Chata wuja Tomasza/Rozdział XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zostawmy na chwilę Tomasza w rękach jego prześladowcy, a wróćmy na folwark przy drodze, dokąd Jerzy ze swą żoną się skryli pod opiekę przyjaciół. Przypomni sobie czytelnik, żeśmy zostawili Tomasza Lokera jęczącego i niecierpliwiącego się w przyzwoitem łóżku, pod prawdziwie macierzyńskim dozorem ciotki Dorkas, która nie znalazła w swoim pacjencie ani tej łagodności, ani tego posłuszeństwa, jakie są konieczne dla prędkiego wyzdrowienia.
Przedstawcie sobie wysoką, pełną powagi postać, rozsądną, przyjemną, w muślinowym lśniącej białości czepcu, pokrywającym srebrzyste włosy, z czołem wyniosłem, oczami czarnemi, myślącemi, z chusteczką z krepy białej jak śnieg, skrzyżowaną na piersiach, w sukni jedwabnej ciemnego koloru, która za każdym krokiem szeleści, a będziecie mieli ciotkę Dorkas.
— E, do djabła! — krzyczał Tomasz Loker, rzucając z siebie kołdrę.
— Proszę cię, nie przyzywaj djabła — rzekła ciotka Dorkas, poprawiając cierpliwie rozrzuconą pościel.
— Zgoda, matko, nie przyzwę go już więcej, jeżeli tylko będę się mógł powstrzymać; ale bo trzymacie mię w takiej łaźni, że i święty nie wstrzymałby się od przekleństw.
Ciotka Dorkas zdjęła kołdrę przykrywającą nogi rannego, i rozpostarłszy ją, podwinęła pod niego tak, że wyglądał, jak poczwarka motyla zamknięta w swym ciasnym domku.
— Chciałabym bardzo, mój przyjacielu — rzekła, porządkując z zadziwiającą cierpliwością pościel, którą Loker w gorączce nieustannie rozkopywał — chciałabym, abyś zamiast złorzeczenia i przekleństw, pomyślał o przyszłem swem życiu.
— A po jakiego djabła będę o tem myślał — odpowiedział chory — nie mam wcale najmniejszej potrzeby nad tem się zastanawiać. Niech djabli wezmą! — zerwał się znowu i powtórnie zrzucił kołdrę.
— Ten człowiek z dziewczyną musi tu jeszcze być, jak sądzę? — spytał po chwilowem milczeniu.
— Tak, jest jeszcze — odpowiedziała Dorkas.
— Uczynią mądrze, jeżeli pospieszą do jeziora; czem prędzej, tem lepiej! — rzekł Loker.
— Zapewne, zwlekać nie będą — rzekła ciotka Dorkas.
— Posłuchaj — odezwał się znowu chory — mamy w Sandusky korespondentów, którzy rewidują statki z naszego polecenia. To nie dobrze, na honor! sumienie każe mi was o tem uprzedzić. Lecz mam nadzieję, że oni umkną, choćby na przekorę temu psu, Marksowi; przeklęty tchórz! niech go djabli porwą!
— Człowieku! człowieku! — zawołała ciotka Dorkas.
— Ja wam mówiłem, dobra matko, że jeżeli zamkniecie butelkę zbyt silnie, to musi pęknąć; tak samo ze mną! Ale, wracając do dziewczyny, poradźcie, aby się przebrała, bo jej opis już mają tam w Sandusky.
— Nie zapomniemy o tem — rzekła Dorkas ze zwykłym sobie spokojem.
Nim opuścimy Tomasza Lokera, musimy dodać, że po trzech tygodniach, spędzonych w domu swych dobrodziejów, powstał z łóżka po ciężkiej gorączce, trochę smutniejszy, lecz i rozsądniejszy. Zaprzestał swego rzemiosła ścigania zbiegłych niewolników, osiadł w nowej kolonji, gdzie jego zdolności pomyślnie się rozwinęły; polując i łowiąc w siecie wilki i niedźwiedzie, pozyskał wielką sławę w całej okolicy.
Idąc za radą Tomasza Lokera, zbiegowie nasi rozłączyli się. Jim i jego stara matka wyjechali naprzód, w parę dni potem Jerzy ze swą żoną i dzieckiem; w Sandusky wstąpili do przyjaznego im domu i nazajutrz mieli wsiąść na statek.
Niebo już się pokryło szkarłatem poranku i gwiazda wolności zaświeciła nad głowami naszych niewolników. Wolność! słowo pełne elektrycznej potęgi! Czyż ono jest tylko prostem słowem, retoryczną figurą?
Co jest sławnem i drogiem dla narodu, jest sławnem i drogiem dla pojedynczego członka tego narodu! Czyż wolność narodu nie jest wolnością każdej jednostki? Wasi ojcowie pod wolnością rozumieli święte, nietykalne prawo, jakie ma każdy naród być narodem! A cóż jest wolność dla tego młodego mężczyzny, siedzącego ze skrzyżowanemi rękoma na szerokiej, męskiej swej piersi, z odcieniem krwi afrykańskiej na twarzy, ze zwrotnikowym ogniem w oczach? Dla niego jest ona prawem człowieka być człowiekiem, a nie bydlęciem, prawem, które mu dozwala żonę wybraną sercem, nazywać swoją własną żoną, bronić jej przeciw wszelkim niesprawiedliwym napaściom; bronić i wychowywać dziecię swe, mieć swój dom, właściwy sobie charakter, religję, niezależne od woli i kaprysu kogoś drugiego. Te i podobne myśli zajmowały umysł Jerzego, kiedy ze wspartą głową na ręku, z miłością patrzał na wysmukłą, wiotką postać swej żony, przebranej w odzienie męskie, które uważał za konieczne dla pewniejszego omylenia pogoni.
— A teraz, na nie kolej — rzekła Elżbieta, stojąca przed lustrem i rozpuściła swoje długie, czarne, jedwabne włosy. — Czy nie szkoda ich, mój drogi — i oddzieliła kilka pasm. — Czyż nie szkoda tak jednem cięciem ich się pozbyć?
Jerzy nic nie odpowiadając, smutnie się zaśmiał. I pukle pod nielitościwemi nożycami spadały jedne po drugich.
— Stało się! — rzekła Elżbieta, biorąc szczotkę; — a teraz trochę fantazji, a wszystko powiedzie się doskonale. Cóż, nie jestem ładnym chłopcem? — pytała, obracając się do męża z uśmiechem i rumieniec oblał piękną jej twarz.
— Tyś zawsze piękna — rzekł Jerzy w smutnem zamyśleniu.
— Dlaczego, mój drogi, jesteś taki zamyślony? — spytała Elżbieta, klękając przed nim na jedno kolano i kładąc swą rękę na jego ręku. — Jesteśmy tylko od Kanady, jak mówią, o dwadzieścia cztery godzin drogi. Jeden dzień i noc a będziemy na jeziorze, a potem, potem!...
— O moja Elżbieto! — rzekł Jerzy, przyciskając ją do siebie; — to właśnie przejmuje trwogą serce moje! Teraz cała nasza przyszłość zależy od jednej chwili. Być już tak blisko celu i wszystko tracić! O! to okropnie!... nie przeżyłbym tego!
— Nie lękaj się — odpowiedziała Elżbieta z sercem pełnem nadziei. — Bóg w swej dobroci nie doprowadziłby nas tutaj, gdyby nie chciał się opiekować nami aż do końca. Zdaje mi się, że czuję przytomność Jego, mój drogi, jedyny Jerzy!
— O! tyś dobra, moja Elżbieto! — i Jerzy konwulsyjnie przycisnął ją do siebie. — Lecz powiedz, czyż być może, aby tak wielka łaska była nam daną? Te długie lata cierpień i niedoli, czyż mają się zakończyć czyż będziemy wolni?
— Jestem tego pewną — rzekła Elżbieta z oczami podniesionemi w niebo, i łzy nadziei i zapału perliły się na jej długich rzęsach. — Czuję nawet, że dzisiaj jeszcze Bóg nas wyswobodzi z jarzma niewoli.
— Wierzę, chcę wierzyć, Elżbieto! — zawołał Jerzy. — Lecz pora już w drogę! — i oddalając się nieco od żony, aby lepiej ją obejrzeć, zawołał z zachwyceniem: rzeczywiście, jesteś prześlicznym chłopakiem. Z temi krótkiemi włosami doskonale ci do twarzy! Włóż czapkę. Tak, doskonale, trochę na bok. O nigdym cię tak ładną nie widział. Ale dlaczego bryczki niema jeszcze? Pewnie pani Szmyt już przebrała naszego Henrysia.
W tej chwili otworzyły się drzwi i poważna, niemłoda dama weszła, prowadząc za rękę chłopczyka, przebranego za dziewczynkę.
— Jaka śliczna dziewczynka! — zawołała Elżbieta, obracając go, aby lepiej obejrzeć. — Nazwiemy ją Henryką, to tak mu przypada, nieprawdaż?
Dziecię z minką poważną oglądało nowe i dziwne ubranie swej matki. Milcząc, spoglądało na nią przez czarne sploty włosów, zwieszających się na śliczne czółko.
— Czy Henryś nie poznaje swojej mamy? — spytała Elżbieta i wyciągnęła obie ku niemu ręce.
Dziecię bojaźliwie przytuliło się do pani Szmyt.
— Daj pokój, Elżbieto! po co go oswajać, kiedy wiesz, że nie może być teraz z tobą.
— Wiem, że to dzieciństwo; lecz przykro mi, że mnie unika. Jedźmy! gdzie jest moje palto? A, oto! Pokażże mi, Jerzy, jak mężczyzni wkładają paleto?
— Noś tak — i zarzucił je na jej plecy.
Elżbieta, naśladując ruchy męża, spytała:
— Więc powinnam teraz stukać butami, stawiać wielkie kroki i śmiało, odważnie patrzeć w oczy wszystkim?
— Nie zmuszaj siebie — rzekł Jerzy. — Spotykamy często młodych mężczyzn nieśmiałych, skromnych; będzie ci daleko łatwiej być w tej roli.
— A jakież duże rękawiczki! — Boże miłosierny! toż moje ręce giną w nich zupełnie!
— Radzę ci jednak, nie zdejmuj ich, — twoja malutka, drobna rączka najłatwiej może nas zdradzić. A teraz pani Szmyt, pamiętaj pani, że podróżujesz z nami jako nasza ciotka; zmiłuj się, nie zapominaj tego.
— Słyszałam — odpowiedziała pani Szmyt — że przychodzili jacyś ludzie ze zleceniem do wszystkich kapitanów, aby pilnie śledzili, czy nie siądzie na który statek mężczyzna z żoną i małym chłopczykiem.
— Czy tak? — rzekł Jerzy. — A więc dobrze, skoro napotkamy tych nieszczęśliwych, oznajmiemy im to.
Bryczka pocztowa zajechała i gościnna rodzina, która przyjęła do siebie zbiegów, okrążyła ich, serdecznie żegnając, z życzeniami pomyślnej ucieczki.
Pani Szmyt mieszkała właśnie w tej części Kanady, dokąd Jerzy miał zamiar się udać, i ponieważ zgodziła się uchodzić za ciotkę Henrysia, powierzono więc jej małego na parę dni przed wyjazdem, aby się oswoił z nową krewną; czułe pieszczoty i obfitość ciasteczek i lodowatego cukru, wkrótce potrafiły przywiązać do poczciwej staruszki mniemaną siostrzeniczkę.
Przybyli na brzeg. Dwaj młodzi mężczyzni, a raczej za takich uchodzący, przeszli przez kładkę na pomost statku. Elżbieta grzecznie podając rękę Pani Szmit, a Jerzy zajmując się pakami. Przy biurze kapitana statku, Jerzy biorąc bilety, podsłuchał rozmowę dwóch nieznajomych, obok niego stojących:
— Śledziłem dobrze każdego z przybywających na statek i mogę upewnić, że jeszcze nie weszli. — Tak mówił komisarz statku do starego naszego znajomego Marksa, który z wytrwałością charakteryzującą go, przybył aż do Sandusky, wietrząc za swą zdobyczą.
— Kobietę z trudnością zaledwo można odróżnić od białej — odpowiedział ostatni — i mulat ma bardzo jasny kolor twarzy, na jednem ręku ma znak wypalony żelazem. — Ręka, którą Jerzy brał bilety, drgnęła; lecz on sam spokojnie, z zimną krwią obracając się, obojętnie spojrzał na mówiących i wolnym krokiem poszedł w drugi koniec statku, gdzie go Elżbieta czekała.
Pani Szmyt z małym Henrysiem udała się do pokoju dam, ciesząc się tysiącami komplementów, jakie ściągnęła na się piękna twarzyczka mniemanej dziewczynki.
Dzwonek dał znak odjazdu i Jerzy spostrzegł Marksa, wracającego na brzeg i kiedy statek odpłynął od brzegu dość daleko, westchnął głęboko, jakby zrzucając ogromny ciężar, tłoczący mu pierś.
Dzień był prześliczny, sinawe fale jeziora Ery przelewały się w tysiączne odcienie, łamiąc przecudne promienie słońca; świeży orzeźwiający wietrzyk dął zlekka od brzegu i statek bystro pruł swą piersią wody jeziora.
O niepojęte, tajemnicze serce ludzkie! ktoby się mógł domyśleć, widząc Jerzego spokojnie przechadzającego się po pokładzie statku ze swoim trwożliwym towarzyszem, że tam wewnątrz, pod tą obojętną na pozór powierzchownością kipiał wulkan trwogi i nadziei. Szczęście, które się zbliżało, zdawało mu się za wielkie, aby się mogło stać rzeczywistością; wszystkiego się lękał, drżał, aby coś nadspodziewanego nie wyrwało mu tego szczęścia.
Statek lekko posuwał się naprzód, godziny upływały i nakoniec przed stęsknionemi oczami zbiegów rozwinęły się jasną wstęgą błogosławione brzegi angielskie. Tam tajemnicza potęga targa pęta niewoli, kruszy jej zaklęcia, nie zważając w jakim języku były wymawiane, jaka władza je zatwierdziła.
Małżonkowie trzymając się za ręce, niecierpliwie oczekiwali przybycia statku do małej mieściny Amherstberg w Kanadzie. Jerzy w milczeniu, konwulsyjnie ściskał drżącą dłoń swej żony; wzrok mu się zaćmił jakby gęstą mgłą, oddech stawał się coraz krótszy, prędszy. Nakoniec dzwonek się odezwał, statek przybił do brzegu; nieprzytomny Jerzy zbiera swoje paki, zgromadza towarzyszów i... wszyscy wysiadają na brzeg!
Wolni! wolni! Jeszcze, jakby nieufając szczęściu, w milczeniu oczekują, aż statek się oddali; wówczas wzajemnie rzucając się w objęcia, padają na kolana, aby przesłać dziękczynne modły przed tron Najwyższego.
Pani Szmyt zaprowadziła ich do mieszkania pewnego misjonarza, którego miłość chrześcijańska zapędziła w te strony, aby zostać pasterzem błądzących owiec, szukających na brzegach Ery bezpiecznego schronienia.
Kto może opisać bezgraniczną radość pierwszych chwil wolności. Czyż zmysł wolności nie jest szlachetniejszym od innych pięciu zmysłów! Co za rozkosz działać, mówić, oddychać, wychodzić, wracać, kiedy żadne oko cię nie szpieguje, kiedy ci niebezpieczeństwo nie wisi nieustannie nad głową. Kto może opisać ten błogi spokój, który nawiedza łoże człowieka wolnego, zostającego pod prawami, zapewniającemi mu wszelkie przywileje, jakie każdy człowiek ma z rąk miłosiernego Stwórcy. O! jakże twarz drogiego dziecięcia uśpionego wydaje się matce piękną przez mgłę wspomnienia tych tysiąca nieszczęść, które ich otaczały. Niepodobna usnąć po utrzymaniu tak wielkiego szczęścia, i serca naszych zbiegów były zanadto przepełnione radością, aby mogli myśleć o odpoczynku. A jednak nie mieli piędzi ziemi, ani dachu, któryby mogli nazwać swoją własnością; wydali aż do ostatniego dolara, pozostało im tylko to, co ptakom wolno bujającym, co i kwiatkom łąki zdobiącym.
Wy, którzy pozbawiacie najdroższego daru człowieka, wolności, czyż znajdziecie słowo na wasze usprawiedliwienie się przed groźnym w swej sprawiedliwości Bogiem?