<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Chłopski mecenas
Podtytuł Sztuka ludowa w 5 obrazach ze śpiewami i tańcami
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT I.

Scena przedstawia łąkę, na której kilka kóp siana, drzewa i krzaki — na drugim planie wioska. — Z podniesieniem zasłony widać gruppy mężczyzn i kobiet, z których pierwsi koszą, drugie grabią.


SCENA I.[1]
Bartłomiéj, Franek, wieśniacy i wieśniaczki.
Chór.

Śliczna łąka, piękne siano,
Trawa aż po pas!
A słoneczko dzisiaj rano
Przywitało nas!
Ej! choć pali i dopieka
Miło kosą ciąć,
Boć to dobrze dla człowieka
Garstkę siana wziąć.

Michał.

Zwijajcie się chłopcy żwawo,
A dziewczyny grabcie,

Nim nadejdzie chmura czarna
Wszystko siano złapcie;
Bo gdy przyjdzie ciężka zima
A latko przeminie,
Dobrze będzie dać garść siana
Krowie lub szkapinie.

Chór (męzki).

Ej namacha się człek kosą,
Aż zabolą plecy,
Ale zato bydlę w zimie
Z głodu nie zabeczy.

Chór (żeński).

Śliczna łąka piękne siano
Trawa aż po pas,
A słoneczko dzisiaj rano
Przywitało nas.

Chór (mięszany).

Hejże raźno, hejże żwawo
Kośmy! kośmy! grabmy!

bis

Nim nadejdzie chmura czarna
Wszystko siano złapmy.

Śpiewając ostatnią zwrotkę, chóry kosząc i grabiąc wysuwają się powoli za kulisy, na scenie zostają tylko Bartłomiej i Franek.


SCENA II.
Bartłomiéj i Franek.
Bartłomiéj.

Cóż mój synu, znowuś taki markotny?

Franek.

A co chceta tatulu? co każeta robić, to robię, kosić, koszę — orać, orzę — młócić młócę, i wedle przykazania Bożego jestem dla was w posłuchu w każdéj robocie.

Bartłomiéj.

Małać mi ta z tego pociecha, bo to na ten przykład, będzie nie przymierzając insze bydlę do roboty dobre — bicza ani pokazuj, a jak przyjdzie do stajni, to ino łeb zwiesi, zreć nie chce, ale jakby jakąś markotność miało; a choć ono będzie niby dobre, ale zawdy obchudnie, zmizeruje się, i trza je żydowi za psie pieniądze zaprzedać.

Franek.

To niby mówita tatulu, że ja też takie bydlę?

Bartłomiéj.

Ja nie mówię, tylko tak powiadam, nieprzymierzając, bo i czego się frasujesz? Wicht masz dobry, przyodziewek, Bogu dziękować, piękny, groszowiny w kalecie, poszukawszy, téż by zdybał...

Franek.

Juścić to prawda...

Bartłomiéj.

A widzisz — i ja już stary, chciałbym ci gospodarstwo oddać i ożenić cię z Małgośką; dziewczysko dobre i piękne, gruntu kawałek ma i krowów coś ze cztery, i na gębie czerwona i odpowiedzialna.

Franek.

Bóg wam zapłać ojcze, za waszą dobroć w nogi się wam skłonię — ale z téj mąki co mówicie, chleba nie będzie, bo ja to onéj waszéj Małgośki nie chcę — i tylo.

Bartłomiéj.

A bez cóż to tak mój ty mądralu?

Franek.

Bez to ze mi się nie udała.

Bartłomiéj.

Kiej ja ci przykazuję to ci się musi udać. Nie słyszałeś jak jegomość mówił na jambonie, że kto chce długo żyć na świecie, musi słuchać ojca i matki.

Franek.

Ja téż słucham w robocie, ale dziewki waszéj nie chcę, a jak mi będzieta zapiekali, to się wam pokłonię i pójdę w służbę, gdzie oczy poniosą.

Bartłomiéj.

Słuchajno ty smyku, kiedy już dziś taki czas, że jaja mądrzejsze są od kur, to ja ci powiadam, że kury jeszcze całkiem téż nie zgłupiały. Kaśki ci się zachciewa, obaczysz ją, jak swoje ucho. — Ojciec jéj stary Duda ciągle ze mną wojuje, wczoraj wpędził mi swoją kobyłę w jęczmień, ale ja go nauczę po kościele gwizdać. Byłem wczoraj u adwokata i adwokat powiedział, że go wsadzi do prochowni.

Franek.

A cóż-to takie ta prochownia?

Bartłomiéj.

Prochownia?

Franek.

A juści.

Bartłomiéj.

No, toć ja jéj ta nie oglądałem, ale kiéj pan adwokat powiada, to pewnie będzie taka koza, tylko fundamentniejsza niż ta co w gminie, i nie zamyka się na patyk jak u nas, ino na kłódkę, a wartuje przy niéj nie stójka z kłonicą, tylko żołnierze z harmatami.. Tam go wsadzę, niech go robaki stocą za moją krzywdę!.

Franek.

Ej! tatulu, tatulu, nie obrażajta Pana Boga, żyliśta z Michałem we zgodzie i sprawiedliwości, pokumaliśta się, a tera chcecie go zgubić. Obyście nie żałowali tego, mój ojcze, bo mnie się widzi, że ten wasz adwokat to paskudny przechera i krętnik.

Bartłomiéj.

Jeszcze czego! ty mnie będziesz rozumu uczył! zaraz idę do adwokata i Michała zgubię, niech kosztuje co chce, ostatnią krowinę sprzedam! kapotę z grzbietu zastawię, pójdę żydowi w piecu palić, a zgubię! zgubię, jakem katolik!

(odchodzi.)


SCENA III.
Franek sam.
Franek.
(patrząc za nim.)

Oj tatulu!, tatulu, widno że was chyba złe opętało.

(przechodzi przez scenę w zamyśleniu, potém śpiéwa.)

Oj kobylina siwa
W polu trawę chrupie,
I zeschło już na siano
Moje serce głupie.
Oj chrupie w polu trawę
Kobylina siwa,
A mnie ciągle w myśli stoi
Kaśka urodziwa,
Co mi milsza jest nad słońce,
Nad wszystko, nad życie,
Bo już bez niej mi obrzydło
I jadło i picie.
Kosa nie chce trawy kosić.
Cep mój nie chce młócić,
Jeno mogę tęsknić, płakać
I gorzko się smucić...

(Za kulisami słychać śpiew, Franek nasłuchuje)
Śpiew.

O mój Franeczku, mój gołąbeczku
Moje kochanie złote!
Cy ty słyszałeś, cy ty widziałeś
Dziewczyny twéj tęsknotę?

Franek.
(Zwracając się w stronę z któréj śpiew dochodzi.)

Moja stokrótko, moja jagódko
Różyczko na rozkwicie!
Moja gwiazdeczko, moje słoneczko.
Świéć dla mnie całe życie.


SCENA IV.
Franek i Kaśka.
Kaśka (wbiegając.)

Franeczku!

Franek.

O moja Kasiu, jeszcześ téz nie zabaczyła o mnie?

Kaśka.

A jeno? niby to tak łatwo zabacyć? Maciejowa powiadali, że nim się miesiąc na siebie trzy razy odmieni, to chłop cztéry razy kochania zabaczy, a dziewczynie to łatwiéj oczy wypłakać.

Franek.

Nie wypłaczesz, nie wypłaczesz, może Pan Bóg miłosierny przemieni na lepsze, może ojcowie nasi pogodzą się jeszcze; pójdę do jegomości, pójdę do sędziego, pójdę do dziedzica, pokłonię się każdemu, poproszę.

Kaśka.

Ale... kiedy mój ciągle na twojego pomstuje.

Franek.

Rychtyk jak i mój na twojego, dziś mi się ojciec kazali z Małgośką ożenić.

Kaśka.

I cóz ty poczniesz chudziaczku?

Franek (filuternie).

Ano, jak ci się też widzi Kasiu, cóż ja pocznę?

Kaśka.

Albo ja wiem, może się przecie nie ożenisz?

Franek.

A może się przecie nie ożenię...

Kaśka.

A jak cię ojciec bardzo przyprą, to się może i ożenisz.

Franek.
(Udając niezręcznie rezygnacyę... z westchnieniem i wpół z płaczem.)

Ha, jakby mnie już tak strasznie przyparli to może bym się i ożenił.

(Kaśka ociera oczy fartuchem.)

Ale powiedz mi Kasiu, cobyś też ty poczęła, gdybym ja na ten przykład wziął się i ożenił.

Kaśka.

A co? utopiłabym się we wodzie.

Franek.

A wiesz ty co jabym zaś zrobił, żebyś tak ty, na to mówiąc, poszła za Marcina?.

Kaśka.

Pewnikiem ożeniłbyś się z Małgośką...

Franek.

Oj co nie, to nie. Jabym poszedł do żyda i kupił sobie bicz nowiuteńki, i wysmarowałbym go smołą, a utarzał w piasku, żeby był dychtowniejsy, a potem bym na nim zadziergnął taką pętliczkę.

Kaśka.

O la Boga! nie gadaj — ja się boję.

Franek.

I dopierobym poszedł do lasu, w serwitut, tam gdzie to olszyna nad bagnem rośnie, gdzieśmy łońskiego roku bydło paśli, (ciszéj) gdzie to pamiętasz... w Zielone Świątki... jakem ci począł na fujarce wygrywać, toś słuchała, a potém jakem cię pocałował w gębę, toś poczerwieniała jak kalina.

Kaśka (zasłaniając oczy).

A juści...

Franek.

I przyszedłbym do tego dęba, co to na nim było wronie gniazdo, com ci z niego łońskiego roku młode wrony wyjął... pamiętasz?

Kaśka.

O pamiętam...

Franek.

I dopierobym się wziął... i na tym dębie obwiesił..

Kaśka.

I duszę byś zagubił... O mój Franeczku, nie rób ty tego, niech cię Matka Boska broni!.

Franek (śpiewa).

Nie będziesz ty gospodynią,
Jeno tylko u mnie;
Nie zapomnę ja o tobie
Chyba tylko w trumnie.

Kaśka (śpiewa).

O niepójdę za nikogo
Jako Bóg na niebie,
Za nikogo, mój Franeczku,
Jak tylko za ciebie.

Razem.

Będziem siali i orali
Oj będziem niezgorzéj.
Będziemy się miłowali,
Chleba Bóg przysporzy.

Franek.

Oj nie będzie i królowi
Tak dobrze na świecie,
Jak mnie choćby w służbie ciężkiéj
Przy mojej kobiecie.

Kaśka.

Oj nie będzie mi tak miło,
W własnéj ojcowiźnie,
Jako w służbie, choć u żyda,
Przy moim mężczyźnie.

Franek.

Może pan Bóg dopomoże
Mieć chałupsko własne,
Może dola się odmieni
Zejdzie słonko jasne;
Wtenczas nasz ogródek skopię,
Uprawię — zagrabię,
I zasieję len, konopie.

Kaśka.

I ja będę przy mym chłopie!

Franek.

A ja przy méj babie.

Kaśka.

Zasieję i skopię

Franek.

Ogrodzę — zagrabię
I siać będę len, konopie

Kaśka.

Bylem była przy mym chłopie

Franek.

Byle przy méj babie...

Franek.

Więc się nie frasuj dziewczyno hoża
I nie bądź taką markotną,
I nam zaświeci rumiana zorza
Złotą jasnością stokrotną...
I wejdzie dla nas słońce złociste,
Dla ciebie, krasna kalino,

Razem.

A z gór wysokich zdroje srebrzyste
Ze szczęściem dla nas przypłyną.


SCENA V.
Ciż sami, Bartłomiéj i Michał.
Bartłomiéj (wchodząc z prawéj strony).

Franek, a nie pójdziesz ty do roboty! jeno ci tylko moranse w głowie...

Michał (wbiegając z drugiéj strony)

Kaśka! ej Kaśka! przykazywałem ci żebyś się z nim nie widywała pokryjomu — jak ci ja zaśpiewam, to ci się na drugi raz śpiewania odechce...

(Franek i Kaśka odchodzą w kulisy).


SCENA VI.
Bartłomiéj i Michał.
Michał.

Aha — i pan Bartłomiéj tutaj... fizyk! omentra!

Bartłomiéj.

Co ty mi będziesz od fizyków wymyślał, sameś fizyk, kiedy mi jęczmień wypasasz.

Michał.

Alboś ty mojéj gadziny nie przetrącił?

Bartłomiéj.

Albo twoja krowa nie stratowała mi zboża?

Michał.

A twój chłopak nie łazi do mojéj dziéwuchy?

Bartłomiéj.

Niedoczekanie twoje żebym ja mu dał wziąć twoją córkę.

Michał.

I jabym też mu dziewki nie dał. Nie dla psa kiełbasa, a jaki ojciec taki syn.

Bartłomiej.

Co ty będziesz pomstował, jak cię zdzielę czem twardem, to aż ci się rozświeci.

Michał.

Hola — ludzie! bywajcie, ten rozbójnik mnie chce zabić.

SCENA VII.
Ciż sami, Sołtys i wieśniacy.
(ludzie z kosami i z grabiami wysuwają się z za kulis:)
Bartłomiej.

Nie wierzcie mu — sam się zaczął zemną wadzić i odgrażał mi.....

Sołtys.

Dajcie pokój gospodarze, kto zaś widział żeby dzisiejszego dnia takie brewerye wyrabiać i pomstować, Pana Boga obrażać!

Michał.

Albo niewiecie że on mi ciągle szkody robi...

Bartłomiej.

Albo niewiecie, że on mnie ciągle ściga.

Sołtys.

Pluńta na to moi sąsiedzi, tyle lat żyliśmy tu we wsi cicho i spokojnie, teraz najlepsi gospodarze jeno się prawują i kłócą. — Nie na to we wozie siedzi kłonica żeby się nią ludzie po łbach tłukli, ino żeby było na czem czy drabiny czy gnojowice zeprzeć — nie nato też mamy teraz sąd, żeby jeden drugiego gubił, tylko żeby sprawiedliwość na świecie była.... ale namnożyło się takich machenników, co dobrych ludzi do zguby pchają, a sami z tego zyski ciągną.

Bartłomiej.

No to co? albo wam co do tego?

Sołtys.

A do tego mi nic — tylko mi markotno i żal patrzeć na to co się dzieje. — Nie było we wsi sąsiadów jak wy Bartłomieju z Michałem, jeden drugiemu pomagał, jeden drugiego wspierał.... przemówiliście się raz w karczmie, i bylibyście się po trzeźwemu pogodzili, ale przyszedł ten wasz mecenas, dalej szczuć — dalej podszczekiwać, już jest i sprawa... Kosztowało was po pięćdziesiąt rubli i obaśta siedzieli w kozie. — Już lepiej było kazać się zamknąć do stodoły, to byśta byli darmo siedzieli, kiedy wam tak tego siedzenia było żądno.... ale co to pomoże gadać —... ot idzie ten wasz doradca, wy w niego wierzycie jak w Pana Boga.

Bartłomiej.

Panie Mecenasie! panie mecenasie!.

Pokrzywka (do sołtysa).

Kumie, Kumie.

Sołtys.

A co?

Pokrzywka.

A bezco oni tego Drapiszewskiego mocynosem nazywają.

Sołtys.

Musi bez to chyba że ciągle moczy nos we kwarcie...

SCENA VIII.
Ciż oraz Drapiszewski i Kurocapski
(wchodzą....)
Bartłomiej.

Wielmożny Mecenasie napiszta mi prośbę do sądu....

(szepcze parę słów do ucha Drapiszewskiemu.)
Drapiszewski.
(n. s. do Bartłomieja.)

Dasz panie dobrodzieju, pięćdziesiąt rubli, a już ja jego wpakuję do prochowni, tak że będzie siedział póki nie zgnije.

Michał.
(ciągnie Drapiszewskiego za rękaw i odprowadza na drugą stronę sceny).

Wielmożny Mecenasie, niech pan napisze taką skargę, żeby Bartłomieja wsadzili do fortecy.

Drapiszewski.

To kosztowna rzecz.

Michał.

Dam pięćdziesiąt rubli, niech siedzi do śmierci.

Drapiszewski.

Daj siedemdziesiąt pięć, to będzie siedział jeszcze dwa tygodnie po śmierci....

Michał.

Zgoda.

Bartłomiej.

Panie Mecenasie!.

Michał.

Wielmożny Mecenasie.

Bartłomiej.

Niech no Pan pójdą.

Michał.

Panie Mecenasie.

(jeden ciągnie Drapiszewskiego w swoją stronę, drugi w swoją.)
Drapiszewski.

Czekajcie chamy, bo rozedrzecie najbieglejszego prawnika i porządnego obywatela.

Bartłomiej.

Ale panie Mecenasie, dla mnie.

Michał.

Wielmożny Mecenasie! niech kosztuje co chce....

Drapiszewski.

Cicho! słuchaj panie Kurocapski, czytałeś dzisiejszą gazetę.

Kurocapski.

Nie było kiedy, robiłem koński spisek i segregacye bydlęce; u nas w gminie roboty przepaść.

Drapiszewski.

Otoż zawsze tak, chcesz być sędzią a gazet nie czytasz, pies ciebie chyba wybierać będzie, kiedy ty taka wulgarna inteligencya.

Kurocapski.

Mówiłem ci że niema kiedy....

Drapiszewski.

Otóż żebyś ty czytał, tobyś wiedział że tam jest artykuł, dość głupi zresztą, w którym powiedziano: że my prawni doradcy obskurnego ludu, jesteśmy zupełnie niepotrzebni, że my jesteśmy demoralizującym elementem — patrzaj, czy nie widzisz że ci ludzie rozrywają mnie formalnie?. Co, może nie rozrywacie?

Michał i Bartłomiej.

A juści rozrywamy.

(ciągną go każdy w swoją stronę).
Drapiszewski.

No... no... tylko nie rozrywajcie zanadto — a to w samej rzeczy możecie rozerwać.... Kryminalne przestępstwo.

Sołtys (do Pokrzywki).

A żeby go bestyją naprawdę rozerwali.

Drapiszewski.

Co ty powiedział, Sołtys?

Sołtys.

Ja mówię, że pan okrutnie zna prawo.

Drapiszewski.

Ja myślę i procedurę też znam, no dosyć tej termedyi — panie Kurocapski pójdziem do Fajbusia na piwko a kto ma do mnie interes, może tam przyjść; tylko po jednemu, nie mam dziesięciu języków żebym niemi naraz gadał.

(Wychodzi wziąwszy Kurocapskiego pod rękę. Bartłomiej dąży za nim z jednej strony, Michał przebiega z drugiej).


SCENA IX.
Sołtys i wieśniacy.
Sołtys.

Chwalić Pana Boga już i wieczór, idziemy do domu....

Pokrzywka.

No, jutro można się spodziewać pogody, to też pójdziemy całą chmarą do roboty.

Kilka głosów.

Do domu! do domu!

Wszyscy kilkakrotnie przechodzą przez scenę, niosąc na ramionach kosy i grabie.
Chór.

Śliczna łączka piękne siano
Trawka aż po pas!
A słoneczko dzisiaj rano
Przywitało nas.
Teraz poszło spać słoneczko
I my idźmy spać,
By o świcie raniuteczko
Do roboty wstać.

(Zasłona spada).






  1. W informacyach strona prawa i lewa od publiczności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.