Chłopi (Czechow)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Мужики |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Przyjechał pan — tak nazywali we wsi naczelnika ziemskiego. O tem, kiedy i poco on przyjedzie wiadomem było od tygodnia. W Żukowie było tylko czterdzieści chat, ale zaległości, rządowej i ziemskiej nagromadziło się więcej, niż dwa tysiące.
Naczelnik stanął w karczmie; wypił dwie szklanki herbaty, a potem udał się pieszo do chaty starosty, dokoła której zebrała się już gromada ludzi, spóźnionych z wypłatą. Starosta, Antip Siedielnikow, pomimo swej młodości — miał niewiele więcej nad trzydzieści lat — bardzo był surowy, trzymał zawsze z władzą, chociaż sam był biedny i nieporządnie płacił podatki. Widocznie bawiło go to, że był starostą: podobało mu się uznanie jego władzy, której nie umiał objawić inaczej jak surowością. Na zebraniu gromadzkiem bali go się i słuchali; zdarzało się, że wpadł na drodze, albo przy karczmie na pijanego, wtedy wiązał mu ręce i prowadził do aresztu: raz zaprowadził nawet babkę do izby aresztanckiej zato, że przyszedłszy na zebranie zamiast Osipa, kłócić się zaczęła; przetrzymał ją przez dwadzieścia cztery godzin. W mieście nigdy nie mieszkał i książek nigdy nie czytał, ale niewiadomo gdzie nauczył się różnych mądrych wyrażeń i lubił je używać w rozmowie, zaco go też szanowali, chociaż często nic nie rozumieli.
Gdy Osip ze swą czynszową książką wszedł do chaty starosty, naczelnik, chudy staruszek z długimi, siwymi faworytami, w szarym tużurku, siedział przy stole i zapisywał coś. W chałupie było czysto, wszystkie ściany pstrzyły się od obrazów wyciętych z gazet, a na najwidoczniejszem miejscu obok ikon wisiał portret Battenberga, byłego bułgarskiego księcia. Przy stole stał ze skrzyżowanemi rękami Antip Siedielnikow.
— On, jaśnie wielmożny panie, sto dziewiętnaście rubli — rzekł, gdy nadeszła kolej na Osipa. — Przed Wielkim Tygodniem dał rubla, a odtąd ani kopiejki.
Naczelnik wzniósł oczy na Osipa i zapytał:
— Dlaczego to, bracie?
— O! Niech nam jaśnie wielmożny pan objawi łaskę Boską — zaczął Osip, gwałtownie wzburzony — niech pan pozwoli mówić; zeszłego lata pan Lutorecki mówi: »Osip, sprzedaj siano... Sprzedaj, mówi, sprzedaj«... Dlaczegoż? Miałem przecież sto pudów na sprzedaż, baby skusiły... No, ułożyliśmy się... Wszystko dobrze, ładnie...
Skarżył się na starostę i co chwila obracał się w stronę chłopów, jak gdyby ich wzywał na świadków; twarz jego zaczerwieniała się i oblała się potem, oczy zrobiły się ostre, złe.
— Nie rozumiem, poco ty to wszystko mówisz — rzekł naczelnik. — Pytam ciebie... pytam cię, dlaczego nie płacisz zaległej należności? Wy wszyscy nie płacicie, a ja za was odpowiadam.
— Niema sposobu.
— Słowa te bez rezultatu, jaśnie wielmożny panie — rzekł starosta. — Rzeczywiście, Czykildiejewy biedni, ale niech pan zechce zapytać innych, przyczyna wszystkiego... wódka i wszyscy są zuchwali. Bez najmniejszego zrozumienia.
Naczelnik zapisał coś i powiedział Osipowi spokojnie, równym głosem, jak gdyby prosił o szklankę wody:
— Idź precz.
Wkrótce odjechał; gdy wsiadł do taniego tarantasu i kaszlał, widać było po jego długiej twarzy, że już nie pamięta ani o Osipie, ani o staroście, ani o żukowskich zaległościach, a myśli o czemś zupełnie innem. Nie zdążył jeszcze ujechać jednej wiorsty, gdy Antip Siedielnikow wynosił z chaty Czykildiejewych samowar, a za nim szła babka i krzyczała przeraźliwie, wytężając pierś:
— Nie oddam! Nie oddam ci tego, przeklęty!
Szedł prędko, stawiając duże kroki, a ona biegła za nim, zdyszana, przewracając się prawie, wściekła; chustka zsunęła jej się z ramion, siwe, z zielonkawym odcieniem włosy rozwiały jej się zupełnie. Zatrzymała się nagle i zaczęła się bić pięścią w piersi, krzycząc jeszcze głośniej, jakby szlochając:
— Prawosławni, kto w Boga wierzy! Skrzywdzili mnie! Rodzeni moi, znieważyli mnie! Oj, oj, gołąbki, wstawcie się za mnie.
— Babko, babko — rzekł surowo wójt — miejże rozum w głowie!
Bez samowara w chacie Czykildiejewych zrobiło się zupełnie smutno. Było w tym braku coś poniżającego, obrażającego, jak gdyby zabrali z chaty jej honor. Już byłoby lepiej, gdyby wójt zabrał i wyniósł stół, wszystkie ławki, wszystkie garnki, nie byłoby tak pusto. Babka krzyczała, Marya płakała, również jak i wszystkie dziewczynki. Stary czując się winnym, siedział w kącie i milczał. Babka lubiła Mikołaja i żałowała go, ale teraz zapomniała o żalu, rzuciła się na niego z wymyślaniem, z wymówkami, wtykając mu pięści pod samą twarz. Krzyczała, że to on tak mało przysyłał, kiedy się sam w listach chwalił, że w »Słowiańskim Bazarze« zarabia pięćdziesiąt rubli miesięcznie? Poco on tu przyjechał i to jeszcze z rodziną? Jeśli umrze, to za jakie pieniądze go pochowają?... Przykro było patrzeć na Mikołaja, na Olgę i na Saszę.
Stary mruknął coś, wziął czapkę i poszedł do wójta. Mrok zapadał. Antip Siedielnikow lutował coś pod piecem; strasznie było gorąco. Dzieci wychudzone, nieumyte, równie nędzne, jak u Czykildiejewych, walały się po podłodze; nieładna, piegowata kobieta, z dużym brzuchem, nawijała jedwab na motowidła. Była to nieszczęśliwa, uboga rodzina, jeden tylko Antip wyglądał młodo i zuchowato. Na ławce stało rzędem pięć samowarów. Stary pomodlił się i rzekł:
— Antip, objaw łaskę Boską, oddaj samowar!
— Przynieś trzy ruble, dostaniesz samowar.
— To nie w mojej mocy.
Antip wydymał policzki, ogień syczał, odbijając się w samowarach. Stary gniotąc w ręku czapkę, rzekł:
— Oddaj!
Smagły wójt wydawał się teraz zupełnie czarnym i podobnym był do czarownika; zwrócił się do Osipa i rzekł surowo i prędko:
— Wszystko zależy od komisarza. Na posiedzeniu administracyjnem dwudziestego szóstego b. m. możesz ustnie, lub też pisemnie podać swoje żądania.
Osip nic nie zrozumiał, ale zadowolnił się tem i poszedł do domu.
W dziesięć dni później przyjechał naczelnik, posiedział z godzinę i odjechał. Od kilku dni pogoda była wietrzna, chłodna; rzeka oddawna zamarzła, a śniegu jeszcze nie było i ludzie zamęczali się złemi drogami. Raz, w jakieś święto, przed wieczorem, sąsiedzi zaszli do Osipa na pogawędkę. Rozmawiali po ciemku, ponieważ pracować byłoby grzechem i światła też nie zapalali. Sporo było nowości, dosyć co prawda nieprzyjemnych. I tak, w dwóch, czy trzech domach zabrali drób za zaległości i odstawili go do zarządu włościańskiego, gdzie zdechł, ponieważ nikt go nie karmił; zabrali owce i kiedy wieźli je powiązane, przekładając z fury na furę, jedna z nich zdechła. Zastanawiali się teraz nad pytaniem: kto jest winny?
— Ziemstwo! — mówił Osip. — Któż!
— Naturalnie, ziemstwo.
Obwiniali ziemstwo za wszystko, i za zaległości i za ucisk i za nieurodzaj, chociaż żaden z nich nie wiedział, co to właściwie jest: ziemstwo. Pochodziło to z tych czasów, kiedy bogaci chłopi, posiadający własne fabryki, sklepy i karczmy, byli jakiś czas radnymi w ziemstwie, byli niezadowoleni i odtąd zaczęli wymyślać na ziemstwo w swoich karczmach i traktyerniach. Porozmawiali o tem, że Bóg nie daje śniegu; trzebaby wozić drwa, a tu ani przejść, ani przejechać nie można. Przedtem, przed piętnastu i przed dwudziestu laty, rozmowy w Żukowie bardziej były zajmujące. Wtedy każdy stary człowiek wyglądał tak, jak gdyby ukrywał jakąś tajemnicę, jakby coś wiedział, czegoś się spodziewał; mówili o edykcie ze złotą pieczęcią, o podziałach, o nowych ziemiach, o skarbach, dawali coś do zrozumienia; teraz Żukowiacy nie mieli żadnych tajemnic; całe ich życie było jak na dłoni, znali je wszyscy, a rozmawiać mogli tylko o nędzy, o strawie, o tem że niema śniegu...
Pomilczeli chwilę. I znów przypomnieli sobie o kurach i o owcach i zaczęli się zastanawiać nad tem, kto jest winnym.
— Ziemstwo — rzekł smutnie Osip. — Któż!