Chłopi (Czechow)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Мужики |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Parafialna cerkiew leżała w Kosogorowie, w odległości sześciu wiorst; chodzono tam tylko z konieczności, w razie chrztu, ślubu, lub pogrzebu. Na zwykłe nabożeństwo chodzono za rzekę. W święta, jeśli była pogoda, dziewczyny stroiły się i szły gromadnie na Mszę świętą; śliczny sprawiały widok, gdy szły przez łąkę, ubrane w czerwone, żółte i zielone suknie. Jeśli deszcz padał, wszyscy zostawali w domu. Spowiadali się w parafii. Od tych; którzy w Wielkim Poście nie zdążyli przystąpić do spowiedzi, pop, obchodząc parafię w Wielkim Tygodniu, pobierał po piętnaście kopiejek.
Stary nie wierzył w Boga, gdyż prawie nigdy nie myślał o Nim; uznawał istotę nadprzyrodzoną, co do reszty uważał, że to dobre dla bab, i gdy rozmawiano w jego obecności o religii, lub o cudach i jego cokolwiek zapytywano, odpowiadał niechętnie, drapiąc się w głowę:
— A kto go tam wie.
Babka wierzyła, ale jakoś niewyraźnie; wszystko poplątało się w jej głowie i z chwilą kiedy zaczynała myśleć o grzechach, o śmierci, o zbawieniu, nędza i troski nadawały inny kierunek jej myślom i odrazu zapominała o tem, co ją przedtem zajmowało. Modlitw nie pamiętała i zwykle wieczorem, kładąc się spać, stawała przed obrazami i szeptała:
— Kazańskiej Matce Boskiej, Smoleńskiej Matce Boskiej...
Marya i Tekla żegnały się, spowiadały się raz na rok, ale nic nie rozumiały. Nie uczono dzieci modlitw, nie mówiono im o Bogu, nie wpajano im żadnych zasad, zabraniano im tylko łamać post. W innych rodzinach było mniej więcej to samo: mało kto wierzył, mało kto rozumiał. Pomimo to wszyscy lubili Pismo święte, lubili je tkliwie, nabożnie, ale książek nie mieli, nie miał ich kto czytać, lub tłumaczyć, a zato, że Olga czytała czasem ewangielię, szanowali ją i wszyscy mówili jej i Saszy »wy«.
Olga chodziła często na nabożeństwo do sąsiedniej wsi i do powiatowego miasta, gdzie były dwa klasztory i dwadzieścia siedem cerkwi. Często była roztargniona i kiedy szła na pielgrzymkę, zapominała o rodzinie, a za powrotem spostrzegała z radością, że ma męża i córkę i mówiła uśmiechając się, rozpromieniona:
— Bóg miłościwy przysłał!
To, co się działo we wsi, wydawało jej się wstrętnem i zamęczało ją. Na Eljasza pili, na Wniebowzięcie pili, na Podwyższenie Krzyża pili. W dzień Opieki Matki Boskiej było święto parafialne i wtedy chłopi pili przez trzy dni; przepili pięćdziesiąt rubli z gminnych pieniędzy, a potem we wszystkich chatach zbierali jeszcze na wódkę. Pierwszego dnia u Czykildiejewych zarznęli barana i jedli go rano, w południe i wieczór, jedli dużo naraz i potem jeszcze w nocy dzieci wstawały i jadły. Kirjak był przez wszystkie trzy dni strasznie pijany, przepił wszystko, nawet czapkę i buty, i tak bił Maryę, że musieli ją cucić wodą. Potem wszyscy wstydzili się i było im nieswojo.
Poza tem i w Żukowie miała raz miejsce prawdziwa religijna uroczystość. Było to w sierpniu, kiedy po całym powiecie, ze wsi do wsi nosili Matkę Boską. Tego dnia, kiedy spodziewali jej się w Żukowie było cicho i spokojnie. Dziewczyny wyszły od samego rana naprzeciw świętej ikony, ubrane w odświętne suknie, i wieczorem wnosiły ją w procesyi, ze śpiewami, a jednocześnie za rzeką uderzono w dzwony. Olbrzymi tłum swoich i obcych tamował przejście; hałas, kurz, tłok... Wtedy i stary, i babka, i Kirjak — wszyscy wyciągali ręce do ikony, błagalnie patrzyli na nią i rozrzewnieni mówili z płaczem:
— Orędowniczko, Mateczko! Orędowniczko!
Wszyscy jakby nagle zrozumieli, że jest jakaś łączność między niebem a ziemią, że jeszcze nie wszystko zagarnęli bogaci i silni, że jest możność obrony od krzywd, od niewoli, od ciężkiej, nie do zniesienia nędzy, od strasznej wódki.
— Orędowniczko, Matko! — szlochała Marya. — Orędowniczko!
Odprawili nabożeństwo, zabrali święty obraz i dalej wszystko szło po staremu, i znów słychać było w karczmie ordynarne i pijane głosy.
Śmierci bali się tylko bogaci chłopi, którzy im bardziej się bogacili, tem mniej wierzyli w Boga i w zbawienie duszy i tylko z obawy przed ostatecznym swym końcem, chodzili na nabożeństwo i składali ofiary na światło. Biedniejsi chłopi nie bali się śmierci. Staremu i babce mówili wprost, że za długo żyją i że już im czas umierać. Nie wahali się mówić Tekli w obecności Mikołaja, że kiedy on umrze, mąż jej, Denis, będzie miał ulgę w wojsku i wróci do domu. Marya zaś, nietylko że wcale nie bała się śmierci, ale skarżyła się, że tak długo każe na siebie czekać, cieszyła się, kiedy jej umierały dzieci.
Śmierci się nie bali, ale zato wszystkie choroby przejmowały ich przesadnym strachem. Wystarczyło jakieś głupstwo, zepsuty żołądek, lekkie przeziębienie, a zaraz babka kładła się na piecu, otulała się i zaczynała jęczeć, głośno i bez przerwy krzycząc: »Umiera-am!« Stary biegł po księdza i natychmiast udzielali babce ostatnich sakramentów. Mówili bardzo często o dreszczach, o robakach, o gruczołach, które z brzucha dochodzą do serca. Najwięcej bali się przeziębienia i dlatego nawet w lecie ubierali się ciepło i kładli się na piecu. Babka lubiła się leczyć i jeździła często do szpitala, gdzie twierdziła że niema siedemdziesięciu, lecz tylko pięćdziesiąt lat; przypuszczała, że jeśli lekarz dowie się o istotnym jej wieku, nie będzie chciał jej leczyć i powie, że czas umierać, a nie leczyć się. Wyjeżdżała zwykle wcześnie, zabierała ze sobą dwie lub trzy dziewczynki, a wieczorem wracała głodna i zła, przywożąc dla siebie krople, a dla dzieci maści przeróżne. Raz zabrała i Mikołaja, który potem brał jakieś krople przez dwa tygodnie i mówił, że się czuje lepiej.
Babka znała wszystkich lekarzy, felczerów i znachorów na trzydzieści wiorst dokoła, lecz żaden jej się nie podobał. Na Wniebowzięcie, kiedy pop obchodził chaty z krzyżem w ręku, dyakon powiedział starej, że w mieście mieszka obok wieży jakiś staruszek, dawny felczer wojskowy, który bardzo dobrze leczy, i poradził jej, aby się do niego udała. Babka usłuchała. Po pierwszym zaraz śniegu pojechała do miasta i przywiozła staruszka, z długą brodą, przechrztę w ubraniu o długich połach, z twarzą pokrytą małemi, niebieskiemi żyłkami. W chacie pracowali wtedy najemnicy: stary krawiec w ogromnych okularach krajał kamizelkę z jakichś łachmanów, a dwóch młodych chłopców pracowało nad wojłokowymi butami; Kirjak, którego wypędzili za pijaństwo i który znów mieszkał w domu, siedział obok krawca i naprawiał chomąta. W chacie było ciasno i duszno. Przechrzta obejrzał Mikołaja i powiedział, że trzeba mu koniecznie postawić bańki.
Postawił bańki, a stary krawiec, Kirjak i dziewczynki stali opodal, przyglądali się i zdawało im się, że widzą jak choroba wychodzi z Mikołaja. Mikołaj też patrzał, jak bańki, wpijając się w pierś jego napełniały się zwolna czarną krwią, czuł, że rzeczywiście z niego coś wychodzi i uśmiechnął się z zadowoleniem.
— No, dobrze — mówił krawiec. — Daj Boże, aby wam było na pożytek.
Przechrzta postawił dwanaście baniek, potem jeszcze dwanaście, napił się herbaty i wyjechał. Mikołaj dostał dreszczy, twarz mu się ściągnęła, palce zsiniały. Zawijał się, otulał, ale było mu coraz zimniej. Wieczorem był coraz smutniejszy; prosił aby go położyli na podłodze, aby krawiec przestał palić; potem ucichł, przykrył się jeszcze cieplej i nad ranem umarł.