<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Chłopski honor
Podtytuł Opowiadanie
Pochodzenie „Zorza“, 1892, nr 41-47
Redaktor Maksymiljan Milguj-Malinowski
Wydawca Maksymiljan Milguj-Malinowski
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Józefa Jeżyńskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

W chacie na skraju w Zagrodach Wincenty sam po śmierci ojca gospodarzył. Wiodło mu się dobrze we wszystkiem, ludzie go szanowali, na ławnika wybrali do sądu, a chociaż młody, ale jako stateczny, piśmienny i oświatę mający, a na dobre jej używający, dla całej wioski był jakby opiekunem i doradcą. Nawet starzy gospodarze nie wstydzili się pytać Wincentego o radę i przychodzili do niego w różnych sprawach, on zaś uczynnością wielką, grzecznością, dobrem słowem, które dla każdego miał, tak ludzi sobie ujmował, że w ogieńby dla niego poszli. Jako się rzekło, na ławnika okrzyknęli go jednozgodnie, do dozoru kościelnego także, a gdy budowali szkołę pod okiem gospodarzy, na głównego dozorcę zaprosili Wicka Kaletę. Gdzie tylko co ważniejszego, gdzie taka rzecz, do której trzeba uczciwości a głowy — wszystkie się oczy na Wincentego zwracały, a nietylko sąsiedzi włościanie, ale i panowie urzędnicy i księża, szanowali go i nikt o nim nie powiedział inaczej, jak „honorowy chłop”. Godzien on był istotnie tego miana i wolę umierającego ojca spełniał, jak syn uczciwy. Był to, co się zowie, gospodarz, człowiek, obywatel, i nie wywyższał się nad drugich z tej odrobiny nauki, jaką posiadał, ale owszem zniżał się do tych, co biedniejsi, co ciemni: podnosił ich, umacniał w dobrem, na poczciwą drogę naprowadzał. I nie tyle ten człowiek słowami czynił, bo nawet małomówny z natury był i dobrze każde słowo zważył, nim je wypowiedział — ale przykładem własnym dobre krzewił. Najbogatszy gospodarz we wsi, chociaż i parobka sobie trzymał, jednak chodził za pługiem i broną i obrządzał dobytek, tak jak biedak na trzech morgach siedzący; a nie robił tego dla chęci zysków, ani dla chciwości na grosz, ale potrzebował pracy; obejść się bez niej nie umiał.
Wiodło mu się też doskonale; wdzięczna ziemia rodziła, dobytek się mnożył, majątek wzrastał. Żonę miał Wincenty dobrą, także gospodarską córkę, taką, co potrafiła i na książce przeczytać, i w polu robić, i koło krów chodzić, i koło przędziwa, a żadna robota nie była jej obca... Dziatek mieli troje, dwie dziewuszki starsze i chłopaka.
Jedno tylko Wincenty miał zmartwienie — o brata. Nie wiedział nic, co się z nim dzieje — przepadł bez śladu, jak kamień w wodzie, i niewiadomo było, czy żyje, czy go może jaka zła przygoda spotkała.
Jeździł Wincenty, szukał, przepytywał — bez skutku. Domyślali się ludzie, że może do Brazylji pojechał, ale toćby przecie ztamtąd napisał, o majątek po ojcu się upomniał, a tu nic.
Szmul jeden musiał coś wiedzieć, ale mówić nie chciał.
— Nie wiem, nie słyszałem, nie widziałem — tyle z niego tylko można było wydobyć. Widocznie nie pragnął, żeby się Piotr znalazł, z obawy, żeby i jego sprawki na wierzch nie wyszły.

...ku Zagrodom wlókł się człowieczyna.

Już rok z górą od śmierci starego Wojciecha upłynął, już mogiła jego dobrze trawą porosła i krzyż na niej poczerniał; łagodne słońce jesienne uśmiechało się do ludzi, zboże było dawno zwiezione i już kartofle kopać zaczynali, gdy ku Zagrodom wlókł się człowieczyna jakiś, biedny, schorowany, obdarty. Buty na nim były takie, że rak by się ich nie czepił, odzienie całe w łachmanach i strzępach, przez plecy pusta sakwa płócienna. Szedł powoli przez wieś, ze spuszczoną głową, kijem się od psów oganiając, i stanął przed domostwem Wincentego, który właśnie tylko co z pola wrócił i konie od wozu wyprzęgał.
Zobaczyła starsza dziewczynka żebraka i zaraz mu chleba kawał wyniosła; ale dziad chleba nie wziął, spojrzał tylko na dziecko, ryknął nieludzkim głosem i taki płacz nim wstrząsnął, aż się serce krajało słuchającemu. Dziewuszka, przestraszona, uciekła, a psy zaczęły okrutnie ujadać, pospieszył więc Wincenty przed wrota, zobaczyć, co się dzieje... Zaledwie jednak spojrzał na żebraka, łzy mu się zakręciły w oczach, wziął go za rękę i rzekł:
— Piotrze! nie pytam cię, skąd przychodzisz i dlaczego teraz przychodzisz, wejdź pod ten dach, który do nas obu należy i spocznij.
Piotr dał się prowadzić jak dziecko. Zrobił się w całym domu ruch. Umyli biedaka, oblekli w czystą bieliznę, nakarmili, położyli do łóżka, a on nic nie mówił, tylko wzdychał. Dopiero gdy wszyscy wyszli, szepnął do Wincentego:
— Bracie, nie tegom ja się po tobie spodziewał...
— Wybacz — rzekł Wincenty, — możem w czem nie dogodził... mów, żądaj...
— Ja myślałem... bracie, ja myślałem, że ty mnie psami wyszczujesz, że mnie pod płot wyrzucisz, abym tam zdechł.. jakom na to zasłużył — a ty... tyś dla mnie się pokazał jak ojciec...
— Niech odpoczywa w pokoju... Umierając, przebaczył ci winy twoje...
— Ach, przebaczył... przebaczył... — szeptał chory. — Poczciwy! i potem bełkotał coś niewyraźnie o napadzie w lesie, o pieniądzach, szpitalu, kryminale... plótł jak w ciężkiej gorączce... i całkiem przytomność utracił...
Wincenty w tej chwili parobka po doktora posłał do miasta, chorego w oddzielnej stancji umieścił, otoczył go troskliwością wielką.
Trzy tygodnie był Piotr między życiem a śmiercią, aż nareszcie przesiliła się choroba; zaczął przychodzić do siebie potrosze.
Gdy już nieco sił odzyskał, opowiedział Wincentemu całe swoje życie szkaradne. Gdy go przemytnicy w lesie obdarli, porzucili go w takiem miejscu, które właśnie w sąsiedniej gubernji leżało; więc znalezionego straż odwiozła do właściwego powiatu. Bezprzytomny był wówczas i ciężko chory na tyfus, oddano go więc do szpitala, gdzie cztery miesiące przeleżał. Zmizerniał okropnie i wyłysiał całkiem, czuł, że już mu dawne siły nigdy nie powrócą. Właśnie poszukiwano jakiegoś łotrzyka, który z opisu kubek w kubek był do Piotra podobny, więc wprost ze szpitala wzięli go do gubernjalnego miasta do więzienia. Zanim śledztwo się skończyło, zanim wytłumaczył się, kto jest i z jakich stron pochodzi, kilka miesięcy w kryminale przesiedział i czuł się znów gorzej na zdrowiu. Nareszcie wypuszczono go: poszedł do swojej wioski... Wysłuchał Wincenty ze łzami w oczach tej smutnej brata swego spowiedzi i zapytał:
— Coż dalej, bracie, zamyślasz?
— Albo ja wiem... życie moje krótkie, siły nie mam do niczego...
— Ale majątek masz... Do woli twojej: czy w gruncie, budowli i dobytku czy w pieniądzach.
— Pozwól mi tu zostać w Zagrodach, u ciebie: za kąt w izbie, za łyżkę strawy mogę dzieci twe uczyć, mogę lżejszej jakiej roboty podjąć się, a część moja niech dla twoich dzieci zostanie: mnie żyć nie długo...
Zanim
Wincenty odpowiedział, Piotr go za rękę ujął i ze łzami w oczach rzekł:
— Słuchaj, Wicuś: jeszcze jedna prośba. Daruj mi jaką starą sukmanę: gardziłem nią niedawno, ale odtąd nie rozstanę się z nią. O, bracie, szukaliśmy oba honoru... ja w surducie go myślałem znaleźć, a ty w duszy własnej... Tyś lepszą drogę wybrał — bo istotnie tam honor się rodzi i tam mieszka.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.