dalej śpiewali i grali na harmonii, jak gdyby nic nie było zaszło.
— Wuj Siemion pali się! — krzyknął ktoś na cały głos.
Marya rzucała się około swej chaty, płacząc, załamując ręce, zgrzytając zębami, chociaż pożar był jeszcze daleko, na drugiej stronie wsi; wyszedł Mikołaj w pilśniowych butach, wybiegły dzieci w koszulkach. Przy chacie dziesiętnika uderzyli w żelazną deskę. Bem, bem, bem... rozległo się w powietrzu, a od tego niezmordowanego, niespokojnego dzwonu ciężko się robiło na sercu. Stare baby trzymały obrazy. Wypędzali z podwórza na drogę owce, cielęta i krowy, wynosili kufry, kożuchy, kadzie. Kary źrebak, którego nie dopuszczali do stada, gdyż wierzgał i ranił konie, wypuszczony na wolność, ze rżeniem, przebiegł całą wieś raz i drugi, potem nagle zatrzymał się obok wozu chłopskiego i zaczął go kopać tylnemi nogami.
Zadzwonili i z tej strony, w cerkwi.
Dokoła palącej się chaty było gorąco i tak jasno, że na ziemi dokładnie widać było każde źdźbło trawy. Na jednym z kufrów, który zdążyli wyciągnąć, siedział Siemion, rudy chłop z długim nosem, w czapce nasuniętej aż do uszów, w surducie; żona jego leżała zemdlona, twarzą ku ziemi i jęczała. Jakiś osiemdziesięcioletni staruszek, niziutki, z długą brodą, podobny do Gnoma, nie tutejszy, ale widocznie zajęty pożarem, chodził dokoła bez czapki, z białym węzełkiem w ręku; na łysinie jego odbijał się ogień. Starosta Antip Siedielnikow, smagły i czarnowłosy, jak cygan, podszedł do chaty z siekierą i wybił wszystkie szyby jedne po drugiej, niewiadomo poco, potem zaczął rąbać ganek.
— Baby, wody! — krzyczał. — Maszynę podawa-aj! Ruszaj się!
Chłopi, którzy dopiero co bawili się w oberży, ciągnęli teraz ze sobą sikawkę. Wszyscy byli pijani, potykali się i upadali, wszyscy mieli bezradny wyraz twarzy i łzy w oczach.
— Dziewki, wody! — krzyczał starosta, również pijany. — Ruszajcie się, dziewki!
Baby i dziewczęta biegały na dół, gdzie była studnia i wciągały na górę pełne wiadra i cebry, a po wylaniu wody do sikawki, znów biegły. Nosiły wodę i Olga, i Marya, i Sasza i Motka. Pompowały kobiety i chłopcy, kiszka syczała, a starosta, skierowując ją to w drzwi, to w okna, przytrzymywał palcem strumień od czego jeszcze bardziej syczała.
— Zuch, Antip! — dawały się słyszeć pochwalne głosy. — Starajcie się!
A Antip właził do sieni w sam ogień i stamtąd krzyczał:
— Pompuj! Pofatygujcie się prawosławni, wobec tak smutnego zajścia!
Chłopi stali tłumnie opodal, nic nie robiąc i patrzali na ogień. Nikt nie wiedział zaco się wziąć, nikt nic nie umiał, a dokoła stały sterty zboża, siano, śpichlerze, kupy suchego chrustu. Stał tutaj i Kirjak, i stary Osip, jego ojciec, obaj podchmieleni. I, jakby się chcąc usprawiedliwić z bezczynności, stary mówił, zwracając się do kobiety, leżącej na ziemi:
— Czego się kumo frasujecie! Chata zaasekurowana, czegoż wam!
Siemion, rozmawiając to z tym, to z owym, opowiadał z czego powstał ogień:
— Ów staruszek z węzełkiem w ręku, to sługa generała Żukowa... Kucharzem był u naszego ś. p. generała. Przychodzi wieczorem: »pozwól, mówi, przenocować u ciebie«... No, wypiliśmy, rozumie się, po szklaneczce... Baba zajęła się samowarem, chciała starego poczęstować herbatą, ale w nieszczęśliwą godzinę nastawiła w sieni samowar, ogień poszedł z kominka wprost na dach, na słomę i kwita. O mało my sami nie zgorzeli. Spaliła się i czapka starego.
A w żelazną deskę bili bez przerwy, często też dzwonili w cerkwi za rzeką. Olga zadyszana, patrząc z przestrachem na czerwone owce i na różowe gołębie, latające w dymie, biegała to na dół, to na górę. Zdawało jej się, że dźwięki dzwonu jak ciernie wdarły się do jej duszy, że pożar nigdy się nie skończy, że zaginęła Sasza... A kiedy w chacie z trzaskiem runął sufit, wtedy na myśl, że teraz niezawodnie spali się wieś cała, osłabła nagle i już nie mogła nosić wody, a usiadła na urwisku, postawiwszy wiadra przy sobie; obok niej i niżej siedziały baby i śpiewały głośno jak przy nieboszczyku.
Ale oto z drugiej strony, z osady podmiejskiej przyjechali na dwóch bryczkach strażnicy i przywieźli ze sobą sikawkę. Przyjechał też konno młodziutki student w białym, rozpiętym kitlu. Uderzyli toporami, oparli o wręb dachu drabinę i weszło po niej pięciu ludzi, a na ich czele, student. Był on zarumieniony i krzyczał silnym, zachrypniętym głosem i takim tonem, jak gdyby gaszenie pożarów było dla niego zwykłem zajęciem. — Rozwalali chałupę, rozebrali chlew i płot i rozrzucili stóg.
— Nie dawajcie rozwalać! — dały się słyszeć surowe głosy. — Nie dawaj!
Kirjak skierował się w stronę chaty z miną stanowczą, jakby chcąc przeszkodzić w rozwalaniu, ale jeden ze strażników odepchnął go i uderzył go w kark. Rozległ się śmiech, strażnik uderzył go po raz drugi, Kirjak upadł i na czworakach wlazł nazad w tłum.
Przyszły dwie śliczne dziewczynki w kapeluszach, zapewne siostry studenta. Stanęły w pobliżu i patrzały na pożar. Porozciągane w różne strony belki nie paliły się już, lecz tylko silnie dymiły; student, pracujący przy sikawce, kierował strumień to na owe belki, to na chłopów, to na baby, przynoszące wodę.
— Żorż!— krzyczały dziewczynki z trwogą. — Żorż!
Pożar się skończył. I tylko kiedy się rozchodzić zaczęli, zauważyli, że już dnieje, że wszyscy są bladzi, trochę smagli; zawsze się tak wydaje wczesnym rankiem, kiedy na niebie gasną ostatnie gwiazdy. Rozchodząc się, chłopi śmieli się i żartowali z kucharza generała Żukowa i z czapki, która się spaliła; już mieli ochotę obrócić w żart, przykro im jakoby było, że pożar tak prędko się skończył.
— Pan dobrze gasił — rzekła Olga do studenta. — Pan by powinien do nas, do Moskwy: tam, to co dzień pożar.
— A czy wy z Moskwy? — zapytała ciekawie jedna z panienek.
— Tak jest. Mąż mój służył w »Słowiańskim Bazarze«. A to moja córka — wskazała na Saszę, która zmarzła i przytuliła się do niej. — Też moskiewka.
Obie panienki powiedziały coś po francusku do studenta, który podał Saszy dwadzieścia kopiejek. Widział to stary Osip i na twarzy jego zabłysła nagle nadzieja.
— Chwalić Pana Boga, jaśnie wielmożny panie, wiatru nie było — rzekł, zwracając się do studenta. — A to by z dymem poszli w przeciągu jednej godziny. Jaśnie wielmożny panie, pan jesteś dobry — dodał zmieszany, nieco ciszej — tak zimno, człowiek radby się rozgrzać... gdyby tak z łaski pańskiej choć na pół buteleczki.
Nic mu nie dali, burknął coś i polazł do domu. Olga stanęła na brzegu urwiska i patrzała, jak obie bryczki przejeżdżały rzekę wbród i jak państwo szli przez łąkę; tam czekał na nich powóz. Kiedy przyszła do chaty, z zachwytem opowiadała mężowi:
— A tacy piękni! Tacy dobrzy! A panienki... jak cherubinki.
— Żeby ich dyabli wzięli! — odezwała się Tekla ze złością.


VI.


Marya czuła się nieszczęśliwą i mówiła, że chce umierać; Tekli zaś podobało się to życie i bieda i brud i nieustanne wymysły. Jadła, co jej dawali, nie zastanawiając się; spała gdzie i na czem popadło; pomyje wylewała pod samym gankiem, chlusnęła z progu i przechodziła przez kałużę bosemi nogami. I ona też od dnia pierwszego znienawidziła Olgę i Mikołaja właśnie zato, że im nie podobało się to życie.
— Zobaczę, co wy tu jeść będziecie, szlachcice moskiewscy! — mówiła złośliwie. — Zobaczę!
Pewnego razu, rano — było to na początku września — Tekla przyniosła z dołu dwa wiadra wody, różowa od zimna, zdrowa, piękna; Marya i Olga siedziały przy stole i piły herbatę.
— Herbata, cukier! — powiedziała Tekla szyderczo. — Co za panie — dodała, ustawiając wiadra — uważają, że to modne pić codziennie herbatę. Uważajcie też dobrze, żebyście się nie roztyły — mówiła, patrząc z nienawiścią na Olgę.
Zamierzyła się i uderzyła ją w ramię tak silnie, że obie bratowe z przestrachem klasnęły w ręce i powiedziały:
— Ach! Boże!
Potem Tekla poszła prać w rzece bieliznę, a przez całą drogę wymyślała tak głośno, że aż w chacie było ją słychać.
Upłynął jeden dzień. Nadszedł długi, jesienny wieczór. W chałupie nawijali jedwab na motowidła; nawijali wszyscy, oprócz Tekli, która poszła za rzekę. Jedwab brali z sąsiedniej fabryki i cała rodzina zarabiała na nim niewiele... dwadzieścia kopiejek na tydzień.
— U państwa lepiej było — mówił stary, nawijając jedwab. — Pracowałeś i jadłeś i spałeś, wszystko szło po kolei. Na obiad miałeś zupę i kaszę, na kolacyę również zupę i kaszę. Ogórków i kapusty miałeś do woli; jadłeś ile chciałeś. Ale surowiej było. Każdy z nas o tem pamięta.
Paliła się jedna tylko lampka, świeciła niejasno i kopciła. Jeśli zaś ktokolwiek zasłonił lampkę i wielki cień padał na okno, widać było światło księżyca. Stary Osip opowiadał wolno, nie spiesząc się, o tem, jak dawniej dobrze żyli, jak na tych samych miejscach, gdzie teraz tak biednie i nudno, polowali z ogarami, na rączych koniach, a podczas takich polowań chłopów poili wódką; jak do Moskwy chodziły całe transporty zabitego ptactwa dla młodych państwa, jak złych karali rózgami, lub wysyłali ich do Twiorskich dóbr, a dobrych wynagradzali. Babka też coś niecoś opowiadała. Pamiętała wszystko, wszystko bez wyjątku. Opowiadała o swojej pani, dobrej, bogobojnej kobiecie, której mąż był pijakiem i hulaką, a wszystkie jej córki powychodziły za mąż Bóg wie jak: jedna wyszła za pijaka, druga — za mieszczanina, trzecią — wywieźli w wielkiej tajemnicy (babka sama, która była wtedy młodą dziewczyną, pomagała w wywożeniu jej), i wszystkie one wkrótce umarły ze zmartwienia, tak jak i ich matka. Przypominając sobie to, rozpłakała się stara.
Nagle ktoś zastukał do drzwi i wszyscy drgnęli.
— Dziadzia Osip, przenocujcie mnie!
Wszedł maleńki, łysy staruszek, kucharz generała Żukowa, ten sam, któremu spaliła się czapka. Przysiadł się, posłuchał i również zaczął opowiadać różne historye. Mikołaj, siedząc na piecu, ze zwieszonemi nogami, słuchał, pytał o przeróżne potrawy, jakie u państwa gotowali. Mówili o wołowych kotletach, o zupach, sosach, i kucharz, który też wszystko dobrze pamiętał, przypominał potrawy, jakich się teraz nie widuje; była naprzykład jedna potrawa, przyrządzona z wołowych oczów, którą nazywali »rano się przebudzimy«.
— A czy robili przy was kotlety mareszal? — zapytał Mikołaj.
— Nie.
Mikołaj spojrzał, jakby z żalem i rzekł:
— Ech wy, kucharzu.
Dziewczynki siedząc i leżąc na piecu, patrzały na dół nieruchomie, wydawało się, że ich jest tam bardzo dużo — jakby cherubinów w niebie. Opowiadania podobały im się bardzo; wzdychały, trzęsły się i bladły, to z zachwytu, to ze strachu, a babki, która najładniej ze wszystkich opowiadała, słuchały nie oddychając prawie.
W milczeniu ułożyli się do snu; starzy zatrwożeni opowieściami, wzburzeni, myśleli o tem, jak miła jest młodość, z której, jakąkolwiekbądź ona była, zostaje we wspomnieniach coś żywego, radosnego, wzruszającego, a jak strasznie zimną jest śmierć, która nie jest za górami... e, lepiej o niej nie myśleć! Lampka zgasła. I ciemności i dwa okienka, żywo oświetlone księżycem, i cisza i skrzyp kołyski mówiły tylko o tem, że życie już przeszło, że w żaden sposób powrócić go nie można... Zdrzemniesz się, uśniesz, a nagle ktoś dotyka twego ramienia, dmucha ci w twarz... i już po śnie, ciało cię boli, jak gdybyś je odleżał i tłoczą się do głowy myśli o śmierci, ale po głowie chodzą stare, smutne, nudne myśli o nędzy, o strawie, o tem, że mąka podrożała, a chwilę później znów przypominasz sobie, że życie już przeszło, nie powrócisz go...
— O Boże! — westchnął kucharz.
Ktoś cicho, cicho zastukał do okna. Widocznie Tekla wróciła. Olga wstała ziewając, szepcząc pacierz, otworzyła drzwi, potem w sieni wyciągnęła zasuwę. Ale nikt nie wchodził, tylko ze dworu wiało i nagle zrobiło się jasno do księżyca. Z otwartych drzwi widać było drogę cichą, pustą i księżyc świecący na niebie.
— Kto tu jest? — zawołała Olga.
— Ja — dała się słyszeć odpowiedź. — To ja.
Przy drzwiach, przytulona do ściany, stała Tekla, zupełnie naga. Trzęsła się z zimna, zgrzytała zębami, a przy jasnem świetle księżyca wydała się bardzo bladą, piękną i dziwną. Cienie przesuwające się po niej i blask księżyca na skórze jakoś niezwykle ostro rzucały się w oczy i dokładnie uwydatniały jej ciemne brwi i młodą, jędrną pierś.
— Zuchwalcy, rozebrali mnie, puścili tak — rzekła. — Szłam do domu bez ubrania... tak jak mnie matka rodziła. Przynieś mi coś, to się odzieję.
— Idźżeż do chaty! — odpowiedziała cicho Olga, również zaczynając się trząść.
— Jeszcze mnie starzy zobaczą.
I rzeczywiście babka zaczęła się niepokoić i gderać, a stary zapytywał: »Kto tam?« Olga przyniosła swoją koszulę i spódnicę, ubrała Teklę i potem obie cicho, starając się nie stukać drzwiami, weszły do chałupy.
— Ach, to ty? — zamruczała gniewnie babka, domyślając się, kto to wchodzi.
— Och żeby cię raz, wiecznie po nocach się włóczysz... czy niema na ciebie zagłady?...
— Nic to, nic — szeptała Olga, otulając z czułością Teklę. — Nic to.
Znów zrobiło się cicho. W chacie zawsze źle spali; każdemu dokuczało coś natrętnego, zuchwałego: staremu — ból w krzyżu, babce — kłopoty i złość, Maryi — strach, dzieciom — krosty i głód. I teraz jakoś niespokojnie spali: przewracali się z boku na bok, majaczyli, wstawali, aby się napić wody.
Nagle Tekla zaszlochała głośno, ale natychmiast zapanowała nad sobą, i tylko od czasu do czasu załkała, coraz ciszej i spokojniej, aż w końcu usnęła. Słychać było z poza rzeki bicie zegara; ale zegar ten bił jakoś dziwnie, wydzwonił piątą, potem trzecią.
— O Boże — wzdychał kucharz.
Patrząc w okno, trudno było zrozumieć: czy wciąż jeszcze świeci księżyc, czy też to już dnieje. Marya wstała, wyszła i słychać było, jak doiła krowę na podwórzu i wołała: »Stó-ój«. Wyszła i babka. W chacie było jeszcze ciemno, ale można było rozróżnić niektóre przedmioty. Mikołaj, który całą noc nie spał, zlazł z pieca. Wyjął swój frak z zielonego kufra, ubrał się i podszedłszy do okna, potarł rękawy, rozprasował ręką fałdy, i uśmiechnął się. Potem zdjął ostrożnie frak, schował go do kufra i znów się położył.
Marya wróciła i zaczęła palić w piecu. Ona widocznie nie zupełnie się jeszcze rozbudziła, dopiero teraz, wracając ze dworu. Być może, że jej się coś śniło, może też przypomniały jej się wczorajsze opowieści, gdyż nagle wolno przeciągnęła się przed piecem i rzekła:
— Nie, wolność lepsza.


VII.


Przyjechał pan — tak nazywali we wsi naczelnika ziemskiego. O tem, kiedy i poco on przyjedzie wiadomem było od tygodnia. W Żukowie było tylko czterdzieści chat, ale zaległości, rządowej i ziemskiej nagromadziło się więcej, niż dwa tysiące.
Naczelnik stanął w karczmie; wypił dwie szklanki herbaty, a potem udał się pieszo do chaty starosty, dokoła której zebrała się już gromada ludzi, spóźnionych z wypłatą. Starosta, Antip Siedielnikow, pomimo swej młodości — miał niewiele więcej nad trzydzieści lat — bardzo był surowy, trzymał zawsze z władzą, chociaż sam był biedny i nieporządnie płacił podatki. Widocznie bawiło go to, że był starostą: podobało mu się uznanie jego władzy, której nie umiał objawić inaczej jak surowością. Na zebraniu gromadzkiem bali go się i słuchali; zdarzało się, że wpadł na drodze, albo przy karczmie na pijanego, wtedy wiązał mu ręce i prowadził do aresztu: raz zaprowadził nawet babkę do izby aresztanckiej zato, że przyszedłszy na zebranie zamiast Osipa, kłócić się zaczęła; przetrzymał ją przez dwadzieścia cztery godzin. W mieście nigdy nie mieszkał i książek nigdy nie czytał, ale niewiadomo gdzie nauczył się różnych mądrych wyrażeń i lubił je używać w rozmowie, zaco go też szanowali, chociaż często nic nie rozumieli.
Gdy Osip ze swą czynszową książką wszedł do chaty starosty, naczelnik, chudy staruszek z długimi, siwymi faworytami, w szarym tużurku, siedział przy stole i zapisywał coś. W chałupie było czysto, wszystkie ściany pstrzyły się od obrazów wyciętych z gazet, a na najwidoczniejszem miejscu obok ikon wisiał portret Battenberga, byłego bułgarskiego księcia. Przy stole stał ze skrzyżowanemi rękami Antip Siedielnikow.
— On, jaśnie wielmożny panie, sto dziewiętnaście rubli — rzekł, gdy nadeszła kolej na Osipa. — Przed Wielkim Tygodniem dał rubla, a odtąd ani kopiejki.
Naczelnik wzniósł oczy na Osipa i zapytał:
— Dlaczego to, bracie?
— O! Niech nam jaśnie wielmożny pan objawi łaskę Boską — zaczął Osip, gwałtownie wzburzony — niech pan pozwoli mówić; zeszłego lata pan Lutorecki mówi: »Osip, sprzedaj siano... Sprzedaj, mówi, sprzedaj«... Dlaczegoż? Miałem przecież sto pudów na sprzedaż, baby skusiły... No, ułożyliśmy się... Wszystko dobrze, ładnie...
Skarżył się na starostę i co chwila obracał się w stronę chłopów, jak gdyby ich wzywał na świadków; twarz jego zaczerwieniała się i oblała się potem, oczy zrobiły się ostre, złe.
— Nie rozumiem, poco ty to wszystko mówisz — rzekł naczelnik. — Pytam ciebie... pytam cię, dlaczego nie płacisz zaległej należności? Wy wszyscy nie płacicie, a ja za was odpowiadam.
— Niema sposobu.
— Słowa te bez rezultatu, jaśnie wielmożny panie — rzekł starosta. — Rzeczywiście, Czykildiejewy biedni, ale niech pan zechce zapytać innych, przyczyna wszystkiego... wódka i wszyscy są zuchwali. Bez najmniejszego zrozumienia.
Naczelnik zapisał coś i powiedział Osipowi spokojnie, równym głosem, jak gdyby prosił o szklankę wody:
— Idź precz.
Wkrótce odjechał; gdy wsiadł do taniego tarantasu i kaszlał, widać było po jego długiej twarzy, że już nie pamięta ani o Osipie, ani o staroście, ani o żukowskich zaległościach, a myśli o czemś zupełnie innem. Nie zdążył jeszcze ujechać jednej wiorsty, gdy Antip Siedielnikow wynosił z chaty Czykildiejewych samowar, a za nim szła babka i krzyczała przeraźliwie, wytężając pierś:
— Nie oddam! Nie oddam ci tego, przeklęty!
Szedł prędko, stawiając duże kroki, a ona biegła za nim, zdyszana, przewracając się prawie, wściekła; chustka zsunęła jej się z ramion, siwe, z zielonkawym odcieniem włosy rozwiały jej się zupełnie. Zatrzymała się nagle i zaczęła się bić pięścią w piersi, krzycząc jeszcze głośniej, jakby szlochając:
— Prawosławni, kto w Boga wierzy! Skrzywdzili mnie! Rodzeni moi, znieważyli mnie! Oj, oj, gołąbki, wstawcie się za mnie.
— Babko, babko — rzekł surowo wójt — miejże rozum w głowie!
Bez samowara w chacie Czykildiejewych zrobiło się zupełnie smutno. Było w tym braku coś poniżającego, obrażającego, jak gdyby zabrali z chaty jej honor. Już byłoby lepiej, gdyby wójt zabrał i wyniósł stół, wszystkie ławki, wszystkie garnki, nie byłoby tak pusto. Babka krzyczała, Marya płakała, również jak i wszystkie dziewczynki. Stary czując się winnym, siedział w kącie i milczał. Babka lubiła Mikołaja i żałowała go, ale teraz zapomniała o żalu, rzuciła się na niego z wymyślaniem, z wymówkami, wtykając mu pięści pod samą twarz. Krzyczała, że to on tak mało przysyłał, kiedy się sam w listach chwalił, że w »Słowiańskim Bazarze« zarabia pięćdziesiąt rubli miesięcznie? Poco on tu przyjechał i to jeszcze z rodziną? Jeśli umrze, to za jakie pieniądze go pochowają?... Przykro było patrzeć na Mikołaja, na Olgę i na Saszę.
Stary mruknął coś, wziął czapkę i poszedł do wójta. Mrok zapadał. Antip Siedielnikow lutował coś pod piecem; strasznie było gorąco. Dzieci wychudzone, nieumyte, równie nędzne, jak u Czykildiejewych, walały się po podłodze; nieładna, piegowata kobieta, z dużym brzuchem, nawijała jedwab na motowidła. Była to nieszczęśliwa, uboga rodzina, jeden tylko Antip wyglądał młodo i zuchowato. Na ławce stało rzędem pięć samowarów. Stary pomodlił się i rzekł:
— Antip, objaw łaskę Boską, oddaj samowar!
— Przynieś trzy ruble, dostaniesz samowar.
— To nie w mojej mocy.
Antip wydymał policzki, ogień syczał, odbijając się w samowarach. Stary gniotąc w ręku czapkę, rzekł:
— Oddaj!
Smagły wójt wydawał się teraz zupełnie czarnym i podobnym był do czarownika; zwrócił się do Osipa i rzekł surowo i prędko:
— Wszystko zależy od komisarza. Na posiedzeniu administracyjnem dwudziestego szóstego b. m. możesz ustnie, lub też pisemnie podać swoje żądania.
Osip nic nie zrozumiał, ale zadowolnił się tem i poszedł do domu.
W dziesięć dni później przyjechał naczelnik, posiedział z godzinę i odjechał. Od kilku dni pogoda była wietrzna, chłodna; rzeka oddawna zamarzła, a śniegu jeszcze nie było i ludzie zamęczali się złemi drogami. Raz, w jakieś święto, przed wieczorem, sąsiedzi zaszli do Osipa na pogawędkę. Rozmawiali po ciemku, ponieważ pracować byłoby grzechem i światła też nie zapalali. Sporo było nowości, dosyć co prawda nieprzyjemnych. I tak, w dwóch, czy trzech domach zabrali drób za zaległości i odstawili go do zarządu włościańskiego, gdzie zdechł, ponieważ nikt go nie karmił; zabrali owce i kiedy wieźli je powiązane, przekładając z fury na furę, jedna z nich zdechła. Zastanawiali się teraz nad pytaniem: kto jest winny?
— Ziemstwo! — mówił Osip. — Któż!
— Naturalnie, ziemstwo.
Obwiniali ziemstwo za wszystko, i za zaległości i za ucisk i za nieurodzaj, chociaż żaden z nich nie wiedział, co to właściwie jest: ziemstwo. Pochodziło to z tych czasów, kiedy bogaci chłopi, posiadający własne fabryki, sklepy i karczmy, byli jakiś czas radnymi w ziemstwie, byli niezadowoleni i odtąd zaczęli wymyślać na ziemstwo w swoich karczmach i traktyerniach. Porozmawiali o tem, że Bóg nie daje śniegu; trzebaby wozić drwa, a tu ani przejść, ani przejechać nie można. Przedtem, przed piętnastu i przed dwudziestu laty, rozmowy w Żukowie bardziej były zajmujące. Wtedy każdy stary człowiek wyglądał tak, jak gdyby ukrywał jakąś tajemnicę, jakby coś wiedział, czegoś się spodziewał; mówili o edykcie ze złotą pieczęcią, o podziałach, o nowych ziemiach, o skarbach, dawali coś do zrozumienia; teraz Żukowiacy nie mieli żadnych tajemnic; całe ich życie było jak na dłoni, znali je wszyscy, a rozmawiać mogli tylko o nędzy, o strawie, o tem że niema śniegu...
Pomilczeli chwilę. I znów przypomnieli sobie o kurach i o owcach i zaczęli się zastanawiać nad tem, kto jest winnym.
— Ziemstwo — rzekł smutnie Osip. — Któż!


VIII.


Parafialna cerkiew leżała w Kosogorowie, w odległości sześciu wiorst; chodzono tam tylko z konieczności, w razie chrztu, ślubu, lub pogrzebu. Na zwykłe nabożeństwo chodzono za rzekę. W święta, jeśli była pogoda, dziewczyny stroiły się i szły gromadnie na Mszę świętą; śliczny sprawiały widok, gdy szły przez łąkę, ubrane w czerwone, żółte i zielone suknie. Jeśli deszcz padał, wszyscy zostawali w domu. Spowiadali się w parafii. Od tych; którzy w Wielkim Poście nie zdążyli przystąpić do spowiedzi, pop, obchodząc parafię w Wielkim Tygodniu, pobierał po piętnaście kopiejek.
Stary nie wierzył w Boga, gdyż prawie nigdy nie myślał o Nim; uznawał istotę nadprzyrodzoną, co do reszty uważał, że to dobre dla bab, i gdy rozmawiano w jego obecności o religii, lub o cudach i jego cokolwiek zapytywano, odpowiadał niechętnie, drapiąc się w głowę:
— A kto go tam wie.
Babka wierzyła, ale jakoś niewyraźnie; wszystko poplątało się w jej głowie i z chwilą kiedy zaczynała myśleć o grzechach, o śmierci, o zbawieniu, nędza i troski nadawały inny kierunek jej myślom i odrazu zapominała o tem, co ją przedtem zajmowało. Modlitw nie pamiętała i zwykle wieczorem, kładąc się spać, stawała przed obrazami i szeptała:
— Kazańskiej Matce Boskiej, Smoleńskiej Matce Boskiej...
Marya i Tekla żegnały się, spowiadały się raz na rok, ale nic nie rozumiały. Nie uczono dzieci modlitw, nie mówiono im o Bogu, nie wpajano im żadnych zasad, zabraniano im tylko łamać post. W innych rodzinach było mniej więcej to samo: mało kto wierzył, mało kto rozumiał. Pomimo to wszyscy lubili Pismo święte, lubili je tkliwie, nabożnie, ale książek nie mieli, nie miał ich kto czytać, lub tłumaczyć, a zato, że Olga czytała czasem ewangielię, szanowali ją i wszyscy mówili jej i Saszy »wy«.
Olga chodziła często na nabożeństwo do sąsiedniej wsi i do powiatowego miasta, gdzie były dwa klasztory i dwadzieścia siedem cerkwi. Często była roztargniona i kiedy szła na pielgrzymkę, zapominała o rodzinie, a za powrotem spostrzegała z radością, że ma męża i córkę i mówiła uśmiechając się, rozpromieniona:
— Bóg miłościwy przysłał!
To, co się działo we wsi, wydawało jej się wstrętnem i zamęczało ją. Na Eljasza pili, na Wniebowzięcie pili, na Podwyższenie Krzyża pili. W dzień Opieki Matki Boskiej było święto parafialne i wtedy chłopi pili przez trzy dni; przepili pięćdziesiąt rubli z gminnych pieniędzy, a potem we wszystkich chatach zbierali jeszcze na wódkę. Pierwszego dnia u Czykildiejewych zarznęli barana i jedli go rano, w południe i wieczór, jedli dużo naraz i potem jeszcze w nocy dzieci wstawały i jadły. Kirjak był przez wszystkie trzy dni strasznie pijany, przepił wszystko, nawet czapkę i buty, i tak bił Maryę, że musieli ją cucić wodą. Potem wszyscy wstydzili się i było im nieswojo.
Poza tem i w Żukowie miała raz miejsce prawdziwa religijna uroczystość. Było to w sierpniu, kiedy po całym powiecie, ze wsi do wsi nosili Matkę Boską. Tego dnia, kiedy spodziewali jej się w Żukowie było cicho i spokojnie. Dziewczyny wyszły od samego rana naprzeciw świętej ikony, ubrane w odświętne suknie, i wieczorem wnosiły ją w procesyi, ze śpiewami, a jednocześnie za rzeką uderzono w dzwony. Olbrzymi tłum swoich i obcych tamował przejście; hałas, kurz, tłok... Wtedy i stary, i babka, i Kirjak — wszyscy wyciągali ręce do ikony, błagalnie patrzyli na nią i rozrzewnieni mówili z płaczem:
— Orędowniczko, Mateczko! Orędowniczko!
Wszyscy jakby nagle zrozumieli, że jest jakaś łączność między niebem a ziemią, że jeszcze nie wszystko zagarnęli bogaci i silni, że jest możność obrony od krzywd, od niewoli, od ciężkiej, nie do zniesienia nędzy, od strasznej wódki.
— Orędowniczko, Matko! — szlochała Marya. — Orędowniczko!
Odprawili nabożeństwo, zabrali święty obraz i dalej wszystko szło po staremu, i znów słychać było w karczmie ordynarne i pijane głosy.
Śmierci bali się tylko bogaci chłopi, którzy im bardziej się bogacili, tem mniej wierzyli w Boga i w zbawienie duszy i tylko z obawy przed ostatecznym swym końcem, chodzili na nabożeństwo i składali ofiary na światło. Biedniejsi chłopi nie bali się śmierci. Staremu i babce mówili wprost, że za długo żyją i że już im czas umierać. Nie wahali się mówić Tekli w obecności Mikołaja, że kiedy on umrze, mąż jej, Denis, będzie miał ulgę w wojsku i wróci do domu. Marya zaś, nietylko że wcale nie bała się śmierci, ale skarżyła się, że tak długo każe na siebie czekać, cieszyła się, kiedy jej umierały dzieci.
Śmierci się nie bali, ale zato wszystkie choroby przejmowały ich przesadnym strachem. Wystarczyło jakieś głupstwo, zepsuty żołądek, lekkie przeziębienie, a zaraz babka kładła się na piecu, otulała się i zaczynała jęczeć, głośno i bez przerwy krzycząc: »Umiera-am!« Stary biegł po księdza i natychmiast udzielali babce ostatnich sakramentów. Mówili bardzo często o dreszczach, o robakach, o gruczołach, które z brzucha dochodzą do serca. Najwięcej bali się przeziębienia i dlatego nawet w lecie ubierali się ciepło i kładli się na piecu. Babka lubiła się leczyć i jeździła często do szpitala, gdzie twierdziła że niema siedemdziesięciu, lecz tylko pięćdziesiąt lat; przypuszczała, że jeśli lekarz dowie się o istotnym jej wieku, nie będzie chciał jej leczyć i powie, że czas umierać, a nie leczyć się. Wyjeżdżała zwykle wcześnie, zabierała ze sobą dwie lub trzy dziewczynki, a wieczorem wracała głodna i zła, przywożąc dla siebie krople, a dla dzieci maści przeróżne. Raz zabrała i Mikołaja, który potem brał jakieś krople przez dwa tygodnie i mówił, że się czuje lepiej.
Babka znała wszystkich lekarzy, felczerów i znachorów na trzydzieści wiorst dokoła, lecz żaden jej się nie podobał. Na Wniebowzięcie, kiedy pop obchodził chaty z krzyżem w ręku, dyakon powiedział starej, że w mieście mieszka obok wieży jakiś staruszek, dawny felczer wojskowy, który bardzo dobrze leczy, i poradził jej, aby się do niego udała. Babka usłuchała. Po pierwszym zaraz śniegu pojechała do miasta i przywiozła staruszka, z długą brodą, przechrztę w ubraniu o długich połach, z twarzą pokrytą małemi, niebieskiemi żyłkami. W chacie pracowali wtedy najemnicy: stary krawiec w ogromnych okularach krajał kamizelkę z jakichś łachmanów, a dwóch młodych chłopców pracowało nad wojłokowymi butami; Kirjak, którego wypędzili za pijaństwo i który znów mieszkał w domu, siedział obok krawca i naprawiał chomąta. W chacie było ciasno i duszno. Przechrzta obejrzał Mikołaja i powiedział, że trzeba mu koniecznie postawić bańki.
Postawił bańki, a stary krawiec, Kirjak i dziewczynki stali opodal, przyglądali się i zdawało im się, że widzą jak choroba wychodzi z Mikołaja. Mikołaj też patrzał, jak bańki, wpijając się w pierś jego napełniały się zwolna czarną krwią, czuł, że rzeczywiście z niego coś wychodzi i uśmiechnął się z zadowoleniem.
— No, dobrze — mówił krawiec. — Daj Boże, aby wam było na pożytek.
Przechrzta postawił dwanaście baniek, potem jeszcze dwanaście, napił się herbaty i wyjechał. Mikołaj dostał dreszczy, twarz mu się ściągnęła, palce zsiniały. Zawijał się, otulał, ale było mu coraz zimniej. Wieczorem był coraz smutniejszy; prosił aby go położyli na podłodze, aby krawiec przestał palić; potem ucichł, przykrył się jeszcze cieplej i nad ranem umarł.


IX.


O, jakżeż ostrą, jakże długą była ta zima! Już od Bożego Narodzenia nie mieli swego chleba i kupowali mąkę. Kirjak, który mieszkał teraz w domu, hałasował do późnej nocy, przerażał wszystkich swym krzykiem, a rano męczył go ból głowy i wstyd, że aż przykro było na niego patrzeć.
W oborze słychać było dzień i noc przeraźliwy ryk głodnej krowy, a głos jej rozdzierał serce babki i Maryi. I jakby umyślnie, mrozy były coraz silniejsze, potworzyły się wielkie zaspy, zima zapowiadała się długa: na Zwiastowanie była straszna zamieć, a w Wielkim Tygodniu padał śnieg.
Nakoniec zima miała się ku końcowi. W początkach kwietnia nastały ciepłe dni i mroźne noce i wreszcie po jednym takim ciepłym dniu znów zaczęły płynąć rzeki i znów zaśpiewały ptaki. Całą łąkę i krzaki dokoła rzeki zatopiła powierzchnia wód, cała przestrzeń między Żukowem i tą stroną wsi została zalaną, a gdzieniegdzie wzlatywały dzikie kaczki całemi stadami. Wiosenny zachód słońca, płomienny wśród obłoków wspaniałych przedstawiał co wieczór jakiś widok nowy, niezwykły, nieprawdopodobny, taki, w jaki się wierzyć nie chce, jeśli go nam farby na obrazie oddają.
Żórawie latały prędko, prędko, krzycząc żałośnie, jak gdyby kogoś za sobą nawoływały. Stojąc na brzegu urwiska, Olga patrzała długo na rozlane wody, na słońce, na jasną, jakby odmłodzoną cerkiew, łzy spłynęły po jej twarzy, z trudem oddychała, gdyż tak namiętnie pragnęła odejść dokądkolwiek, gdzie oczy poniosą, choćby na koniec świata. Już postanowiono, że wróci do Moskwy, obejmie służbę, a z nią pojedzie Kirjak szukać miejsca stróża. Ach, byle prędzej stąd odejść.
Kiedy trochę podeschło i zrobiło się cieplej, wybrali się w drogę. Olga i Sasza z węzełkami na plecach, obie w łapciach z łyka, wyszły skoro świt; wyszła i Marya, aby je odprowadzić. Kirjak był niezdrów i zatrzymał się jeszcze przez tydzień w domu. Olga po raz ostatni pomodliła się w cerkwi, myśląc o mężu, ale nie zapłakała, a tylko twarz jej się ściągnęła i zrobiła się nagle zupełnie brzydką. Przez zimę schudła, zbrzydła, posiwiała trochę i nie miała już poprzedniego miłego wyrazu i łagodnego uśmiechu, znać było na niej przeżytą zgryzotę, zrobiła się smutną, pokorną, a w oczach miała coś tępego, nieruchomego, jakby nie słyszała, co się do niej mówi. Przykro jej było rozstawać się ze wsią i z chłopami. Przypominała sobie, jak nieśli Mikołaja, w każdej chacie zamawiali egzekwie i wszyscy płakali, współczując jej boleści. Bywały nieraz takie dni, że zdawało się, że ci ludzie żyją gorzej od bydląt, ciężko było żyć z nimi; ordynarni, nieuczciwi, brudni, nietrzeźwi, żyją w niezgodzie, kłócą się bezustannie, bo nie szanują się wzajemnie, boją się i podejrzywają jeden drugiego. Kto utrzymuje karczmę i upija ludzi? Chłop. Kto traci i przepija gminne, szkolne i cerkiewne pieniądze? Chłop. Kto okradł sąsiada, podpalił, fałszywie przysiągł w sądzie za marną butelkę wódki? Kto na zebraniach gminnych pierwszy przemawia przeciw chłopom? Chłop. Tak, straszne jest życie z nimi, ale bądź co bądź przecież to ludzie, oni cierpią i płaczą jak ludzie, i niema w ich życiu nic takiego, czego by wyrozumieć nie można. Ciężka praca, po której boli całe ciało, srogie zimy, nędzne urodzaje, ciasnota, a pomocy niema i znikąd spodziewać się jej nie można. Bogatsi i silniejsi pomódz nie mogą, bo są sami ordynarni, nieuczciwi, nie trzeźwi i sami kłócą się między sobą w straszny sposób; najniższy urzędniczyna obchodzi się z chłopami, jak z włóczęgami, nawet wójtom i starostom mówi »ty« i zdaje mu się, że ma do tego prawo. Zresztą czy może być jakakolwiek pomoc, lub dobry przykład od ludzi, chciwych na zysk, niemoralnych, leniwych, którzy przyjeżdżają tylko po to, aby znieważyć, obedrzeć, przestraszyć. Olga przypomniała sobie jak żałosny wyraz twarzy mieli starzy, kiedy w zimie karano Kirjaka rózgami... I teraz żal jej było wszystkich tych ludzi i całą drogę oglądała się na chaty.
Odprowadziwszy je kawał drogi, Marya pożegnała się, potem upadła na kolana i zawołała rzucając się twarzą na ziemię:
— I znów sama zostałam, oj biedna moja głowa, biedna ja nieszczęśliwa...
I tak długo jeszcze mówiła, długo jeszcze Olga i Sasza widziały, jak klęcząc ciągle się komuś kłaniała, trzymając się obiema rękami za głowę, a nad nią latały gawrony.
Słońce podniosło się wysoko, zrobiło się gorąco. Żukowo zostało daleko z tyłu. Olga i Sasza prędko zapomniały i o wsi i o Maryi, było im wesoło i wszystko je bawiło. To kurhan, to rząd słupów telegraficznych, które idą jeden za drugim niewiadomo dokąd, niknąc na widnokręgu, a druty brzęczą tajemniczo; to znów widać w oddali folwark, cały wśród zieleni, rozchodzi się od niego zapach świeżych konopi i wydaje się, niewiadomo dlaczego, że tu muszą mieszkać szczęśliwi ludzie; to znów widać szkielet koński, bielejący na polu. A skowronki niezmordowanie wywodzą swe trele, nawołują się przepiórki, a chróściel krzyczy tak, jak gdyby ktoś istotnie szarpał za żelazną klamkę.
W południe Olga i Sasza weszły do ogromnej wsi. Tu, na szerokiej ulicy spotkały kucharza generała Żukowa. Było mu bardzo gorąco i spocona czerwona jego łysina świeciła się w słońcu. Nie poznali się z Olgą na razie, potem obejrzeli się jednocześnie, poznali się i nie mówiąc ani słowa, poszli każde w swoją stronę. Zatrzymawszy się przed chatą, która wydała się bogatszą i nowszą, Olga stanęła przed otwartemi oknami, skłoniła się nizko i rzekła głośno cienkim, śpiewnym głosem:
— Prawosławni, chrześcijanie, dajcie jałmużnę na miłość Boską was proszę, dajcie co łaska, a Bóg da wieczny spokój rodzicom waszym, da wam królestwo niebieskie.
— Prawosławni, chrześcijanie — zaśpiewała Sasza — dajcie na miłość Boską co łaska, królestwo niebieskie...



MOJE ŻYCIE
(OPOWIADANIE PROWINCYONALISTY)
I.


Zarządzający rzekł: »Trzymam pana tylko przez szacunek dla pańskiego ojca, inaczej dawno już byłby pan odemnie wyleciał«. — Odpowiedziałem mu — Jaśnie wielmożny pan zbyt mi pochlebia, przypuszczając, że umiem latać. — Słyszałem później, jak mówił: — »Wyprowadźcie tego pana, działa mi na nerwy«.
W przeciągu dwóch dni uwolnili mnie. A więc, odkąd uważam się za człowieka dorosłego, zmieniłem, ku wielkiemu zmartwieniu mego ojca, budowniczego miejskiego, dziewięć razy zajęcia. Służyłem w przeróżnych wydziałach, ale wszystkie te dziewięć zajęć podobne były jedne do drugich, jak dwie krople wody; musiałem siedzieć, pisać, słuchać głupich, albo ordynarnych uwag i czekać chwili zwolnienia.
Ojciec, kiedy do niego poszedłem, siedział z zamkniętemi oczami, w wielkim fotelu. Twarz jego chuda, wyschnięta, z niebieskim odcieniem na miejscach wygolonych (podobny był z twarzy do starego, katolickiego organisty), wyrażała spokój i pokorę. Nie odpowiedział na moje powitanie i nie otwierając oczów, rzekł:
— Gdyby moja kochana żona a twoja matka żyła, życie twoje byłoby dla niej źródłem bezustannej zgryzoty. Bóg wiedział co robi, zabierając ją przedwcześnie z tego świata. Proszę cię, nieszczęśliwy chłopcze — mówił dalej, otwierając oczy — naucz mnie, co mam z tobą robić.
Dawniej, kiedy byłem młodszy, krewni moi i znajomi wiedzieli co ze mną robić, jedni radzili, abym wstąpił do wojska, jako ochotnik, drudzy mówili o aptece, inni o telegrafie; teraz zaś, kiedy skończyłem dwadzieścia pięć lat, zacząłem łysieć od skroni i kiedy już służyłem i jako ochotnik, i jako farmaceuta, i jako telegrafista, wszystkie zdaje się zajęcia ziemskie były dla mnie wyczerpane, nic mi więc nie radzili, a tylko wzdychali, albo kiwali głowami.
— Cóż ty sam o sobie myślisz? — mówił dalej ojciec. — Młodzi ludzie w twoim wieku miewają już utrwalone stanowisko społeczne, a ty co: nędzny proletaryusz, siedzisz ojcu na karku!
I, według zwyczaju, zaczął mówić o tem, że współcześni młodzi ludzie giną, giną z braku wiary, z materyalizmu i z zarozumiałości, że powinno się zabronić teatrów amatorskich, gdyż odciągają młodzież od religii i spełniania obowiązków.
— Pójdziemy jutro razem, przeprosisz zarządzającego i przyrzekniesz mu, że sumiennie służyć będziesz — zakończył. — Nie powinieneś zostać ani jednego dnia bez stanowiska społecznego.
— Proszę ojca mnie wysłuchać — rzekłem ponuro, nie spodziewając się szczęśliwego obrotu tej rozmowy. — To, co ojciec nazywa stanowiskiem społecznem, stanowi przywilej kapitału i wykształcenia. Niezamożni zaś i niewykształceni ludzie zarabiają na kawałek chleba pracą fizyczną i nie widzę dlaczego miałbym tutaj stanowić wyjątek.
— Jak tylko zaczynasz mówić o pracy fizycznej, gadasz głupstwa! — rzekł rozdrażniony ojciec. — Zrozum raz, tępy człowieku, zrozum nierozumna głowo, że oprócz siły fizycznej masz w sobie ducha Bożego, masz ogień święty, który stanowi różnicę między tobą, a osłem, albo gadem i zbliża cię do bóstwa. Tysiące lat zdobywali ten ogień najlepsi z ludzi. Twój pradziad Połozniew, generał, walczył pod Borodino, dziad twój był poetą, mówcą i marszałkiem szlachty, wuj... pedagogiem, nakoniec ja, ojciec twój... architektem; wszyscy Połozniewowie strzegli ognia świętego po to, abyś ty go zgasił!
— Trzeba być sprawiedliwym — rzekłem — miliony ludzi pracuje fizycznie.
— Niech pracują! Nie umieją nic innego robić. Pracą fizyczną może się zajmować każdy, nawet skończony głupiec i zbrodniarz, praca ta jest przedewszystkiem właściwością niewolnika i barbarzyńcy, podczas gdy ogień dan jest niewielu w udziale.
Nie było celu prowadzić dalej tej rozmowy. Ojciec ubóstwiał sam siebie i przekonywającem było dla niego tylko to, co sam mówił. Przytem wiedziałem doskonale, że ta duma, z jaką się odzywał o pracy fizycznej, miała w swem założeniu nie tyle święty ogień na względzie, ile skrytą obawę, że zostanę robotnikiem i mówić o mnie będą w całem mieście. Co więcej, wszyscy moi rówieśnicy dawno już skończyli uniwersytet i byli na dobrej drodze, a syn naczelnika biura banku państwa był już assesorem kollegialnym, ja zaś, jedynak, niczem nie byłem! Nie było celu prowadzić dalej tej rozmowy, ale siedziałem dalej i słabo przeczyłem, w nadziei, że mnie nakoniec zrozumieją. Przecież cała ta kwestya przedstawiała się naturalnie i jasno, chodziło tylko o sposób, w jaki zdobyć mogę kawałek chleba, ale na to nie zwracali uwagi, mówili mi, szumnie zaokrąglając zdania, o Borodinie, o świętym ogniu, o wujaszku, zapomnianym poecie, który pisał kiedyś nieudane i podrabiane wiersze, nazywali mnie ordynarnie nierozumną głową, tępym człowiekiem. A jak ja pragnął, żeby mnie zrozumieli! Kocham bardzo ojca i siostrę i od dzieciństwa przyzwyczaiłem się radzić ich we wszystkiem, przyzwyczajenie to tak głęboko wrosło w moją duszę, że rzadko się od tego uchylam; miewam nieraz racyę, bywam winnym, ale przedewszystkiem boję się ich zmartwić, boję się, żeby ojcu w rozdrażnieniu nie zaczerwieniła się chuda jego szyja i żeby nie dostał ataku apopleksyi.
— Siedzieć w dusznym pokoju — mówiłem — przepisywać, spółzawodniczyć z maszyną do pisania, to dla człowieka w moim wieku wstyd, obraża mnie to. Czy może tu być mowa o świętym ogniu?
— Ale zawsze to umysłowa praca — rzekł ojciec. — Ale dosyć tego, przerwiemy tę rozmowę, a w każdym razie uprzedzam cię, jeśli nie wrócisz do służby i poddasz się swym obrzydliwym skłonnościom, wtedy i ja i córka moja pozbawimy cię naszej miłości. Wydziedziczę cię, przysięgam na Boga!
Najzupełniej szczerze i chcąc okazać czystość pobudek, któremi chciałem się kierować przez całe moje życie, powiedziałem:
— Kwestya spadku jest dla mnie podrzędną. Wyrzekam się zawczasu wszystkiego.
Nie wiem dlaczego, zupełnie niespodzianie słowa te obraziły mego ojca. Zaczerwienił się cały.
— Nie waż się tak odzywać do mnie, głupcze! — krzyknął cienkim, piskliwym głosem: — Nicpoń! — I prędko i zręcznie, zwykłym ruchem w twarz mnie uderzył raz i drugi. — Zapominasz się.
W dzieciństwie, kiedy mnie ojciec bił, musiałem stać wyprostowany i patrzeć mu w oczy. I teraz, kiedy mnie uderzył, straciłem zupełnie głowę i jakbym był dzieckiem jeszcze, starałem się patrzeć mu prosto w oczy i wyprężałem się jak mogłem. Ojciec mój był stary i bardzo chudy, ale widocznie cienkie jego muskuły bardzo były mocne, gdyż bił bardzo boleśnie.
Cofałem się do przedpokoju, ale tutaj schwycił swój parasol i uderzył mnie kilka razy w głowę i w ramiona; w tej samej chwili siostra otworzyła drzwi od salonu, chcąc zobaczyć co to za hałas, ale natychmiast się odwróciła z wyrazem strachu i żalu, nie powiedziawszy ani słowa na moją obronę.
Postanowienie moje nie wracania do kancelaryi i rozpoczęcia nowego, pracowitego życia, było we mnie niezachwianem; pozostawało tylko wybrać rodzaj zajęcia, a to nie wydało mi się trudnem, ponieważ miałem się za bardzo silnego, wytrzymałego i zdolnego do najcięższej pracy. Grozi mi życie jednostajne, głód, będę narażonym na obcowanie z ludźmi ordynarnymi, na bezustanną troskę o kawałek chleba. I pozazdroszczę inżynierowi Dołżykowowi jego umysłowej pracy, ale teraz było mi jakoś wesoło na myśl o tych moich przyszłych niewygodach. Niegdyś marzyłem o działalności umysłowej, widziałem się to w roli lekarza, to nauczyciela, to pisarza, ale marzenia te nie ziściły się. Zamiłowanie do umysłowych rozkoszy, naprzykład do teatru i czytania, graniczyło z namiętnością, ale czy byłem dostatecznie uzdolnionym do pracy umysłowej, nie wiem. W gimnazyum miałem nieprzezwyciężony wstręt do greckiego języka, do tego stopnia, że musieli mnie z czwartej klasy odebrać. Przez dłuższy czas przychodzili korepetytorzy i przygotowywali mnie do piątej klasy, potem służyłem w przeróżnych wydziałach, próżnując większą część dnia, i mówili mi, że to... umysłowa praca; działalność moja w sferze naukowej i służbowej nie wymagała ani naprężenia umysłu, ani talentu, ani osobistych zdolności, ani twórczego wzlotu ducha: stawałem się maszyną; tego rodzaju umysłową pracę stawiam niżej od fizycznej, pogardzam nią i nie zdaje mi się, żeby mogła choć na chwilę usprawiedliwić życie bezczynne i bez trosk, jest to zamydleniem oczów, jest odmienną formą tejże bezczynności. Coprawda, rzeczywistej pracy umysłowej nie widziałem w życiu.
Nadszedł wieczór. Mieszkaliśmy na Wielkiej Dworjańskiej, była to główna ulica w mieście i po niej wieczorami spacerował nasz beau monde. Porządnego ogrodu nie mieliśmy wcale. Wspaniała ta ulica po części zastępowała ogród, gdyż po obu jej stronach rosły topole, wydające bardzo miły zapach, zwłaszcza po deszczu; z poza płotów zwieszały się gałązki akacyi, wysokie krzaki bzu, czeremchy, jabłoni. Majowy zmierzch, delikatna młoda zieloność w przeróżnych odcieniach, zapach bzu, brzęczenie chrabąszczy, cisza, ciepło, jakżeż to wszystko nowe i jak niezwykłe, chociaż wiosna powtarza się co rok! Stałem przed furtką i przypatrywałem się spacerującym. Z wielu z pomiędzy nich wzrosłem i swawoliłem, teraz moje towarzystwo mogłoby ich obrazić, bo ubrany byłem biednie i niemodnie, patrząc na moje wązkie spodnie i na duże, niezgrabne trzewiki mówili, że noszę makarony na okrętach. Poza tem używałem niedobrej reputacyi w mieście, gdyż nie miałem ustalonego stanowiska społecznego, grywałem często w tanich cukierniach w bilard, a być może i dlatego, że prowadzili mnie dwa razy do oficera żandarmeryi, coprawda bez mojej winy.
W wielkim domu naprzeciw nas, u inżyniera Dołżykowa, grali wesoło na fortepianie. Zaczynało się już ściemniać, na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy. Oto, wolno, kłaniając się co chwila, przeszedł ojciec w starym cylindrze z wysoko zagiętemi brzegami, wsparty na ramieniu mej siostry.
— Patrz! — mówił do siostry, wskazując na niebo tym samym parasolem, którym mnie niedawno bił. — Spojrz na niebo! Gwiazdy, nawet najmniejsze, wszystko to światy! Jakże nic nie znaczącym jest człowiek w porównaniu z wszechświatem!
Mówił to takim tonem, jak gdyby mu było niezwykle rozkosznie i przyjemnie, że jest tak mało znaczącym. Cóż to za niezdolny człowiek! Niestety, był u nas jedynym architektem i podczas ostatnich piętnastu, czy dwudziestu lat nie zbudowano ani jednego porządnego domu. Kiedy zamawiali u niego plan, to przedewszystkiem rysował salony; tak jak swego czasu pensyonarki umiały tańczyć tylko od pieca, tak i jego artystyczne pomysły mogły się rozwijać tylko od salonów. Przy nich dorysowywał jadalny, dziecinny, gabinet, łącząc pokoje drzwiami, wskutek czego wszystkie stawały się przechodnimi, a w każdym z nich było dwoje, lub troje niepotrzebnych drzwi. Widocznie pomysł nie przedstawił mu się jasno, był raczej niezwykle zawikłanym, a wtedy za każdym razem, czując widocznie, że czegoś brak, uciekał się do różnorodnych przybudówek, ustawiając je jedne obok drugich, i widzę, jak gdybym je miał przed oczami, wązkie sionki, wązkie korytarzyki, kręte schodki, prowadzące do antresoli, gdzie stać można tylko zgiętym i gdzie zamiast podłogi, trzy olbrzymie stopnie w rodzaju łaziennych półek: kuchnia z konieczności pod domem, ze sklepionym sufitem i z ceglaną podłogą. U frontu linie suche, nieśmiałe, dach niski, spłaszczony, a na grubych jakby wyrośniętych na drożdżach kominach wznoszą się druciane kaptury z czarnemi chorągwiami. I nie wiem dlaczego, wszystkie te stawiane przez mego ojca domy, tak podobne jeden do drugiego, niewyraźnie przypominają mi jego cylinder i jego kark suchy i uparty. Z biegiem czasu w mieście przyzwyczaili się do niezdarności mego ojca, zakorzeniła się u nas i stała się naszym stylem.
Styl ów wprowadził ojciec i do życia mojej siostry. Zaczynając od tego, że nazwał ją Kleopatrą, tak jak mnie nazwał Misaelem; kiedy była jeszcze dzieckiem, straszył ją opowieściami o gwiazdach, o starożytnych mędrcach, o naszych przodkach, mówił jej o tem, co to jest życie i co to jest obowiązek; teraz kiedy już miała dwadzieścia sześć lat, postępował dalej tak samo, pozwalając jej z jednym tylko ojcem chodzić pod rękę i wyobrażał sobie, że wcześniej czy później zjawić się musi przyzwoity młodzieniec, który zechce ją poślubić przez cześć dla jego osobistych zalet. A ona ubóstwiała ojca, bała go się i wierzyła w jego niezwykły rozum.
Zrobiło się zupełnie ciemno i ulica pomału opustoszała. W domu, naprzeciwko, muzyka ucichła; otworzono naoścież bramę i po naszej ulicy, miękko poruszając dzwonkami, przejechała trójka. To wyjeżdżał inżynier z córką na spacer. Czas iść spać.
W domu miałem własny pokój, ale mieszkałem w szopie pod jednym dachem z murowanym składem, który wybudowali kiedyś prawdopodobnie dla przechowania uprzęży, do ściany były wbite wielkie gwoździe, teraz zaś był niepotrzebnym i ojciec składał w nim od trzydziestu lat gazety, które oprawiał co pół roku i nie pozwalał nikomu ruszać. Mieszkając tutaj, rzadziej spotykałem ojca i jego gości i zdawało mi się, że jeśli nie mieszkam w moim pokoju i nie jadam codziennie w domu, to słowa ojca, że mu siedzę na karku, jakby nie tak obraźliwie brzmiały.
Czekała na mnie siostra. W tajemnicy przed ojcem przyniosła mi kolacyę: nieduży kawałek zimnej cielęciny i kromkę chleba. W naszym domu mówili często: »pieniądze lubią rachunkowość«, »ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka« i t. p., i siostra, przejęta temi zasadami, starała się ograniczać wydatki, dlatego też żywieni byliśmy bardzo nędznie. Postawiwszy talerz na stole, usiadła na mojem łóżku i rozpłakała się.
— Misaelu — rzekła — co ty z nami robisz?
Nie zakrywała twarzy, łzy spłynęły jej na piersi i na ręce i wyraz jej oczów był stroskany. Upadła na poduszkę i rozpłynęła się we łzach, trzęsąc się całem ciałem i szlochając.
— Znów rzuciłeś służbę... — rzekła. — O jakże to straszne?
— Ale zrozumże, siostro, zrozumże... — odparłem i na widok jej łez ogarnęła mnie rozpacz.
Jakby umyślnie w lampie mojej wypaliła się nafta, lampa kopciła, gasła, stare gwoździe na ścianach wyglądały surowo i migotały ich cienie.
— Oszczędź nas! — rzekła siostra, wstając. — Ojciec strasznie zmartwiony, a ja rozchorowałam się, jak bez zmysłów chodzę. Co z ciebie będzie? — zapytywała, łkając i wyciągając do mnie ręce. — Proszę cię, błagam cię, w imieniu matki cię proszę: wróć do służby!
— Nie mogę, Kleopatro! — rzekłem, czując, że niewiele brak, abym się na to zgodził. — Nie mogę!
— Dlaczego? — mówiła dalej siostra. — Dlaczego? Jeśli nie zgodziłeś się z naczelnikiem, poszukaj innego miejsca. Dlaczego nie pójdziesz służyć naprzykład na kolei? Mówiłam z Aniutą Błagowo, upewnia mnie, że cię przyjmą na kolei, obiecała mi nawet, że się tem zajmie. Na miłość Boską, Misaelu, zastanów się? Zastanów się, błagam cię!
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i poddałem się. Powiedziałem, że nigdy mi na myśl nie przyszło, abym mógł służyć na kolei żelaznej i że chętnie spróbuję.
Uśmiechnęła się radośnie przez łzy i ścisnęła mi rękę, potem długo jeszcze płakała, nie mogąc się uspokoić, a ja poszedłem do kuchni po naftę.


II.


W gronie miłośników teatrów amatorskich, koncertów i żywych obrazów na cel dobroczynny, pierwsze miejsce w naszem miejcie należało się Ażoginym, mieszkającym we własnym domu, na Wielkiej Dworjańskiej; za każdym razem dawali mieszkanie i brali na siebie wszystkie kłopoty i wydatki. Owa bogata mieszczańska rodzina miała w powiecie około trzech tysięcy dziesięcin ze wspaniałym dworem, ale nie lubiła wsi i mieszkała, tak w zimie jak w lecie, w mieście. Rodzina ta składała się z matki, wysokiej, chuderlawej, delikatnej kobiety, noszącej krótkie włosy, krótki kaftanik i gładką spódnicę w angielskim rodzaju — i trzech córek, których, kiedy o nich mówili, nie nazywali po imieniu, ale poprostu: starsza, średnia i najmłodsza. Wszystkie miały nieładne, ostre podbródki, krótki wzrok, garbiły się, ubrane były jak matka, a jednak pomimo to uważały za swój obowiązek brać udział w każdem przedstawieniu i ciągle coś robiły na cel dobroczynny — grały, czytały, śpiewały. Były bardzo poważne, nigdy się nie uśmiechały i nawet w wodewilach ze śpiewami, grały bez najmniejszej wesołości, z urzędowym wyrazem twarzy, jak gdyby się zajmowały buchalteryą.
Lubiłem nasze widowiska, a zwłaszcza próby, częste, trochę niedorzeczne, hałaśliwe, po których podawali zawsze kolacyę. W wyborze sztuk i w rozdawaniu ról nie brałem udziału. Do mnie należały zakulisowe sprawy. Rysowałem dekoracye, przepisywałem role, służyłem za suflera; do mnie należało też urządzenie różnych efektów, jak grzmotu, śpiewu słowika i t. p. Ponieważ nie miałem społecznego stanowiska i porządnej pensyi, na próbach trzymałem się na uboczu, w cieniu kulis i w głębokiem milczeniu.
Rysowałem dekoracye u Ażoginych w składzie, albo na podwórzu. Pomagał mi malarz, albo, jak on sam siebie nazywał dostawca robót malarskich, Andrzej Iwanow, człowiek lat pięćdziesięciu, wysoki, bardzo chudy i blady, z zapadniętą piersią, ze wklęsłemi skroniami, z podbitemi oczami, trochę nawet straszny na pierwszy rzut oka. Chorował na jakąś wycieńczającą słabość, co jesień i co wiosna mówili o nim, że kona, ale on, poleżawszy, wstawał, a potem mówił ze ździwieniem: »A ja znów nie umarłem!«
W mieście nazywali go Riedką i mówili, że to jest jego prawdziwe nazwisko. Lubił teatr, tak jak i ja, i skoro tylko usłyszał, że u nas urządzają widowisko, natychmiast rzucał wszystkie swoje roboty i szedł do Ażoginych rysować dekoracye.
Nazajutrz po rozmowie z siostrą, od rana do wieczora pracowałem u Ażoginych. Próba była naznaczona na siódmą wieczór, na godzinę przed jej rozpoczęciem byli już w sali wszyscy aktorzy, a po scenie chodziły starsza, średnia i najmłodsza i czytały coś w kajecikach. Riedka w długim, wyrudziałym palcie i w chustce na szyi, przyłożywszy skroń do ściany, patrzał na scenę. Ażogina matka podchodziła to do jednego, to do drugiego gościa i mówiła każdemu z nich coś miłego. Miała zwyczaj, rozmawiając z kimś, patrzeć mu w oczy i mówić cicho, jak gdyby w tajemnicy.
— Musi być bardzo trudno rysować dekoracye — rzekła cicho, podchodząc do mnie. — A właśnie przed chwilą mówiłam z panią Mufke o przesądach i widziałam, jakeś pan wszedł. Boże mój, Boże, ja przez całe życie walczyłam z przesądami! Chcąc przekonać służbę, że głupimi są wszystkie ich strachy, zapalam u siebie zawsze trzy świece i wszystkie ważne sprawy rozpoczynam trzynastego.
Przyszła córka inżyniera Dołżykowa, piękna, okazała blondynka, ubrana, jak twierdzono u nas, zupełnie po parysku. Ona nie grała, ale na próbach stawiali dla niej krzesło na scenie i nie zaczynali przedstawienia dopóki się nie zjawiła w pierwszym rzędzie, jaśniejąca i zdumiewająca wszystkich swym strojem. Jej, jako mieszkance stolicy wolno było podczas próby robić uwagi i robiła je z miłym, pobłażliwym uśmiechem; widać było, że uważała nasze przedstawienia za dziecięcą zabawkę. Mówiono, że uczyła się śpiewu w petersburskiem konserwatoryum i nawet, że przez całą zimę śpiewała w prywatnej operze. Bardzo mi się podobała i zwykle przez cały czas próby nie spuszczałem z niej oczów.
Wziąłem zeszyt, żeby zacząć suflować, gdy niespodzianie zjawiła się moja siostra. Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, podeszła do mnie i rzekła:
— Proszę cię, chodźmy!
Poszedłem. Za sceną, w drzwiach stała Aniuta Błagowo, również w kapeluszu z ciemną woalką. Była to córka wice-prezesa sądu, służącego oddawna w naszem mieście, prawie od chwili założenia sądu okręgowego. Była wysokiego wzrostu i ładnie zbudowana, to też musiała brać udział w żywych obrazach, i kiedy przedstawiała wróżkę, albo Sławę, twarz jej gorzała ze wstydu; w widowiskach nie występowała, zachodziła na próbę na chwilkę tylko, z jakimkolwiek interesem, nie wchodząc do sali. I teraz widać było, że zaszła na minutkę.
— Ojciec mój mówił o panu — rzekła sucho, nie patrząc na mnie i rumieniąc się. — Dołżykow obiecał dać panu posadę na kolei żelaznej. Niech pan pójdzie do niego, jutro go pan zastanie.
Skłoniłem się i podziękowałem za starania.
— A to pan może zostawić — dodała, wskazując na zeszycik.
Podeszła z siostrą do Ażoginy i szeptały z nią przez parę minut, spoglądając na mnie. Naradzały się nad czemś.
— Rzeczywiście — rzekła cicho Ażogina, podchodząc do mnie i nie spuszczając ze mnie oczów — rzeczywiście, jeśli to pana odciąga od poważnych zajęć — wysunęła z rąk moich zeszycik — to może go pan oddać komu innemu. Nie kłopocz się pan, idź pan z Bogiem.
Pożegnałem się z nią i wyszedłem zawstydzony. Idąc po schodach, widziałem jak odchodziła moja siostra z Aniutą Błagowo; rozmawiały o czemś bardzo żywo, prawdopodobnie o mojem wstąpieniu na kolej, i spieszyły się. Siostra nigdy przedtem nie bywała na próbach i teraz miała pewno wyrzuty sumienia i bała się, żeby się ojciec nie dowiedział o tem, że ona bez jego pozwolenia była u Ażoginych.
Udałem się nazajutrz o pierwszej do Dołżykowa. Lokaj wprowadził mnie do wspaniałego pokoju, który był jednocześnie salonem i gabinetem inżyniera. Było tu wszystko miękkie, wytworne i dla człowieka, tak nieprzyzwyczajonego do tego, jak ja, nawet dziwne. Kosztowne dywany, ogromne fotele, bronzy, obrazy, złote i pluszowe ramy; na fotografiach, rozwieszonych na ścianie bardzo piękne kobiety, rozumne, cudowne twarze, swobodne pozy; z salonu drzwi prowadzą wprost do ogrodu, na ganek; widać bez turecki, widać stół nakryty do śniadania, dużo butelek, bukiet róż, czuć wiosnę, drogie cygaro, czuć tu szczęście — i wszystko zdaje się mówić, że człowiek ten żył, pracował i nakoniec doczekał się szczęścia, jakie tylko jest możliwe na świecie. Przy biurku siedziała córka inżyniera i czytała gazetę.
— Pan do ojca? — zapytała — Przyjmuje, zaraz przyjdzie. Niech pan usiądzie, proszę pana.
Usiadłem.
— Pan zdaje się naprzeciw nas mieszka? — zapytała, po chwili milczenia.
— Tak.
— Ja z nudów codzień wyglądam przez okno, niech pan wybaczy — mówiła dalej, patrząc w gazetę; — i często widzę pana i siostrę pańską. Ona ma zawsze taki dobry, skupiony wyraz twarzy.
Wszedł Dołżykow. Wycierał ręcznikiem szyję.
— Papo, monsieur Połozniew — rzekła córka.
— Tak, tak, mówił mi Błagowo — zwrócił się żywo do mnie, nie podając mi ręki.
— No posłuchaj pan, cóż ja mogę panu dać? Cóż ja mam za posady? Dziwni z was ludzie, panowie! — mówił dalej głośno takim tonem, jak gdyby mówił kazanie. — Przychodzi was na dzień dwudziestu, czy sobie wyobrażacie, że ja mam departament? Ja mam linię, panowie, mam ciężkie roboty, potrzeba mi mechaników, ślusarzy, kopaczy, stolarzy, kołodziejów, a przecież pan może tylko siedzieć i pisać, nic więcej. Z was tylko pisarze!
I rozszedł się od niego zapach tego szczęścia, które rozchodziło się od jego dywanów i foteli. Barczysty, zdrów, z czerwonymi policzkami, z szeroką piersią, wymyty, w perkalowej koszuli i w szarawarach, wyglądał jak porcelanowy pocztylion do zabawy. W okrągłej, kędzierzawej bródce nie było ani jednego siwego włoska, nos był z garbkiem, oczy ciemne, spojrzenie pogodne, niewinne.
— Co pan umie robić? — mówił dalej. — Nic pan nie umie. Ja jestem inżynierem, mam byt niezależny, ale zanim zdobyłem stanowisko, długo ciężko pracowałem, byłem maszynistą, dwa lata pracowałem w Belgii jako prosty posługacz kolejowy. Niechże pan sam osądzi, mój panie drogi, jaką robotę mogę panu ofiarować?
— Zapewne, to tak — bąknąłem, silnie zmieszany, nie mogąc znieść jego pogodnych, niewinnych oczów.
— Ostatecznie, czy pan umiesz się obchodzić z aparatem? — zapytał po chwili milczenia.
— Tak, służyłem w telegrafie.
— Hm... No, zobaczymy. Idź pan tymczasem do Dubieczni... Tam już siedzi jeden, ale straszny łajdak.
— A na czem będą polegały moje zajęcia? — pytałem.
— Zobaczymy. Idź pan tymczasem, już ja się rozmówię z kim należy. Tylko proszę nie upijać się u mnie i nie niepokoić mnie prośbami. Wypędzę.
Odszedł i nawet głową nie kiwnął. Ukłoniłem mu się, również jak jego córce, czytającej gazetę, i wyszedłem. Było mi do tego stopnia ciężko na duszy, że kiedy siostra zapytała, jak byłem przyjęty, nie powiedziałem ani słowa.
Mając iść do Dubieczni, wstałem bardzo wcześnie, o wschodzie słońca. Na ulicy nie było żywej duszy, wszyscy jeszcze spali, a kroki moje rozlegały się samotnie i głucho. Topole, okryte rosą, napełniały powietrze delikatną wonią. Było mi smutno i nie chciało mi się wyjść z miasta. Lubiłem moje rodzinne miasto. Wydawało mi się pięknem i ciepłem. Lubiłem tę zieloność, ciche, słoneczne poranki, dźwięk naszych dzwonów; ale ludzie, z którymi żyłem w tem mieście, nudzili mnie, byli dla mnie obcy, a czasem nawet wstrętni. Nie lubiłem i nie rozumiałem ich.
Nie rozumiałem poco i jak żyje te sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Wiedziałem, że w Kimrach zarabiają na życie wyrobem bucików, że w Tule robią samowary i broń, że Odessa jest portem, ale czem jest nasze miasto i co w niem wyrabiają, nie wiedziałem. Na Wielkiej Dworjańskiej i jeszcze na dwóch większych ulicach żyli z dochodów od kapitału i z pensyi, którą pobierali urzędnicy rządowi; ale z czego żyli ludzie mieszkający na ośmiu innych ulicach, rozciągających się równolegle na przestrzeni trzech wiorst i znikających poza pagórkiem, to było zawsze dla mnie niepojętą zagadką. I jak oni żyli ci ludzie, to aż wstyd powiedzieć! Ani ogrodu, ani teatru, ani porządnej orkiestry; miejską i klubową czytelnię odwiedzały tylko żydowskie wyrostki, a dzienniki i nowe książki miesiącami całymi leżały z nierozciętemi kartkami; bogaci sypiali w dusznych, ciasnych sypialniach, na drewnianych łóżkach, pełnych pluskiew, dzieci trzymali we wstrętnych i brudnych pokojach, zwanych dziecinnymi, a słudzy, nawet starzy i godni poszanowania, spali w kuchni, na podłodze i przykrywali się łachmanami. W mięsne dni czuć było w domu barszcz, a w postne, jesiotrzynę smażoną na solonem maśle. Jedli niesmaczne potrawy, pili niezdrową wodę. U gubernatora, u archireja, wszędzie oddawna mówiono o tem, że niema w naszem mieście dobrej i taniej wody i że trzeba koniecznie pożyczyć od skarbu dwieście tysięcy na wodociągi; bardzo bogaci ludzie, których w naszym miejcie naliczyć można było ze trzydziestu, a którzy, jak się nieraz zdarzało, przegrywali w karty cały majątek, również pili złą wodę i przez całe życie mówili ze wściekłością o pożyczce, czego zrozumieć nie mogłem; mnie się zdawało, że byłoby o wiele prościej wziąć i wyłożyć te dwieście tysięcy z własnej kieszeni.
Nie znałem w całem mieście ani jednego uczciwego człowieka. Ojciec mój brał łapówki i wyobrażał sobie, że mu je dają w dowód uznania przymiotów jego ducha; gimnazyaści, chcąc przejść z klasy do klasy, szli na stancyę do swoich nauczycieli, zaco ci ostatni grube pobierali pieniądze; żona wojennego naczelnika podczas poboru obdzierała rekrutów, pozwalała im się ugaszczać i raz nawet w cerkwi wstać nie mogła, tak była pijaną; podczas poboru brali i lekarze, a lekarz miejski i weterynarz opodatkowali jatki mięsne i traktyernie; w szkole powiatowej handlowali świadectwami, dającemi ulgę trzeciego rzędu; dziekan brał od niższego kleru i od skarbnika parafi; w miejskim, w mieszczańskim, w lekarskim i we wszystkich innych zarządach wołali na każdego podającego prośbę: »Trzeba się odwdzięczyć!« i proszący powracał, żeby dać trzydzieści do czterdziestu kopiejek. A ci, którzy łapówek nie brali, jak naprzykład członkowie okręgu sądowego, byli dumni, zarozumiali, podawali końce palców, odznaczali się chłodem i ciasnymi sądami, dużo grali w karty, dużo pili, żenili się bogato i niezawodnie mieli w swem kółku zły, przewrotny wpływ. U jednych tylko dziewcząt czuć było czystość moralną; większość z nich miała wzniosłe dążności i uczciwe, czyste dusze; ale one nie rozumiały życia i wierzyły, że łapówki dają jako uznanie przymiotów duszy; wychodząc zamąż, prędko się starzały, zaniedbywały i tonęły beznadziejnie w ciszy nędznego, mieszczańskiego życia.


III.


W naszej miejscowości budowano kolej żelazną. W przededniu świąt tłumnie chodzili po mieście oberwańcy, których nazywano »czugunką« i bano ich się bardzo. Nieraz widziałem, jak prowadzono do cyrkułu oberwańca z zakrwawioną twarzą, bez czapki, a za nim, jako dowód rzeczowy niesiono samowar, albo świeżo upraną bieliznę. »Czugunka« gromadziła się zwykle do koła karczem i na rynkach; jedli, pili, wymyślali sobie od ostatnich słów, a każdą przechodzącą obok dziewczynę lekkiego prowadzenia przeprowadzali przenikliwem gwizdaniem. Nasi handlarze chcąc zająć tę zgłodniałą hołotę, poili koty i psy wódką, albo też przywiązywali psu do ogona bańkę od nafty, gwizdali przeciągle i pies pędził ulicami, brzęcząc bańką i wyjąc z przerażenia; zdawało mu się, że jakiś potwór bije go w nogi, wybiegał daleko poza miasto, w pole i tam padał bez tchu. W mieście było kilka psów, bezustannie drżących, z podwiniętymi ogonami, o których mówiono, że nie zniosły tej zabawy i dostały pomieszania zmysłów.
Budowano dworzec w odległości pięciu wiorst od miasta. Mówiono, że inżynierzy chcieli zato, żeby droga podchodziła do samego miasta pięćdziesięciu tysięcy rubli łapówki, a zarząd miejski zgadzał się tylko na czterdzieści, rozeszło się o dziesięć tysięcy, a teraz żałowali mieszczanie tego, gdyż musieli do stacyi budować szosę, co kosztowało znacznie więcej. Były ułożone już na całej linii relsy, chodziły już służbowe pociągi, przewożące materyał budowlany i robotników, brak tylko było mostów, które budował Dołżykow; gdzieniegdzie też nie były gotowe stacye.
Dubiecznia — tak się bowiem nazywała pierwsza nasza stacya — leżała w odległości siedemnastu wiorst od miasta. Szedłem pieszo. Ozimina i jare zboże jaśniało ogrzane rannem słońcem. Miejscowość była równa, wesoła, a w oddali zarysowywały się wyraźnie dworzec, kurhany i różne osady... Jakże dobrze było na wolności! I jak gorąco pragnąłem przejąć się tem odczuciem swobody, chociażby na ten jeden poranek, żeby nie myśleć o tem, co się działo w mieście, nie myśleć o swoich potrzebach, nie chcieć jeść. Nic mi tak w życiu nie dokuczało, jak dotkliwe uczucie głodu, wtedy, gdy moje najwznioślejsze myśli mieszały się w dziwny sposób z myślami o kaszy gryczanej, o kotletach, o gotowanej rybie. Oto stoję sam jeden na polu i patrzę w górę na skowronka, który zawisł w powietrzu i zaczął wywodzić swe trele, jakby w napadzie histeryi, a sam myślę: »Chętnie zjadłbym teraz kawałek chleba z masłem!« Lub też siadam przy drodze i zamykam oczy, chcąc odpocząć i posłuchać tego cudownego majowego szumu, a jednocześnie przypominam sobie, jaki jest zapach gorącego kartofla. Przy moim dużym wzroście i silnej budowie jeść mogłem bardzo niewiele, to też głównem mojem uczuciem w ciągu dnia był głód i dlatego doskonale rozumiałem dlaczego tak dużo ludzi pracuje tylko dla kawałka chleba i rozmawiać może tylko o zapasach żywności.
W Dubieczni tynkowali stacyę na wewnątrz i budowali górne drewniane piętro i wodociągi. Było gorąco, czuć było wapno i robotnicy kręcili się ospale po kupach drewna i gruzu: zwrotniczy spał przy swojej budce i słońce świeciło mu prosto w oczy. Nie było ani jednego drzewa. Brzęczał lekko drut telegraficzny, na którym tu i ówdzie spoczywały jastrzębie. Włócząc się po tych stosach, nie wiedząc co robić, przypomniałem sobie, że na moje pytanie na czem polegać będą moje obowiązki, inżynier odpowiedział: »Zobaczymy«. Ale co można było zobaczyć na tej pustyni? Murarze mówili o dziesiętniku i o jakimś Teodorze Wasiljewie, nic z tego nie rozumiałem i pomału opanowała mnie tęsknota i jakiś ból fizyczny, jak kiedy czujesz twe ręce, nogi i całe twoje wielkie ciało, a nie wiesz co z niemi robić, gdzie się z niemi obrócić. Kręcąc się tu i ówdzie blizko przez dwie godziny, zauważyłem, że po prawej stronie stacyi, wzdłuż linii kolejowej ciągnęły się słupy telegraficzne, kończąc się w odległości półtorej do dwóch wiorst pod białym murem: robotnicy ozmajmili mi, że tam właśnie jest kantor i nakoniec domyśliłem się, gdzie się mogę zwrócić.
Był to bardzo stary folwark. Płot z białych podziurawionych belek przewracał się, a na oficynie, której jedna ściana wychodziła na pole, dach pokryty był rdzą i gdzieniegdzie świeciły się łatki z blachy. Z bramy widać było obszerne podwórze, zarośnięte zielskiem, i stary dwór, z żaluzjami w oknach i z wysokim dachem, czerwonym prawie od rdzy. Po obu stronach domu, na prawo i na lewo, wznosiły się dwa boczne skrzydła; w jednem okna zabite były deskami, dokoła drugiego, którego okna były poroztwierane, wisiała na sznurach bielizna i pasły się cielęta. Ostatni słup telegraficzny stał na podwórzu, a drut od niego szedł do okien oficyny, której głucha ściana wychodziła na pole. Drzwi były otwarte, wszedłem. Przy stole siedział jakiś młodzieniec, z ciemną kędzierzawą czupryną, w płóciennej marynarce; spojrzał na mnie surowo, zpodełba, ale natychmiast się uśmiechnął i rzekł:
— Jak się masz, mały zysku!
Był to Jan Czeprakow, mój kolega szkolny, którego wyrzucili z drugiej klasy za palenie papierosów. Razem niegdyś łapaliśmy szczygły, czyżyki i wywielgi i sprzedawaliśmy je na targu, raniutko, gdy nasi rodzice jeszcze spali. Zaczajaliśmy się na stada przelatujących szpaków i strzelaliśmy do nich śrótem, potem ranione podnosiliśmy i jedne umierały w strasznych męczarniach (do dziś dnia pamiętam, jak kwiliły w nocy w mojej klatce), drugie, które wracały do zdrowia, sprzedawaliśmy czemprędzej i zuchwale przysięgaliśmy, że to same samce. Pewnego razu został mi jeden tylko szpak, którego długo ofiarowywałem przechodniom i wkońcu oddałem za jedną kopiejkę. »I tak mały zysk!« — powiedziałem sobie na pociechę i od tej pory ulicznicy i koledzy gimnazyalni przezwali mnie; »mały zysk«, teraz jeszcze chłopcy i sklepikarze drażnili mnie czasem tem przezwiskiem, chociaż prócz mnie nikt już nie pamiętał skąd ono pochodziło.
Czeprakow był słabej budowy, miał wązkie piersi, długie nogi i chodził zgarbiony. Kamizelki nie nosił wcale, buty miał gorsze od moich, z wykrzywionymi obcasami. Często mrugał oczami, wyglądał jakby chciał ciągle coś gonić, wyraz twarzy miał zakłopotany.
— Poczekaj no — mówił, mieszając się — Posłuchaj!... O czem to ja mówiłem?
Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że majątek, w którym się obecnie znajdowałem, należał do niedawna do Czeprakowych, a w jesieni przeszedł do Dołżykowa, który uważał, że lepiej jest umieszczać pieniądze w ziemi, niż w papierach, i kupił już u nas trzy piękne majątki z prawem przelania długu. Matka Czeprakowa przy sprzedaży wymówiła sobie prawo do zamieszkania przez dwa lata w jednej z oficyn i wyprosiła dla syna miejsce w kantorze.
— I jeszcze by nie kupił! — odezwał się Czeprakow o inżynierze. — Ileż on samych dostawców zdziera! Ze wszystkich zresztą...
Później zaprosił mnie na obiad, zdecydowawszy z zakłopotaną miną, że mieszkać będziemy we dwóch w oficynie, a stołować się będę u jego matki.
— Skąpa ona — rzekł Czeprakow — ale tobie drogo nie policzy.
W maleńkich pokoikach, w których mieszkała jego matka, było nadzwyczaj ciasno, wszystkie, nie wyłączając sieni i przedpokoju, zawalone były meblami, które po sprzedaży majątku przenieśli tutaj z dużego domu; wszystko to było staroświeckie, meble mahoniowe. Pani Czeprakow była tęga, nadzwyczaj otyła kobieta, ze skośnemi, chińskiemi oczami, siedziała pod oknem w ogromnym fotelu i robiła pończochę. Przyjęła mnie bardzo ceremonialnie.
— Mamo, Połozniew — rzekł, przedstawiając mnie Czeprakow. — Obejmie tutaj posadę.
— Czy pan szlachcic? — zapytała dziwnie nieprzyjemnym chropowatym głosem, jak gdyby w jej gardle smażyło się sadło.
— Tak — odpowiedziałem.
— Proszę, niech pan siądzie.
Obiad był marny. Podali mi pierog z kwaśnym twarogiem i mleczną zupę. Helena Nikiforowna, pani domu, bezustannie mrugała to jednem, to drugiem okiem. Jadła, piła, ale w całej jej postaci było już coś martwego, bodaj, że czuć było nawet trupa. Życie w niej ledwo się tliło, ledwo się też tliło wspomnienie, że to jest pani, obywatelka, która miała swoich poddanych, że to jest generałowa, którą służba tytułowała jaśnie wielmożną, a kiedy te nędzne resztki życia zapalały się w niej na chwilę, wtedy mówiła do syna:
— Jean, jak trzymasz nóż?
Lub też mówiła do mnie, z trudnością oddychając, z nienaturalnością gospodyni, chcącej zabawić gościa:
— Pan wie, sprzedaliśmy nasz majątek. Szkoda, rozumie się, przyzwyczailiśmy się do niego, ale Dołżykow obiecał, że Jean będzie zawiadowcą stacyi Dubieczni, tak że nie wyjedziemy stąd, będziemy mieszkali na stacyi, a to już wszystko jedno, czy tu, czy w majątku. Inżynier taki dobry! Czy pan uważał, jaki on piękny!?
Do niedawna Czeprakowie żyli bardzo zamożnie, ale po śmierci generała wszystko się zmieniło. Helena Nikiforowna zaczęła się kłócić z sąsiadami, procesować się z nimi, nie wypłacała należności urzędnikom i robotnikom; bała się, żeby ją nie ograbili i w przeciągu dziesięciu lat Dubiecznia stała się nie do poznania.
Z tyłu, za wielkim domem, był stary ogród, dziś już ździczały, zagłuszony burzanem i różnymi krzakami. Przeszedłem się po terasie, pięknym jeszcze i twardo ubitym; przez szklane drzwi widać było pokój wyłożony posadzką, widocznie gościnny; stał w nim staroświecki fortepian, na ścianach wisiały obrazy w szerokich mahoniowych ramach i nic więcej. Z dawniejszych klombów ocalały tylko piwonie i maki, które wzniosły wysoko swe białe i ponsowe głowy, na ścieżkach rosły młode klony i wiązy oskubane przez krowy. Gąszcz był straszny i ogród zdawał się być nie do przebycia, ale to tylko dokoła domu, w miejscach gdzie stały jeszcze topole, sosny i stare lipy, ich rówieśnice, tworzące dawniej wspaniałe aleje: dalej, poza niemi karczowano ogród dla sianożęcia i tutaj nie było już tak duszno, pajęczyna nie właziła do ust i do oczów, powiewał przyjemny wietrzyk: im dalej, tem robiło się przestronniej, rosły tu wiśnie, śliwy, rozłożyste jabłonie, zeszpecone podporami i gangreną, i grusze, tak wysokie, że trudno było uwierzyć, że to istotnie są grusze. Tę część ogrodu dzierżawili nasi miejscy handlarze, a strzegł go od złodziei i od szpaków miejscowy głupi chłopek, mieszkający w szałasie.
Ogród był coraz rzadszy, zamieniał się stopniowo w łąkę, zniżał się ku rzece, porośniętej zieloną trzciną i wierzbiną. Przy grobli młyńskiej była przestrzeń wodna głęboka i zarybiona, huczał gniewnie niewielki młyn ze słomianym dachem, skrzeczały wściekle żaby. Na wodzie gładkiej, jak lustro, tworzyły się od czasu do czasu wielkie kręgi, drżały lilie rzeczne, wstrząsane wesołemi rybkami. Wioska Dubiecznia leżała po tej stronie rzeki. Ciche, niebieskie wody wabiły ku sobie, obiecując chłód i spokój. A teraz wszystko i woda i młyn i spokojne brzegi wszystko to było własnością inżyniera!
I oto zaczęła się moja nowa służba. Odbierałem depesze i posyłałem je dalej, pisałem różne wykazy, przepisywałem na czysto reklamacye i raporty, które odbieraliśmy od niepiśmiennych dziesiętników i majstrów. Ale większą część dnia nic zupełnie nie robiłem, chodziłem po pokoju, czekając na depesze albo zostawiałem w oficynie chłopaka, a sam szedłem do ogrodu i spacerowałem dopóki mały nie przybiegał z oznajmieniem, że odezwał się aparat. Obiad jadłem u Czeprakowej. Mięso dawali bardzo rzadko, wszystkie potrawy były mleczne, a w środy i w piątki postne; tego też dnia jedliśmy na różowych talerzach, tak zwanych postnych. Czeprakowa mrugała ciągle oczami, przeszło to już u niej w zwyczaj a obecność jej krępowała mnie.
Ponieważ w oficynie było i dla jednego człowieka za mało roboty, Czeprakow przeważnie nic nie robił, spał, lub też chodził na kaczki. Wieczorami pił we wsi lub na stacyi, a zanim szedł spać, przeglądał się w lustrze i krzyczał:
— Dzień dobry, Janie Czeprakow!
Kiedy był pijanym, robił się strasznie bladym, zacierał ręce i śmiał się jak gdyby rżał: hi-hi-hi! Nieraz rozbierał się do naga i goły biegał po polu. Zjadał muchy i twierdził, że są kwaskawe.


IV.


Pewnego razu po obiedzie, przybiegł zdyszany do oficyny i rzekł:
— Idź, siostra twoja przyjechała.
Wyszedłem. Istotnie, przed gankiem dużego domu stała miejska linijka. Przyjechała moja siostra, a z nią Aniuta Błagowo i jeszcze jakiś pan w wojskowym kitlu. Podszedłszy bliżej, poznałem wojskowego: był to brat Aniuty, doktór.
— Przyjechaliśmy do pana na piknik — rzekł. — Nic pan nie masz przeciwko temu?
Siostra moja i Aniuta chciały się dowiedzieć, jak mi się tu wiedzie, tymczasem obie milczały i przypatrywały mi się. Ja również milczałem. Zrozumiały, że mi się tutaj nie podoba, siostrze łzy napłynęły do oczów, a Aniuta Błagowo zaczerwieniła się. Poszli do ogrodu. Doktór wyprzedził wszystkich i mówił z zachwytem:
— Co za przepyszne powietrze! Matko Boska, co za powietrze!
Z twarzy wyglądał jeszcze na studenta. Mówił i chodził jak student, a spojrzenie jego szarych oczów było również żywe, proste i otwarte, jak u dobrego studenta. Obok swej wysokiej i pięknej siostry zdawał się być słabym, bez wyrazu, i bródkę miał rzadziutką i głos cieniutki, tenorek, dosyć zresztą przyjemny. Służył w jakimś pułku, a teraz przyjechał na urlop do swoich i mówił, że w jesieni pojedzie do Petersburga zdawać egzamin z medycyny. Miał już swoją własną rodzinę, żonę i troje dzieci; ożenił się wcześnie, jeszcze na drugim kursie, a teraz opowiadano w mieście, że jest nieszczęśliwym i że z żoną nie żyje.
— Która teraz godzina? — niepokoiła się siostra. — Musimy wcześniej wrócić, ojciec pozwolił mi być u brata tylko do godziny szóstej.
— Ach, ten pański ojciec! — westchnął doktór.
Nastawiłem samowar. Na dywanie przed werandą dużego domu piliśmy herbatę. Doktór, klęcząc, pił ze spodka, twierdząc, że mu to sprawia niezwykłą rozkosz. Potem Czeprakow poszedł po klucz i otworzył szklanne drzwi, przez które weszliśmy wszyscy do domu. Było tu ponuro, tajemniczo; czuć było grzyb i kroki nasze dźwięczały głucho, jak gdyby pod podłogą była piwnica. Doktór stojąc, dotknął klawiszów fortepianu i odpowiedziały mu słabo, drżącym, ochrypłym, ale jeszcze harmonijnym akordem; spróbował głosu i zaśpiewał jakąś piosnkę miłosną, marszcząc brwi i tupiąc niecierpliwie nogami, kiedy który z klawiszów mu nie odpowiadał. Moja siostra nie wybierała się już do domu, lecz wzruszona chodziła po pokoju, mówiąc:
— Tak mi wesoło! Tak mi bardzo, bardzo wesoło.
W głosie jej czuć było zdziwienie, jak gdyby jej się to wydawało nieprawdopodobnem, że i jej może być wesoło. Pierwszy raz w życiu widziałem ją taką. Wyładniała nawet. Z profilu była brzydką, nos jej i usta wystawały naprzód jak gdyby dmuchała, ale miała piękne, ciemne oczy, bladą, bardzo delikatną cerę i wzruszający wyraz dobroci i smutku, a gdy mówiła, wydawała się milutką i nawet piękną. Oboje my i siostra i ja wrodziliśmy się w matkę, byliśmy szerocy w ramionach, silni, wyniośli, ale jej bladość była chorobliwa, często kaszlała i w oczach jej zauważyłem niejednokrotnie wyraz, jaki miewają ludzie poważnie chorzy, którzy słabość swą ukrywają. W jej wesołości było coś dziecięcego, naiwnego, jak gdyby ta radość, którą za jej młodszych dni dusili i zagłuszali surowem wychowaniem, zbudziła się teraz w jej duszy i wyrwała na swobodę.
Lecz gdy nadszedł wieczór i zajechały konie, siostra zamilkła, sposępniała i wsiadła na linijkę z takim wyrazem twarzy, jak gdyby to była ława podsądnych.
I oto wszyscy odjechali, zrobiło się cicho... Przypomniałem sobie, że przez cały czas Aniuta Błagowo ani razu nie odezwała się do mnie.
»Dziwna dziewczyna! — pomyślałem. — Dziwna dziewczyna!«
Nadszedł post przed świętem Apostołów i teraz już codzień podawali nam postne potrawy. Bezczynność i nieokreślone stanowisko zamęczały mnie i nudziły i niezadowolony sam ze siebie, rozleniwiony, głodny, słaniałem się po osadzie i czekałem na pierwszą lepszą sposobność, aby to wszystko rzucić.
Pewnego razu, przed wieczorem, kiedy siedział u nas w oficynie Riedka, wszedł niespodzianie Dołżykow, zgrzany i przykryty kurzem. Spędził trzy dni na ucząstku, teraz przyjechał do Dubieczni na parowozie, a ze stacyi do nas przyszedł pieszo. Czekając na powóz, który sprowadzał z miasta, obszedł z dozorcą osadę, donośnym głosem wydawał rozkazy, potem przez cały czas siedział u nas w oficynie i pisał listy; przychodziły przy nim różne depesze, sam na nie odpowiadał, a my, staliśmy wszyscy trzej w milczeniu, gotowi na zawołanie.
— Co za nieporządki — odezwał się nakoniec, przeglądając wykazy. — Za dwa tygodnie przenoszę biuro na stacyę i nie wiem, co z wami będzie panowie.
— Ja się staram, jaśnie wielmożny panie — wyszeptał Czeprakow.
— Tak, tak, widzę, jak się pan stara. Umiecie tylko pensyę brać — mówił dalej inżynier, patrząc na mnie. — Spodziewacie się protekcyi, chcecie jak najprędzej zrobić karyerę. Ja nie będę zważał na protekcyę. O mnie nikt się nie troszczył. Zanim mi powierzyli linię, służyłem za maszynistę, pracowałem w Anglii jak prosty wyrobnik. A ty, Pantielej, co ty tu robisz? — zapytał, zwracając się do Riedki. — Upijasz się razem z nimi?
Nie wiem dlaczego ludzi niższego stanu nazywał Pantielejami, a takimi jak ja i Czeprakow pogardzał i wymyślał nam zaocznie od pijaków, bydląt i łajdaków. Wogóle okrutnym był dla służby, karał i wypędzał z zimną krwią, nie mówiąc im nawet zaco.
Nareszcie zajechały po niego konie. Na pożegnanie obiecał nam, że wszystkich oddali za dwa tygodnie, dozorcę nazwał bałwanem, poczem rozłożywszy się w powozie, pojechał do miasta.
— Andrzeju Iwanyczu — rzekłem do Riedki — przyjmij mnie pan do siebie za robotnika.
— No cóż!
I poszliśmy razem w stronę miasta. Kiedy stacya i osada były już daleko po za naszemi plecami, zapytałem:
— Andrzeju Iwanyczu, pocoś pan przed chwilą był w Dubieczni?
— Po pierwsze, dzieci moje pracują na linii, a podrugie, przyszedłem zapłacić procent pani generałowej. W przeszłym roku pożyczyłem od niej pięćdziesiąt rubli i płacę jej teraz rubla miesięcznie.
Malarz przystanął trzymając mnie za rękę i rzekł:
— Misaelu Aleksieiczu, aniele ty nasz: ja tak rozumuję, jeżeli jaki prosty człowiek albo pan bierze choćby najmniejszy procent, to on już jest złodziejem. W takim człowieku prawda istnieć nie może.
Chudy, blady, straszny Riedka zamknął oczy, pokiwał głową i wyrzekł tonem filozofa:
— Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo, a kłamstwo — duszę. Panie, zbaw nas grzesznych!



V.


Riedka nie był praktycznym i nie umiał liczyć; nabierał roboty więcej niż był w stanie wykonać i przy obrachunku bał się, tracił głowę i prawie zawsze miał straty. Malował, wprawiał szyby, tapetował pokoje, przyjmował nawet krycie dachów, i pamiętam, że nieraz biegał za pierwszym lepszem obstalunkiem przez dwa, lub przez trzy dni, szukając robotnika. Był znakomitym majstrem, zarabiał nieraz do dziesięciu rubli dziennie i gdyby nie pragnienie zostania za jakąbądź cenę pierwszorzędnym wykonawcą i nazywania się »dostawcą«, to miałby z pewnością grube pieniądze.
Należność moją wypłacał mi codziennie, a wynosiło to od siedemdziesięciu kopiejek do rubla. Jak długo trwała piękna pogoda, było gorąco i sucho, wykonywaliśmy robotę na świeżem powietrzu, przeważnie malowaliśmy dachy. Nogi moje nieprzyzwyczajone do takiego żaru, bolały mnie tak, jak gdybym chodził po rozgrzanej płycie, a kiedy kładłem łapcie, wytrzymać w nich nie mogłem. Ale to tylko było z początku, potem przywykłem do żaru i wszystko poszło jak po maśle. Żyłem teraz wśród ludzi, dla których praca była obowiązkiem nieuchronnym i którzy pracując, jak pociągowe konie, nie rozumieli nieraz moralnego znaczenia swej pracy i nawet w rozmowie nie używali nigdy wyrazu »praca«; przy nich i ja zamieniłem się w pociągową szkapę, przejmując się coraz bardziej myślą, że to, co robię, jest nieuniknionym obowiązkiem. Przekonanie to ułatwiło mi życie, ratując mnie od wszelkich wątpliwości.
Z początku wszystko mnie zajmowało, wszystko było dla mnie nowem, jak gdybym drugi raz na świat przyszedł. Mogłem sypiać na ziemi, mogłem chodzić boso, wszystko to mnie bawiło. Mogłem się mieszać z tłumem, nie wchodząc nikomu w drogę, a kiedy na ulicy padał koń doróżkarski, biegłem czemprędzej, aby pomódz go podnieść, nie bojąc się o ubranie. A co najważniejsze, to, że się sam utrzymywałem i że nikomu nie byłem ciężarem!
Malowanie dachów, zwłaszcza z naszym pokostem i z naszą farbą uważanem było za bardzo korzystne zajęcie i dlatego ordynarną tą i nudną robotą nie gardzili nawet tacy majstrowie, jak Riedka. W krótkich spodniach, z chudemi, fiołkowemi nogami, chodził po dachu, podobny do bociana i słyszałem nieraz, jak machając pędzlem, ciężko wzdychał i mówił:
— Biada, biada nam grzesznym!
Chodził zaś po dachu równie swobodnie, jak po polu. Pomimo że był chory i blady, jak trup, zwinny był niezrównanie; podobnie, jak młodzi czeladnicy, malował kopułę cerkwi bez rusztowania, tylko za pomocą drabin i powrozów i aż strach brał, gdy stojąc na wysokości, daleko od ziemi, wyprostował się, wyprężył i przemawiał niewiadomo do kogo:
— Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo, a kłamstwo — duszę!
Lub też, myśląc o czemś, odpowiadał głośno własnym dumaniom:
— Wszystko to być może! Wszystko to być może.
Gdy z roboty wracałem do domu, wtedy wszyscy ci, którzy siedzieli pod bramą, na ławkach, wszyscy urzędnicy, chłopcy i ich pryncypałowie rzucali za mną przeróżne uwagi, szydercze i złośliwe, co z początku drażniło mnie i wydawało mi się dziwnem.
— Mały zysk! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — Mały zysk! Malarz! Ochra!
I nikt nie obchodził się ze mną tak niemiłosiernie, jak ci, którzy tak niedawno temu byli prostymi ludźmi i ciężką pracą zdobywali kawałek chleba. W halach, kiedy przechodziłem koło sklepu żelaza, oblewali mnie, jakby przypadkiem wodą, raz rzucili nawet na mnie kijem. A jeden z kupców, siwy staruszek, zaszedł mi drogę i rzekł, patrząc na mnie ze złością:
— Ciebie, błaźnie, nie żałuję! Ojca twego mi żal!
Znajomi, spotykając mnie, mieszali się. Jedni spoglądali na mnie jak na dziwaka i na figlarza, drudzy żałowali mnie, inni zaś nie wiedzieli jak się ze mną zachowywać i ja też zrozumieć ich nie mogłem. Kiedyś spotkałem na bocznej uliczce Aniutę Błagowo. Szedłem właśnie do roboty i trzymałem w ręku dwa długie pędzle i wiadro z farbą. Poznawszy mnie Aniuta zarumieniła się.
— Proszę mi się nie kłaniać na ulicy — rzekła nerwowo, surowo, drżącym głosem, nie podając mi ręki i w oczach jej zabłysły łzy. — Jeśli podług pana wszystko to jest w porządku, to trudno... ale proszę pana przestać mi się kłaniać!
Nie mieszkałem już na Wielkiej Dworjańskiej, lecz na przedmieściu u mojej niańki, Karpowny, dobrej, ale ponurej staruszki, która ciągle przewidywała coś złego, bała się wszystkich snów bez wyjątku i nawet w pszczołach i w osach, wlatujących do jej pokoju upatrywała złośliwość. Zatem i to, że byłem prostym wyrobnikiem, nie wróżyło podług niej również nic dobrego.
— Przepadłeś, mój drogi, ze wszystkiem! — mówiła kiwając głową. — Przepadłeś!
Razem z nią mieszkał wychowaniec jej, Prokop, rzeźnik, mały, niezgrabny człowieczek, mający lat trzydzieści, rudy, z olbrzymimi wąsami. Spotykając się ze mną w sieni, w milczeniu i z szacunkiem ustępował mi z drogi, a jeśli był pijany, wtedy kłaniał mi się, przykładając wszystkie pięć palców do czoła. Wieczorem, gdy jadł kolacyę, słyszałem nieraz przez drewnianą przegródkę, jak jęczał, pijąc jedną szklaneczkę za drugą.
— Mamo! — wołał półgłosem.
— No? — odzywała się Karpowna, kochająca szalenie swego wychowańca. — Co, synku?
— Mogę ci, mamo, łaskę moją okazać. Przez całe twoje ziemskie życie będę cię karmił, przez całą starość twoją na tym padole płaczu, a kiedy umrzesz, sam ci pogrzeb sprawię.
Wstawałem codziennie o wschodzie słońca i kładłem się wcześnie. Jedliśmy wszyscy bardzo dużo; spaliśmy doskonale, ale nie wiem dlaczego tak mi serce w nocy biło. Z towarzyszami żyłem w zgodzie. Wymyślania, przekleństwa, i życzenia w rodzaju tego: »żeby ci oczy wypłynęły«, albo »cholera dotknęła«, trwały cały dzień, ale po za tem nie kłóciliśmy się wcale. Czeladnikom zdawało się, że jestem jakimś religijnym odszczepieńcem i dobrodusznie żartowali ze mnie, mówiąc, że rodzony ojciec mnie się zaparł, a jednocześnie opowiadali, że i oni rzadko zachodzą do świątyni Pańskiej i że niektórzy z nich po dziesięć lat nie chodzili do spowiedzi, a tą rozwiązłość usprawiedliwiali tem, że malarz miedzy ludźmi jest tem, czem kawka między ptakami.
Czeladnicy poważali mnie i obchodzili się ze mną z szacunkiem; im, widocznie podobało się to, że ja nie piję, nie palę, i prowadzę proste stateczne życie. Raziło ich to tylko nieprzyjemnie, że nie biorę udziału w kradzieży pokostu i że nie chodzę do obstalujących prosić o parę groszy na piwo. Kradzież pokostu i farby gospodarzowi była u malarzów w zwyczaju i nie uważano jej za kradzież. Dziwna rzecz, że nawet człowiek tak sprawiedliwy, jak Riedka, odchodząc od roboty, zabierał za każdym razem trochę farby i pokostu. Prosić na piwo nie wstydzili się nawet poważni starcy, posiadający swe własne domy, i wstyd i przykro było patrzeć, gdy czeladnicy tłumnie winszowali jakiejkolwiek miernocie, przed rozpoczęciem pracy i kończąc ją, a otrzymując dwudziestkę pokornie dziękowali.
Z klientami zachowywali się, jak chytrzy dworacy i przypominali mi Szekspirowskiego Poloniusza.
— Chyba będzie deszcz — mówił klient, patrząc na niebo.
— Będzie, z pewnością będzie — potwierdzali malarze.
— Co prawda chmury nie są deszczowe. Chyba nie będzie deszczu.
— Nie będzie, wielmożny panie. Z pewnością nie będzie.
Za plecami tych ludzi wyśmiewali się z nich i kiedy naprzykład widzieli, że jakiś pan, siedząc na ganku, czyta gazetę, mówili:
— Czyta, a jeść niema co.
W domu rodzicielskim nie bywałem wcale. Wracając z roboty, znajdowałem u siebie często karteczki, na których siostra pisała mi o ojcu: to był podczas obiadu niezwykle zamyślonym i nic do ust nie wziął, to chwiał się na nogach, to znów zamknął się w swoim pokoju i nikogo nie przyjmował. Podobne wiadomości martwiły mnie i nieraz nawet kręciłem się w nocy po Wielkiej Dworjańskiej wprost naszego domu, chcąc poznać przez okna, czy nic złego w domu nie zaszło. W niedzielę zawsze przychodziła siostra, ale w sekrecie, jak gdyby nie do mnie, a do niańki. Bywała wtedy strasznie blada, oczy miała zapłakane, i po chwili zalewała się łzami.
— Ojciec nie przeżyje tego! — mówiła. — Jeśli, broń Boże, stanie się z nim co złego, to przez całe życie dręczyć cię będzie sumienie. To straszne, Misaelu! W imieniu nieboszczki matki błagam cię: popraw się!
— Droga, kochana siostro — odpowiadałem — w jaki sposób mam się poprawić, jeśli jestem głęboko przekonany, że postępuję według głosu sumienia? Zrozumże to!
— Ja wiem, że tak jest, ale może by się udało jakoś inaczej to urządzić, tak żeby nikogo nie martwić.
— Och Boże! — wzdychała stara za drzwiami. — Przepadłeś ty już ze wszystkiem!


VI.


Pewnego razu, w niedzielę, zupełnie niespodzianie zjawił się u mnie doktór Błagowo. Miał na sobie kitel zarzucony na jedwabną koszulę i wysokie, lakierowane buty.
— Przyszedłem do pana! — zaczął, mocno, po studencku ściskając moją rękę. — Codzień słyszę o panu i oddawna wybieram się tutaj, aby z panem otwarcie porozmawiać. W mieście straszne nudy, niema żywej duszy, niema do kogo ust otworzyć. Matko Przeczysta, jakie straszne gorąco! — mówił dalej, zdejmując kitel.
— Pozwól, kochany panie, trochę porozmawiać.
Ja sam nudziłem się bardzo i oddawna pragnąłem innego towarzystwa, jak malarze. Szczerze też ucieszyłem się z tych odwiedzin.
— Przedewszystkiem muszę panu powiedzieć, że współczuję panu z całego serca i poważam pana za to życie, które prowadzisz. W naszem mieście nie rozumieją pana, ale też niema kto pana zrozumieć, przecież to, za przeproszeniem, z małymi wyjątkami świnie! Ale ja wtedy na pikniku odrazu pana odgadłem. Pan jesteś człowiekiem szlachetnym, uczciwym, pan masz wzniosłą duszę. Szanuję pana i uważam sobie za zaszczyt podać panu rękę! — mówił dalej z uniesieniem. — Żeby tak śmiało i radykalnie zmienić życie, musiałeś pan przebyć bardzo złożony duchowy proces, a chcąc prowadzić dalej to życie i stać niezachwianie na wysokości swych przekonań, musisz pan bezustannie pracować umysłem i sercem. Teraz, powiedz pan, czy pan nie uważa, że gdyby tę siłę woli, to wytężenie, całą tę potęgę zużyć na co innego, naprzykład wykierować się na wielkiego uczonego, lub artystę, to życie pańskie obejmowałoby więcej i głębiej i stałoby się bardziej produkcyjnem w każdem tego słowa znaczeniu?
Rozgadaliśmy się, a gdy się wszczęła rozmowa o pracy fizycznej, wyraziłem następująca myśl: silni nie powinni ujarzmiać słabszych; mniejszość nie powinna być ciężarem dla większości i jak pasożyt, lub pompa wysysać chronicznie najlepszych jej soków, trzeba zatem, żeby wszyscy bez wyjątku — silni i słabi, bogaci i biedni, w równym stopniu brali udział w walce o byt, każdy sam za siebie, a chcąc dojść do tego, niema lepszego środka, jak praca fizyczna, obowiązująca.
— A zatem pan uważa, że pracą fizyczną powinni się zajmować wszyscy ludzie, bez wyjątku?
— Tak.
— A czy pan nie znajduje, że jeśliby wszyscy ludzie, a więc i najlepsi, myśliciele i wielcy uczeni, biorąc udział w walce o byt, zaczęli tracić czas na rozbijaniu gruzu, lub malowania dachów, to mogłoby grozić idei postępu poważnem niebezpieczeństwem?
— Gdzież to niebezpieczeństwo? — zapytałem. — Przecież postęp polega na miłości, na spełnianiu prawa moralności. Jeśli pan nikogo nie ujarzmiarz i dla nikogo nie jesteś ciężarem, jakiegoż innego pragnież postępu?
— Za pozwoleniem! — uniósł się nagle doktór Błagowo, wstając z krzesła. — Za pozwoleniem! Jeżeli ślimak zajmuje się w swej skorupie wyłącznie samym sobą i grzebie się w prawie moralności, to pan nazywa postępem?
— Dlaczegoż grzebię się? — odparłem dotknięty. — Jeśli pan nie żąda, aby bliźni pana karmili, odziewali, wozili, bronili od nieprzyjaciół, to w życiu, które się opiera na niewolnictwie, czyż to już nie jest postępem? Podług mnie to jedyny, prawdziwy postęp i chyba jedyny możebny i potrzebny dla człowieka.
— Granice ogólno-ludzkiego postępu świata leżą w nieskończoności i mówić o jakimś postępie możebnym, ograniczonym naszemi potrzebami, lub też chwilowymi poglądami, to, wybacz pan, jest cokolwiek śmiesznem.
— Jeśli, jak pan mówi, granice postępu leżą w nieskończoności, zatem cel jego jest nieograniczonym — rzekłem. — Żyć i nie wiedzieć dokładnie poco się żyje!
— Niech i tak będzie! Ale owe »nie wiedzieć« mniej jest smutnem, niż wasze »wiedzieć«. Idę po drabinie, którą nazywamy postępem, cywilizacyą, kulturą, idę i idę, nie wiedząc dokładnie dokąd, ale doprawdy dla samej tej cudownej drabiny warto jest żyć; a pan, czy wiesz, poco żyjesz? poto, aby jedni nie ujarzmiali drugich, żeby artysta i ten, który dla niego rozciera farby taki sam mogli mieć obiad. Przecież to jest mieszczańska, kuchenna, szara strona życia i czyż nie jest wstrętnem dla niej tylko żyć? Jeśli jedne robaki pastwią się nad drugimi, to bierz ich dyabli, niech się pożerają, kiedy im z tem dobrze! Nie warto nawet o nich myśleć, przecież one i tak zdechną i zgniją, czy pan je oswobodzisz z niewoli, czy też nie, ale musimy się zastanowić nad tą wielką niewiadomą, która w oddalonej przyszłości całą ludzkość czeka.
Błagowo mówił z zapałem, ale jednocześnie znać było, że zajmuje go jakaś myśl inna zupełnie.
— Siostra pańska już chyba nie przyjdzie — rzekł, patrząc na zegarek. — Była wczoraj u nas i mówiła, że będzie u pana. Pan powtarza ciągle: niewola, służba, jarzmo... — mówił dalej — a przecież to kwestya zupełnie odrębna i wszystkie tego rodzaju zagadnienia ludzkość rozstrzyga stopniowo.
Zaczęliśmy rozprawiać o stopniowości. Powiedziałem, że pytanie, czy czynić dobrze czy źle, każdy sam za siebie rozstrzyga, nie czekając żeby ludzkość doszła do rozwiązania go drogą stopniowego rozwoju. Przytem stopniowość to kij o dwóch końcach. Obok procesu stopniowego rozwoju idei humanitarnych można również zauważyć wzrost innych idei. Prawo poddaństwa upadło, zato rozszerzył się kapitalizm. I w najwyższym rozkwicie idei wyzwolenia, również jak za czasów Batego, większość karmi, odziewa i broni mniejszości, będąc sama głodną, gołą i bezbronną. Taki stan rzeczy zgadza się cudownie z każdym nowym powiewem, z każdym kierunkiem, gdyż sztuka ujarzmienia wydoskonala się stopniowo. Nie drzemy już pasów z naszych służących, ale nadajemy niewoli delikatniejsze kształty, a co więcej umiemy w każdym poszczególnym wypadku znaleźć dla niej usprawiedliwienie. U nas idee ideami, ale gdyby teraz, w końcu dziewiętnastego wieku, można było zwalić na podwładnych wszystkie nasze fizyologiczne nawet funkcye, zrobilibyśmy to z rozkoszą, a potem mówili byśmy naturalnie, chcąc się cokolwiek usprawiedliwić, że jeśli najlepsi ludzie, myśliciele i wielcy uczeni będą marnowali drogocenny czas swój, to idei postępu grozić może poważne niebezpieczeństwo.
Ale oto weszła siostra. Zobaczywszy doktora, zmieszała się, przestraszyła i zaraz zaczęła mówić o tem, że czas jej iść do domu, do ojca.
— Kleopatro Aleksiejewno — odezwał się doktór przekonywająco, przyciskając do serca obie ręce: — co się stanie ojcu, jeśli pani spędzi z bratem i ze mną maleńkie pół godziny?
Był niezwykle prosty i szczery i umiał udzielać innym swego ożywienia. Siostra, zastanowiwszy się przez chwilę, roześmiała się i poweselała nagle, niespodzianie, tak, jak wtedy na pikniku. Poszliśmy w pole i rozłożywszy się na trawie, prowadziliśmy dalej naszą rozmowę, pstrząc na miasto, w którem wszystkie okna zwrócone na zachód, wydawały się złotemi w blasku zachodzącego słońca.
Później, ile razy przychodziła do mnie siostra, zjawiał się Błagowo i oboje witali się jak gdyby spotkanie to było dla nich niespodzianka. Siostra słuchała naszej dyskusyi i miała wtedy twarzyczkę radośnie zachwyconą, wzruszoną i zaciekawioną; zdawało mi się, że otwiera się przed jej oczami nowy, inny świat, którego dawniej nie widywała nawet w marzeniach, a który starała się teraz odgadnąć i zrozumieć. W nieobecności doktora była cicha i smutna i jeśli kiedy płakała, siedząc na mojem łóżku, to już nie chciała powiedzieć dlaczego.
W sierpniu Riedka kazał nam wybierać się na linię. Na dwa dni przed tą wyprawą za miasto, przyszedł do mnie ojciec. Usiadł i nie spiesząc się, nie patrząc na mnie, obtarł swą czerwoną twarz, potem wyjął z kieszeni nasz miejski Wiestnik i wolno, akcentując każdy wyraz, przeczytał wiadomość, że mój rówieśnik, syn dyrektora banku państwa dostał miejsce naczelnika oddziału w izbie skarbowej.
— A teraz spójrz na siebie — rzekł, składając gazetę — nędzarz, oberwaniec, łotr! Nawet mieszczanie i chłopi otrzymują jakieś wykształcenie, żeby się wykierować na ludzi, a ty, Połozniew, potomek ludzi znakomitych, szlachetnych, rzucasz się w błoto! Ale ja nie po to przyszedłem, żeby prowadzić z tobą rozmówki, ja już na tobie krzyż postawiłem — mówił dalej przyciszonym głosem. — Przyszedłem, żeby się dowiedzieć, gdzie jest twoja siostra, łajdaku? Wyszła z domu podczas obiadu, a teraz godzina ósma, a jej jeszcze niema. Często wychodzi, nic mi o tem nie mówiąc, coraz mniej ma dla mnie szacunku, ja widzę w tem niegodziwy, podły twój wpływ. Gdzie ona jest?
W rękach trzymał znany mi dobrze parasol, straciłem głowę i wyprostowałem się, czekając, kiedy ojciec bić mnie zacznie, ale on, zauważył spojrzenie, które rzuciłem na parasol i widocznie pomiarkował się.
— Żyj, jak ci się podoba! — rzekł. — Pozbawiam cię mego błogosławieństwa!
— Ojcze Niebieski! — mruczała niańka za drzwiami. — Biedny ty, nieszczęśliwy! Och, serce moje przeczuwa!
Pracowałem na linii. Przez cały sierpień padały nieprzerwanie deszcze, było pochmurno i chłodno; z pola nie zwozili zboża, a w większych gospodarstwach, gdzie kosili maszynami, pszenica nie leżała w stertach, tylko w snopach i pamiętam, jak te nędzne snopy stawały się coraz czarniejszymi i ziarno w kłosach porastało. Trudno było pracować, ulewa niszczyła każdą naszą robotę. W stacyjnych budynkach nie było nam wolno ani mieszkać, ani spać, i szukaliśmy schronienia w brudnych, wilgotnych, glinianych lepiankach, w których latem przebywała »czugunka«, ale w nocy oka zmrużyć nie mogłem, tak było zimno i po mojej twarzy pełzały stonogi. Gdyśmy pracowali przy mostach, wieczorem napadała na nas tłumnie »czugunka«, dla której bicie malarzy stanowiło rodzaj sportu. Bili nas, wykradali nam pędzle i chcąc nas rozzłościć i pobudzić do kłótni, psuli naszą robotę, mazali naprzykład budki zieloną farbą. W dodatku do wszystkich naszych bied, Riedka zaczął nam płacić bardzo nieregularnie. Wszystkie malarskie roboty na oddziale zdane były na dozorcę, ten powierzył je innemu, który ostatecznie zdawał rachunki Riedce, wymawiając sobie dwadzieścia procent. Praca sama przez się nie była zbyt korzystną, deszcze nam przeszkadzały, traciliśmy bardzo dużo czasu, a Riedka powinien był płacić czeladnikom codziennie. Zgłodniali malarze o mało go nie bili, nazywali go pijawką, Judaszem, a on, biedak, wzdychał, zrozpaczony wznosił ręce do nieba i co chwila biegał do Czeprakowej po pieniądze.



VII.


Nadeszła dżdżysta, brudna, ponura jesień. Nastało bezrobocie i nieraz po trzy dni siadywałem w domu, nic nie robiąc lub też wykonywałem różne nie malarskie prace, naprzykład woziłem taczkami ziemię, zaco dostawałem czterdzieści groszy na dzień. Doktór Błagowo wyjechał do Petersburga. Siostra nie przychodziła już do mnie. Riedka leżał w domu chory, oczekując lada dzień śmierci.
Jesiennym był też nastrój ogólny. Być może, że odkąd zostałem wyrobnikiem, widziałem tylko złe strony naszego miasta, ale doprawdy co chwila odkrywałem coś, co mnie wprost doprowadzało do rozpaczy: Tych z moich współobywateli, o których nie miałem dawniej wyrobionego zdania; lub którzy wydawali się być ludźmi porządnymi, uważałem teraz za natury nizkie, okrutne, zdolne do wszelkiej podłości. Nas, ludzi prostych, oszukiwali, obdzierali, kazali nam całemi godzinami wyczekiwać na siebie w zimnych przedpokojach, lub w kuchni, obrażali nas i obchodzili się z nami bardzo grubiańsko. Pewnego razu tapetowałem w klubie czytelnię i dwa sąsiednie pokoje; płacili mi siedem kopiejek od rolki, ale kazali policzyć po dwanaście kopiejek; a gdy odmówiłem, wtedy jakiś przystojny mężczyzna, w złotych okularach, prawdopodobnie ktoś z zarządu klubu, rzekł do mnie:
— Jeśli się jeszcze raz, błaźnie jakiś, odezwiesz, to dostaniesz w mordę.
A kiedy lokaj szepnął, że jestem synem architekty Połozniewa, zmieszał się, zaczerwienił się, ale po chwili znów rzekł:
— A niech go dyabli wezmą!...
W sklepach sprzedawali nam, robotnikom, zgniłe mięso, stęchłą kaszę i zleżałą herbatę; w kościele pchała nas policya, w szpitalach okradali nas felczerzy i dozorczynie, a jeżeli, nie mając na to, nie dawaliśmy im łapówek, podawali nam obiad na brudnych naczyniach; na poczcie pierwszy lepszy urzędniczyna obchodził się z nami, jak ze zwierzętami i krzyczał na nas wściekle: — »Czekaj! Gdzie leziesz?« Nawet psy podwórzowe — i te nieprzyjaźnie na nas patrzyły i rzucały się na nas ze złością. Ale co mnie najwięcej drażniło na mojem nowem stanowisku, to zupełny brak sprawiedliwości, to, co lud określa słowami: »O Bogu zapomnieli«. Rzadko przeszedł dzień bez oszustwa. Oszukiwali kupcy, sprzedający nam pokost, i dozorcy i czeladnicy i nawet klienci. Rozumie się, że o tem, aby nam przyznali jakiekolwiek prawa, mowy być nie mogło, a o zarobione przez nas pieniądze musieliśmy prosić, jak o jałmużnę, stojąc bez czapki przed schodami ganku.
Tapetowałem w klubie jeden z pokojów, sąsiadujących z czytelnią; wieczorem, gdy już miałem odejść, weszła do pokoju córka inżyniera Dołżykowa z paczką książek w ręku.
Ukłoniłem jej się.
— Dobry wieczór! — rzekła, poznając mnie i wyciągając rękę. — Bardzo się cieszę, że pana widzę.
Uśmiechała się i oglądała z ciekawością, choć z pewnem wahaniem moją bluzę, wiadro z klajstrem, tapety, rozłożone na podłodze; zmieszało mnie to, a i jej zrobiło się nieprzyjemnie.
— Przepraszam, że ja tak na pana patrzę — rzekła. — Tak dużo o panu słyszałam. Zwłaszcza od doktora Błagowo, on poprostu zakochał się w panu. Z siostrą pańską zaznajomiłam się, bardzo miłe i sympatyczne dziewczę, ale nie mogłam jej przekonać, twierdząc, że w pańskiem życiu niema nic tak strasznego. Przeciwnie, jesteś pan teraz najbardziej interesującym człowiekiem w mieście.
Spojrzała powtórnie na wiadro z klajstrem, na tapety i mówiła dalej:
— Prosiłam doktora Błagowo, aby mnie z panem zaznajomił, ale widocznie nie zdążył już przed wyjazdem, lub też może zapomniał. Jakkolwiekbądź, my się przecie znamy i gdyby pan zechciał zajść kiedy do mnie, byłabym panu bardzo wdzięczną. Takbym rada pogadać trochę! Ja jestem prostą dziewczyną — dodała, podając mi rękę — przedemną nie będziesz się pan krępował. Ojca niema, wyjechał do Petersburga.
Poszła do czytelni, szeleszcząc suknią, a ja powróciwszy do domu, długo nie mogłem zasnąć.
Podczas tej niewesołej jesieni jakaś poczciwa istota, chcąc widocznie ułatwić mi życie, przysyłała mi od czasu do czasu to herbaty i cytryn, to pieczeni, to smażonych jarząbków. Karpowna mówiła, że to wszystko przynosi jakiś żołnierz, ale od kogo — niewiadomo; tenże żołnierz wypytywał się o moje zdrowie, o to, czy codzień jem obiad i czy mam ciepłe ubranie. Gdy nadeszły mrozy, podczas mojej nieobecności przysłano mi przez żołnierza miękki, wełniany szalik, od którego rozchodził się delikatny, ledwie uchwytny zapach perfum, i wtedy domyśliłem się, kto był moją dobrą wróżką. W szaliku czuć było konwalie, ulubione perfumy Aniuty Błagowo.
Gdy nastała zima, było coraz więcej roboty, zrobiło się weselej. Riedka znów odzyskał siły i pracowaliśmy razem w cerkwi cmentarnej, przy złoceniu ikon. Była to robota czysta, spokojna, a przytem niemała. Przez jeden dzień można było jednak dużo zrobić, czas schodził prędko, prawie niedostrzegalnie. Nie było ani kłótni, ani śmiechu, ani głośnych rozmów. Samo miejsce zmuszało nas do zachowania ciszy i skupienia i budziło w nas ciche, poważne myśli. Zajęci pracą staliśmy, lub siedzieliśmy nieruchomo, jak figury; cisza była niczem niezakłócona, taka, jaka jest właściwa cmentarzom, i jeśli upadło które z narzędzi lub zaskwierczało światło w lampce, dźwięki te rozlegały się głucho i ostro — i z przestrachem oglądaliśmy się dokoła. Po długiej ciszy rozlegało się jakieś brzęczenie, jak gdyby przelatywały pszczoły: to w przedsionku nucili wolno, półgłosem chłopcy; lub też malarz, rysujący na kopule gołębia wśród złotych gwiazd, zaczynał cicho gwizdać i spostrzegłszy to, umilkł; czasem Riedka odpowiadając swym myślom, mówił z westchnieniem: »Wszystko to być może! Wszystko to być może!«, lub też rozlegał się nad naszemi głowami powolny, żałosny głos dzwonu i malarze robili sobie szeptem uwagę, że pewno niosą do grobu bogatego nieboszczyka...
Dni całe spędzałem w tej ciszy, w zmroku cerkiewnym, a wieczorami grałem w bilard, lub też chodziłem do teatru na galeryę, w nowem kortowem ubraniu, które kupiłem z zarobionych pieniędzy. U Ażoginych rozpoczęto już przedstawienia i koncerty; dekoracye malował już teraz tylko Riedka. Opowiadał mi treść sztuk i żywych obrazów i słuchałem go z zazdrością. Coś mnie ciągnęło do tych prób, ale nie decydowałem się na to, aby pójść do Ażoginych.
Na tydzień przed Bożem Narodzeniem przyjechał doktór Błagowo. I znów rozpoczęliśmy nasze dyskusye, a wieczorem graliśmy w bilard. Podczas gry zdejmował tużurek, rozpinał na piersi koszulę i wogóle starał się, nie rozumiem dlaczego, nadać sobie pozory skończonego pijaka. Pił niewiele, ale hałaśliwie, i robił co mógł, aby w ohydnej restauracyi, jaką naprzykład była »Wołga«, wydać przez jeden wieczór do dwudziestu rubli.
I znów zaczęła mnie odwiedzać siostra; spotykając się oboje udawali zdziwienie, ale po jej radosnem, onieśmielonem spojrzeniu łatwo było poznać, że schadzki te nie były przypadkowemi. Pewnego razu, gdy wieczorem graliśmy w bilard, doktór rzekł do mnie:
— Słuchaj pan, dlaczego pan nie bywasz u Dołżykówny? Pan nie zna Maryi Wiktorówny, to mądra, prosta i dobra kobieta.
Opowiedziałem mu, jakiego tam na wiosnę doznałem przyjęcia u inżyniera.
— Głupstwo! — roześmiał się doktór. — Z inżynierem jest co innego, a z nią co innego. Doprawdy, nie obrażaj jej pan, zajdź pan do niej koniecznie. Wiesz pan co, idźmy do niej jutro na wieczór. Dobrze?
Przekonał mnie. Nazajutrz, trochę wzruszony, udałem się do Dołżykówny. Lokaj nie wydał mi się już tak pysznym i strasznym, meble taką niedoścignioną rozkoszą, jak tego rana, kiedy zanosiłem do inżyniera mą prośbę. Marya Wiktorówna czekała na mnie i przyjęła mnie jak starego znajomego, silnie i przyjaźnie ściskając mi rękę. Była w szarem, sukiennem ubraniu z szerokimi rękawami, a fryzurę nosiła taką, jaką u nas w mieście nazywali rok temu: »psiemi uszami«. Włosy ze skroni były zaczesane na uszy i przez to twarz Maryi Wiktorówny stała się jakby szerszą i ona sama wydała mi się tym razem bardzo podobną do ojca, który miał twarz szeroką, rumianą i w wyrazie coś stangreckiego. Marya była piękną i okazałą, ale wyglądała na jakie trzydzieści lat, choć nie miała więcej nad dwadzieścia pięć.
— Kochany doktór, jakże mu jestem wdzięczną! — mówiła, podając mi krzesło. — Gdyby nie on, pan nie przyszedłby z pewnością do mnie. Ja się tak nudzę śmiertelnie! Ojciec wyjechał i zostawił mnie samą, a ja już nie wiem co robić.
Potem zaczęła się mnie wypytywać, ile zarabiam, gdzie teraz pracuję, gdzie mieszkam.
— Pan się utrzymujesz tylko z tego, co pan zarabia? — zapytała.
— Tak.
— Szczęśliwy człowiek! — rzekła z westchnieniem Dołżykówna. — Zdaje mi się, że wszystko złe w życiu pochodzi z bezczynności, z nudów, z jakiejś pustki w duszy i jest to nieuniknionem, z chwilą, gdy się przyzwyczaimy żyć z cudzej pracy. Niech pan nie myśli, że to jest poza z mej strony, ja panu mówię to, co myślę: nie jest ani zabawnie, ani przyjemnie być bogatym. Zyskajcie przyjaciół niesprawiedliwem bogactwem — mówią — gdyż w rzeczywistości sprawiedliwego bogactwa niema i być nie może.
Rzuciła zimne, poważne spojrzenie na meble, jak gdyby chciała obliczyć ich wartość i mówiła dalej:
— Wygody i udogodnienia posiadają moc czarodziejską: z czasem przyciągają ludzi z prawdziwym hartem duszy. Niegdyś żyliśmy oboje z ojcem bardzo skromnie, a teraz, widzi pan jak jest. Czy to słyszane rzeczy — odezwała się po chwili, wzruszając ramionami — przecież my wydajemy do dwudziestu tysięcy rocznie! W zaklętej prowincyi!
— Trzeba się zapatrywać na różne udogodnienia życiowe jako na przywilej kapitalistów i ludzi wykształconych — odparłem — i zdaje mi się, że można je połączyć z każdą pracą, nawet z najcięższą i najbrudniejszą. Ojciec pani jest człowiekiem bogatym, jednakże, sam mówi, że musiał służyć jako maszynista i jako prosty wyrobnik.
Dołżykówna uśmiechnęła się i wstrząsnęła niedowierzająco głową.
— Tatuś je czasem okruszyny z chleba maczane w kwasie — rzekła. — Dla zabawy, dla zaspokojenia kaprysu!
W przedpokoju rozległ się głos dzwonka. Wstała.
— Ludzie wykształceni i bogaci powinni pracować, tak jak wszyscy — mówiła dalej: — a jeśli są w życiu jakie udogodnienia, to również wszyscy powinni z nich korzystać. No, Bóg z nią, z tą całą filozofią. Niech mi pan opowie co wesołego. Opowiedz pan co o malarzach. Jacy oni są? Czy zabawni?
Wszedł doktór. Zacząłem opowiadać o malarzach, ale nieprzyzwyczajony do prowadzenia rozmowy, mieszałem się co chwila, mówiłem, jak etnograf, poważnie i nudnie. Doktór przytoczył również kilka anegdot z życia rzemieślników. Przechylał się to w jedną, to w drugą stronę, płakał, padał na kolana i nawet udając pijanego, położył się na podłodze. Była to doskonała aktorska gra i Marya Wiktorówna, patrząc na niego, śmiała się do łez prawie. Potem zasiadł do fortepianu i zaczął śpiewać swym miłym, wysokim tenorem, a Marya Wiktorówna stała przy nim, wybierała co on miał śpiewać i poprawiała go, gdy fałszował.
— Słyszałem, że pani też śpiewa — zapytałem.
— Też! — krzyknął doktór. — Przecież pani jest doskonałą śpiewaczką, artystką, a pan mówisz — też! A toś się pan wyrwał!
— Kiedyś zajmowałam się tem poważnie — odpowiedziała na moje pytanie — ale teraz i to zarzuciłam.
Siedząc na nizkiej kanapce opowiadała nam o swojem życiu w Petersburgu, mówiła o znanych śpiewakach, naśladowała ich głosy i sposób śpiewania; rysowała w albumie portret doktora, potem mój portret, rysunek był zły, ale obaj wyszliśmy podobni. Śmiała się, figlowała, swawoliła, ale z tem wszystkiem bardziej jej było do twarzy, niż z rozmowami o niesprawiedliwem bogactwie; zdaje mi się, że ona nie traktowała poważnie tej kwestyi, a tylko poruszyła ją, jakby przedrzeźniając kogoś. Była to znakomita artystka komiczna. Porównywałem ją w myśli z naszemi paniami, i nawet piękna, ślicznie zbudowana Aniuta Błagowo nie wytrzymywała porównania; różnica była tak wielka, jak pomiędzy ładną, hodowaną w cieplarni różą i dzikim głogiem.
Usiedliśmy do kolacyi. Doktór i Marya Wiktorówna pili czerwone wino, szampan i czarną kawę z koniakiem; uderzali się kieliszkami, pili na cześć przyjaźni, rozumu, postępu, swobody i nie upili się, a tylko poczerwienieli i śmiali się bez powodu, do łez prawie. Nie chcąc się wydać nudnym, piłem i ja czerwone wino.
— Utalentowane, bogato obdarzone natury — mówiła Dołżykówna — wiedzą, jak żyć powinni i idą drogą swego przeznaczenia; przeciętni zaś ludzie, tacy naprzykład, jak ja, nic nie wiedzą i sami nic zrobić nie mogą; jedyna rzecz, która im pozostaje to jest wyśledzić jakikolwiek głęboki, społeczny kierunek i płynąć tam, gdzie prąd poniesie.
— Czyż można wyśledzić to, czego zupełnie niema? — zapytał doktór.
— Nie, bo my wogóle nic nie widzimy.
— Czyż tak? Społeczne kierunki, to jest najświeższy wymysł literacki. W rzeczywistości wcale ich niema.
Zaczęła się ożywiona dyskusya.
— Nie było i nie będzie u nas nigdy głębszych społecznych kierunków — mówił głośno doktór. — Mało to rzeczy wymyśliła ta nowa literatura! Głosi o jakichś inteligentnych pracownikach wśród włościan, a przeszukajmy nasze wsie, znajdziemy w nich jakiegoś jegomościa w marynarce, albo w czarnym tużurku, który w jednym wyrazie »jeszcze« potrafi zrobić cztery błędy. Życie kulturalne jeszcze się u nas nie zaczęło. Panuje to samo ździczenie, ta sama gburowatość, ta sama znikomość, co i przed pięciuset laty. Kierunki, prądy, jakież to wszystko małe, nędzne, związane z prywatą, z groszowymi interesami, czyż można poważnie się na nie zapatrywać? Jeśli się pani zdaje, że wyśledziła głęboki społeczny kierunek i idąc za nim, poświęci pani życie podobnym zadaniom, jak wyzwolenie robaków z niewoli, lub powstrzymanie się od jedzenia wołowych kotletów, to winszuję pani. Uczyć się powinniśmy, uczyć i uczyć, jeszcze czas na społeczne kierunki, jeszcześmy do nich nie dorośli i prawdę powiedziawszy, nic z nich nie rozumiemy.
— Pan nie rozumie, a ja rozumiem — rzekła Marya Wiktorówna. — Święty Boże, jakiż pan dziś nudny!
— Naszem zadaniem jest uczyć się i uczyć, starać się posiąść możliwie dużo wiadomości, gdyż poważne kierunki społeczne opierają się na wiedzy i szczęście przyszłego człowieka leży tylko w nauce. Piję więc na cześć nauki.
— Jedno tylko wiemy na pewno: trzeba urządzić życie jakkolwiek inaczej — rzekła Marya Wiktorówna, po chwili milczenia — takie życie jakie było dotychczas nic nie jest warte: Nie, lepiej o niem nie mówmy.
Gdyśmy wychodzili, zegar bił godzinę drugą.
— Cóż, podobała się panu? — zapytał doktór. — Wspaniała, nieprawdaż?
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia jedliśmy u Dołżykówny obiad, a później przez cały czas Świąt chodziliśmy do niej niemal codziennie. Oprócz nas nikt u niej nie bywał i prawda, że prócz mnie i doktora w całem mieście nie miała znajomych. Przeważnie spędzaliśmy czas na rozmowach; czasem przynosił doktór jakąś książkę, lub dziennik i czytał nam głośno. Był to istotnie jeden z najbardziej wykształconych ludzi, jakich znałem. Trudno mi osądzić, czy on dużo umiał, ale to jedno wiem, że objawiał swoją wiedzę, chcąc ażeby i inni ją poznali. Mówiąc o czemś z dziedziny medycyny, nie był podobnym do żadnego z naszych miejskich lekarzy, a jednak robił ogromne wrażenie i słuchając go, myślałem, że gdyby chciał, mógłby zostać prawdziwym uczonym. To też był to jedyny człowiek, wywierający wtedy na mnie poważny wpływ. Obcując z nim i czytając książki jakie mi pożyczał, zacząłem coraz bardziej odczuwać potrzebę nauki, któraby mi ułatwiła moją niewesołą pracę. Już teraz wydawało mi się dziwnem, że był czas, gdy nie wiedziałem, naprzykład, że świat cały składa się z sześćdziesięciu pierwiastków, że nie wiedziałam czem jest pokost, czem są farby i mogłem się obejść bez tych wiadomości. Znajomość z doktorem i moralnie mnie podniosła. Często sprzeczałem się z nim i chociaż zwykle zostawałem przy swoich przekonaniach, zawsze, dzięki niemu, zdawałem sobie coraz jaśniej sprawę, że nie wszystko dokładnie rozumiałem i odtąd starałem się wyrobić w sobie możliwie określone pojęcia, żeby żyć w zgodzie z własnem sumieniem.
Jednakże ten wykształcony i miły człowiek w mieście nie uchodził bynajmniej za doskonałość. Miał zwyczaj sprowadzać każdą rozmowę do kłótni, w jego dźwięcznym tenorze i w jego uprzejmości było zawsze coś ordynarnego, a kiedy zdejmował tużurek i zostawał w samej jedwabnej koszuli, lub kiedy w restauracyi rzucał kelnerowi na piwo, wtedy miałem zawsze wrażenie, że kultura kulturą, ale od czasu do czasu odzywa się w nim Tatar.
Na Trzech Króli odjechał znów do Petersburga. Wyjechał rano, a popołudniu przyszła do mnie siostra. Nie zdejmując futra i czapki, siedziała, nie mówiąc ani słowa, bardzo blada, wpatrzona w jeden punkt. Widać było, że walczy z jakąś chorobą.
— Czy ty się zaziębiłaś? — zapytałem.
Oczy jej napełniły się łzami, wstała i poszła do Karpowny, nie odpowiadając mi wcale, jakby obrażona. Chwilę później słyszałem, jak mówiła tonem, gorzkiej wymówki:
— Nianiu, poco ja dotychczas żyłam? Poco? Powiedz, czy młodość moja nie jest zmarnowana? W najlepszych latach życia wiedzieć tylko to, że mam zapisać wydatki, rozlać herbatę, zliczyć kopiejki, bawić gości i wierzyć w to, że niema nic lepszego na świecie! Nianiu, zrozum, że i ja mam ludzkie żądania i ja chcę żyć, a tymczasem zrobili ze mnie klucznicę. Przecież to straszne, straszne!
Rzuciła klucze ze złością i upadły w moim pokoju. Były to klucze od kredensu, od spiżarni, od piwnicy i od pudełka z herbatą, te same klucze, które kiedyś nosiła moja matka.
— Ach! Och! Boże miłosierny! — biadała staruszka. — Święci Pańscy!
Idąc do domu, siostra weszła do mego pokoju, podniosła klucze i rzekła:
— Przebacz mi. Od jakiegoś czasu dzieje się ze mną coś dziwnego.


VIII.


Pewnego razu, wracając późnym wieczorem od Maryi Wiktorówny, zastałem w swoim pokoju młodego rewirowego, ubranego w nowy mundur; siedział przy stole i przeglądał książkę.
— Nakoniec! — rzekł, wstając i przeciągając się. — Ja już trzeci raz do pana przychodzę. Gubernator kazał, żebyś się pan stawił u niego, jutro, o godzinie dziewiątej rano. Tylko bez zawodu.
Kazał mi się podpisać, jako że istotnie spełnię rozkaz gubernatora i wyszedł. Późno odwiedziny rewirowego i niespodziane wezwanie gubernatora podziałały na mnie przygniatająco. Został mi od dzieciństwa paniczny strach przed żandarmami, policyantami, sędziami i teraz dręczył mnie niepokój, jak gdybym rzeczywiście był winnym. Nie mogłem usnąć. Niańka i Prokop również byli przestraszeni i oboje oka zmrużyć nie mogli. W dodatku niańkę bolało ucho, jęczała i nawet kilkakrotnie rozpłakała się z bólu. Słysząc, że ja nie śpię, Prokop wszedł ostrożnie do mnie ze szklaneczką i usiadł przy stole.
— Powinien pan napić się pieprzówki — rzekł po namyśle. — Jakąkolwiek masz pan biedę, napijesz się, to i przejdzie. Dobrze by też było gdyby matka nalała sobie pieprzówki do ucha, bardzo by jej to pomogło.
O trzeciej poszedł do rzeźni po mięso. Wiedziałem, że już spać nie będę, a chcąc sobie choć trochę skrócić czas do godziny dziewiątej, poszedłem razem z nim. Nieśliśmy latarnie, a synek jego, Mikołajek, wyrostek trzynastoletni, z twarzą pokrytą sińcami od częstych uderzeń, z wyglądem skończonego łotra, jechał w saniach za nami, popędzając konie zachrypniętym głosem.
— A to chyba gubernator karać pana będzie — mówił po drodze Prokop. — Jest nauka gubernatorska, jest klasztorna, jest oficerska, jest doktorska, każdy stan wymaga nauki. A pan nie trzyma się swojej nauki i na to pozwolić panu nie mogą.
Rzeźnia była za cmentarzem i dotychczas widziałem ją tylko zdaleka. Były to trzy ponure szopy, ogrodzone szarym płotem, a gdy wiał wiatr, w lecie, w upalne dni rozchodził się stąd przykry zapach. Wchodząc na podwórze nie dostrzegłem po ciemku owych szop; napotykałem co krok konie i sanie puste, lub już napełnione mięsem, chodzili ludzie z latarkami w rękach i kłócili się w przeraźliwy sposób. Wymyślali też i Prokop i Mikołajek, równie ohydnych używając wyrazów i w powietrzu rozlegał się przeraźliwy hałas kłótni, kaszlu i rżenia koni.
Czuć było zabite zwierzęta i nawóz. Śnieg topniejąc, mieszał się z błotem, i zdawało mi się, że stąpam po kałużach krwi.
Nałożywszy pełne sanie mięsa, pojechaliśmy na rynek do jatki. Dniało. Szły jedna za drugą kucharki i otyłe damy w salopach. Prokop, z toporkiem w ręku, w białym fartuchu, obryzganym krwią, klął, żegnając się przed kościołem, krzyczał tak głośno, że się rozlegało na całym rynku, zapewniając, że sprzedaje mięso po cenie kosztu, a nawet taniej. Oszukiwał na wadze, źle wydawał resztę, kucharki widziały to dobrze, ale ogłuszone jego krzykiem, nie protestowały, a tylko przezywały go katem. Podnosząc swój straszny topór i opuszczając go, przybierał nienaturalne pozy, za każdym razem z dzikim wyrazem twarzy wydawał okrzyk »hek!«, bałem się tak, jak gdyby istotnie miał komuś odrąbać głowę, lub rękę.
Przesiedziałem w jatce całe rano i gdy później poszedłem do gubernatora, futro moje przesiąknięte było zapachem krwi i mięsa. Miałem uczucie, jak gdybym z czyjegoś rozkazu szedł z oszczepem na niedźwiedzia. Przypominam sobie owe wysokie schody, pokryte pasiastym dywanem, i młodego urzędnika we fraku ze świecącymi guzikami, który, milcząc, wskazał mi obiema rękami drzwi i pobiegł mnie zameldować. Wszedłem do sali wspaniale umeblowanej, ale zimno i niesmacznie, nieprzyjemnie zwłaszcza raziły oczy wysokie i wązkie lustra, umieszczone pomiędzy oknami i jaskrawo żołte portyery i firanki; znać było, że gubernatorowie się zmieniali, ale umeblowanie pozostało to samo. Młody urzędnik wskazał mi powtórnie obiema rękami na drzwi, skierowałem się więc w stronę wielkiego, zielonego stołu, przy którym siedział wojskowy z orderem Włodzimierza na piersiach.
— Panie Połozniew — rzekł, trzymając w ręku jakiś list i otwierając usta tak szeroko i okrągło, jak gdyby wymawiał literę o — prosiłem, abyś pan przyszedł, gdyż muszę panu oznajmić co następuje. Zacny i powszechnie szanowany ojciec pański niejednokrotnie ustnie i piśmiennie, zwracał się do marszałka szlachty, prosząc, aby pana do siebie wezwał i przedstawił panu jak niestosownem jest postępowanie pańskie i jak niezgodnem z tytułem szlachcica, który pan masz zaszczyt nosić. Aleksander Pawłowicz mniemając słusznie, że życie pana może być zgorszeniem dla innych, i uważając, że samo dowodzenie tego panu nie wystarcza i że tu jest niezbędnem wmieszanie się władzy administracyjnej, podał mi oto piśmienne postanowienie co do pana, a ja je w zupełności podzielam.
Mówił to wszystko cicho, poważnie, wyprostowany, jak gdybym ja był jego naczelnikiem i patrzał na mnie zupełnie nie surowo. Twarz jego była zwiędła, pokryta zmarszczkami, pod oczami skóra tworzyła fałdy, włosy miał uczernione i w ogóle, z powierzchowności jego trudno było poznać, czy ma czterdzieści, czy sześćdziesiąt lat.
— Mam nadzieję — mówił dalej — że pan potrafisz ocenić delikatność czcigodnego Aleksandra Pawłowicza, który nie zwrócił się do mnie oficyalnie, lecz prywatnie. Ja też nie wzywam pana drogą oficyalną, i rozmawiam z panem, jako szczery wielbiciel pańskiego ojca. A więc, proszę pana, albo zmienić tryb życia i wrócić do zajęcia odpowiedniego dla pańskiego stanu, albo też zechce pan dla uniknięcia zgorszenia, przesiedlić się w strony, gdzie pana nie znają i gdzie pan możesz robić, co się panu podoba. W przeciwnym razie będę zmuszonym uciec się do surowych środków.
Przez parę sekund stał z otwartemi ustami i milcząc, patrzał na mnie.
— Czyś pan wegetaryanin? — zapytał.
— Nie, ekscelencyo, jem mięso.
Usiadł i wyciągnął rękę po jakiś papier: ukłoniłem się i wyszedłem.
Przed obiadem nie warto już było iść do roboty. Wróciłem do domu, aby się trochę przespać, ale usnąć nie mogłem; męczyły mnie nieprzyjemne, bolesne uczucia, jakich doznałem w rzeźni, a potem u gubernatora i nareszcie, doczekawszy się wieczora, poszedłem do Maryi Wiktorówny. Opowiedziałem jej moją ranną wizytę, a ona patrzała na mnie niedowierzająco, i nagle roześmiała się wesoło, głośno, donośnie, tak jak śmiać się mogą tylko dobrzy, skłonni do śmiechu ludzie.
— Ach, gdyby to tak opowiedzieć w Petersburgu! — rzekła, przewracając się prawie ze śmiechu i przechylając głowę przez poręcz krzesła. — Gdyby to można było opowiedzieć w Petersburgu!


IX.


Od tej pory widywaliśmy się często: czasem i dwa razy na dzień. Prawie codziennie przyjeżdżała po obiedzie na cmentarz i czekając tam na mnie odczytywała napisy na krzyżach i na nagrobkach; niekiedy wchodziła do cerkwi i stojąc przy mnie, przyglądała się mej robocie. Cisza, naiwne pomysły malarzy i złotników, filozofia Riedki, to, że ja na zewnątrz niczem się nie różniłem od innych rzemieślników i pracowałem tak jak oni, w kamizelce i w spodniach, i że mówili do mnie »ty«, to wszystko było dla niej czemś nowem i zajmowało ją.
Pewnego razu zawołał jeden z malarzy, rysujący na suficie gołębia:
— Misaelu, podaj mi farbę!
Zaniosłem mu farbę, a kiedy spuszczałem się na dół po cienkiem rusztowaniu, patrzała na mnie, wzruszona do łez i uśmiechała się.
— Jaki pan miły! — rzekła.
Z dziecinnych lat moich zostało mi wspomnienie, jak z domu jednego z naszych bogaczów uciekła z klatki zielona papuga i potem piękny ten ptak łaził przez cały miesiąc po mieście, przelatując leniwie z ogrodu do ogrodu, samotny, nie mający przytułku. Marya Wiktorówna przypominała mi tę papugę.
— Ja doprawdy nie mam gdzie pójść, jeśli nie przychodzę na cmentarz — mówiła do mnie ze śmiechem. — Miasto stało mi się wstrętnem. U Ażoginych czytają, śpiewają, plotkują, znieść ich nie mogę od pewnego czasu; pańska siostra jest odludkiem, M-lle Błagowo znienawidziła mnie, teatru nie lubię. Cóż ja pocznę, nieszczęśliwa?
Przychodząc do niej przynosiłem z sobą zapach farby i terpentyny, ręce miałem prawie czarne — i to się jej podobało; prosiła też, abym przychodził do niej w mojem zwykłem, robotniczem ubraniu, ale w salonie ubranie to raziło mnie i krępowało, jak gdybym był w mundurze; to też idąc tam, kładłem zawsze moje nowe kortowe ubranie. Gniewało ją to.
— Przyznaj się pan, żeś pan jeszcze nie zupełnie przyzwyczajony do swego obecnego stanowiska — rzekła pewnego razu. — Ubranie wyrobnika dokucza panu, czujesz się pan w niem nieswojsko. Niech pan powie, czy to nie dlatego, że pan pracujesz bez przekonania i że praca ta nie daje panu zadowolenia? Sam rodzaj pracy, który pan wybrałeś, to pańskie smarowanie, czyż ono pana zadawalnia? — zapytała ze śmiechem. — Wiem, że pomalowanie upiększa przedmioty i czyni je trwalszymi, ale przecież przedmioty te są własnością mieszczan, bogaczów i w rzeczywistości są zbytkiem. Po za tem pan sam mówiłeś nieraz, że każdy powinien zdobywać sobie chleb własnemi rękami, a pan nie zdobywa chleba, tylko pieniądze. Dlaczegoż się pan nie trzymasz tego słowa w dosłownem jego znaczeniu? Powinno się zdobywać chleb, a zatem trzeba orać, siać, kosić, młócić, lub wogóle robić coś takiego, co stoi w ścisłym związku z wiejskiem gospodarstwem, naprzykład paść krowy, uprawiać ziemię, budować chaty...
Marya Wiktorówna otworzyła szafę stojąca przy biurku i mówiła dalej:
— Mówię panu to wszystko, chcąc odkryć panu moją tajemnicę. Voilà! Oto moja wiejsko-gospodarska biblioteka. Jest tu i pole i ogród i sad i obora i pasieka. Pochłaniam to wszystko i w teoryi nauczyłam się już tego. Moje najgorętsze pragnienie, moje słodkie marzenie, to jest zaraz w początku marca wyjechać do naszej Dubieczni. Jak tam dziwnie, zdumiewająco! Nieprawdaż? Przez pierwszy rok będę się pracy przypatrywała i starała się do niej przyzwyczaić, a na drugi sama wezmę się do niej, nie oszczędzając czasu ani sił. Ojciec obiecał podarować mi Dubiecznię i zrobię tam, co tylko zechcę.
Rozpromieniona, wzruszona do łez i śmiejąc się radośnie, zaczęła głośno marzyć o życiu swem w Dubieczni, o tem rozkosznem, idealnem życiu. Byłem o nią zazdrosny. Do marca było już niedaleko, dni stawały się coraz dłuższe i w jasne, słoneczne dni krople topniejącego śniegu spływały z dachów; mnie też ciągnęło coś na wieś.
I kiedy powiedziała, że się przenosi do Dubieczni, zrozumiałem odrazu jak bardzo osamotnionym zostanę. Nie znałem wiejskiego gospodarstwa i nie lubiłem go, chciałem jej powiedzieć, że podług mnie jest to robota niewolników, na szczęście przypomniałem sobie, jak często ojciec mówił mi to samo i wolałem zamilczeć.
Nadszedł Wielki Post. Przyjechał z Petersburga inżynier Wiktor Iwanycz, o którego istnieniu zaczynałem już zapominać. Przyjechał niespodzianie, nie uprzedzając nawet telegraficznie. Gdy jak zazwyczaj wieczorem poszedłem do Maryi Wiktorówny, on, ostrzyżony, umyty, odmłodzony o jakie lat dziesięć, chodził po sali i coś córce opowiadał; ona zaś, klęcząc, wyjmowała z kufra torebki, flakony, książki i podawała wszystko lokajowi Pawłowi. Spostrzegłszy inżyniera, mimowoli zacząłem się cofać, ale on wyciągnął do mnie obie ręce i rzekł z uśmiechem pokazując swe białe, mocne, furmańskie zęby:
— Otóż i on, otóż i on! Bardzo się cieszę, widząc cię, panie malarzu! Masza wszystko mi opowiedziała, wyśpiewała przed chwilą cały panegiryk na cześć pana. Rozumiem pana doskonale i pochwalam pana — mówił dalej, biorąc mnie pod rękę.
— O ileż jest rozsądniej i uczciwiej być porządnym wyrobnikiem, niż po biurach marnować papier i nosić na głowie gwiazdkę. Ja sam pracowałem w Belgii, potem służyłem przez dwa lata jako maszynista...
Ubrany był w krótką marynarkę i obuty po domowemu w pantofle, chodził jak podagryk, kołysząc się zlekka i zacierając ręce. Nucąc coś pod nosem, cieszył się, że nareszcie wrócił do domu.
— Nie ulega wątpliwości — mówił do mnie podczas kolacyi — jesteście wszyscy miłymi i sympatycznymi ludźmi, ale dlaczego to u was, panowie, jak tylko się weźmiecie do pracy fizycznej, lub też zaczynacie zbawiać włościan, wszystko to ostatecznie kończy się na sekciarstwie? Czyż pan nie jesteś sekciarzem? Przecież pan wcale wódki nie pije. Cóż to jest innego, jak sekciarstwo?
Chcąc go zadowolnić, napiłem się wódki. Wypiłem i wina. Próbowaliśmy serów, kiełbas, pasztetów i najrozmaitszych przekąsek, które ze sobą przywiózł inżynier, jakoteż i win, które nadeszły podczas jego nieobecności. Wina te były znakomite. Nie wiem dlaczego inżynier dostawał z zagranicy wina i cygara bez opłaty cła; kawior i jesiotra przysyłał mu ktoś w prezencie, za mieszkanie nie płacił, gdyż gospodarz domu dostawiał na linię naftę, i wogóle tak ojciec, jak i córka robili na mnie wrażenie, jak gdyby wszystko najlepsze w świecie było na ich usługi i jakby wszystko dostawali od kogoś w darze.
Bywałem dalej u nich, ale już nie tak chętnie. Obecność inżyniera krępowała mnie, nie czułem się już tak swobodnym. Nie mogłem znieść jego jasnych, niewinnych oczów, sądy jego męczyły mnie i napełniały mnie wstrętem; drażniło mnie też wspomnienie, że tak niedawno byłem podwładnym tego sytego, rumianego człowieka, i że obszedł się ze mną niezwykle ordynarnie. Prawda, że obejmował mnie wpół, klepał mnie przyjaźnie po ramieniu, pochwalał moje życie, ale czułem, że tak jak dawniej, pogardza moją nędzą i znosi mnie tylko przez wzgląd na swą córkę; nie mogłem się już śmiać i mówić co mi przez głowę przejdzie, stawałem się znów odludkiem i tylko czekałem na to, kiedy mnie nazwie Pantielejem, tak jak nazywał swego lokaja, Pawła. Jakże się buntowała moja prowincyonalna, mieszczańska duma! Ja, proletaryusz, malarz, chodzę dzień w dzień do tych ludzi bogatych, obcych dla mnie zupełnie, których całe miasto uważa za cudzoziemców, piję u nich dzień w dzień kosztowne wina i jem niezwykłe potrawy... nie, na to musiało się moje sumienie oburzyć! Idąc do nich unikałem spotkania ze znajomymi i patrzałem zpodełba, jak gdybym był istotnie sekciarzem, a wracając do domu, wstydziłem się mej sytości.
Przedewszystkiem bałem się samego siebie. Czy chodząc po ulicach, czy też pracując, czy rozmawiając z dziećmi, myślałem tylko o tem, że wieczorem pójdę do Maryi Wiktorówny, wyobrażałem sobie jej głos, śmiech, sposób chodzenia. Wybierając się do niej, stałem długo przed krzywem zwierciadłem niańki, wiążąc krawat, kortowe ubranie wydawało mi się wstrętnem, cierpiałem a jednocześnie pogardzałem sobą za tę drobiazgowość. Kiedy krzyknęła z drugiego pokoju, że nie jest ubraną i prosiła, abym chwilkę poczekał, słuchałem jak się ubierała; denerwowało mnie to i miałem uczucie, jak gdyby się podemną zapadała podłoga. Widząc na ulicy jakąkolwiek kobietę, czyniłem w duszy porównanie: wydawało mi się wtedy, że wszystkie nasze kobiety i dziewczęta są ordynarnie, brzydko ubrane, że nie umieją się zachowywać w towarzystwie; porównania te budziły we mnie uczucie dumy: Marya Wiktorówna ładniejsza od nich wszystkich. A w nocy widywałem ją często we śnie obok siebie!
Kiedyś podczas kolacyi zjadłem wespół z inżynierem całego homara. Później, wracając do domu, przypomniałem sobie, że inżynier dwa razy powiedział do mnie »najmilszy« i doszedłem do wniosku, że w tym domu obchodzą się ze mną, jak z dużym nieszczęśliwym psem, porzuconym przez pana, że się mną bawią, a z chwilą, gdy mnie będę mieli dosyć, wypędzą również jak psa. Zawstydziłem się i zabolało mnie to do łez prawie, czułem się skrzywdzonym i wznosząc oczy ku niebu, przysiągłem, że koniec temu położę.
Nazajutrz nie poszedłem do Dołżykowych. Wieczorem, gdy już było zupełnie ciemno i padał deszcz ulewny, przeszedłem się po Wielkiej Dworjańskiej, spoglądając na okna. U Ażoginych wszyscy już spali i tylko w jednem z narożnych okien widać było światło: to stara Ażogina szyła w swoim pokoju przy trzech świecach, wierząc w to, że walczy z przesądami. U nas było ciemno, a naprzeciwko, u Dołżykowych we wszystkich pokojach było jasno, ale nie można było nic rozróżnić poprzez kwiaty i firanki. Chodziłem tam i nazad wzdłuż całej ulicy, przemoknięty chłodnym deszczem marcowym. Słyszałem, jak mój ojciec powracał z klubu, zastukał do drzwi, a po chwili ukazało się światło i zobaczyłem moją siostrę, która szła lękliwie, z lampą w ręku, poprawiając po drodze swe wspaniałe włosy. Potem ojciec mój przechadzał się po pokoju i opowiadał coś, zacierając ręce, a siostra siedziała na fotelu nieruchoma, zamyślona, nie słuchając go nawet.
Ale oto odeszli, światło zgasło... Spojrzałem na dom inżyniera, i tam było już zupełnie ciemno. W ciemnościach, przemoknięty, poczułem się beznadziejnie samotnym, porzuconym na pastwę złośliwego losu, poczułem jak w porównaniu z tem mojem osamotnieniem, w porównaniu z cierpieniem mem obecnem i z tem, które mnie jeszcze w życiu czekało, nic nieznaczącemi są moje czyny, marzenia i wszystko to, o czem dotychczas mówiłem i myślałem. O, uczynki i myśli stworzeń żyjących mniej mają znaczenia od ich bólu! I nie zdając sobie jasno sprawy z tego, co robię, szarpnąłem silnie dzwonek przy drzwiach Dołżykowa, zerwałem go i wybiegłem pędem na ulicę, jak mały chłopiec zawstydzony i przerażony myślą, że lada chwila mnie dopędzą i poznają. Kiedy się w końcu zatrzymałem, słychać już tylko było szum ulewnego deszczu, a gdzieś w oddali stróż nocny stukał w miedzianą deskę.
Przez cały tydzień nie poszedłem do Dołżykowych. Kortowe ubranie było już sprzedane. Roboty malarskiej nie było i znów przymierałem z głodu, zarabiając dziennie dziesięć do dwudziestu kopiejek, gdzie popadło, przy ciężkiej i niemiłej pracy. Siedząc po kolana w zimnem błocie, nadwerężając piersi, chciałem przygłuszyć w swem sercu wspomnienia, mściłem się sam na sobie za te wszystkie sery i konserwy, jakiemi mnie karmiono u inżyniera; ale napróżno, zaledwie się położyłem do łóżka, głodny i zmarznięty, natychmiast grzesznej wyobraźni rysowały się obrazy cudne, ponętne, ze zdumieniem spostrzegałem, że kocham, namiętnie kocham, i zasypiałem z uczuciem zdrowia i siły i z przekonaniem, że pomimo tej ciężkiej pracy katorżnika ciało moje staje się coraz młodszem i silniejszem.
Któregoś wieczoru spadł niespodzianie śnieg i zawiał wiatr północny, zwiastun nadchodzącej zimy. Wieczoru tego wracając z roboty, zastałem w swoim pokoju Maryę Wiktorównę. Siedziała w futrze, trzymając obie ręce w mufce.
— Dlaczego pan już do mnie nie przychodzi? — zapytała, podnosząc swe mądre, jasne oczy, a ja, nieprzytomny prawie z radości, stałem przed nią wyprostowany, podobnie jak przed ojcem, gdy mnie chciał bić; ona patrzała na mnie i widać było po jej oczach, że rozumie powód mego zmieszania.
— Dlaczego pan nie przychodzi? — powtórzyła. — Pan niechce u mnie bywać, więc ja sama przyszłam.
Wstała i podeszła do mnie.
— Nie porzucaj mnie pan — rzekła i oczy jej zaszły łzami. — Taka jestem sama, zupełnie sama.
Marya Wiktorówna rozpłakała się i rzekła znów, zakrywając twarz mufką:
— Sama! Życie jest dla mnie ciężkiem, bardzo ciężkiem i na całym świecie nie mam nikogo oprócz pana. Niech mnie pan nie opuszcza.
Szukając chusteczki dla otarcia łez, uśmiechnęła się; milczeliśmy przez chwilą oboje, potem przycisnąłem ją do piersi i pocałowałem ją; kalecząc sobie przytem twarz szpilką wpiętą w jej czapkę.
I zaczęliśmy rozmawiać, tak jak gdybyśmy byli przyjaciółmi od wielu, wielu lat...


X.


Dwa dni później posłała mnie do Dubieczni, co mnie niewymownie ucieszyło. Idąc na foksal, a później siedząc w wagonie, śmiałem się ciągle bez przyczyny i patrzono na mnie jak na pijanego. Śnieg padał gęsty, rano mróz był silny, ale drogi pociemniały i nad niemi z głośnem krakaniem latały gawrony.
Z początku chciałem urządzić mieszkanie dla nas obojga, dla mnie i dla Maszy w bocznej oficynie naprzeciw okien pani Czeprakowej, ale tam, jak się okazało gnieździły się oddawna gołębie i kaczki, a oczyścić pokojów nie można było bez zniszczenia tego mnóstwa gniazd. Trzeba było, chcąc nie chcąc, zająć duży, niewygodny dom z żaluzyami w oknach. Chłopi nazywali to mieszkanie pałacem; było w nim więcej niż dwadzieścia sal, ale ze sprzętów tylko fortepian i krzesło dziecinne, leżące na strychu, tak że gdyby Masza przywiozła z miasta wszystkie swoje meble, to i wtedy nie moglibyśmy usunąć przykrego wrażenia pustki i chłodu. Wybrałem trzy nieduże pokoje, z oknami wychodzącemi na ogród i od rana do nocy sprzątałem, wstawiałem nowe szyby, tapetowałem, zaklejałem różne dziury i szpary w podłodze. Była to lekka, przyjemna robota. Od czasu do czasu biegłem nad rzekę zobaczyć, czy lód się nie ruszył, zdawało mi się, że słyszę skowronka śpiewającego. A w nocy, myśląc o Maszy, słuchałem z niewypowiedzianie słodkiem uczuciem, jak hałasowały szczury i jak nad sufitem wył i świstał wiatr; zdawało mi się, że na strychu kaszle stary sługa.
Śnieg grubą warstwą pokrywał ziemię; w końcu marca spadło go jeszcze więcej, ale stopniał prędko, jakby pod dotknięciem laski czarodziejskiej, wody wiosenne rozlały się gwałtownie, a w początkach kwietnia wrzeszczały szpaki i latały po ogrodzie różnobarwne motyle. Pogoda była cudowna. Codziennie przed wieczorem chodziłem do miasta na spotkanie Maszy i co to była za rozkosz stąpać bosemi nogami po wilgotnej i miękkiej jeszcze ziemi! W połowie drogi siadałem i patrzałem w stronę miasta, nie mając odwagi się do niego zbliżyć. Widok jego drażnił mnie. Myślałem ciągle o tem, co powiedzą moi znajomi, dowiadując się o mojej miłości? Co powie ojciec? Głównie zaś męczyła mnie myśl, że od tej chwili tracę sposobność do udoskonalenia mego życia, które jak balon unosi mnie, Bóg jeden wie dokąd. Nie zastanawiałem się już nad tem, w jaki sposób zdobyć utrzymanie, jak żyć, myślałem, doprawdy sam dobrze nie wiem o czem.
Masza przyjeżdżała w karetce; przysiadałem się do niej i jechaliśmy razem do Dubieczni, weseli, swobodni. Lub też, doczekawszy się zachodu słońca wracałem do domu, niezadowolony, smutny, nie mogąc pojąć dlaczego Masza nie przyjechała, a przed bramą ogrodu czekała na mnie, jak cudowne zjawisko. Okazywało się wtedy, że przyjechała koleją, a ze stacyi przyszła pieszo. Co to była wówczas za radość! W prostej wełnianej sukience, ze skromną parasolką w ręku, ale ubrana starannie, elegancko, w drogich, zagranicznych bucikach, była to utalentowana aktorka, grająca rolę mieszczki. Oglądaliśmy nasze gospodarstwo, decydując, gdzie będzie czyj pokój, jakie będą aleje, ogród warzywny, pasieka. Mieliśmy już kury, kaczki i gęsi, które lubiliśmy już jako naszą własność. Przygotowaliśmy już dwa zasiewy owsa, koniczyny, gryki i nasion warzywnych i za każdym razem oglądaliśmy to wszystko, zastanawiając się nad tem, jaki może być urodzaj i wszystko to, co mówiła Masza, wydawało mi się niezwykle mądrem i pięknem. Był to najszczęśliwszy okres mego życia.
Ślub nasz odbył się wkrótce po Wielkanocy, w naszej parafialnej cerkwi we wsi Kuryłówce, oddalonej trzy wiorsty od Dubieczni. Masza chciała, aby ceremonia odbyła się skromnie; stosownie do jej życzenia, drużbami naszymi byli chłopi, śpiewał jeden jedyny dyakon, wracaliśmy do domu na małym tarantasie i ona sama powoziła. Z gości miejskich była tylko siostra moja Kleopatra, do której Masza napisała na trzy dni przed naszym ślubem. Siostra była w białej sukni i w rękawiczkach. Podczas uroczystości płakała cicho z radości i ze wzruszenia, w wyrazie twarzy miała coś macierzyńskiego, bezgranicznie dobrego. Upojona naszem szczęściem, uśmiechała się, jak gdyby wdychała słodki zapach, i spojrzawszy na nią podczas ślubu, zrozumiałem, że niema dla niej na całym świecie nic większego od miłości, od miłości ziemskiej i że marzy o niej skrycie i nieśmiało, ale wytrwale i namiętnie. Ściskała i całowała Maszę i nie wiedząc, jak jej wyrazić swoją radość, mówiła o mnie:
— On dobry! On bardzo dobry!
Przed odjazdem przebrała się w swoją codzienną suknię i zabrała mnie do ogrodu na poufną pogawędkę.
— Ojciec bardzo jest rozżalony, żeś do niego nie napisał — rzekła — powinieneś był prosić o błogosławieństwo. Ale w rzeczywistości jest zadowolony. Mówił, że małżeństwo to podniesie cię w opinii całego społeczeństwa i że pod wpływem Maryi Wiktorówny zaczniesz i ty poważniej zapatrywać się na życie. Całymi wieczorami rozmawiamy teraz o tobie, a wczoraj powiedział nawet: »nasz Misael«. Ucieszyło mnie to. Zdaje mi się, że ma coś na myśli i kto wie, czy nie chce okazać ci swej wspaniałomyślności i podać pierwszy rękę do zgody.
Przeżegnała mnie kilkakrotnie i rzekła:
— No, Bóg z tobą. Bądź szczęśliwy! Aniuta Błagowo, to bardzo mądra dziewczyna, twierdzi, że Bóg przez to małżeństwo wystawia cię na nową próbę. Być może. W życiu rodzinnem, nie same są tylko radości, są i cierpienia. Tych nigdy nie brak.
Odprowadzając ją przeszliśmy oboje z Maszą trzy wiorsty, potem wracając szliśmy cicho i w milczeniu, odpoczywaliśmy. Masza trzymała mnie za rękę, było nam dobrze, idealnie, i nie mieliśmy już ochoty mówić o miłości; po ślubie zbliżyliśmy się jeszcze i zdawało nam się, że już nic rozłączyć nas nie może.
— Twoja siostra, to sympatyczne stworzenie — rzekła Masza — ale wygląda, jak gdyby ją w życiu dużo męczono. Ojciec twój musi być strasznym człowiekiem.
Zacząłem jej opowiadać w jaki sposób wychowywano siostrę i mnie i jak rzeczywiście dzieciństwo nasze smutne było i męczące. Słysząc, że jeszcze tak niedawno temu ojciec mnie bił, zadrżała i przytuliła się do mnie.
— Nie opowiadaj więcej — rzekła. — To straszne.
Odtąd nie rozłączaliśmy się wcale. Mieszkaliśmy w dużym domu, w trzech pokojach, a wieczorem zamykaliśmy mocno drzwi, prowadzące do pustej części domu, jak gdyby tam mieszkał ktoś, kogo znamy i boimy się spotkać. Wstawiałem wcześnie, o świcie i zaraz brałem się do jakiejkolwiek pracy. Naprawiałem wozy, robiłem w ogrodzie alejki, kopałem grzędy, malowałem dach. Gdy nadszedł czas siejby owsa, próbowałem przeorywać grunt, bronować, siać i robiłem to wszystko sumiennie, nie pozostając w tyle za innymi robotnikami; męczyłem się od deszczu ostrego, chłodnego wiatru, paliła mnie twarz i bolały nogi, w nocy śniła mi się zaorana ziemia. Ale roboty polne nie pociągały mnie. Nie znałem wiejskiego gospodarstwa i nie lubiłem go; być może, że to dlatego, iż przodkowie moi nie byli ziemianami i w żyłach moich płynęła krew mieszczan. Naturę lubiłem tkliwie, lubiłem i pole, i łąki i ogrody, ale chłop, poruszający suchą ziemię, nawołujący swego nędznego konia, obdarty, przemoknięty, z wyciągniętą szyją, był dla mnie wyrazem ordynarnej, dzikiej, nizkiej siły, i patrząc na jego niezgrabne ruchy, mimowolnie przypominałem sobie te stare, legendowe czasy, kiedy ludzie jeszcze ognia nie znali; dziki byk, chodzący z chłopskiem stadem, i konie, gdy stukając kopytami, przebiegały przez wieś, przejmowały mnie strachem i wszystko co silne i złe, czy to baran z rogami, gęsior, czy pies łańcuchowy stały się dla mnie wyrazem tej ordynarnej siły. Odczuwałem to bardziej jeszcze w dni pochmurne, gdy nad czarnem, świeżo zaoranem polem zawisły ciemne chmury. Gdy zaś orałem, lub siałem i ludzie gromadzili się, aby patrzeć, jak ja to robię, wtedy nie myślałem już o tem, że praca jest koniecznym obowiązkiem człowieka, zdawało mi się, że się bawię. Wolałem też o wiele robić cokolwiekbądź w domu i nic mi takiej przyjemności nie robiło jak malowanie dachów.
Chodziłem przez ogród i przez łąkę do naszego młyna. Wziął go w dzierżawę Stepan, piękny, kuryłowski chłop, wysmukły, z gęstą, czarną brodą, widać siłacz wielki. Roboty we młynie nie lubił, uważał ją za nudną, a mieszkał tam tylko dlatego, żeby nie być w domu. Z zawodu był rymarzem i rozchodził się od niego zawsze zapach smoły i skóry. Rozmawiać nie lubił, ciężki był i nieruchliwy, najczęściej siedząc na brzegu rzeki lub na progu, zawodził zcicha: »u-lu-lu-lu«. Od czasu do czasu przychodziły do niego z Kuryłówki żona i teściowa, obie blade, wątłe, nieśmiałe, kłaniały mu się nizko i mówiły: »wy, Stepanie Piotrowiczu«. A on, nie odpowiadając na ich ukłon najlżejszem skinieniem głowy, siadał nieco dalej i śpiewał tęsknie: »u-lu-lu-lu«. W ten sposób upływała cała godzina. Teściowa i żona, zamieniwszy między sobą słów parę, wstawały i patrzały na niego w nadziei, że się choć obejrzy, potem kłaniały mu się znów nizko i mówiły słodkimi, śpiewnymi głosami.
— Bywajcie zdrowi, Stepanie Piotrowiczu.
I odchodziły. Nieco później, podnosząc z ziemi pozostawiony przez nie węzełek z obwarzankami, lub z koszulą, Stepan wzdychał i mówił, zwracając oczy w ich stronę:
— Ach te kobiety, te kobiety!
Dwa kamienie młyńskie pracowały dzień i noc. Pomagałem Stepanowi, zajęcie to podobało mi się i gdy odchodził, zastępowałem go chętnie.



XI.


Po ciepłej i jasnej pogodzie nastąpiła słota; przez cały maj padały deszcze, zrobiło się zimno. Łoskot z kół młyńskich, łącząc się ze szmerem deszczu, usposabiał do lenistwa i do snu. Podłoga drżała, czuć było mąkę i to również budziło senność. Żona moja w krótkiem futerku i w wysokich, męskich kaloszach przychodziła do nas dwa razy na dzień i mówiła zawsze jedno i to samo:
— I to się nazywa wiosną. Przecież to gorzej niż w październiku.
Piliśmy razem herbatę, gotowaliśmy kaszę, lub też siedzieliśmy całemi godzinami w milczeniu, nadsłuchując, czy nie przestaje deszcz padać. Kiedyś, gdy Stepan poszedł na jarmark, Masza pozostała w młynie przez całą noc. Gdyśmy rano wstali, nie mogliśmy rozpoznać, która może być godzina, gdyż chmury deszczowe zasłaniały całe niebo; tylko koguty piały sennie w Dubieczni i na łące wrzeszczały derkacze; było jeszcze bardzo, bardzo wcześnie... Spuściliśmy się oboje wzdłuż prosto idącej przestrzeni wodnej pomiędzy dwoma brzegami i wyciągnęliśmy więcierz, który przy nas poprzedniego dnia zarzucił był Stepan. Poruszał się w nim duży okoń i podnosząc w górę nożyce, wyciągał głowę rak.
— Wypuść je — rzekła Masza. — Niechże i one będą szczęśliwe.
Ponieważ wstaliśmy bardzo wcześnie i potem nic zupełnie nie robiliśmy, dzień ten wydał się bardzo długim, najdłuższym w całem mem życiu. Przed wieczorem powrócił Stepan i poszedłem do domu.
— Ojciec twój był tu dzisiaj — rzekła Masza.
— Gdzież jest? — zapytałem.
— Wyjechał. Nie przyjęłam go.
Widząc, że stoję nic nie mówiąc i że mi ojca żal, dodała:
— Trzeba być konsekwentnym. Nie przyjęłam go i kazałam mu powiedzieć, żeby się więcej nie trudził i do nas nie przyjeżdżał.
Chwilę później byłem już za bramą i szedłem do miasta, aby się z ojcem rozmówić. Było ślizko, zimno, na drodze leżało błoto. Po raz pierwszy od dnia ślubu, zrobiło mi się smutno i w umyśle moim, zmęczonym tym długim, szarym dniem, zabłysła myśl, że ja, być może, nie żyję tak, jak powinienem. Byłem wyczerpany, pomału owładnęła mną trwoga, gnuśność, nie chciało mi się ruszać, myśleć i przeszedłszy kawałek drogi, machnąłem ręką i wróciłem do domu.
Na środku podwórza stał inżynier w gumowym płaszczu i mówił głośno:
— Gdzie są meble? Były wspaniałe meble w stylu empire, były obrazy, były porcelanowe wazy, a teraz... Przecież ja kupiłem majątek z meblami, gdzież one są do dyabła?
Przy nim stał, gniotąc w rękach czapkę, wyrobnik Mojżesz, dwudziestopięcioletni chłopiec, chudy, ospowaty, z maleńkiemi, zuchwałemi oczami, miał jeden policzek większy od drugiego, jak gdyby sobie twarz odleżał.
— Jaśnie wielmożny pan raczył kupić bez mebli — rzekł niepewnym głosom. — Ja byłem przy kupnie i pamiętam dobrze.
— Milczeć! — krzyknął inżynier, zaczerwienił się, zadrżał i echo w głębi ogrodu powtórzyło głośny jego okrzyk.


XII.


Kiedy robiłem cokolwiekbądź w ogrodzie, lub na podwórzu, Mojżesz stał przy mnie i założywszy ręce w tył, leniwie i zuchwale patrzał na mnie swojemi maleńkiemi oczami. To mnie do takiego stopnia drażniło, że rzucałem robotę i odchodziłem.
Od Stepana dowiedzieliśmy się, że ów Mojżesz był kochankiem generałowej. Zauważyłem, że gdy przychodzili do niej po pieniądze, zwracała się przede wszystkiem do Mojżesza i raz widziałem, jak jakiś chłop cały czarny, widocznie węglarz z zawodu, kłaniał mu się do nóg; innym razem, po krótkiej i cichej rozmowie wydawał pieniądze sam, nic pani nie mówiąc, z czego wywnioskowałem, że przy okazyi operuje na własny rachunek.
Strzelał w naszym ogrodzie i nawet pod naszemi oknami, kradł produkty z naszej piwnicy, brał, nie pytając, konie, a my złościliśmy się, przestawaliśmy wierzyć, że Dubiecznia jest naszą własnością i Masza mówiła, blednąc:
— Czyż naprawdę jeszcze przez półtora roku żyć musimy z tym motłochem?
Syn generałowej, Jan Czeprakow, służył za konduktora na naszej drodze. Przez zimę schudł bardzo i osłabł, tak że upijał się już jedną szklaneczką. Ubranie konduktorskie nosił ze wstrętem, wstydził go się; ale dogadzało mu to miejsce, gdyż mógł kraść świece i sprzedawać je. Moje nowe stanowisko budziło w nim mieszane uczucie zadziwienia, zazdrości i smutnej nadziei, że i z nim coś podobnego stać się może. Przeprowadzał Maszę zachwyconemi oczami, pytał, co teraz jadam podczas obiadu. Na jego chudej, nieładnej twarzy zjawiał się wyraz smutku i słodyczy, i poruszał palcami, jak gdyby chciał namacalnie przekonać się o mem szczęściu.
— Słuchaj, mały zysku — mówił zmieszany, zaciągając się co chwila; tam, gdzie on stał było zawsze naśmiecone, bo do jednego papierosa zużywał do dziesięciu zapałek. — Słuchaj, prowadzę życie podłe. Przedewszystkiem, pierwszy lepszy chorąży może do mnie mówić: »ty, konduktorze! ty!« Nasłuchałem się ja, bracie, w wagonach najróżniejszych różności i wiesz, zrozumiałem jak przykrem jest życie. Stracony już jestem ze wszystkiem! Przywiodła mnie matka do zguby! Kiedyś powiedział mi jakiś doktor w wagonie: jeśli rodzice są rozpustni, to ich dzieci wychodzą na pijaków, albo na przestępców. Ot co jest.
Pewnego razu przyszedł, zataczając się, na podwórze. Oczy jego bezmyślnie błądziły, oddech miał ciężki: śmiał się, płakał i plótł coś jak w gorączce, a z jego powikłanych zdań mogłem tylko zrozumieć słowa: »Moja matka! Gdzie moja matka?«, które wymawiał z płaczem, jak małe dziecko, gdy w wielkiej ciżbie odłączą je od matki.
Zaprowadziłem go do ogrodu i położyłem go pod drzewem, a potem przez cały dzień i całą noc oboje z Maszą zmienialiśmy się przy nim kolejno. Było mu ciągle niedobrze, Masza patrzała ze wstrętem na jego chudą, mokrą twarz, i mówiła:
— Czyż naprawdę gawiedź ta jeszcze półtora roku w naszem podwórzu mieszkać będzie? To straszne! To straszne!
A co przykrości znosić musieliśmy od chłopów! Co ciężkich rozczarowań od samego początku, w wiosennych miesiącach, kiedy tak bardzo pragnęliśmy szczęścia! Żona moja urządzała szkołę. Nakreśliłem plan szkoły na sześćdziesięciu chłopców i zarząd ziemski zatwierdził go, radząc jednakże założenie szkoły w Kuryłówce, w dużej wsi, zaledwie o trzy wiorsty od nas oddalonej, właśnie zaś kuryłowski zakład, w którym uczyły się dzieci z czterech wsi, a w tej liczbie i z naszej Dubieczni, stary był i ciasny i po glinianej podłodze niebezpiecznie było chodzić. W końcu marca wybrano Maszę, na jej żądanie, na opiekunkę szkoły, a w początkach kwietnia trzykrotnie zwołaliśmy zebranie celem przekonania chłopów, że szkoła ich jest za ciasna i że bezwarunkowo trzeba budować drugą. Przyjeżdżał członek ziemskiej komisyi i inspektor szkolny i obaj w tym samym duchu przemawiali. Po każdem zebraniu otaczali nas dokoła i prosili o wiadro wódki; było nam gorąco w tym tłumie, męczyliśmy się prędko i wracaliśmy do domu niezadowoleni i zawstydzeni. Ostatecznie chłopi dali ziemi pod szkołę i obiecali dostawić z miasta cały materyał budowlany własnymi końmi. Skoro tylko załatwili się z jarowem zbożem, w pierwszą zaraz niedzielę wyszły z Kuryłówki i z Dubieczni podwody po cegłę do podmurowania. Wyjechali skoro świt, a wrócili późnym wieczorem; wszyscy byli pijani i twierdzili, że są zamęczeni.
Jakby na złość deszcze i zimno trwały przez cały maj. Drogi były zepsute, błoto nie do przebycia. Podwody, wracając z miasta, zajeżdżały zwykle na nasze podwórze i aż strach co się wtedy działo! Oto w bramie pokazuje się koń, rozstawia przednie nogi, kłania się wjeżdżając; wsuwa się na długim wozie belka, długa na dwanaście arszynów, mokra; przy niej, otulony przed deszczem nie patrząc przed siebie, nie obchodząc kałuż, idzie chłop z połą sukmany zatkniętą za pasem. Ukazuje się druga podwoda — z tarcicą, potem trzecia — z belkami, czwarta... i pomału cała przestrzeń przed domem zapełnia się ludźmi, końmi, belkami, deskami. Chłopi i baby z owiniętemi głowami i podkasanemi sukniami patrzą złowrogo na nasze okna, hałasują, żądają żeby do nich przyszła pani; słychać ordynarne obelgi. A z boku stoi Mojżesz i zdaje nam się, że widok nasz sprawia mu rozkosz wielką.
— Nie będziemy więcej wozili! — krzyczą chłopi. — Jesteśmy zamęczeni! Niechby sama poszła i woziła!
Masza, blada, przestraszona, zdaje jej się, że lada chwila wpadną wszyscy do jej mieszkania, posyła czemprędzej po pół wiadra wódki; wobec czego hałas cichnie i długie belki znikają powoli z podwórza.
Gdy szedłem na miejsce budowli, żona lękała się o mnie i mówiła:
— Chłopi są wściekli. Jeszcze ci zrobią co złego. Nie, poczekaj, pójdę z tobą.
Jechaliśmy razem do Kuryłówki i tam cieśle znów prosili nas o parę złotych na piwo. Wrąb był gotów, można już było zacząć podmurowanie, ale murarze nie przychodzili; nastąpiła zwłoka i cieśle zaczynali szemrać. A gdy nareszcie przyszli i murarze, okazało się, że nie było piasku, zapomnieli o nim zupełnie. Korzystając, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia, chłopi zażądali po trzydzieści kopiejek od wozu, chociaż od miejsca budowli do rzeki, gdzie brali piasek nie było i pół wiorsty, a wozów zebrało się do pięciuset. Nie było końca nieporozumieniom, obelgom i natręctwu, a dostawca murarski, Tytus Piotrow, siedemdziesięcioletni staruszek, brał Maszę za rękę i mówił:
— Patrz tutaj. Spójrz tutaj! Dostarcz ty mnie tylko piasku, przypędzę ci odrazu dziesięciu ludzi i w dwa dni wszystko skończymy! Spojrz tylko tutaj!
Przywieźli piasek, przeszły dwa dni i cztery i tydzień, a na miejscu przyszłych podwalin wciąż jeszcze był tylko rów.
— Pomieszania zmysłów dostać można! — rozpaczała żona. — Co za naród! Co za naród!
W czasie tych nieporządków przyjeżdżał do nas inżynier Wiktor Iwanycz. Przywoził ze sobą wino, przekąski, długo jadł, a potem kładł się spać na werandzie i chrapał tak, że robotnicy kiwali głowami i mówili:
— Jednakże!
Masza nie lubiła, gdy on przyjeżdżał, nie wierzyła mu, ale jednocześnie prosiła go o radę; kiedy on, przespawszy się po obiedzie, wstawał źle usposobniony i niepochlebnie mówił o naszem gospodarstwie, lub też wyrażał żal, że kupił Dubiecznię, która już tyle przyniosła mu straty, wtedy na twarzy biednej Maszy ukazywały się łzy; skarżyła się przed nim, on ziewał i powtarzał, że chłopom wymyślać trzeba.
Małżeństwo nasze i całe nasze życie nazywał komedyą, mówił że to kaprys, swawola.
— Z nią bywały już podobne rzeczy — mówił do mnie o Maszy. — Pewnego razu, przywidziało jej się, że jest śpiewaczką operową i uciekła odemnie; szukałem ją przez dwa miesiące i, najmilszy, na same depesze wydałem przeszło tysiąc rubli.
Wiktor Iwanycz nie nazywał mnie już sekciarzem, ani panem malarzem, nie chwalił tak jak dawniej mego życia, lecz mówił:
— Dziwny z pana człowiek! Nienormalny z pana człowiek! Nie chcę być złym prorokiem, ale pan dobrze nie skończy!
A Masza źle po nocach sypiała i zajęta jakiemiś smutnemi myślami siedziała przy oknie naszej sypialni. Nie było już ani śmiechu podczas kolacyi, ani jej rozkosznych minek. Cierpiałem strasznie i kiedy deszcz padał, wszystkie jego krople zapadały się w mem sercu, jak śrócina, gotów byłem paść przed Maszą na kolana i przepraszać ją za brzydką pogodę. I kiedy na podwórzu hałasowali chłopi, również czułem się winnym. Godzinami przesiadywałem na jednem i tem samem miejscu, myśląc wyłącznie o doskonałościach Maszy. Kochałem ją namiętnie i zachwycałem się każdym jej ruchem, każdem jej słowem. Miała pociąg do spokojnych, gabinetowych zajęć, lubiła długo czytać, uczyć się czegoś; ona, znająca gospodarstwo tylko z książek, zadziwiała nas wszystkich swą wiedzą i rady, które dawała, bardzo się przydawały, ani jedna z nich nie była bez pożytku dla naszego gospodarstwa. A przy tem wszystkiem tyle szlachetności, dobrego smaku i łagodności idealnej, jaką miewają tylko ludzie dobrze wychowani!
Dla kobiety tej ze zdrowym, szerszym rozumem, nieporządne życie z drobnymi kłopotami i brudami, wśród których teraz żyliśmy, bardzo było męczącem; widziałem to i sam również nie mogłem sypiać po nocach, myśli moje pracowały i łzy napływały do gardła. Traciłem głowę, nie wiedząc co robić.
Co chwila pędziłem do miasta i przywoziłem dla Maszy książki, dzienniki, cukierki, kwiaty, łowiłem razem ze Stepanem ryby, godzinami całemi brnąłem po szyję w zimnej wodzie pod ulewnym deszczem, żeby złapać miętusa i urozmaicić trochę naszą kuchnię; prosiłem pokornie chłopów, aby nie hałasowali, poiłem ich wódką, przekupywałem ich, dawałem im przeróżne obietnice. I ileż ja jeszcze innych głupstw popełniłem wtedy!
Nareszcie deszcz przestał padać, ziemia obeschła. Wstaniesz rano, o godzinie czwartej, wyjdziesz do ogrodu, rosa błyszczy na kwiatach, ptaki świergoczą, owady brzęczą, a na niebie niema ani jednej chmurki; i ogród i łąka i rzeka, wszystko takie piękne, i gdyby nie wspomnienia o chłopach, o furmankach, o inżynierze! Jeździliśmy oboje z Muszą w pole popatrzeć na owies. Ona powoziła, ja siedziałem z tyłu; ramiona miała wzniesione i wiatr igrał jej włosami.
— Prawej strony się trzymaj... krzyczała do spotykanych ludzi.
— Wyglądasz, jak stangret, rzekłem jej kiedyś.
— A może być! Przecież mój dziad, ojciec inżyniera, był stangretem. Nie wiedziałeś tego? — zapytała, obracając się do mnie i jednocześnie naśladując okrzyki i śpiewy furmanów.
— I dzięki Bogu! — myślałem, patrząc na nią. — Dzięki Bogu!
I znów rozmyślania o chłopach, o podwodach, o inżynierze...



XIII.


Przyjechał na rowerze doktór Błagowo. Siostra często odwiedzać nas zaczęła. I znów rozmowy o pracy fizycznej, o postępie, o wielkiej niewiadomej, o przyszłości, jaka czeka ludzkość. Doktór nie lubił naszego gospodarstwa, gdyż odrywało nas od dyskusyi; twierdził, że orać, kosić, chować cielęta, nie jest godnem człowieka wolnego i że wszystkie te rodzaje walki o byt ludzie powierzą z czasem zwierzętom i maszynom, a sami zajmować się będą wyłącznie badaniami naukowemi. Siostra bezustannie prosiła, abyśmy ją wcześnie odesłali do domu i jeśli zostawała do wieczora, lub też nocowała, skargom jej nie było końca.
— Boże drogi, jakiż z ciebie jeszcze dzieciak — mówiła Masza z wymówką. — To w końcu śmieszne, doprawdy!
— Tak, śmieszne — zgadzała się siostra — wiem, że to jest śmieszne, ale cóż ja na to poradzę, kiedy nie mogę się przezwyciężyć? Ciągle mi się zdaje, że robię coś złego.
Podczas sianokosu bolało mnie całe ciało; siedząc wieczorem ze swoimi na werandzie, zasypiałem nagle; wyśmiewano się ze mnie głośno. Budzono mnie i prowadzono do stołu, do kolacyi, przygniatała mnie senność i jak w omdleniu widziałem światła, twarze, talerze, słyszałem głosy i nie rozumiałem ich. A wstając nazajutrz skoro świt, brałem kosę, lub też szedłem na miejsce budowli i pracowałem przez cały dzień.
W święto, gdy siedziałem w domu, zauważyłem, że żona i siostra ukrywają coś przedemną i nawet bodaj, że mnie unikają. Żona była dla mnie równie miła, jak zawsze, ale zajęta swemi myślami, nie chciała mi ich powiedzieć. Widocznem było, że jej rozdrażnienie na widok chłopów rosło, życie stawało się dla niej coraz cięższem, a tymczasem nie skarżyła się już przedemną. Chętniej teraz rozmawiała z doktorem, a ja nie mogłem zrozumieć dlaczego tak być może.
W naszej gubernii był zwyczaj, że podczas sianokosu i żniwa wieczorem przychodzili do dworu żniwiarze, częstowano ich wódką, a nawet młode dziewczęta piły po szklaneczce. My znieśliśmy u siebie ten zwyczaj, kosiarze i baby stali na podwórzu do późnego wieczora i nareszcie odchodzili, przeklinając nas głośno. Wtedy Masza marszczyła surowo brwi i milczała, lub też, rozdrażniona, mówiła półgłosem do doktora:
— Dzicz!
We wsi nowo przybywających widzą niechętnie, zupełnie tak jak w szkole. I nas też nieprzychylnie przyjęto. Z początku patrzyli na nas jak na ludzi głupich i prostych, którzy kupili wieś tylko dlatego, że nie wiedzieli co robić z pieniędzmi. Wyśmiewali się z nas. W naszym lesie i nawet w ogrodzie chłopi paśli swoje bydło, zaganiali do siebie do wsi nasze krowy i konie, a potem przychodzili z żądaniem wynagrodzenia. Przychodzili całemi gromadami na nasze podwórze i oznajmiali, że podczas sianokosu zajęliśmy kawał pola z nienależącej do nas Byszejewki, czy też Siemienichy; a że istotnie nie znaliśmy jeszcze dokładnie granic naszej posiadłości, wierzyliśmy im na słowo i płaciliśmy karę; później okazało się, żeśmy kosili zupełnie prawidłowo. W lesie obdzierali korę z drzew. Jeden z dubieczeńskich chłopów, lichwiarz, handlujący wódką bez patentu, przekupywał naszych robotników i razem z nimi oszukiwał nas w najstraszniejszy sposób; zamieniał nowe koła w wozach na stare, brał nasze chomąta i sprzedawał je nam powtórnie i t. d. Ale najgorszem było to wszystko, co działo się w Kuryłówce przy budowli; tam, po nocach baby kradły deski, cegłę, kafle, żelazo: wójt z kilku świadkami robił u nich rewizyę, brał po dwa ruble kary od każdej kradzieży, a potem te pieniądze wszyscy razem przepijali.
Masza, dowiadując się o tem, mówiła przy mojej siostrze do doktora:
— Co za bydło! To straszne, straszne!
I nieraz słyszałem, jak wyrażała żal, że wzięła się do budowania tej szkoły.
— Ale niechże pani zrozumie — starał się przekonać ją doktór — niech pani zrozumie, że budując tę szkołę i w ogóle czyniąc coś dobrego, nie robi pani tego dla chłopów, tylko w imię kultury, w imię przyszłości. Im ci chłopi są gorsi, tem bardziej potrzebną jest im szkoła. Niechże pani to zrozumie.
W głosie jego słychać jednak było brak wiary we własne słowa i zdawało mi się, że równie, jak Masza nienawidził chłopów.
Masza chodziła często do młyna, brała ze sobą moją siostrę i mówiły ze śmiechem, że idą popatrzeć na Stepana, który tak jest piękny. Jak się okazało, Stepan powolny i małomowny wobec mężczyzn, w towarzystwie kobiet ożywiał się i mówił bez przestanku. Pewnego razu, kąpiąc się w rzece, wysłuchałem mimowoli rozmowy. Masza i Kleopatra, obie w białych sukniach, siedziały na brzegu, pod wierzbą, w cieniu szerokich konarów, a Stepan stał przy nich i założywszy ręce w tył, mówił:
— Alboż chłopi, to ludzie? To nie ludzie, ale, wybaczą panie, to zwierzęta, szarlatany. Jakież życie chłop prowadzi? Tylko się najeść, napić, jakiejkolwiek strawy, byle taniej, a w karczmie krzyczeć na całe gardło; i ani porozmawiać nie umie, ani obrócić się, jak się należy, ani coś załatwić, tak, poprostu, jak gbur! Sam żyje w brudzie, żona jego żyje w brudzie i dzieci żyją tak samo; co miał na sobie, w tem się kładzie, kartofle z zupy palcami wyciąga, kwas pije z robactwem...
— Bieda u nich wielka! — wtrąciła siostra.
— Co tam za bieda! Ano, zapewne, nędza jest, ale cóż robić, proszę pani. Ot, jeżeli ktoś w więzieniu siedzi, lub też, powiedzmy, jest niewidomy, albo kulawy, rzeczywiście, nie daj tego Boże nikomu, ale jeżeli jest wolny, ma zdrowe zmysły, ma ręce i nogi, silny jest i wierzy w Boga, to czegoż mu jeszcze potrzeba? Lenistwo to, proszę pani, prostactwo, a nie bieda. Jeżeli naprzykład, państwo, dobrzy i wykształceni, jak jesteście, z miłości do tych ludzi chcecie im okazać waszą dobroć, to oni pieniądze wasze przepiją, lub też, co gorzej sami założą szynk i za te wasze pieniądze innych okradać będą. Pani mówi, bieda. A czyż zamożny chłop żyje lepiej? Też, przepraszam, jak świnia. Grubianin, krzykacz, łotr, a gęba, jak opuchnięta, czerwona, aż miałoby się ochotę zamierzyć się i lunąć go, nicponia. A przecież Łarion dubienczewski też bogaty, a drze korę z waszych drzew nie gorzej od biednego; i sam wymyśla od ostatnich słów i dzieci jego wymyślają, a gdy zadużo wypije, utknie nosem w kałużę i śpi. Z nimi wszystkimi wytrzymać nie można, wielmożna pani. Pożyje człowiek we wsi przez jakiś czas, a to jak w piekle. Zalazła mi za dziesiątą skórę ta nasza wieś kochana i dzięki Panu Bogu najwyższemu jestem syty, odziany, odsłużyłem w dragonach swoje lata, byłem trzy razy wójtem, a teraz wolny kozak ze mnie: mieszkam gdzie mi się spodoba, robię to, co chcę. We wsi mieszkać nie będę i nikt mnie do tego zmusić nie może. Mówią — żona. Ty, mówią, powinieneś być w chacie z żoną twoją. A to dlaczego? Ja się do niej nie najmowałem.
— Powiedzcie, Stepanie, czyście się z miłości ożenili? — zapytała Masza.
— Co tam u nas na wsi za miłość? — odpowiedział Stepan z uśmiechem. — Właściwie, proszę pani, jeśli o to idzie, to ja już drugi raz żonaty. Ja nie jestem z Kuryłówki, lecz z Zalegoszcza, a tutaj sprowadziła mnie rodzina mojej drugiej żony. Ojciec nie chciał pomiędzy nas pięciu braci dzielić gruntu, więc ja, pokłoniłem mu się i do obcej wsi odszedłem. Pierwsza moja żona bardzo młodo umarła.
— Z czego?
— Z głupoty. Płacze, nieraz, płacze i płacze bez przerwy, aż w końcu suchot dostała. Ciągle jakieś tam trawy piła, żeby być piękną i widocznie jej to zaszkodziło. A druga moja żona, kuryłowska, cóż ona jest? Prosta chłopka i nic więcej. Kiedy nas swatali, pomyślałem sobie: młoda, biała, czysto mieszka. Jej matka też porządna, pije kawę, a co najważniejsze, obie są czyste. Więc ożeniłem się: na drugi dzień siadamy do obiadu, proszę teściową, aby mi podała łyżkę, patrzę, a ona ją palcami wyciera. Masz tobie, myślę, taki to u was porządek. Przemieszkałem z niemi przez rok i odszedłem. Może ja powinienem z miejską dziewczyną się ożenić — mówił dalej po chwili milczenia. — Mówią, że żona jest pomocnicą męża. Na co mnie pomocnica, ja sobie sam dam radę, a ty lepiej porozmawiaj ze mną, ale nie to, żeby było ciągle tie-tie-tie, a rozsądnie, z uczuciem. Cóż to za życie bez dobrej rozmowy!
Stepan umilkł i dało się słyszeć jego nudne i monotonne »u-lu-lu-lu«. Widocznie, zobaczył mnie zdaleka.
Masza często bywała w młynie, lubiła widać towarzystwo Stepana; on z takiem przekonaniem wymyślał na chłopów, to jej się w nim podobało. Kiedy wracała z młyna, wołał za nią za każdym razem głupi chłopak, pilnujący ogrodu:
— Dziewko Pałaszka! Jak się masz, dziewko Pałaszka!
I naśladując psa, krzyczał: Z haw! Haw!
A ona zatrzymywała się i przypatrywała mu się uważnie, jak gdyby w szczekaniu tego chłopca znajdowała odpowiedź na swoje myśli, widocznie przyciągało ją to równie silnie jak wymyślanie Stepana. A w domu czekała ją wiadomość, w rodzaju takiej naprzykład, że chłopskie gęsi zniszczyły naszą kapustę, albo, że Łarion ukradł gwoździe, i wtedy wzruszając ramionami, mówiła ze śmiechem:
— Czegoż wy od tych ludzi chcecie?
Narzekała, do duszy jej napływał żal, a ja tymczasem coraz bardziej przyzwyczajałem się do chłopów i coraz bardziej mnie coś do nich ciągnęło. Byli to przeważnie ludzie nerwowi, rozgoryczeni, rozżaleni; byli to ludzie z przytłumioną wyobraźnią, ciemni, z ubogim, ciasnym widnokręgiem, ciągle z jednemi i temi samemi myślami o szarej ziemi, o ponurych dniach, o czarnym chlebie; ludzie, którzy oszukiwali, ale jak ptaki chowali tylko głowę za drzewo, którzy nie umieli rachować. Oni nie pójdą do ciebie do sianokosu za dwadzieścia rubli, ale pójdą za pół wiadra wódki, chociaż za dwadzieścia rubli mogliby kupić całe cztery wiadra. Istotnie, jest u nich i brud i pijaństwo i głupota, i oszustwo, ale przy tem wszystkiem czuć jednak, że życie chłopskie opiera się na jakimś silnym zdrowym rdzeniu. Jakkolwiekbądź, chłop, idąc za sochą, wydaje się być brudnem tylko zwierzęciem i żeby nie wiem jak ogłupiał się wódką, jednak, gdy mu się lepiej przyjrzymy, poznajemy, że w nim jest coś bardzo ważnego, czego niema naprzykład w Maszy i w doktorze, a mianowicie, chłop wierzy, że główną rzeczą na ziemi jest prawda, że zbawienie tak jego własne, jak i całego narodu leży w prawdzie i dlatego nadewszystko kocha on sprawiedliwość. Mówiłem nieraz żonie, że widzi plamy na szkle, ale nie widzi samego szkła; w odpowiedzi na to, albo milczała, albo zaczynała śpiewać tak, jak Stepan: »u-lu-lu«... Kiedy ta dobra, mądra kobieta bladła z oburzenia i drżącym głosem mówiła z doktorem o pijaństwie i oszustwie, wtedy doprowadzała mnie do rozpaczy ta jej zapamiętałość. Jak ona mogła zapomnieć o tem, że jej ojciec, inżynier, również pił, dużo pił, i że pieniądze, za które była kupiona Dubiecznia zdobyte były przy pomocy całego szeregu bezczelnych, bezwstydnych oszustw? Jak ona mogła zapomnieć?


XIV.


I siostra moja żyła swojem własnem życiem, które starannie ukrywała przedemną. Szeptała coś często do Maszy. Gdy się do niej zbliżałem, kurczyła się cała i spojrzenie jej stawało się pokornem, błagalnem; musiało w jej duszy zachodzić coś, czego się wstydziła, czy też obawiała. Nie chcąc spotkać się ze mną w ogrodzie, lub też zostać sama ze mną, nie odstępowała na krok od Maszy, tak że rozmawiać z nią mogłem rzadko, tylko podczas obiadu.
Kiedyś wieczorem, szedłem cicho przez ogród, wracając z miejsca, gdzie budowano. Zmierzch już zapadał. Nie spostrzegając mnie, nie słysząc moich kroków, siostra chodziła dokoła starej, rozłożystej jabłoni, cicho, jakby jakie zjawisko. Ubrana była czarno i chodziła prędko, wciąż po tej samej linii tam i nazad, z oczami utkwionemi w ziemię. Z drzewa spadło jabłko, zadrżała na ten niespodziany szelest, przystanęła i przycisnęła ręce do skroni. Podszedłem do niej.
Słodkie uczucie braterskiej miłości napłynęło do mego serca i ze łzami, przypominając sobie naszą matkę, nasze dzieciństwo, objąłem ją w pół i pocałowałem.
— Co ci jest? — zapytałem. — Ty cierpisz, widzę to oddawna. Powiedz, co ci jest?
— Tak mi straszno!... — rzekła, drżąc cała.
— Co ci jest? — pytałem. — Na litość Boską, bądźże szczerą!
— Będę, będę szczerą, powiem ci całą prawdę. Tak mi ciężko ukrywać coś przed tobą, tak mnie to męczy! Misaelu, kocham... — mówiła dalej szeptem. — Kocham, kocham... Jestem szczęśliwą, ale tak mi czegoś straszno!
Rozległy się czyjeś kroki, między drzewami ukazał się doktór Błagowo w jedwabnej koszuli, w wysokich butach. Widocznie tutaj, pod jabłonią naznaczyli sobie spotkanie. Zobaczywszy go, rzuciła się gwałtownie ku niemu, z bolesnym okrzykiem, jak gdyby ją od niego odrywano:
— Włodzimierzu! Włodzimierzu!
Przytulała się do niego, z miłością wpatrywała się w jego oblicze i dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo schudła i zbladła w ostatnich czasach. Znać było zwłaszcza po jej kołnierzyku, który oddawna znałem i który swobodniej, niż kiedykolwiek okrywał jej szyję, długą i cienką. Doktór zmieszał się, ale natychmiast odzyskał równowagę i rzekł, gładząc jej włosy:
— No, dobrze, dobrze... Czegoż się tak rozdrażniać? Widzisz, przyjechałem.
Staliśmy chwilę w milczeniu, przypatrując się jedno drugiemu nieśmiało. Potem szliśmy wszyscy troje razem i słyszałem, jak doktór mówił do mnie:
— Życie kulturalne jeszcze się u nas nie zaczęło. Starcy mówią sobie na pociechę, że jeśli teraz nic niema, to było chociaż cośkolwiek w czwartym, lub szóstym dziesiątku lat: tak mówią ludzie starzy, ale my przecież jesteśmy młodzi, naszych mózgów nie dotknął jeszcze marasmus senilis, nie możemy się pocieszać podobnemi złudzeniami. Początek Rosyi sięga roku 863, a początku kulturalnej Rosyi jeszcze nie było.
Ale nie zastanawiałem się głębiej nad temi kwestyami. To było coś tak dziwnego, uwierzyć nie mogłem, że siostra moja jest zakochana, że oto idzie, że trzyma za rękę obcego mężczyznę i czule na niego spogląda. Moja siostra, to nerwowe, wystraszone, przygnębione stworzenie, kocha człowieka, który już ma żonę i dzieci! Coś mnie ścisnęło za serce, ale dlaczego nie wiem; obecność doktora była mi wprost przykrą i nie mogłem zrozumieć czem się ta miłość skończyć może.


XV.


Jechaliśmy we dwoje z Maszą do Kuryłówki na uroczystość poświęcenia szkoły.
— Jesień, jesień, jesień... — mówiła cicho Masza, rozglądając się dokoła. — Lato już przeszło. Ptaków niema, a z drzew już się tylko wierzby zielenią.
Tak, przeszło lato. Nadeszły jasne, ciepłe dni, ale ranki są chłodne, pastuchy wychodzą w kożuszkach, a w naszym ogrodzie rosa przez cały dzień nie wysycha na astrach. Słychać ciągle jakieś żałosne dźwięki i trudno rozpoznać, czy to skrzypią zardzewiałe zawiasy, czy też lecą w górze żórawie — robi się przyjemnie na duszy i tak się pragnie życia, użycia!...
— Przeszło lato... — mówiła Masza. — Możemy się teraz obrachować. Pracowaliśmy dużo, myśleliśmy dużo, udoskonaliliśmy się przez to, bardzo to dla nas zaszczytne, praca nad własnem udoskonaleniem udała nam się szczęśliwie, ale czy te nasze postępy miały dodatni wpływ na otaczające nas życie, czy przyniosły chociaż komukolwiek korzyść? Nie. Ciemnota, brud fizyczny, pijaństwo, zatrważająca śmiertelność między dziećmi — wszystko zostało, tak jak było, i przez to, żeś ty orał i siał, a ja traciłam pieniądze i czytałam książki nic dobrego nie zrobiliśmy. Widocznie, pracowaliśmy tylko dla siebie i myśleliśmy wyłącznie o sobie.
Podobne uwagi mieszały mnie i nie wiedziałem co myśleć.
— Działaliśmy od początku do końca szczerze — rzekłem — kto jest szczerym, ten jest niewinnym.
— Któż temu przeczy? Byliśmy niewinni i byliśmy w swojem prawie, a tylko w niewłaściwy sposób doprowadziliśmy do skutku nasze myśli. Przedewszystkiem czy samo założenie nasze nie jest błędne? Chcesz być dla ludzi pożytecznym, a już przez to samo, że kupujesz majątek, odrazu niweczysz sposobność do zrobienia dla nich czegoś pożytecznego. Następnie jeśli pracujesz, ubierasz się i jesz jak chłop, to ty swoim autorytetem uprawniasz niejako ich ciężką, niezgrabną odzież, wstrętne chaty, te ich głupie brody... Z drugiej zaś strony, przypuśćmy, że pracujesz długo, bardzo długo, przez całe twoje życie i w końcu dochodzisz do pewnych praktycznych rezultatów, ale cóż one, te twoje rezultaty mogą przeciwko takim bajecznym siłom, jak prostactwo, głód, zimno, wyrodzenie się? Kropla w morzu. Tu potrzeba innego rodzaju walki, walki śmiałej, otwartej, prędkiej! Jeśli istotnie chcesz być pożytecznym, to porzuć ciasne koło zwykłej działalności i staraj się działać na masy. Potrzeba przedewszystkiem głośnego, energicznego kazania. Dlaczego sztuka, naprzykład muzyka tak jest żywotną, tak popularną i istotnie tak silną? Dlatego, że muzyk, czy też śpiewak działa odrazu na tysiące. Miłą, miłą jest sztuka! — mówiła dalej, patrząc na niebo rozmarzonemi oczyma. — Sztuka daje skrzydła i unosi daleko, daleko! Komu dokuczył brud, drobne groszowe interesa, kto znudzony, smutny, ten tylko w pięknie znaleźć może spokój i zadowolenie.
Kiedyśmy dojeżdżali do Kuryłówki, pogoda była jasna, urocza. Tu i owdzie młócono na podwórzach, czuć było zapach słomy. Za chróścianym płotem świeciła się jarzębina i wszystkie dokoła drzewa, gdziekolwiek rzucić okiem, złote były, lub czerwone. Uderzono w dzwony, w szkole ustawiono ikonę i słychać było śpiewy: »Miłosierna Orędowniczko«. A jakie przeźroczyste powietrze, jak wysoko latały gołębie!
W szkole odprawiali nabożeństwo; potem kuryłowscy chłopi przynieśli Maszy ikonę, a dubienczewscy, wielki obwarzanek i pozłacaną solniczkę. Masza rozpłakała się nagle.
— A jeżeli powiedziano co niepotrzebnego, lub nieprzyjemnego, to wybacz nam pani — przemówił jakiś staruszek, kłaniając się Maszy i mnie.
Gdyśmy wracali do domu, Masza oglądała się na szkołę; zielony dach, pomalowany przezemnie, błyszczał teraz w słońcu i długo go widzieć mogliśmy. I czułem, że spojrzenia, które teraz rzucała Masza, były pożegnalnemi.


XVI.


Wieczorem wybrała się do miasta.
W ostatnich czasach jeździła często do miasta i nie wracała na noc do Dubieczni. Podczas jej nieobecności nie mogłem pracować, ręce mi opadały i traciłem siły; nasze ogromne podwórze wydawało mi się nudnym, wstrętnym placem, ogród szumiał złowrogo i bez niej dom, drzewa, konie nie były już dla mnie »naszemi«.
Nie wychodziłem wcale z domu, siedziałem ciągle przy stole, obok jej szafy z wiejsko-gospodarskiemi księgami, tymi byłymi ulubieńcami, teraz już niepotrzebnymi, a które jakby zawstydzone spoglądały na mnie z półek. Godzinami całemi, dopóki biła godzina siódma, ósma, dziewiąta, dopóki za oknem nie zapadła czarna, jak sadza, noc jesienna, oglądałem jej starą rękawiczkę, albo pióro, którem zwykle pisała, lub jej maleńkie nożyczki; niczem zupełnie się nie zajmowałem i coraz jaśniej zdawałem sobie sprawę, że jeśli przedtem cośkolwiek robiłem, jeśli orałem, kosiłem, rąbałem, to tylko dlatego, że ona tego chciała. I gdyby mi kazała czyścić głęboką studnię, w której musiałbym brnąć po pas w wodzie, wlazłbym i do studni, nie zastanawiając się, czy to potrzebne, czy też nie. A teraz, kiedy jej przy mnie nie było, Dubiecznia ze swemi rozwalinami, ze swym brudem, ze skrzypiącemi okiennicami, ze złodziejami we dnie i w nocy była dla mnie chaosem, w której każda praca byłaby bezużyteczną. Bo i poco tu pracować, poco się troszczyć myślą o przyszłości, jeśli czułem, że tracę grunt pod nogami, że rola moja w Dubieczni już odegrana, jednem słowem, że czeka mnie ten sam los, który spotkał księgi gospodarskie. Ach, jakże strasznie cierpiałem w nocy, podczas długich godzin samotności, kiedy co chwila nadsłuchiwałem ze strachem, czekałem niejako, czy ktobądź nie krzyknie, że czas już, abym się stąd wyniósł. Nie żałowałem Dubieczni, żałowałem mojej miłości, dla której widocznie też nadchodziła jesień. Jakież to olbrzymie szczęście kochać i być kochanym i jak strasznem jest uczucie, że się zaczyna spadać z wysokiego piedestału!
Masza wróciła z miasta na drugi dzień przed wieczorem. Była z czegoś niezadowolona, ale starała się to ukryć, zapytała tylko dlaczego drugie okna wstawione, twierdziła, że udusić się można. Wyjąłem dwie framugi. Jeść nam się nie chciało, ale usiedliśmy do kolacyi.
— Idź, umyj ręce — rzekła żona. — Czuć farby od ciebie.
Przywiozła z miasta nowe ilustrowane dzienniki i zaczęliśmy je razem po kolacyi oglądać. W dodatkach umieszczone były najświeższe żurnale mód. Masza przeglądała je pobieżnie i odkładała na bok, chcąc je później dokładnie obejrzeć. Jedna z sukien, z szeroką, jak dzwon, gładką spódnicą i z wielkimi rękawami zwróciła jej uwagę i przypatrywała jej się przez chwilę uważnie.
— To nie złe — rzekła.
— Tak, dobrze byłoby ci w takiej sukni. Bardzo dobrze.
I patrząc z rozrzewnieniem na suknię, lubując się widokiem szarego rysunku, tylko dlatego, że jej się podobał, mówiłem dalej czule:
— Cudowna, prześliczna suknia! Piękna, cudowna Masza! Najdroższa moja Masza!
I łzy spłynęły z mych oczów na szary rysunek.
— Zachwycająca Masza... — szeptałem — Miła, droga Masza...
Poszła i położyła się, a ja godzinę jeszcze siedziałem przy stole i oglądałem ilustracye.
— Szkoda, żeś wyjął okna — odezwała się z sypialnego pokoju. — Boję się, że będzie za zimno. Czy czujesz, jak wieje?
Przeczytałem coś niecoś z »rozmaitości« o wytwarzaniu najtańszego atramentu i o największym na świecie brylancie. I znów wpadł mi w ręce rysunek z modną suknią, która jej się tak podobała i wyobraziłem ją sobie na balu z wachlarzem w ręku, z obnażonemi ramionami, promieniejącą, zachwycającą, obeznaną z muzyką, z malarstwem, z literaturą, i jakże maleńką, nędzną wydała mi się moja rola!
Spotkanie się i małżeństwo nasze było tylko epizodem, których niemało jeszcze będzie w życiu tej żywej i hojnie obdarzonej kobiety. Wszystko najlepsze na świecie było, jak już mówiłem, na jej usługi, otrzymywała to darmo i nawet ideje i modny ruch umysłowy służyły dla jej rozkoszy, dla urozmaicenia jej życia; ja zaś byłem tylko furmanem, który od jednej rozrywki przewiózł ją do drugiej. Teraz byłem już niepotrzebny, ona odleci, a ja zostanę sam.
I jakby w odpowiedzi na moje myśli rozległ się na dworze rozpaczliwy krzyk:
— Stra-a-ż!
Był to cienki kobiecy głos i jakby chcąc go przedrzeźnić, zawył w kominie wiatr równie przenikliwie. Upłynęło pół minuty i znów dało się słyszeć wśród szumu wiatru wołanie, ale jakby z drugiego końca podwórza:
— Stra-a-ż!
— Misaelu, czy słyszysz? — zapytała cicho żona. — Czy słyszysz?
Wyszła do mnie z sypialni w samej koszuli, z rozpuszczonymi włosami i nadsłuchiwała, patrząc w ciemne okna:
— Duszą kogoś! — rzekła. — Tego jeszcze brakowało.
Wziąłem broń i wyszedłem. Na dworze było bardzo ciemno, wiał silny wicher, trudno było utrzymać się na nogach. Podszedłem do bramy, nadsłuchiwałem, drzewa szumią, wiatr świszczy i w ogrodzie, widać u głupiego chłopka, leniwie pies się odzywa; za bramą ciemność straszna, na linii niema ani jednego światełka. I przy oficynie, w której był przed rokiem kantor, rozległ się nagle przygłuszony okrzyk:
— Stra-a-ż!
— Kto tam? — zawołałem.
W pobliżu biło się dwoje ludzi. Jeden z nich pchał, drugi bronił się i obaj ciężko dyszeli.
— Puść! — mówił jeden i poznałem Jana Czeprakowa; on to krzyczał takim kobiecym głosem. — Puść, przeklęty, bo ci ręce poobgryzam!
W drugim poznałem Mojżesza. Rozłączyłem ich i przytem nie wytrzymałem i uderzyłem Mojżesza dwa razy w twarz. Upadł, podniósł się i uderzyłem go po raz trzeci.
— Chciał mnie zabić — mruczał. — Dobierał się do matczynej komody... Ja go chcę dla bezpieczeństwa zamknąć w oficynie.
A Czeprakow był pijany, nie poznał mnie i głęboko wzdychał, jakby dla nabrania tchu, żeby znów przywołać strażnika.
Zostawiłem ich i wróciłem do domu. Żona moja, już ubrana leżała na łóżku. Opowiedziałem jej o tem, co się działo na dworze, nie zamilczałem i o tem, że biłem Mojżesza.
— Straszne jest życie na wsi — rzekła. — I jaka to długa noc. Boże drogi.
— Stra-a-ż! — rozległo się znów po chwili.
— Pójdę ich zamknąć — rzekłem.
— Nie, daj im spokój, niech sobie tam poprzerzynają gardła — odrzekła z wyrazem wstrętu na twarzy.
Patrzała na sufit i przysłuchiwała się hałasom na podwórzu, a ja siedziałem z boku, nie śmiejąc z nią rozmawiać, z takiem uczuciem, jak gdybym to ja był winien, że na dworze wołają strażnika i że noc taka strasznie długa.
Milczeliśmy oboje i czekaliśmy z niecierpliwością chwili, kiedy w oknach zabłyśnie zorza poranna. A Masza ciągle patrzała, tak jakby się nagle budziła z letargu i zrozumieć nie mogła, jak ona, taka mądra, wykształcona, taka wytworna, mogła się dostać na nędzną, głęboką prowincyę, w towarzystwo nędznych ludzi i jak mogła zapomnieć się do tego stopnia, że aż dała się pociągnąć przez jednego z tych ludzi i przez przeszło pół roku była jego żoną. Teraz wyglądała, jak gdyby jej było wszystko jedno, czy to ja, czy Mojżesz, czy Czeprakow; wszystko zlało się w jej oczach w ten dziki, pijany okrzyk: »stra-a-ż!« — i ja i nasze małżeństwo i nasze gospodarstwo i jesienna pogoda; i kiedy wzdychała, lub unosiła się, aby się wygodniej położyć, czytałem na jej twarzy jedną i ciągle tą samą myśl: — »O, żeby jak najprędzej było rano!«
Skoro świt wyjechała.
Zostałem w Dubieczni jeszcze przez trzy dni, oczekując jej powrotu, następnie zniosłem wszystkie nasze rzeczy do jednego pokoju, zamknąłem go i poszedłem do miasta. Gdy zaszedłem do inżyniera był już wieczór i na Wielkiej Dworjańskiej paliły się latarnie. Paweł oznajmił mi, że w domu niema nikogo: Wiktor Iwanycz wyjechał do Petersburga, a Marya Wiktorówna musi być u Ażoginych na próbie. Pamiętam z jakiem wzruszeniem szedłem później do Ażoginych, jak biło i zamierało me serce, gdym szedł po schodach i na górze długo zatrzymałem się przed drzwiami, nie mając odwagi wejść do tej świątyni muz! W sali na stoliku, na fortepianie, na scenie paliły się świece, wszędzie po trzy, pierwsze przedstawienie miało się odbyć trzynastego, a teraz pierwsza próba miała miejsce w poniedziałek — dzień feralny. Walka z przesądami! Wszyscy miłośnicy sztuki byli zebrani; najstarsza, średnia i najmłodsza chodziły po scenie, czytając swe role z małych zeszycików. Z boku, zdala od innych stał Riedka nieruchomo, oparty skronią o ścianę i z uwielbieniem patrzał na scenę, czekając na rozpoczęcie próby. Wszystko, tak jak było!
Skierowałem się w stronę pani domu, trzeba było się przywitać, ale nagle wszyscy zaczęli sykać, dając mi znaki, abym nie stukał nogami. Zrobiło się cicho. Otworzono fortepian, usiadła przed nim jakaś dama, mrugająca bezustannie oczami, a po chwili zbliżyła się moja Masza, w wyciętej sukni, piękna, ale jakąś niezwykłą pięknością, nie podobna zupełnie do tej Maszy, która na wiosnę przychodziła do mnie do młyna; zaczęła śpiewać:


»Dlaczego ja ciebie kocham, o świetlana nocy?«

Pierwszy raz od początku naszej znajomości słyszałem jej śpiew. Miała piękny, silny głos, słuchając jej miałem uczucie, że jem dojrzałą, słodką, pachnącą dynię. Skończyła, przyklasnęli jej, a ona uśmiechała się, zadowolona, rzucając krótkie spojrzenia, przerzucając nuty, poprawiając ozdoby sukni, wyglądała, jak ptak, który wydostawszy się na wolność, próbuje swych skrzydeł. Włosy miała zaczesane na uszy, wyraz jej twarzy był nieprzyjemny, nieładny nawet, wyzywający, jak gdyby chciała krzyknąć na nas, jak na konie: »Hej, wy, maleńkie!«
Musiała być bardzo w tej chwili podobną do swego dziada, furmana.
— I ty tutaj, Misaelu? — zapytała, podając mi rękę — Czy słyszałeś, jak śpiewałam? No, jakże uważasz? — i nie czekając na moją odpowiedź, Masza roztargniona mówiła dalej: — Bardzo dobrze, żeś przyjechał. Oznajmiam ci, że wyjeżdżam dziś wieczór na pewien czas do Petersburga. Czy pozwalasz?
O północy odwiozłem ją na dworzec. Uścisnęła mnie serdecznie, widocznie wdzięczna za to, że jej nie stawiam niepotrzebnych pytań, obiecywała, że często pisać będzie, a ja ściskałem mocno jej ręce i całowałem je, z trudem wstrzymując się od łez, nie mówiąc ani słowa.
A gdy wyjechała, stałem długo jeszcze patrząc na oddalające się światło, wołałem za nią w sercu pieszczotliwemi nazwami i mówiłem cicho:
— Moja miła, droga Masza...
Nocowałem u Karpówny, a już nazajutrz rano pracowałem razem z Riedką u bogatego kupca, wydającego córkę za doktora.


XVII.


W niedzielę, po obiedzie przychodziła do mnie siostra i piliśmy razem herbatę.
— Czytuję teraz bardzo dużo — mówiła pokazując mi książki, które idąc do mnie wzięła z miejskiej czytelni. — Dzięki twojej żonie i Włodzimierzowi obudziło się we mnie samopoczucie. Zbawili mnie, zrobili to, że czuję się człowiekiem. Przedtem nie sypiałam po nocach, dręczona różnymi kłopotami: »ach, jakże dużo cukru wyszło u nas przez tydzień! ach, żeby nie przesolili ogórków!« Teraz również nie sypiam, ale już myślę o czem innem. Męczę się tem, że tak głupio i małostkowo przeszła połowa mego życia. Pogardzam moją przeszłością, wstydzę się jej, a ojca uważam teraz za największego wroga. O, jakże wdzięczną jestem twojej żonie! A Włodzimierz? Jakiż to cudowny człowiek! Oni oboje otworzyli mi oczy.
— To niedobrze, że ty nie śpisz w nocy — rzekłem.
— Czy myślisz, że jestem chora? Ale gdzież tam. Włodzimierz badał mnie i orzekł, że jestem zupełnie zdrowa. Ale nie o zdrowie tu idzie, ono mniejszej wagi... Powiedz: czy ja mam słuszność?
Potrzebowała moralnego wsparcia — to było widoczne. Masza wyjechała, doktór Błagowo był w Petersburgu i w całem mieście nie miała nikogo prócz mnie, ktoby jej mógł powiedzieć, że ma słuszność. Patrzyła mi bystro w oczy, starając się odgadnąć moje myśli, a jeśli się przy niej zamyślałem lub milczałem, brała to na swój rachunek i stawała się smutną. Trzeba było ciągle mieć się na baczności i gdy mnie zapytywała, czy ma słuszność, odpowiadałem jej czemprędzej, że tak i że mam dla niej głęboki szacunek.
— Wiesz? U Ażoginych dali mi rolę — mówiła dalej. — Chcę grać na scenie. Chcę żyć, jednem słowem chcę pić z pełnego kielicha. Nie mam coprawda najmniejszego talentu i cała rola składa się z dziesięciu wierszy, ale wszystko to jest o wiele wyższe i szlachetniejsze, jak rozlewanie herbaty po pięć razy na dzień i podglądanie czy kucharka nie wzięła o jeden kawałeczek za dużo. A przedewszystkiem, niechże ojciec raz zobaczy, że i ja zdolną jestem do oporu.
Po herbacie położyła się na mojem łóżku i chwilę poleżała bardzo blada.
— Jaka ja słaba! — szepnęła, wstając. — Włodzimierz mówił, że wszystkie kobiety i dziewczęta żyjące w mieście są anemiczne z powodu bezczynności. Jakiż to mądry człowiek ten Włodzimierz! On ma słuszność, bezwarunkowo ma słuszność. Trzeba pracować.
Dwa dni później przyszła do Ażoginych na próbę z zeszycikiem w ręku. Ubrana była w czarną suknię, na szyi miała sznur korali, przy staniku broszkę, wyglądającą zdaleka jak francuskie ciastko, w uszach jej błyszczały wielkie brylantowe kolczyki. Gdym spojrzał na nią, zrobiło mi się nieprzyjemnie: raził mnie brak smaku. W dodatku i inni zauważyli jak niepotrzebnie włożyła kosztowne kolczyki i jak dziwnie była ubraną; widziałem na twarzach niepewne uśmiechy i słyszałem, jak ktoś odezwał się szyderczo:
— Kleopatra Egipska.
Starała się wydać światową, naturalną, spokojną i przez to samo wyglądała zmanierowana i zabawna. Prostoty i wdzięku nie było ani śladu.
— Oznajmiłam przed chwilą ojcu, że idę na próbę — odezwała się, podchodząc do mnie — krzyknął, że pozbawia mnie swego błogosławieństwa, nawet o mało mnie nie uderzył. Wyobraź sobie, że ja wcale mojej roli nie umiem. A więc stało się — mówiła dalej, silnie wzburzona. Stało się...
Zdawało jej się, że wszyscy na nią patrzą, dziwią się, że się zdobyła na tak ważny krok i spodziewają się po niej czegoś niezwykłego; przekonać ją, że nikt nie zwraca uwagi na ludzi tak nic nie znaczących jak ona i ja — nie było sposobu.
Do trzeciego aktu nic nie miała do roboty, a jej rola gościa, prowincyonalnej kumoszki, polegała na tem, że powinna była stać chwilkę pod drzwiami, jakby podsłuchiwała i potem wypowiedzieć krótki monolog. Tymczasem zaś, blizko przez półtorej godziny, dopóki na scenie spacerowali, czytali, pili herbatę, kłócili się, nie odchodziła odemnie, mrucząc bezustannie swą rolę i nerwowo mięła zeszycik; przytem wyobrażając sobie, że wszyscy na nią patrzą i oczekują pierwszego jej wystąpienia, drżącą ręką poprawiała włosy i mówiła do mnie:
— Ja się z pewnością omylę... Żebyś ty wiedział, jak mi ciężko na duszy! Tak się boję, jak gdyby mnie za chwilę na śmierć prowadzić mieli!
Nareszcie przyszła na nią kolej.
— Kleopatro Aleksiejewno, prosimy! — zawołał reżyser.
Wyszła na środek sceny z wyrazem strachu na twarzy, nieładna, kanciasta, i stała przez pół minuty jak skamieniała, nieruchoma, a dwa wielkie kolczyki poruszały się pod jej uszami.
— Za pierwszym razem można czytać — rzekł reżyser.
Widziałem najwyraźniej, że drży cała i dlatego nie może mówić, ani otworzyć zeszytu, i chciałem podejść do niej, powiedzieć jej cośkolwiek, gdy nagle upadła na kolana na środku sceny i głośno płakać zaczęła.
Wszyscy poruszyli się z miejsca, powstał hałas nie do opisania, ja tylko sam stałem, wsparty o kolumnę, przerażony tem, co się stało, nic nie rozumiejąc, nie wiedząc co robić. Widziałem, jak ją podniesiono i wyprowadzono z sali. Widziałem, jak podeszła Aniuta Błagowo; nie zauważyłem jej poprzednio, pokazała się nagle jakby z ziemi wyrosła. Była w kapeluszu, miała spuszczoną woalkę i jak zwykle wyglądała, jak gdyby tu weszła na chwilkę tylko.
— Mówiłam jej, żeby nie grała — rzekła gniewnie, wymawiając ostro każde słowo i rumieniąc się. — To szaleństwo! Powinien był pan ją od tego powstrzymać.
Podeszła przyspieszonym krokiem Ażogina matka w krótkim kaftaniku, z krótkimi rękawami, z popiołem na piersiach, chuda i sztywna.
— Mój przyjacielu, to straszne — rzekła, załamując ręce i według zwyczaju patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. — To straszne! Siostra pańska jest w stanie... ona jest ciężarna! Zabierz ją pan, proszę pana...
Ze wzruszenia ciężko dyszała. A z boku stały trzy córki, takie jak ona chude i wystraszone, tuliły się jedna do drugiej. Były przerażone, oszołomione, jak gdyby schwytano w ich domu kryminalnego przestępcę. Co za wstyd, jakież to straszne! A przecież owa czcigodna rodzina przez całe życie walczyła z przesądami; przypuszczała widocznie, że wszystkie przesądy i błędy ludzkości zawierają się w trzech świecach, w trzynastce, w poniedziałku — feralnym dniu!
— Proszę pana... proszę... — powtarzała pani Ażogina, śmiesznie składając usta przy zgłosce »szę« i wymawiając ją jak »się« — proszę, zabierz ją pan do domu.


XVIII.


Niedługo potem szedłem z siostrą ciemną ulicą. Przykrywałem ją połą mego płaszcza; szliśmy prędko, wybierając uliczki, na których nie było latarni, unikając przechodniów, w ogóle wyglądaliśmy na zbiegów. Nie płakała już, ale patrzała na mnie wyschniętemi oczami. Do Makarychy, dokąd ją prowadziłem, nie było więcej nad dwadzieścia minut drogi, a dziwna rzecz, przez ten krótki przeciąg czasu zdążyliśmy przypomnieć sobie całe nasze życie, rozmawialiśmy o wszystkiem, omówiliśmy nasze obecne położenie, namyślaliśmy się...
Doszliśmy do wniosku, że nie możemy żadną miarą zostać dłużej w tem mieście i że skoro tylko zdobędę cokolwiek pieniędzy, przeniesiemy się gdzieindziej. W niektórych domach już spano, w innych grano w karty; nienawidziliśmy tych domów, baliśmy ich się i rozmawialiśmy o przesądach, o bezgranicznem grubiaństwie, o nędzy tych przezacnych rodzin, tych miłośników sztuki dramatycznej, których tak przestraszyliśmy. Zadawałem sobie pytanie, w czem ci głupi, okrutni, leniwi, nieuczciwi ludzie lepszymi są od pijanych i zabobonnych kuryłowskich chłopów, ale nawet od zwierząt, które też buntują się, jeżeli jakikolwiek wypadek naruszy jednostajność ich życia ograniczonego instynktami. Co by się teraz stało z siostrą, gdyby została w domu? Jakie moralne męczarnie przechodziłaby rozmawiając z ojcem, lub spotykając się ze znajomymi? Myślałem o tem wszystkiem i przypominałem sobie ludzi, moich znajomych, których powoli pozbywali się ich blizcy, lub krewni, przychodziły mi na myśl zamęczane psy, żywe wróble, oskubywane przez łobuzów i rzucane do wody, i długi, długi szereg powolnych cierpień, które dokoła siebie nieprzerwanie w mieście widziałem; i nie rozumiałem czem żyje sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, poco oni czytają ewangelię, poco się modlą, poco czytają książki i dzienniki. Jaką korzyść przyniosło im to, co dotychczas pisano i mówiono, jeśli są ciągle pogrążeni w tej samej duchowej ciemnocie i mają tenże sam wstręt do swobody, co przed stu i przed trzystu laty? Czeladnik ciesielski buduje domy przez całe swoje życie, a jednak do śmierci mówi »galdarya« zamiast »galerya«, tak i te sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców przez ciąg wielu pokoleń czyta i słyszy o prawdzie, o miłości i o wolności, a do śmierci kłamią od rana do wieczora, zamęczają jedni drugich, a wolności boją się i unikają jej jak wroga.
— A więc losy moje zdecydowane — rzekła siostra, gdy przyszliśmy do domu.
— Po tem co zaszło, wracać »tam« już nie mogę. Boże wielki, jakże to dobrze! Zrobiło mi się lekko na duszy.
Położyła się zaraz do łóżka. Na rzęsach jej błyszczały łzy, ale na twarzy widniał wyraz szczęścia, spała twardo i mocno, a znać było, że rzeczywiście na duszy jej zrobiło się lekko i że dopiero teraz wypocząć jest w stanie. Jakże dawno nie spała tak smacznie!
I odtąd zamieszkaliśmy razem. Bezustannie śpiewała i mówiła, że się czuje dobrze, a książki, które braliśmy z biblioteki, odnosiłem nieprzeczytane, bo czytać zupełnie nie mogła; marzyła i mówiła o przyszłości. Naprawiając moje ubranie, lub też pomagając Karpownie przy paleniu w piecu, śpiewała, lub też mówiła o swoim Włodzimierzu, o jego rozumie, pięknych manierach, dobroci, o jego niezwykłem wykształceniu, a ja zgadzałem się na to, co mówiła, choć już jej doktora nie lubiłem. Chciała pracować, żyć samodzielnie i twierdziła, że skoro tylko wyzdrowieje, wykieruje się na nauczycielkę, lub też na felczerkę i będzie sama myła podłogę i prała bieliznę. Już teraz kochała namiętnie swoje dzieciątko; nie było go jeszcze na świecie, a ona już wiedziała jakie ma oczy, jakie ręce, jak się śmieje. Lubiła mówić o wychowaniu, a że dla niej najlepszym człowiekiem na świecie był Włodzimierz, więc i wszystkie jej pojęcia o wychowaniu skierowane były do jedynego marzenia, aby mały był również czarującym, jak ojciec. Nie było końca rozmowom i wszystko co mówiła, budziło w niej żywą radość. Czasem i ja cieszyłem się, sam nie wiedząc dobrze z czego.
Zaraziłem się widocznie jej marzycielstwem. Wcale już także nie czytałem, bawiłem się marzeniami; wieczorem, nie zważając na zmęczenie, wsunąwszy rękę do kieszeni, chodziłem po pokoju z kąta w kąt i mówiłem o Maszy.
— Jak myślisz? — zapytywałem siostrę — kiedy ona powróci? Mnie się zdaje, że przed Bożem Narodzeniem, nie później. Poco by tam dłużej siedziała?
— Jeśli do ciebie nie pisze, to widocznie wróci bardzo prędko.
— To prawda — zgadzałem się, chociaż wiedziałem doskonale, że Masza niema już poco wracać do naszego miasta.
Zatęskniłem do niej bardzo, nie mogłem już sam siebie oszukiwać, więc starałem się, aby mnie inni łudzili. Siostra oczekiwała swego doktora, a ja — Maszy, i oboje mówiliśmy o tem bez przerwy, śmialiśmy się i nie zwracaliśmy na to uwagi, że nie dajemy spać Karpownie, która leżała u siebie na piecu i mruczała:
— Samowar syczał dziś rano, sy-czał! O nic to dobrego nie wróży, najmilsi, nic dobrego.
U nas nikt nie bywał oprócz listonosza, który przynosił siostrze listy od doktora, i Prokopa, który czasem wieczorem zachodził do nas, a popatrzywszy w milczeniu na siostrę, wychodził i już w kuchni mówił:
— Każdy stan powinien pamiętać o swojej nauce, a kto nie chce tego rozumieć, przez pychę, temu... biada.
Pewnego razu — było to już po świętach — kiedy przechodziłem przez rynek, wezwał mnie do swojej jatki i nie podając mi ręki, oznajmił, że ma ze mną do pomówienia w bardzo ważnej sprawie. Był czerwony z mrozu i od wódki; przy nim stał za stołem Mikołajek z rozbitą szczęką, trzymając w ręku zakrwawiony nóż.
— Chcę panu objawić dwa słowa — zaczął Prokop. — Ten stan rzeczy nie może trwać dalej, gdyż sam pan rozumie, że za taką hańbę ludzie nie pochwalą ani nas, ani was. Mama, rozumie się z litości, nie może wam mówić nieprzyjemności i żądać, aby siostra pańska zamieszkała gdzieindziej z powodu swego stanu poważnego, a ja sobie tego dłużej nie życzę, bo postępku jej pochwalić nie mogę.
Zrozumiałem go i wyszedłem ze sklepu. Tego samego dnia przeniosłem się z siostrą do Riedki. Nie mieliśmy pieniędzy na doróżkę i szliśmy pieszo; ja niosłem na plecach węzełek z naszemi rzeczami, siostra nic nie miała w rękach, ale traciła oddech, kaszlała i ciągle zapytywała, czy prędko dojdziemy.


XIX.


Nadszedł nareszcie list od Maszy.
— Miły, dobry M. A. — pisała — dobry, kochany »aniele ty nasz« — jak mówi twój stary malarz — bywaj zdrów, jadę z ojcem do Ameryki na wystawę. Za parę dni zobaczę ocean, będę tak daleko od Dubieczni, że aż strach pomyśleć. Dalekie to i nieobjęte jak niebios sklepienie, i chcę tam jechać, chcę być wolną, waryuję, szał mnie ogarnia i widzisz sam, jak bez sensu jest cały mój list. Miły, dobry, daj mnie wolność, zerwij czemprędzej nić, która się jeszcze trzyma, wiążąc mnie z tobą. To, że cię spotkałam i poznałam, było niebiańskim promieniem, rozjaśniającym całe moje istnienie; ale to, że zostałam twoją żoną było błędem, chyba sam to rozumiesz, i na kolanach błagam cię, wspaniałomyślny przyjacielu, telegrafuj czemprędzej zanim wyjadę na ocean, że zgadzasz się na poprawienie naszego błędu, że zdejmiesz ten jedyny kamień, ciężący na mych skrzydłach, a ojciec mój, przyjmując na siebie wszystkie kłopoty, obiecał, że nie będziesz zbyt obarczonym formalnościami. A więc wolna jestem i mogę jechać na wszystkie cztery strony świata? Czy tak?
— Bądź szczęśliwy i niech cię Bóg błogosławi. Wybacz mnie grzesznej.
— Żyję, jestem zdrowa. Rozrzucam pieniądze, robię dużo głupstw i co chwila dziękuję Bogu, że kobieta tak głupia, jak ja, niema dzieci. Śpiewam, mam wielkie powodzenie, ale to już nie jest dla mnie rozrywką, nie, to mój port zbawienia, to cela, w której szukam spokoju; król Dawid miał w pałacu koło z napisem: »wszystko przemija«. Kiedy człowiek smutny, słowa te rozweselają go, kiedy wesół, zasmucają go. Ja też zrobiłam sobie taki pierścień z europejskiemi literami i talizman ten strzeże mnie od namiętnych porywów. Wszystko przemija, przejdzie więc i życie, a zatem niczego nie potrzeba. Lub też potrzeba tylko uczucia swobody, gdyż człowiek wolny niczego, niczego, niczego nie pragnie. Zerwij nić wiążącą nas. Ściskam cię mocno wraz z siostrą. Przebacz twej Maszy i zapomnij o niej.
Siostra leżała w jednym pokoju, Riedka, który znów był chory, a teraz powracał do zdrowia — w drugim. W chwili, kiedy dostałem ów list, siostra przeszła cicho do pokoju malarza, usiadła przy nim i zaczęła głośno czytać. Czytywała mu codziennie Ostrowskiego, lub Gogola, a on słuchał, wpatrzony w jeden punkt, w milczeniu kiwając głową i od czasu do czasu mruczał coś pod nosem:
— Wszystko to być może! Wszystko być może!
Jeśli w sztuce przedstawiano coś brzydkiego, niemoralnego, wtedy mówił, jakby ze złością, uderzając palcem w książkę:
— Oto jest kłamstwo ohydne! Oto co ono zrobić może kłamstwo to wstrętne!
Sztuki teatralne pociągały go tak treścią, jak nauką moralną i złożoną, sztuczną budową; dziwił się »jemu«, nie wymawiając nigdy jego nazwiska:
— Jak »on« to zręcznie doprowadził do celu.
Tym razem siostra przeczytała cicho jedną tylko stronę; dłużej już czytać nie mogła, zabrakło jej głosu. Riedka wziął ją za rękę i poruszając wyschniętemi wargami, rzekł ledwo dosłyszalnym głosem:
— Dusza człowieka sprawiedliwego, biała jest jak kreda i gładka, grzesznika — czarna, jak smoła. Dusza sprawiedliwego — to oliwa jasna, a grzesznika — to smołowiec ziemny. Trzeba pracować, cierpieć trzeba, chorować trzeba — mówił dalej — a kto nie pracuje i nie cierpi, nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego. Biada, biada sytym, biada możnym, biada bogatym, biada lichwiarzom. Nie ujrzą oni Królestwa Niebieskiego. Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo...
— A kłamstwo — duszę — zakończyła siostra i roześmiała się.
Przeczytałem list po raz drugi. Do kuchni przyszedł żołnierz, przynoszący nam dwa razy na tydzień, niewiadomo od kogo, herbatę, francuskie bułki i jarząbki, od których rozchodził się zapach perfum. Roboty nie miałem, całymi dniami przesiadywałem w domu, i dobroczyńca, który nam przysyłał prowianty, musiał dobrze wiedzieć, jak bardzo ich potrzebujemy.
Słyszałem, jak siostra moja rozmawiała z żołnierzem i śmiała się głośno. Później leżąc, jadła bułkę i mówiła do mnie:
— Odkąd porzuciłeś urzędniczą służbę i zostałeś malarzem, obie z Aniutą Błagowo wiedziałyśmy, że masz słuszność, ale nie śmiałyśmy powiedzieć tego głośno. Powiedz, co to za siła nie pozwala przyznać się do swych własnych myśli? Weźmy naprzykład Aniutę Błagowo. Ona cię kocha, ubóstwia, wie, że masz słuszność; ona i mnie kocha, jak siostrę, i wie, że mam słuszność i ręczę ci, że w głębi duszy zazdrości mi, ale jakaś niezwalczona siła nie pozwala jej przyjść do nas, unika nas, boi się nas.
Siostra złożyła ręce na piersiach i rzekła z uniesieniem:
— Gdybyś ty wiedział, jak ona ciebie kocha! Mnie przyznała się do tej miłości i to po cichu, o zmroku. Nieraz, prowadzi mnie w ogrodzie do ciemnej alei i szepcze jak jesteś jej drogim. Zobaczysz, ona nigdy zamąż nie pójdzie, za bardzo pokochała ciebie. Czy ci jej żal?
— Tak.
— To ona przysłała bułki. Zabawna jest co prawda, czegoż się wstydzi? Czemu się ukrywa? Ja również byłam śmieszną i głupią, a przecież zmieniłam się i już nikogo się nie boję, myślę i mówię głośno co mi się podoba i jestem szczęśliwą. Kiedy byłam jeszcze w domu, nie miałam pojęcia o szczęściu, a teraz nie zamieniłabym się z królewną.
Przyszedł doktór Błagowo. Otrzymał stopień doktora i mieszkał w naszem mieście, u ojca, odpoczywał i mówił, że niezadługo wyjedzie znów do Petersburga. Chciał się zająć szczepieniem tyfusu i zdaje mi się cholery; dlategoto wyjechałby chętnie za granicę dla dokończenia studyów i zajęcia katedry. Rzucił służbę wojskową i nosił obszerne szewiotowe tużurki, bardzo szerokie spodnie i wspaniałe krawaty. Siostrę wprawiały w zachwyt jego szpilki, spinki, jedwabna, czerwona chusteczka, którą zapewne przez kokieteryę nosił w przedniej kieszeni tużurka. Kiedyś, nie mając nic do roboty, wzięliśmy się do przeliczenia wszystkich jego garniturów i doszliśmy do wniosku, że ma ich conajmniej z dziesięć. Widać było, że tak jak dawniej, kocha moją siostrę, ale ani nawet na żart nie odezwał się z tem, że ją ze sobą zabierze do Petersburga, lub za granicę, i nie mogłem dobrze wyobrazić sobie tego, co się stanie z nią, jeśli żyć będzie, co się stanie z jej dzieciątkiem. A ona ciągle marzyła i mówiła o przyszłości, ale nie myślała o niej poważnie, mówiła, że niech sobie jedzie, gdzie chce, niech ją nawet porzuci, byle sam był szczęśliwy, ona cieszy się wspomnieniem tego co było.
Zwykle, przychodząc do nas, badał ją bardzo troskliwie, żądał, aby piła przy nim mleko z kroplami. I tym razem było to samo. Zbadał ją i kazał jej wypić szklankę mleka, a potem czuć było u nas kreozot.
— Oto mądrość — rzekł, odbierając od niej szklankę... — Nie wolno ci dużo mówić, a w ostatnich czasach paplesz jak sroka. Bądź cicho, proszę cię bardzo.
Roześmiała się. Potem wszedł do pokoju Riedki, gdzie i ja siedziałem, i poklepał mnie poufale po ramieniu i rzekł:
— No cóż, stary? — zapytał doktór, nachylając się nad chorym.
— Wielmożny panie... — odezwał się Riedka, poruszając lekko ustami — jaśnie wielmożny panie, ośmielę się powiedzieć... wszyscy od Boga zależymy, wszyscy umrzemy... Niech pan pozwoli prawdę powiedzieć... Jaśnie wielmożny pan nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego.
— Cóż robić — żartował doktór — musi choć ktokolwiek pójść do piekła.
I nagle stało się we mnie coś dziwnego; przywidziało mi się, że jest zima, że stoję w rzeźni w nocy, na dworze, a przy mnie stoi Prokop, od którego czuć zapach pieprzówki; zrobiłem wysiłek i przetarłem oczy i wtedy znów wydało mi się, że idę do gubernatora dla rozmówienia się z nim. Nic podobnego nie zdarzyło mi się, ani przedtem ani potem, i dziwne te wspomnienia, podobne do snów tłómaczę sobie wyczerpaniem nerwów. Przeżywałem i bytność w rzeźni i rozmowę z gubernatorem i jednocześnie zdawałem sobie wyraźnie sprawę, że nic z tego w rzeczywistości niema. Gdy odzyskałem przytomność, spostrzegłem, że już nie jestem w domu, lecz na ulicy i stoję obok doktora pod latarnią.
— Smutno, smutno — mówił i łzy spływały mu po twarzy. — Wesoła jest, śmieje się ciągle, jest pełna nadziei, biedactwo! Wasz Riedka nienawidzi mnie i chce mi dać do zrozumienia, że źle z nią postąpiłem. On ma poniekąd słuszność, ale ja to sądzę z innego punktu widzenia i zupełnie nie żałuję tego co się stało. Trzeba kochać, my wszyscy powinniśmy kochać, nieprawdaż? bez miłości nie byłoby życia; ten kto się boi miłości i unika jej, nie jest wolnym.
Pomału przeszedł na inne tematy, zaczął mówić o nauce, o swojej dyssertacyi, która się podobała w Petersburgu; mówił z uniesieniem i nie pamiętał już ani o mojej siostrze, ani o swym bólu, ani o mnie. Życie pociągało go. Ta marzy o Ameryce i o pierścieniu z napisem, a ten — o stopniu doktora i o karyerze i tylko moja siostra i ja zostaliśmy po staremu.
Pożegnawszy się z doktorem, podszedłem do latarni i znów przeczytałem swój list. I żywo stanęła mi w pamięci chwila, gdy na wiosnę, wczesnym rankiem, przyszła do mnie do młyna i ubrała się w krótki watowany kaftan, chcąc wyglądać, jak prosta baba. A kiedy innym razem — było to też rano — wyciągaliśmy z wody więcierz, wtedy spadły na nas z listków wierzbiny ogromne krople dżdżu i śmieliśmy się...
W naszym domu na Wielkiej Dworjańskiej było ciemno. Przeszedłem przez płot i tak jak dawniej poszedłem tylnemi drzwiami do kuchni po lampę. W kuchni nie było nikogo; przy piecu syczał samowar, czekając na mego ojca. »Kto teraz — myślałem — nalewa ojcu herbatę?« Wziąwszy lampę, udałem się do składu i tam przyrządziłem sobie posłanie ze starych gazet i położyłem się. Gwoździe na ścianach patrzały równie srogo, jak dawniej i cienie ich migotały. Było zimno. Wyobraziłem sobie, że za chwilę powinna przyjść siostra i przynieść mi kolacyę, ale zaraz przypomniałem sobie, że jest chora i leży w domu Riedki i wydało mi się dziwnem, że przelazłem przez płot i leżę w nieopalanym składzie. Coraz bardziej traciłem przytomność i majaczyły mi się przeróżne obrazy.
Dzwonek. Od dzieciństwa znane mi dźwięki: naprzód brzęczy drut na ścianie, potem rozlega się w kuchni krótki, żałosny odgłos. To z klubu ojciec powrócił. Wstałem i poszedłem znów do kuchni. Kucharka Aksynia, zobaczywszy mnie, klasnęła w ręce i nie wiem dlaczego rozpłakała się.
— O mój kochany! — odezwała się cicho. — Mój drogi! O, Panie!
I ze wzruszenia zaczęła gnieść w rękach swój fartuch. Na oknie stały czworokanciaste butelki z jagodami i z wódką. Nalałem sobie filiżankę i chciwie wypiłem, gdyż miałem silne pragnienie. Aksynia wymyła niedawno stół i ławki i w kuchni był zapach jaki bywa w jasnych, wygodnych kuchniach, u porządnych kucharek. I zapach ten i krzyk świerszcza wabiły nas kiedyś w dzieciństwie tutaj do kuchni i usposabiały nas do słuchania bajek, do gry w króle...
— A Kleopatra gdzie? — zapytała cicho Aksynia, wystraszona, tamując oddech. — A twoja czapka gdzie? A żona, mówią, że do Pitra wyjechała?
Służyła jeszcze za czasów mojej matki i w swoim czasie kąpała Kleopatrę i mnie, to też teraz byliśmy dla niej dziećmi, których upominać trzeba. Przez kwadrans zdążyła mi wypowiedzieć wszystkie swoje zapatrywania i myśli, które z rozwagą starej sługi kropla po kropli gromadziła w ciszy tej kuchni przez cały czas odkąd nie widzieliśmy się. Powiedziała że można zmusić doktora, aby się ożenił z Kleopatrą, trzeba go tylko przestraszyć i jeśliby dobrze napisać prośbę, to archirej rozwiąże jego pierwszy ślub; że dobrze byłoby w tajemnicy przed żoną sprzedać Dubiecznię i złożyć pieniądze w banku na moje imię, że gdybyśmy oboje z siostrą upadli do nóg ojcu i grzecznie go przeprosili, to on przebaczyłby nam może: że dobrze byłoby zakupić nabożeństwo do Królowy Niebieskiej...
— No, idź, kochanie moje, porozmawiaj z nim — rzekła Aksynia, gdy dał się słyszeć kaszel mego ojca. — Idź, porozmawiaj, padnij mu do nóg, korona z głowy ci nie spadnie.
Poszedłem. Ojciec siedział już przy stole i kreślił plan willi z gotyckiemi oknami i z grubą wieżą, podobną do ogniowej strażnicy, coś niezwykle niezdarnego i kanciastego. Wchodząc do gabinetu, stanąłem tak, że mogłem widzieć cały rysunek. Nie wiedziałem poco do ojca przyszedłem, ale pamiętam, że gdy zobaczyłem jego chudą twarz, jego cień na ścianie, chciałem mu się rzucić na szyję i jak uczyła Aksynia upaść mu do nóg; ale widok willi z gotyckiemi oknami i z grubą wieżą wstrzymał mnie od tego kroku.
— Dobry wieczór — rzekłem.
Spojrzał na mnie i natychmiast spuścił oczy.
— Czego chcesz? — zapytał po chwili.
— Przyszedłem ojcu powiedzieć, że siostra bardzo chora. Ona lada dzień umrze — dodałem głucho.
— Cóż? — westchnął ojciec, zdejmując okulary i kładąc je na stole. — Jak sobie pościelesz tak się wyśpisz. Co zasiejesz to i zbierzesz. Co zasiejesz — powtórzył, wstając z krzesła — to i zbierzesz. Przypomnij sobie, proszę cię, że dwa lata temu, byłeś tu u mnie i oto na tem samem miejscu prosiłem, błagałam cię, abyś się wyrzekł swego błędu, przypominałem ci o obowiązku, o honorze, o twoich obowiązkach względem przodków i tradycyi, której święcie strzedz winniśmy. Czyś mnie usłuchał? Wzgardziłeś memi radami i uporczywie trzymałeś się dalej fałszywych poglądów; nie dosyć tego, swoją głupotą pociągnąłeś siostrę, przez ciebie utraciła wstyd i poczucie moralności. Teraz wam obojgu jest niedobrze. Cóż? Co zasiejesz, to i zbierzesz!
Mówiąc to, chodził po gabinecie. Myślał widocznie, że przychodzę go przepraszać i spodziewał się, że prosić go będę za siostrę i za siebie. Było mi zimno, trząsłem się jak w gorączce i ledwo mówiłem ochrypniętym głosem.
— I ja proszę, aby sobie ojciec przypomniał — rzekłem — na tem samem miejscu błagałem ojca, abyś mnie zrozumiał, abyś się nademną zastanowił, abyśmy razem obmyślili, jak i dlaczego żyć warto, a ty w odpowiedzi zacząłeś mi opowiadać o przodkach, o dziadku, który pisał wiersze. Teraz mówię ojcu o tem, że jedyna córka twoja jest umierająca, a ty znów mówisz o przodkach, o tradycyach!... I taka lekkomyślność w starości, kiedy śmierć nie jest za górami, kiedy zostało już tylko pięć, lub dziesięć lat życia!
— Pocoś tu przyszedł? — zapytał surowo ojciec, widocznie obrażony tem, że mu zarzucam lekkomyślność.
— Nie wiem. Kocham cię, ojcze, jest mi niewypowiedzianie przykro, że tak dalecy jesteśmy jeden od drugiego, więc przyszedłem. Ja jeszcze cię kocham, ale siostra zerwała już z tobą zupełnie. Ona nie przebacza i nigdy nie przebaczy. Samo imię twoje budzi w niej wstręt do przyszłości, do życia.
— A kto temu winien? — krzyknął ojciec. — Tyś temu winien, łajdaku.
— Dajmy na to, że ja jestem winien — rzekłem. — Przyznaję, że dużo w tem i mojej winy, ale dlaczego to twoje życie, które i dla nas uważasz za obowiązujące, dlaczego ono tak nudne, tak niezaradne, dlaczego w żadnym z tych domów, które od trzydziestu lat budujesz, niema ludzi, od których mógłbym się nauczyć, jak żyć, żeby nie być winnym? W całem mieście niema ani jednego uczciwego człowieka! Te wasze domy, to gniazda przeklęte, w których usuwają ze świata matki, córki, męczą dzieci... Biedna moja matka! — mówiłem dalej z rozpaczą. — Biedna moja siostra! Trzeba się ogłupiać wódką, kartami, plotkami, trzeba się upadlać, być obłudnym, lub też dziesiątki lat rysować i rysować, żeby nie zauważyć całej tej ohydy, która się w tych domach ukrywa. Nasze miasto istnieje od setek lat, a przez cały ten czas nie mieliśmy ani jednego pożytecznego człowieka, ani jednego! To, co było żywsze i jaśniejsze dusiliście w samym zarodku! Miasto sklepikarzy, karczmarzy, biurokratów, bigotów, niepotrzebne, niepożyteczne miasto, którego, gdyby się nagle pod ziemię zapadło, nikt by nie pożałował.
— Ja nie chcę ciebie słuchać, nicponiu! — rzekł ojciec, biorąc ze stołu linijkę. — Pijany jesteś! Jak ty śmiesz w takim stanie pokazywać się ojcu? Po raz ostatni ci mówię i powtórz to odemnie twojej niemoralnej siostrze, że nic odemnie nie wskóracie. Krnąbrne dzieci wyrwałem ze swego serca i jeśli one cierpią przez brak pokory i przez upór, to mnie ich wcale nie żal. Możesz wracać tam, skądeś przyszedł! Podobało się Bogu ukarać mnie wami, ale ja ze spokojem znoszę tę próbę i jak Job znajduję pociechę w cierpieniu i w ciągłej pracy. Nie wolno ci przestąpić progu mego domu dopóki się nie poprawisz. Jestem sprawiedliwy, wszystko co mówię jest dobre i jeśli pragniesz szczęścia, powinieneś przez całe życie pamiętać to, co ci mówiłem i co dziś jeszcze mówię.
Machnąłem ręką i wyszedłem. Później nie pamiętam, co było w nocy i na drugi dzień.
Mówią, że chodziłem po ulicach, bez czapki, chwiejąc się na nogach i głośno śpiewałem, a za mną biegał tłum łobuzów i krzyczał:
— Mały zysk! Mały zysk!



XX.


Gdybym chciał zamówić sobie pierścień, taki jak Masza, wybrałbym napis: »nic nie przechodzi«. Wierzę, że nic nie przechodzi bez śladu i że każdy krok ma znaczenie tak w tem, jak i w przyszłem życiu.
To co przeżyłem, nie przeszło bez pożytku. Moje wielkie nieszczęścia, moje cierpienia dotknęły serca obywateli; teraz nie nazywają mnie już małym zyskiem, nie wyśmiewają się ze mnie, i kiedy przechodzę przez rynek targowy, nie oblewają mnie już wodą. Przyzwyczaili się już do tego, że jestem robotnikiem i nie widzą nic dziwnego w tem, że ja, choć szlachcic, noszę wiadra z wodą i wstawiam szyby; przeciwnie, dają mi chętnie obstalunki, uważają mnie za najlepszego wyrobnika po Riedce, który chociaż już wyzdrowiał i chociaż po dawnemu maluje na rusztowaniach kopuły na dzwonnicach kościelnych, nie daje sobie już rady z robotnikami; ja teraz biegam zamiast niego po mieście i staram się o obstalunki, umawiam się z czeladnikami i wypłacam im należność, pożyczam pieniądze na wysokie procenty. I teraz rozumiem, że można nieraz dla małego obstalunku przez trzy dni biegać po mieście i szukać robotników. Są ze mną bardzo grzeczni, mówią do mnie »wy«, i w domach, w których pracuję, częstują mnie herbatą i zapytują, czy nie chcę jeść obiadu. Dzieci przychodzą często i smutnie a z ciekawością spoglądają na mnie.
Pewnego razu pracowałem w ogrodzie gubernatora, malowałem altanę. Gubernator, spacerując po alejach, zaszedł do altany, a nie mając nic lepszego do roboty, zaczął rozmawiać ze mną, a ja przypomniałem mu, jak w swoim czasie wzywał mnie do siebie. Wpatrywał się we mnie przez chwilę, potem ułożył usta w formie litery »o« i rzekł:
— Nie pamiętam.
Zestarzałem się, zrobiłem się milczącym, surowym, poważnym, śmieję się rzadko i mówią, żem się stał podobnym do Riedki i jak on zanudzam dzieci i napędzam im strachu niepotrzebnemi przestrogami.
Marya Wiktorówna, dawna moja żona, żyje teraz za granicą, a ojciec jej, buduje gdzieś we wschodnich guberniach drogę żelazną i skupuje tam majątki. Doktór Błagowo mieszka również za granicą. Dubiecznia stała się znów własnością pani Czeprakowej, która ją odkupiła, wytargowawszy od inżyniera 20% ustępstwa. Mojżesz chodzi w cylindrze; przyjeżdża często za interesami powozem do miasta i staje przy banku. Mówią, że kupił majątek z prawem przelania długu i ma zamiar kupić Dubiecznię. Biedny Jan Czeprakow włóczył się długo po mieście, nic zupełnie nie robiąc, upijając się co dnia. Zaciągnąłem go do naszych robót i przez pewien czas razem z nami malował dachy i wstawiał szyby, wpadł też prędko w tryb życia robotników i tak jak oni kradł pokost, prosił o parę groszy na piwo, upijał się z nimi. Prędko też sprzykrzyła mu się ta praca, zatęsknił do swobody, i wrócił do Dubieczni, a później czeladnicy przyznali mi się, że namawiał ich, aby w nocy napadli razem z nim na Mojżesza i ograbili dom generałowej.
Ojciec zestarzał się bardzo, zgarbił się i wieczorami spaceruje naokoło swego domu. Nie chodzę do niego wcale.
Prokop leczył podczas cholery sklepikarzy dziegciem i pieprzówką, brał za to pieniądze i dowiedziałem się z gazet, że skarcili go rózgami za to, że siedząc w swej jatce wymyślał na lekarzy. Pomocnik jego, Mikołajek umarł na cholerę. Karpowna żyje jeszcze i tak jak dawniej kocha zawsze swego Prokopa i boi się go. Gdy mnie zobaczy, kiwa zawsze smutnie głową i mówi z westchnieniem:
— Przepadłeś ty już ze wszystkiem.
Przez cały dzień jestem zajęty. W święta, jeśli jest ładna pogoda, biorę na ręce moją małą siostrzeniczkę (siostra marzyła o synu, ale urodziła się dziewczynka) i idę wolnym krokiem na cmentarz. Tam stoję, lub siedzę, wpatruję się długo w ukochaną mogiłę i mówię dziewczynce, że tu spoczywa jej mateńka.
Niekiedy zastaję przy grobie Aniutę Błagowo. Witamy się i stoimy razem, milcząc, lub też rozmawiamy o Kleopatrze, o jej córeczce, o tem jak strasznie smutno jest na świecie. Potem, wychodząc z cmentarza, idziemy w milczeniu, ona zwalnia kroku umyślnie, aby być dłużej ze mną. Dziewczynka, wesoła, szczęśliwa, mruży oczy przed silnym blaskiem słonecznym, śmieje się, wyciąga do Aniuty rączęta, zatrzymujemy się wtedy i razem pieścimy biedną, milutką sierotę.
A kiedy wchodzimy do miasta, Aniuta Błagowo rumieni się nagle, żegna się ze mną pośpiesznie i idzie dalej sama, poważna, surowa... I teraz nikt ze znajomych, spotykając ją, nie mógłby się domyśleć, że przed chwilą szła razem ze mną i pieściła nawet dziewczynkę.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Rozdział IV wydzielony z rozdziału III według rosyjskiego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.