<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Chłopi
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Мужики
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.


Marya czuła się nieszczęśliwą i mówiła, że chce umierać; Tekli zaś podobało się to życie i bieda i brud i nieustanne wymysły. Jadła, co jej dawali, nie zastanawiając się; spała gdzie i na czem popadło; pomyje wylewała pod samym gankiem, chlusnęła z progu i przechodziła przez kałużę bosemi nogami. I ona też od dnia pierwszego znienawidziła Olgę i Mikołaja właśnie zato, że im nie podobało się to życie.
— Zobaczę, co wy tu jeść będziecie, szlachcice moskiewscy! — mówiła złośliwie. — Zobaczę!
Pewnego razu, rano — było to na początku września — Tekla przyniosła z dołu dwa wiadra wody, różowa od zimna, zdrowa, piękna; Marya i Olga siedziały przy stole i piły herbatę.
— Herbata, cukier! — powiedziała Tekla szyderczo. — Co za panie — dodała, ustawiając wiadra — uważają, że to modne pić codziennie herbatę. Uważajcie też dobrze, żebyście się nie roztyły — mówiła, patrząc z nienawiścią na Olgę.
Zamierzyła się i uderzyła ją w ramię tak silnie, że obie bratowe z przestrachem klasnęły w ręce i powiedziały:
— Ach! Boże!
Potem Tekla poszła prać w rzece bieliznę, a przez całą drogę wymyślała tak głośno, że aż w chacie było ją słychać.
Upłynął jeden dzień. Nadszedł długi, jesienny wieczór. W chałupie nawijali jedwab na motowidła; nawijali wszyscy, oprócz Tekli, która poszła za rzekę. Jedwab brali z sąsiedniej fabryki i cała rodzina zarabiała na nim niewiele... dwadzieścia kopiejek na tydzień.
— U państwa lepiej było — mówił stary, nawijając jedwab. — Pracowałeś i jadłeś i spałeś, wszystko szło po kolei. Na obiad miałeś zupę i kaszę, na kolacyę również zupę i kaszę. Ogórków i kapusty miałeś do woli; jadłeś ile chciałeś. Ale surowiej było. Każdy z nas o tem pamięta.
Paliła się jedna tylko lampka, świeciła niejasno i kopciła. Jeśli zaś ktokolwiek zasłonił lampkę i wielki cień padał na okno, widać było światło księżyca. Stary Osip opowiadał wolno, nie spiesząc się, o tem, jak dawniej dobrze żyli, jak na tych samych miejscach, gdzie teraz tak biednie i nudno, polowali z ogarami, na rączych koniach, a podczas takich polowań chłopów poili wódką; jak do Moskwy chodziły całe transporty zabitego ptactwa dla młodych państwa, jak złych karali rózgami, lub wysyłali ich do Twiorskich dóbr, a dobrych wynagradzali. Babka też coś niecoś opowiadała. Pamiętała wszystko, wszystko bez wyjątku. Opowiadała o swojej pani, dobrej, bogobojnej kobiecie, której mąż był pijakiem i hulaką, a wszystkie jej córki powychodziły za mąż Bóg wie jak: jedna wyszła za pijaka, druga — za mieszczanina, trzecią — wywieźli w wielkiej tajemnicy (babka sama, która była wtedy młodą dziewczyną, pomagała w wywożeniu jej), i wszystkie one wkrótce umarły ze zmartwienia, tak jak i ich matka. Przypominając sobie to, rozpłakała się stara.
Nagle ktoś zastukał do drzwi i wszyscy drgnęli.
— Dziadzia Osip, przenocujcie mnie!
Wszedł maleńki, łysy staruszek, kucharz generała Żukowa, ten sam, któremu spaliła się czapka. Przysiadł się, posłuchał i również zaczął opowiadać różne historye. Mikołaj, siedząc na piecu, ze zwieszonemi nogami, słuchał, pytał o przeróżne potrawy, jakie u państwa gotowali. Mówili o wołowych kotletach, o zupach, sosach, i kucharz, który też wszystko dobrze pamiętał, przypominał potrawy, jakich się teraz nie widuje; była naprzykład jedna potrawa, przyrządzona z wołowych oczów, którą nazywali »rano się przebudzimy«.
— A czy robili przy was kotlety mareszal? — zapytał Mikołaj.
— Nie.
Mikołaj spojrzał, jakby z żalem i rzekł:
— Ech wy, kucharzu.
Dziewczynki siedząc i leżąc na piecu, patrzały na dół nieruchomie, wydawało się, że ich jest tam bardzo dużo — jakby cherubinów w niebie. Opowiadania podobały im się bardzo; wzdychały, trzęsły się i bladły, to z zachwytu, to ze strachu, a babki, która najładniej ze wszystkich opowiadała, słuchały nie oddychając prawie.
W milczeniu ułożyli się do snu; starzy zatrwożeni opowieściami, wzburzeni, myśleli o tem, jak miła jest młodość, z której, jakąkolwiekbądź ona była, zostaje we wspomnieniach coś żywego, radosnego, wzruszającego, a jak strasznie zimną jest śmierć, która nie jest za górami... e, lepiej o niej nie myśleć! Lampka zgasła. I ciemności i dwa okienka, żywo oświetlone księżycem, i cisza i skrzyp kołyski mówiły tylko o tem, że życie już przeszło, że w żaden sposób powrócić go nie można... Zdrzemniesz się, uśniesz, a nagle ktoś dotyka twego ramienia, dmucha ci w twarz... i już po śnie, ciało cię boli, jak gdybyś je odleżał i tłoczą się do głowy myśli o śmierci, ale po głowie chodzą stare, smutne, nudne myśli o nędzy, o strawie, o tem, że mąka podrożała, a chwilę później znów przypominasz sobie, że życie już przeszło, nie powrócisz go...
— O Boże! — westchnął kucharz.
Ktoś cicho, cicho zastukał do okna. Widocznie Tekla wróciła. Olga wstała ziewając, szepcząc pacierz, otworzyła drzwi, potem w sieni wyciągnęła zasuwę. Ale nikt nie wchodził, tylko ze dworu wiało i nagle zrobiło się jasno do księżyca. Z otwartych drzwi widać było drogę cichą, pustą i księżyc świecący na niebie.
— Kto tu jest? — zawołała Olga.
— Ja — dała się słyszeć odpowiedź. — To ja.
Przy drzwiach, przytulona do ściany, stała Tekla, zupełnie naga. Trzęsła się z zimna, zgrzytała zębami, a przy jasnem świetle księżyca wydała się bardzo bladą, piękną i dziwną. Cienie przesuwające się po niej i blask księżyca na skórze jakoś niezwykle ostro rzucały się w oczy i dokładnie uwydatniały jej ciemne brwi i młodą, jędrną pierś.
— Zuchwalcy, rozebrali mnie, puścili tak — rzekła. — Szłam do domu bez ubrania... tak jak mnie matka rodziła. Przynieś mi coś, to się odzieję.
— Idźżeż do chaty! — odpowiedziała cicho Olga, również zaczynając się trząść.
— Jeszcze mnie starzy zobaczą.
I rzeczywiście babka zaczęła się niepokoić i gderać, a stary zapytywał: »Kto tam?« Olga przyniosła swoją koszulę i spódnicę, ubrała Teklę i potem obie cicho, starając się nie stukać drzwiami, weszły do chałupy.
— Ach, to ty? — zamruczała gniewnie babka, domyślając się, kto to wchodzi.
— Och żeby cię raz, wiecznie po nocach się włóczysz... czy niema na ciebie zagłady?...
— Nic to, nic — szeptała Olga, otulając z czułością Teklę. — Nic to.
Znów zrobiło się cicho. W chacie zawsze źle spali; każdemu dokuczało coś natrętnego, zuchwałego: staremu — ból w krzyżu, babce — kłopoty i złość, Maryi — strach, dzieciom — krosty i głód. I teraz jakoś niespokojnie spali: przewracali się z boku na bok, majaczyli, wstawali, aby się napić wody.
Nagle Tekla zaszlochała głośno, ale natychmiast zapanowała nad sobą, i tylko od czasu do czasu załkała, coraz ciszej i spokojniej, aż w końcu usnęła. Słychać było z poza rzeki bicie zegara; ale zegar ten bił jakoś dziwnie, wydzwonił piątą, potem trzecią.
— O Boże — wzdychał kucharz.
Patrząc w okno, trudno było zrozumieć: czy wciąż jeszcze świeci księżyc, czy też to już dnieje. Marya wstała, wyszła i słychać było, jak doiła krowę na podwórzu i wołała: »Stó-ój«. Wyszła i babka. W chacie było jeszcze ciemno, ale można było rozróżnić niektóre przedmioty. Mikołaj, który całą noc nie spał, zlazł z pieca. Wyjął swój frak z zielonego kufra, ubrał się i podszedłszy do okna, potarł rękawy, rozprasował ręką fałdy, i uśmiechnął się. Potem zdjął ostrożnie frak, schował go do kufra i znów się położył.
Marya wróciła i zaczęła palić w piecu. Ona widocznie nie zupełnie się jeszcze rozbudziła, dopiero teraz, wracając ze dworu. Być może, że jej się coś śniło, może też przypomniały jej się wczorajsze opowieści, gdyż nagle wolno przeciągnęła się przed piecem i rzekła:
— Nie, wolność lepsza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.