Chłopi (Czechow)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Мужики |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W święto Wniebowzięcia, o jedenastej wieczorem, dziewczęta i chłopcy spacerujący po łąkach, podnieśli nagle krzyk i wrzask i pobiegli w stronę wsi; ci, którzy siedzieli na górze na brzegu urwiska w pierwszej chwili nie mogli zrozumieć co się stało.
— Pożar! Gore! — rozległ się na dole rozpaczliwy krzyk. — Palimy się!
Siedzący na górze obejrzeli się i oczom ich przedstawił się straszny, niezwykły obraz. Z jednej z chat podniósł się ze słomianej strzechy ognisty słup wysokości sążnia, kłębił się i sypał na wszystkie strony iskry, jak gdyby fontanny. W jednej chwili cały dach zajął się żywym płomieniem i rozległo się przeraźliwe trzeszczenie ognia.
Przyćmiło się światło księżyca i już cała wieś była zalana czerwonem, drżącem światłem; po ziemi pełzały czarne cienie, czuć było spaleniznę. Ci, którzy biegli z góry, zadyszali się, nie mogli mówić, pchali się, przewracali i nieprzyzwyczajeni do jasności, nie poznawali się nawzajem. Strasznie było. Strasznem było zwłaszcza to, że nad ogniem, w dymie, latały gołębie, a w karczmie, gdzie jeszcze nie wiedzieli o pożarze, dalej śpiewali i grali na harmonii, jak gdyby nic nie było zaszło.
— Wuj Siemion pali się! — krzyknął ktoś na cały głos.
Marya rzucała się około swej chaty, płacząc, załamując ręce, zgrzytając zębami, chociaż pożar był jeszcze daleko, na drugiej stronie wsi; wyszedł Mikołaj w pilśniowych butach, wybiegły dzieci w koszulkach. Przy chacie dziesiętnika uderzyli w żelazną deskę. Bem, bem, bem... rozległo się w powietrzu, a od tego niezmordowanego, niespokojnego dzwonu ciężko się robiło na sercu. Stare baby trzymały obrazy. Wypędzali z podwórza na drogę owce, cielęta i krowy, wynosili kufry, kożuchy, kadzie. Kary źrebak, którego nie dopuszczali do stada, gdyż wierzgał i ranił konie, wypuszczony na wolność, ze rżeniem, przebiegł całą wieś raz i drugi, potem nagle zatrzymał się obok wozu chłopskiego i zaczął go kopać tylnemi nogami.
Zadzwonili i z tej strony, w cerkwi.
Dokoła palącej się chaty było gorąco i tak jasno, że na ziemi dokładnie widać było każde źdźbło trawy. Na jednym z kufrów, który zdążyli wyciągnąć, siedział Siemion, rudy chłop z długim nosem, w czapce nasuniętej aż do uszów, w surducie; żona jego leżała zemdlona, twarzą ku ziemi i jęczała. Jakiś osiemdziesięcioletni staruszek, niziutki, z długą brodą, podobny do Gnoma, nie tutejszy, ale widocznie zajęty pożarem, chodził dokoła bez czapki, z białym węzełkiem w ręku; na łysinie jego odbijał się ogień. Starosta Antip Siedielnikow, smagły i czarnowłosy, jak cygan, podszedł do chaty z siekierą i wybił wszystkie szyby jedne po drugiej, niewiadomo poco, potem zaczął rąbać ganek.
— Baby, wody! — krzyczał. — Maszynę podawa-aj! Ruszaj się!
Chłopi, którzy dopiero co bawili się w oberży, ciągnęli teraz ze sobą sikawkę. Wszyscy byli pijani, potykali się i upadali, wszyscy mieli bezradny wyraz twarzy i łzy w oczach.
— Dziewki, wody! — krzyczał starosta, również pijany. — Ruszajcie się, dziewki!
Baby i dziewczęta biegały na dół, gdzie była studnia i wciągały na górę pełne wiadra i cebry, a po wylaniu wody do sikawki, znów biegły. Nosiły wodę i Olga, i Marya, i Sasza i Motka. Pompowały kobiety i chłopcy, kiszka syczała, a starosta, skierowując ją to w drzwi, to w okna, przytrzymywał palcem strumień od czego jeszcze bardziej syczała.
— Zuch, Antip! — dawały się słyszeć pochwalne głosy. — Starajcie się!
A Antip właził do sieni w sam ogień i stamtąd krzyczał:
— Pompuj! Pofatygujcie się prawosławni, wobec tak smutnego zajścia!
Chłopi stali tłumnie opodal, nic nie robiąc i patrzali na ogień. Nikt nie wiedział zaco się wziąć, nikt nic nie umiał, a dokoła stały sterty zboża, siano, śpichlerze, kupy suchego chrustu. Stał tutaj i Kirjak, i stary Osip, jego ojciec, obaj podchmieleni. I, jakby się chcąc usprawiedliwić z bezczynności, stary mówił, zwracając się do kobiety, leżącej na ziemi:
— Czego się kumo frasujecie! Chata zaasekurowana, czegoż wam!
Siemion, rozmawiając to z tym, to z owym, opowiadał z czego powstał ogień:
— Ów staruszek z węzełkiem w ręku, to sługa generała Żukowa... Kucharzem był u naszego ś. p. generała. Przychodzi wieczorem: »pozwól, mówi, przenocować u ciebie«... No, wypiliśmy, rozumie się, po szklaneczce... Baba zajęła się samowarem, chciała starego poczęstować herbatą, ale w nieszczęśliwą godzinę nastawiła w sieni samowar, ogień poszedł z kominka wprost na dach, na słomę i kwita. O mało my sami nie zgorzeli. Spaliła się i czapka starego.
A w żelazną deskę bili bez przerwy, często też dzwonili w cerkwi za rzeką. Olga zadyszana, patrząc z przestrachem na czerwone owce i na różowe gołębie, latające w dymie, biegała to na dół, to na górę. Zdawało jej się, że dźwięki dzwonu jak ciernie wdarły się do jej duszy, że pożar nigdy się nie skończy, że zaginęła Sasza... A kiedy w chacie z trzaskiem runął sufit, wtedy na myśl, że teraz niezawodnie spali się wieś cała, osłabła nagle i już nie mogła nosić wody, a usiadła na urwisku, postawiwszy wiadra przy sobie; obok niej i niżej siedziały baby i śpiewały głośno jak przy nieboszczyku.
Ale oto z drugiej strony, z osady podmiejskiej przyjechali na dwóch bryczkach strażnicy i przywieźli ze sobą sikawkę. Przyjechał też konno młodziutki student w białym, rozpiętym kitlu. Uderzyli toporami, oparli o wręb dachu drabinę i weszło po niej pięciu ludzi, a na ich czele, student. Był on zarumieniony i krzyczał silnym, zachrypniętym głosem i takim tonem, jak gdyby gaszenie pożarów było dla niego zwykłem zajęciem. — Rozwalali chałupę, rozebrali chlew i płot i rozrzucili stóg.
— Nie dawajcie rozwalać! — dały się słyszeć surowe głosy. — Nie dawaj!
Kirjak skierował się w stronę chaty z miną stanowczą, jakby chcąc przeszkodzić w rozwalaniu, ale jeden ze strażników odepchnął go i uderzył go w kark. Rozległ się śmiech, strażnik uderzył go po raz drugi, Kirjak upadł i na czworakach wlazł nazad w tłum.
Przyszły dwie śliczne dziewczynki w kapeluszach, zapewne siostry studenta. Stanęły w pobliżu i patrzały na pożar. Porozciągane w różne strony belki nie paliły się już, lecz tylko silnie dymiły; student, pracujący przy sikawce, kierował strumień to na owe belki, to na chłopów, to na baby, przynoszące wodę.
— Żorż!— krzyczały dziewczynki z trwogą. — Żorż!
Pożar się skończył. I tylko kiedy się rozchodzić zaczęli, zauważyli, że już dnieje, że wszyscy są bladzi, trochę smagli; zawsze się tak wydaje wczesnym rankiem, kiedy na niebie gasną ostatnie gwiazdy. Rozchodząc się, chłopi śmieli się i żartowali z kucharza generała Żukowa i z czapki, która się spaliła; już mieli ochotę obrócić w żart, przykro im jakoby było, że pożar tak prędko się skończył.
— Pan dobrze gasił — rzekła Olga do studenta. — Pan by powinien do nas, do Moskwy: tam, to co dzień pożar.
— A czy wy z Moskwy? — zapytała ciekawie jedna z panienek.
— Tak jest. Mąż mój służył w »Słowiańskim Bazarze«. A to moja córka — wskazała na Saszę, która zmarzła i przytuliła się do niej. — Też moskiewka.
Obie panienki powiedziały coś po francusku do studenta, który podał Saszy dwadzieścia kopiejek. Widział to stary Osip i na twarzy jego zabłysła nagle nadzieja.
— Chwalić Pana Boga, jaśnie wielmożny panie, wiatru nie było — rzekł, zwracając się do studenta. — A to by z dymem poszli w przeciągu jednej godziny. Jaśnie wielmożny panie, pan jesteś dobry — dodał zmieszany, nieco ciszej — tak zimno, człowiek radby się rozgrzać... gdyby tak z łaski pańskiej choć na pół buteleczki.
Nic mu nie dali, burknął coś i polazł do domu. Olga stanęła na brzegu urwiska i patrzała, jak obie bryczki przejeżdżały rzekę wbród i jak państwo szli przez łąkę; tam czekał na nich powóz. Kiedy przyszła do chaty, z zachwytem opowiadała mężowi:
— A tacy piękni! Tacy dobrzy! A panienki... jak cherubinki.
— Żeby ich dyabli wzięli! — odezwała się Tekla ze złością.